My i Oni/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znane już są nietylko nam nieszczęśliwym cośmy z rodzin naszych dali wszyscy na ofiarę Minotaurowi moskiewskiemu dziesięcinę krwi i boleści, ale całéj Europie te pochody więźniów politycznych przez stepy moskiewskie, przypominające wieki barbarzyństwa, gdy prawo nie karało występnych, ale się mściło nad niemi. Malowano je i nie odmalowano ich, bo rozpieszczony świat nie lubi krwawych powieści i woli słuchać historyi o wszetecznicach które go bawią. Ale przyjdzie czas gdy bizun Moskala i z zachodu Europy popędzi ofiary na lody Sybiru, żgając je ironją i szyderstwem po drodze, dobrzeby się zawczasu nauczyć, co może przecierpieć będzie potrzeba jutro.
Sama podróż do miejsca przeznaczenia jest już męczarnią nieopisaną, często jednym z najstraszniejszych epizodów — w historyi wygnańca. Ciągnie się ona niekiedy całe lata; zmieniają w niéj kraje, klimaty, dozórcy, komendy, towarzysze, ale rzadki znajdzie litość, wyrozumiałość i jakąś ulgę dla nieszczęśliwych.
Ci którym odjęto prawa stanu, w obliczu pojęć moskiewskich ludźmi już nie są, wolno się z niemi obchodzić jak się komu podoba; wprawdzie i ci co pozóstali szlachcicami, mieszczanami nie lepiéj w ogóle są poszanowani, ale przecież mogą się, choć nieskutecznie skarzyć i upominać o krzywdę swoją.
Dawniéj lud w głębi Moskwy niezarażony politycznemi namiętnościami był litościwy w ogóle dla wszystkich przestępców, dziś — dzięki staraniom opiekuńczego rządu, znikła ta cecha chlubna, odwiecznéj tradycyi ludzkiéj, zniósł ją chorobliwy, rozwścieczony patryotyzm sfabrykowany w kuźni Katkowa... Wystawmyż sobie męczarnie tych pochodów żałosnych, z nielitościwém żołdactwem wśród kraju podżeganego nieustannie do nienawiści.
Włosy powstają na głowie, a jęków tysiąca ludzi niebo nie słucha, ale je liczy! O! przyjdą dni pokuty, albo nie ma Boga i sprawiedliwości... Kto podżegał do okrucieństw, kto je wywoływał padnie ich ofiarą, sam lub pokolenie jego...
W skwarne dni lata drogą tumanami kurzu ziejącą, w jesieni błotami grzązkiemi, zimą przez głębokie zaspy śniegowe ciągnie się łańcuch nieszczęśliwych wygnańców, z powygalanemi głowami, ze skutemi rękoma, powolnie, smutnie, żałobno... Niekiedy z głuchym jękiem przystanie słabszy, to go popchnie żołnierski karabin, zaboleje chory a śmiech mu na skowyczenie odpowie, padnie omdlały a podniosą go razy i daléj, daléj a daléj.
Czasem zechcą usta zeschłe odwilżyć się pieśnią i zamknie je pięść sołdata, ozwie się głośniejsza rozmowa, oficer dzikim ją rozkazem rozerwie... daléj w grobowém milczeniu, daléj a daléj.
Jeżeli żołnierz nie jest ujęty datkiem, próżno byś go prosił o kroplę wody u studni, — jeżeli ludność rozkiełznana i rozburzona, zbliżyć się do chaty niepodobna...
Czemuż nie dobiją od razu?
Ten pochód wszakże zowie się jeszcze ułaskawieniem, jest dobrodziejstwem, za które wielbią miłosierne serce tego, co chwilę szubienicy zamienia na lata powolnéj męczarni...
Kogo nie dobije ta straszliwa podróż, tego skamieni, uzdrowi, zahartuje i uczyni zeń człowieka silnego, zamkniętego w sobie, twardego jak żelazo. Nie porwie się on nie bacznie ale nie zapomni nigdy tego co przecierpiał.
Takiemi to srogiemi razy od 1764 do 1864 roku z płochego narodu co skakał i balował gdy pierwszy raz ojczyznę ćwiertowano, Moskwa wyrobiła plemię męczennicze, w którem dwunastoletnie chłopcy są bohaterami, a niewiasty chodzą w aureolach Błogosławionych Pańskich za życia. — Upadlibyśmy i zgnili gdyby nie to męczeństwo nieustanne, dające nam siły nowe; dziękujmy za nie Bogu, bo w niém urośliśmy i rośniemy i olbrzymiejemy codzień, a rozsiani po szerokich przestrzeniach apostołujemy idei Pańskiej i szerzymy ją w stepach kędy nie było ludzi... tylko carskie bydlęta.
W pośrodku jednego z tych traktów, któremi wloką się sznury wygnańców, nie opodal od małego powiatowego miasteczka, świecącego ostrokołem swéj turmy i białemi ściany swéj cerkwi — konwojujący żołnierze znużeni pochodem po rozgrzęzłéj ziemi, chociaż im wolno było iść twardszemi bokami, gdy skazani musieli się ciągnąć środkiem i błotem — wstrzymali się przed małą ziemlanką raczéj niż chatą dla wypoczynku.
Na pustynnym obszarze pokrytym zeschłemi trawy i ogryzionemi krzaczkami, wyrósł ów tak zwany Krasny Kabaczok jak paskudny grzyb przy drodze, na pół siedząc w ziemi, nieco tylko dachem i częścią krzywych ścian wystając nad gliniasty pagórek. Koło niego ani drzewiny ani znaku ludzkiéj zapobiegliwości i starania o umajenie życia. Z jednéj strony wysoka kupa gnojów i śmieci odwiecznych, z drugiéj studeńka z kałużą. Rodzaj chléwa przypierał do karczemki, upleciony z chrustu, polepiony gliną która od słoty poodpadała. W chacie téj oprócz wódki, zaśniedziałego samowaru, razowego chleba i surowéj kapusty nic dostać nie było można. Nie młoda kobieta, kilkoletnie dziecko wybladłe i starzec złamany zamieszkiwali lepiankę stepową.
Kilkunastu skazanych w szaréj odzieży i różnych ubiorach z tłomaczkami na plecach, gdyż każdy co miał lepszego niósł na sobie obawiając się oddać na wlokącą z tylu furę, smutnie popadało na ziemię gdy żołnierze złożywszy broń w kozły poszli wódki i wody napić się do karczemki. I wiodący sołdaci i skazani byli nad wyraz smutni i przybici, niektórym sił już do pochodu nie stawało; zaledwie upadli na ziemię, głowy ich pochyliły się na piersi, sen począł kleić powieki... Dokoła krajobraz roztaczał się nagi, pustynny, dziki, rzekłbyś kraj nie zamieszkany jeszcze, stojący ludom wędrownym otworem jak przed wiekami. Nizkie chude zarośla, nieuprawne pola poryte potoki wiosennemi, trochę zasiewów niedbałych, płowe wydmy i nagie obszary zeschłéj trawy... Oko błądziło nie mając się na czém zatrzymać, czém zająć, czuć było niewolę nad tą krainą którą swoboda mogła uczynić żyzną, ożywioną, szczęśliwą. — Człowiek zdawał się tu żyć jak w pontyńskich błotach z musu, z konieczności, z przestrachem i wstrętem. Jednego od drugiego dzieliły przestrzenie ogromne a odosobnienie i zdziczenie smutkiem i tęsknotą malowało się na twarzach bladych i zwiędłych. — Przechodzący sunęli się milczący, spiesząc jakby przestraszeni pustynią i ciszą.
Wygnańcy przywykli do innych widoków, do kraju zaludnionego i wierzącego w przyszłość, ze smutkiem oglądali się dokoła, wszyscy usiedli na nieco suchszém wybrzeżu gościnca.
Było ich kilkunastu; na przodzie szedł poważny i spokojny starzec słusznego wzrostu, który mimo swojego wieku zdawał się najlepiéj wytrzymywać tę podróż, może ją nie pierwszy raz już odbywał. Nie dziwota u nas znaleść takich co trzykroć szli na Syberyą i trzykroć z niéj powracali. — Na czole jego wisiała chmurą myśl posępna ale nie rozpacz, — w oczach połyskiwało niedogasłe życie.
Przy nim szedł chłopak młody, blady, znękany i na duchu widocznie upadły — gniew, oburzenie, zajadłość jeszcze nie wydychana w długim pochodzie, wzmożona długą męczarnią, nadawały obliczu jego wyraz niezmiernéj boleści, tém sroższéj, że nieukołysanéj zdaniem się na Opatrzność, nieuświęconéj rezygnacyą chrześciańską.
Szyderski śmiech krzywił mu czasami usta, mścił się na nieprzyjacielu sarkazmem, ale i sobie niém duszę rozdzierał.
Obok siedział trzeci mężczyzna bez ręki, blady, zmęczony, ale tak prawie uspokojony jak starzec, tęsknice wygnania nadawały twarzy jego wyraz poetyczny... był piękny ale zastygły... Poznacie w nim ducha Juliusza.
Oprócz nich wesoły, małego wzrostu księżyna, którego stanu pod suknią domyśleć się już nie byłoby można, uśmiechał się prawie wesoło zażywając zieloną tabakę z brzozowéj tabakierki i nieustannie obracając ją w ręku... Szesnastoletni chłopak obok niego palił szkaradny jakiś tytuń z obrzydliwéj fajeczki, zajęty tą zabawą więcéj może, niż swém nieszczęściem...
Reszta skazanych mniéj wyróżniająca się, pokotem spoczywała na ziemi, twarze niektórych były prawie trupio-blade i trupio-nieżywe... tylko zmarzłe i zeschłe łzy wyryły na nich dwie brózdy czerwone, które zostały jak łoże potoku, choć źródło co go żywiło zamarło.
Nieco opodal jeden młodzieniec skorzystał z chwili, dobył odartą książkę i czytał — trajedią Słowackiego.
Po chwili milczenia pierwszy ksiądz z tabakierką przerwał ciszę, podając z uśmiechem sąsiadowi kurzącemu lulkę swoje brzozowe pudełeczko.
— Naści, Henryczku kochanie, zażyj choć raz, toż przecie mniéj śmierdzi i mniéj smrodzi od twego tytuniska, a zawsze dystrakcya w tym samym rodzaju dotycząca powonienia. Życzę ci nawet pozbyć się tego nałogu prowadzącego do palenia liści kartoflowych za dobrą monetę, zrzynków starego sukna i różnych różności sprzedawanych pod pozorem tytuniu... Uważaj tylko że z przyczyny twéj lulki dla całéj kompanii naszéj zamykają się drzwi wszystkich starowierców...
— A lepsza jegomościna tabaka? odparł młody chłopak pytając po woli, taki to paskudny i nielitościwy nałóg jak i mój. — Ja palę liście kartoflowe, jegomość zażywasz popiół i szkło tłuczone, kwita byka za indyka. Co to wam szkodzi, że mi tytuń smrodzi?
— I do rymu! patrzajcie go! rzekł ksiądz śmiejąc się szczerze...
— Toć do rymu... ale nielitościwy jesteś dobrodzieju... przecież ten dymek to jakaś ochłoda w biedzie... kurzy się sobie pod nos i za dymem świata nie widać... A przy tém jest jeszcze ta korzyść, że to odbiera apetyt którego zaspokoić nie można.
— Delikacik... ha! chce ci się ciepłych pasztecików z kociego mięsa!... ha! a razowego chleba spleśniałego nie łaska??
— Gdybyż to świeży, pachnący chlebik razowy... a masełko do niego?
— O! o! i masełko już! i sardelki może! o! o! a po co masełko? spytał ksiądz, a po co delicye?
I zaczęli się śmiać biedni... łzy im stanęły w oczach i Warszawa i życie dawne i dni szczęśliwsze.
— Jużbym kwitował z masła, rzekł student, gdyby mi choć bót tak nogi szkaradnie nie obrażał. — Nie wiedzieć na co mi Pan Bóg dał tak małą nogę, a szewcy moskiewscy zdaje się że obówie robią na wielbłądy... Noga w bócie chodzi i lata za każdem poruszeniem i do krwi mi je rozdzierają ściany tego ruchomego więzienia.
— Widzisz WPan, przerwał mu ksiądz, otóż to tobie być szlachcicem: gdybyś był prostym plebejuszem jak ja, nie miałbyś takich maleńkich nóżek i byłoby ci tak wygodnie w dużym bócie moskiewskim, jak mnie prostemu chłopowi.
— Jegomość wiesz, odparł głos jeden, że szlachtę rząd narodowy skasował.
— Żebyż był i małe nogi szlacheckie za jednym zamachem także przerobił jakim dekretem! rozśmiał się księżyna.
— Patrzno jegomość, przerwał student, a ten literat czyta!
— Tak samo kochanku, jak ty fajkę palisz...
— Nie! ja jestem samoistniejszy jegomościuniu, ja dopełniam się dymem, gdy on musi aż dopełniać się duchem... zawołał student.
— A nasi aniołowie stróże tymczasem dopełniają się wódką! rzekł ksiądz...
W tém zbliżył się do nich starzec, spokojny i pogodnego oblicza.
— Czemu to nie usiądziecie, rzekł księżyna, dobrze wypocząć choć na chwilę, zaraz na pewnie znowu popędzą, niechby się nogi nieco rozkurczyły.
— Nie jestem tak bardzo znużony, odpowiedział stary, powoli wdrożyłem się do chodu, zdaje mi się teraz że gdy staniemy na miejscu, tęskno mi już będzie za tą podróżą wiecznego tułacza. Nałóg druga natura, ciało nawyka do wszystkiego, umysł téż ze wszystkiego by powinien umieć korzystać.
— Macie zupełną słuszność, dodał siedzący na trawie bez ręki, jednym z pierwszych przepisów praktyki życia jest umiejętne zastósowywanie się do wszelkiego jarzma jakie na nas wkłada konieczność — ale są granice téj potulności człowieczéj, ciało powinno się zastósowywać, duch trwać niezłamanym...
— Jak na chwilowy odpoczynek przy Krasnym Kabaczku, odparł stary, zanadto ważny i rozciągły podobno rozpoczęliśmy przedmiot, znijdźmy nieco do rzeczywistości... Jak ci jest Juliuszu?
— Znośnie, odpowiedział kaleka, a wam kochany Jeremi?
— Mnie jest prawie wybornie, to wygnanie, podróż piesza odmlodziły mnie w istocie.
— Czemuż ja tego o sobie powiedzieć nie mogę! odezwał się niecierpliwie młody chłopak.
— Dla tego panie Władysławie, rzekł Jeremi obracając się ku niemu, że sam tego nie chcesz... Burzysz się jak istota śmiertelna i niecierpliwa, a — patiens quia aeternus wzór nasz, powinien nas uczyć cierpliwości. Ty byś chciał ażeby sprawiedliwość przychodziła na zawołanie wedle twoich zachcianek, twojéj formułki, doraźnie, a Pan Bóg mędrszy jest od nas, prowadzi ją trybem niezmiennym wedle swojego prawa. Jego woli a raczéj temu prawu jego poddać się jest koniecznością.
— Stare baje! przerwał Władysław, widzę, czuję a nie rozumiem toku rzeczy ludzkich i chwilowego nawet zwycięztwa zła, klnę więc świat i ludzi...
— Pozwolisz jednak, rzekł Jeremi, iż bezpieczniéj i rozumniéj jest uledz prawu niezłomnemu które światem rządzi, niżeli je bezsilnie przeklinać... lub chcieć daremnie przerabiać.
— Jakże ta tak święta, tak wielka, tak czysta sprawa jak nasza mogła upaść, to do ateuszostwa prowadzi! krzyknął rozdraźniony młodzieniec.
— Nie, rzekł Jeremi, to prowadzi do uznania naszéj głupoty, do uznania niewłaściwości środków użytych w dobrym celu, ale po dziecinnemu... Zresztą mylisz się pan w założeniu, cóż dowodzi że sprawa upadła? sprawa żyje a może zwycięża gdy ją mają za pogrzebioną... żeśmy upadli to nic nie dowodzi, że za nią cierpimy, nie przekonywa iż zwyciężono... Drogi któremi Opatrzność prowadzi ludzi do swych celów są niezbadane...
— A ta głupia i podła Europa! przerwał Władysław, to świętokradzkie opuszczenie nas! to zaparcie się wspólnego interesu przez egoizm...
— Wszystko to było znać konieczném, a niezawodnie jest potrzebném dla saméj sprawy, która przejść musi i przez ognie czczych entuzyazmów i przez lody obojętności i znużenia i przez krew i walkę, aby jasną, wielką, niezaprzeczoną stanęła przed światem...
Władysław ruszył ramionami.
— Pojmuję tylko to w ten sposób, że zmuszą nas do przewrócenia świata do góry nogami, do rewolucyi ogólnéj, do...
— Czasy rewolucyi orężnych i gwałtownych, kochany panie Władysławie, rzekł spokojny Jeremi, nieodwołalnie przeszły. Rewolucye wypróbowały swą nieużyteczność, ludzkość innemi drogami pójść musi do postępu. Miały one swój urok w początku, potém doświadczenie okazało, że się nie zdały na nic, a wielce szkodliwy wpływ wywierają na ekonomią całéj społeczności.... Przyszłość pójdzie powolniéj ale bezpieczniéj, bez tych konwulsyi.
— Nie rozumiem tedy za co pana Moskale prowadzą z nami, zawołał Władysław, kiedy pan jesteś takim reakcyonistą...
— Dla tego że Moskale są największymi w świecie rewolucyonistami, nie szanującymi żadnego prawa... ślepy kto tego nie widzi. — Nie lubią oni wszakże rewolucyi, których sami nie robią i dla tego ciągną WPana, a nie cierpią tych co się odwołują do nieśmiertelnych praw któremi pomiatają, dla tego prowadzą mnie... Dla nich ty panie Władysławie z całą zacnością swoją byłbyś daleko łatwiejszym do nawrócenia odemnie, krańcowe doktryny stykają się z sobą zawsze. Proudhon z dobrą wiarą broni Moskali, ja nie wierzę w rewolucyą, w radykalizm, w gniecenie ludzkości na formę wyznaczoną, i dla tego zapewne idę na Sybir. Pan gdybyś się urodził Moskalem, robiłbyś to co oni robią... ja... wzdychałbym i ubolewał.
Władysław głęboko się zadumał.
— Nigdyśmy się zrozumieć nie mogli, rzekł, to darmo, a jednak idziemy razem...
— W pochód! w pochód! zaczęli wołać wychodzący z Kabaku tłumnie żołnierze, w pochód!
Ale w tejże chwili oficer ukazał się na progu.
— Zaczekać! krzyknął — jeszcze nie pora, dosyć czasu...
Sołdaci postawili broń i weszli znowu do sieni, a więźniowie przerwaną na chwilę ciągnęli rozmowę, jak gdyby siedzieli w najwygodniejszym salonie.
Wtém tuman pyłu ukazał zdala na pustym gościńcu, a oczy wszystkich zwróciły się na ten jedyny przedmiot zajęcia, który był jeszcze zagadką. Z po za chmury pyłu widać tylko było głowy trzech koni, jednego w hołoblach i w duże, dwóch skaczących po bokach. Zbliżając się zaszarzał tarantas kryty dosyć duży, na którego koźle brodaty jamszczyk siedział konie poganiając ochoczo. Głowa jakaś wysunęła się z kibitki i głos z wewnątrz rozkazał zatrzymać się przed Kabakiem.
Więźniowie przyglądali się powozowi w milczeniu, gdy z niego wyskoczyła kobieta, zatrzymała się chwilę oglądając niespokojnie i podbiegłszy do siedzącego na brzegu drogi Juliusza, ze złożonemi rękami padła przed nim na kolana... krzyk się dał słyszeć, wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę ciekawie... łkanie i jęk przerywały ciszę.
— Panie mój! panie mój! to ja! to ja! wołała kobieta...
I mówiąc te słowa chwytała, całowała nogi jego.
Juliusz blady był jak posąg, zdrętwiały, na twarzy walczyły widocznie najsprzeczniejsze hamowane uczucia, na ostatek niewiara, chłód, zwątpienie rozprysły się nagle i schylił się ku kobiecie wołając:
— A! ta chwila nagradza wszystko... daruj.. przebacz... jestem szczęśliwy! tyś niewinna!
— A! mógłżeś mnie, panie mój, posądzić... mógłżeś...
I głosu jéj zabrakło, zakrywszy twarz rękami płakała; ale dłużéj mówić żołnierze nie dali, przybycie powozu wywabiło ich z karczemki: grubijańsko, groźno poczęli krzyczeć i łajać kobietę, że się śmiała bez pozwolenia do więźnia przybliżyć.
Rozpoczęło się to od prostych żołnierzy, i mniéj było dziwném z ich strony, ale wybiegł za nimi natychmiast oficer jeszcze gorliwszy nad nich, jeszcze bardziéj rozjuszony, i widząc że Marya nie ustępowała, pochwycił ją dziko odtrącając za rękę.
— Poszła won! zawołał kopiąc nogami...
Kobieta cofnęła się przerażona jego obejściem, szczęściem ten język moskiewski, którym oficer przemówił do niéj, umiejąc doskonale, odtrąciła go jednym wymówionym wyrazem, dowodzącym że żyła w Rosyi i znała Rosyą...
Spojrzała nań z góry i groźno.
— Jestem kobietą! zawołała, a wy oficerem!
— To mi wszystko jedno kto wy! zapalając się odparł praporszczyk — jestem żołnierzem, dla mnie są tylko rozkazy wyższéj władzy...
— Azatém i ten rozkaz zapewne do pana się stosuje... przerwała Marya wyjmując żywo papier i rozkładając go przed oficerem — więzień ten jest ułaskawionym i już do pana nie należy.
— Przepraszam! z naigrawaniem i śmiechem rzekł praporzczyk oddając papier na który tylko okiem rzucił, ten rozkaz stosuje się do wyższych władz nie do mnie... Więzień pójdzie pieszo w kajdanach jak szedł, póki go odemnie nie odbiorą i nie pokwitują... a wy... precz! dodał hałaśliwie, precz! lub sołdatom każę was odpędzić!
To mówiąc odwrócił się zajadły i począł wołać na głos:
— W pochód! w pochód!
Marya stała nieruchoma, mały satrapa, który był obrażony lekceważeniem swéj potęgi, tryumfował mogąc się pomścić.
— A! panie, odezwała się kobieta, jestże to godném oficera i Rosyanina?
— Pani mnie, spodziewam się, uczyć nie będziesz, co i jak mam czynić! krzyknął zajadle praporszczyk — do szeregu! w pochód — a wy! precz ztąd! precz!
— Pozwól mi pan choć iść z nim piechotą! przemówiła ciszéj.
— Nie pozwolę, ofuknął oficerzyna, precz! ani słowa! precz zaraz!
Więźniowie i żołnierze nawet niektórzy okazywali oburzenie, ale oficer doskonale reprezentował Rosyą i znalazł się jak ona gdy opinja Europy odzywała się za Polską, zajadléj jeszcze trwał w swém barbarzyństwie.
Juliusz słowa nie mówiąc podniósł kajdany stanął w szeregu żegnając Maryą skinieniem i prosząc ją by ustąpiła, ksiądz zażył po dwakroć tabaki, student schował Słowackiego, młodzik fajkę. Jeremi ze spuszczoną osiwiałą głową, posłuszny, wystąpił naprzód, Władysław tylko blady jak trup patrzał na oficera drżący i gdyby nie skute ręce byłby się może rzucił na niegodziwca, który w téj chwili popchnąwszy kobietę, ustawiał żołnierzy i naigrawając się nieludzko dawał rozkazy do wymarszu.
— Uczą na mospaneńku cierpliwości, rzekł ksiądz po cichu — ale ostro! ostro! jeżeli pod takimi nauczycielami téj cnoty nie nabędziemy, to już chyba nigdy!
Juliusz był blady, nie odwrócił jednak nawet głowy, aby: się nie burzyć patrząc na tę scenę nieludzką.
— Słyszysz, zawołał oficer do jamszczyka który powoził w tarantasie Maryi — i pogroził mu pięścią, powinieneś wiedzieć psi-synu że ci nie wolno jechać ani przed ani za kolumną, albo wprzód i paszół, albo opodal... a nie to cię sołdatom ściągnąć każę i dać naukę...
Płacząca, skamieniała prawie pozostała Marya na gościńcu, ale gniew dodał jéj siły, rozkazała wyprzedzić więźniów zaraz, żegnając Juliusza chustką i ręką, sama postanawiając pospieszyć przodem do komendanta miasteczka aby poskarzyć się na oficera, a nadewszystko aby Juliusza uwolnić. Partya wlokąca się powoli dopiero na noc miała stanąć w powiatowém mieście.
Przeczuł to wszystko dowodzący partyą oficer, a że wiedział dobrze, iż wszelka krzywda wyrządzona Polakom ujdzie bezkarnie, i pragnął jeszcze znęcać się nad podwładnymi, szczególniéj zaś nad tym którego nazajutrz miano mu odebrać, obmyślił dla niego i dla Maryi jeszcze jednę niespodziankę.
Prawą ręką praporszczyka był podoficer Krawcow, odwołał go zaraz na stronę.
— Słuchaj, rzekł, dostaniesz rubla na wódkę, tylko mi się pospiesz dobrze, furmankę z bagażami weźmiesz i przodem popędzisz do .....owska. Masz ty tam kogo znajomego?
— No! Wasze błahorodje wie, że ja tu mam wszędzie pełno znajomych, ja tutejszy...
— Tém lepiéj, ruszaj zaraz, i wcześnie puśćcie tam głos po miasteczku, że idzie za wami partya Polaków, samych najniegodziwszych rozbójników, nieprzyjaciół cara i Rosyi... i niechaj wyjdą przeciwko nam... ale nie z chlebem i solą! rozumiesz!
To mówiąc rozśmiał się zwierzęco.
— Ty wiesz, dodał, jak to nas przyjmowali już nieraz! żeby Polaczki nie myśleli że się nad ich losem litują i że my ich tu bardzo pieścić będziemy! a spraw się tylko dobrze... i żeby nikt nie wiedział czyja robota... niech się trochę potrwożą i pokrzyczą... nie damy im głów pozdejmować z karków...
Krawcow mrugnął brwiami, potrząsł głową, ruszył, siadł na furę i pojechał przodem; partya tymczasem wlekła się pieszo powoli.
Marya i ją i posłańca wyprzedziła pocztowemi końmi do miasteczka, kazawszy wprost zajechać do komendanta.
Na nieszczęście podpółkownik Siemigowski, rodem Polak, mimo że się tego wypierał, dowodził w téj pustce odległéj, człek to był małego ducha, obawiający się nadzwyczaj kompromitacyi i utraty miejsca i chleba, — gorszy więc jeszcze od najzajadlejszego Moskala.
Przyjął Maryą dopominającą się sprawiedliwości więcéj niż zimno, zakłopotany mocno, spojrzał na papier i obiecał więźnia uwolnić gdy partya nadejdzie, ale dodał zaraz że co do oficera, ten wcale do niego nie należy, i na niego skarżyć się trzeba gdzieindziéj, drogami innemi, przeto żadnego zadosyćuczynienia obiecywać nie może.
Nie szło téż tak bardzo biednéj kobiecie o tę lichą zemstę nad okrutnikiem, wyrzekła się jéj z ochotą, pilno tylko było odzyskać Juliusza, otrzymawszy więc obietnicę, pobiegła oczekiwać nań nad drogą.
Zmierzchało a więźniowie jeszcze się nie ukazywali, natomiast ujrzała Marya z podziwieniem pospieszającą tłumnie ku rogatkom ludność wyraźnie podraźnioną i zburzoną, z okrzykami groźnemi przeciw Polsce i Polakom...
Nie mogła zrazu pojąć jakaby temu była przyczyna, gdy w tém ukazali się sołdaci wiodący wygnańców, hałastra zadrżała, zaryczała, rzuciła się i zewsząd ozwały okrzyki.
— Rozbójniki, polskie rozbójniki... niechresty! złodzieje... Dzieci, starzy, kobiety nawet kilku dyaczków i duchownych poczęli chwytać kamienie i błoto, przeklinając, plwając, rzucając się z pięściami i kijmi na nieszczęśliwych, jak gdyby rozszarpać ich chcieli. To rozjuszenie tłumu było tak bydlęce i dzikie, że Marya na widok jego i grożącego Juliuszowi niebezpieczeństwa uląkłszy się o życie biednego, pobiegła na ratunek bezprzytomna, nie myśląc że pierwsza mogła paść ofiarą zjadłéj tłuszczy. Ktoś ją przecie litościwy powstrzymał, a żołnierze nie dopuścili gwałtu nad powierzonymi im skazańcami ścisnąwszy się dokoła; rozstępowali się tylko śmiejąc, aby całe błoto, kamienie, śmiecie i pomyje spadły na tych, dla których były przeznaczone.
Gdy się to rozpoczynało, Jeremi poważnie obrócił się do swoich wołając:
— Panowie, nie potrzebuję wam przypominać, że męztwem jest najwyższem, zachować zimną krew i cierpliwość, zimna krew i wzgarda, jedni tu mogą zwyciężyć, gniew byłby spodleniem...
Ale głos jego natychmiast zagłuszyła wrzawa a żołnierz z boku doń przyskoczył uderzając kolbą i zmuszając do milczenia.
Nie wiadomo czy skutkiem tych kilku słów czy podniesienia ducha, wszyscy jeńcy zachowali się z męczeńską powagą i godnością, szli nieporuszeni, milczący, obojętni, widocznie nietknięci tą nikczemnością zgrai, na kogo padło błoto ocierał je powoli, kogo zraniono do krwi, ocierał krew nie szukając winowajcy...
Postawa ich mężna i ta obojętność która nie zdradzała najmniejszego strachu, w końcu opamiętały, zawstydziły z tłumu niektórych a najbardziéj otrzeźwionego nieco oficera, w którym ozwało się jakieś uczciwsze uczucie. Uśmiech w którym z początku powitał tę demonstracyą zmienił się w dziwne skrzywienie, nagle rozkazał żołnierzom ścisnąć szereg i przyspieszyć kroku do ostrogu. Tłuszcza goniła wszakże za uchodzącymi wrzeszcząc i niekiedy rzucając na wygnańców...
— Panowie a bracia, zawołał ksiądz, ponieważ nas tu nie urzędownie przyjmują i zanosi się na ukamienowanie, a gdybyśmy im zaśpiewali spokojnie... Boże coś Polskę? hę?
Pieśni były jak najsurowiéj zakazane, ale gdy w téj chwili zamięszania i popłochu, ksiądz pierwszy basem rozpoczął, a chór cały odpowiedział mu męzkiemi głosy... uczyniło to takie wrażenie na tłumie, na żołnierzach, na przytomnych, że nikt nawet nie śmiał się przeciwić męczeńskiemu hymnowi...
Towarzyszył on już nie jednemu krwawemu w dziejach lat ostatnich wypadkowi; śpiewano go przy wystrzałach kwietniowych na placu przed zamkiem i w kościele Św. Jana gdy sołdactwo wparło się gwałtem aż do ołtarza poświęconego Bogu.
Teraz aż do drzwi turmy podnosząc się na duchu, doszli nucąc pieśń 1863. roku więźniowie, a osłupiała tłuszcza pozostała na placu jakby wstydząc się swego rozbestwienia...
Maryą na poły omdlałą zaniesiono do gospody, w któréj nierychło odzyskała przytomność.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.