My i Oni/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znany nam z pierwszych epizodów tego opowiadania stary Jeremi, siedział spokojnie nad książką w swojém mieszkaniu na Nowym Świecie, gdy zapukano do drzwi i w téjże chwili wsunął się Władysław, z którym nie widzieli się od owego spotkania w alejach.
Stary położył książkę i przywitał go łagodnym uśmiechem.
— Gdzieżeście to bywali? zawołał biorąc go za rękę, sądziłem że się już gniewacie na mnie, tak dawno nie zeszliśmy się z sobą?
— Nie byłem w Warszawie, odpowiedział siadając Władysław — naturalnie wyznając te zasady jakie znacie, bom się wam z nich spowiadał, musiałem wejść do roboty z drugimi, nie mógłem zostać bezczynnym. Byłem w boju... jeździłem za sprawami kraju...
— I powracacie, spodziewam się, z dobremi wieściami? zapytał stary spokojnie.
— Nie będę przed wami kłamał, odparł młody człowiek, powstanie się szerzy, kraj się niby rusza, ale w ogóle widzi każdy i czuje że źle jest.
— Wiedziałem dawno że dobrze być nie może, rzekł stary — rozpoczęliście walkę nie będąc do niéj gotowi, poszła jedna klasa a nie naród cały... bo cały naród nie stanął na wysokości tego boju o śmierć lub życie. Szlachta zgrzybiała, lud nie dojrzał, macie to co jest w środku a tego mało. — Uwielbiam garść wybrańców, ale cóż ta zdoła uczynić? chyba umrzeć.
— Niestety! możeście mieli szłuszność, westchnął Władysław, nie rewolucyi nam było potrzeba ale narodowego powstania potężnego, a tego podobno mieć nie będziemy, mimo największych starań. — Lud poczciwy jest ale zimny, szlachta zacna jest ale po większéj części rozpieszczona... w środku została garść ludzi gorących, niestety — ani umysłem ani sercem nie równych... olbrzymy i pigmeje...
Jeremi pokiwał głową.
— Tak, rzekł, to co poszło heroicznie na męczeństwo i to co życia nie ceniło, bo niewiele téż ono było warte. — Czemużecie mnie nie słuchali, dodał, nie broni ale cnoty nam było potrzeba wiele a wiele, więcéj niż jéj mają nieprzyjaciele nasi... I nie należało używać do walki świętéj tych środków jakich oni używają do świętokradzkiéj, ale wielkich a prostych i czystych... Nie spiskować nam należało ale głośno prawdę wyznawać... Ale to... wy powiecie, stare i oklepane rzeczy.
— Nadludzkiemi wysiłkami dźwigamy się, szepnął smutnie Władysław, ale rozpacz ogarnie serca tych co jeszcze są żywi, już dziś widać że rozpadniemy się w ruinę straszną. Straciliśmy co było kwiatu, co było świętości, wyboru... to co przez ten przetak śmierci nie przeleciało jeszcze, coraz mniéj warte, z każdym dniem większy brak ludzi.
— To wszystko dawało się przewidzieć...
— No — ale bądź co bądź, rzekł Władysław, potrzeba dotrwać do ostatka — cofać się dziś i niepodobna i niegodziwa. Przychodzę do was w imieniu kraju wezwać do poświęcenia i pracy.
Jeremi zdziwiony poruszył się żywo.
— Mnie? zapytał, mnie? człowieka bez wiary? mnie com na innéj wcale drodze chciał szukać zbawienia ojczyzny, mnie któregoście ogłosili za nieprzyjaciela kraju?
— Tak, was, zawołał Władysław — ratujcie kraj! wpływ wasz może być zbawiennym, szanujemy twój charakter — brak nam charakterów z głowami, porywa się mnóstwo niedoświadczonych do steru... czyżbyście gdy łodzią miota burza, widzem zimnym pozostać mieli?
— Zdaje mi się że śnię tak dziwne mi prawicie rzeczy, zawołał stary, ależ ja wedle was jestem jawnym reakcyonistą? wy wierzycie w rewolucyą, gdy ja wierzę tylko w moralną poprawę narodu i wyzwolenie jego przez cnotę? Jakże chcecie bym przyłożył rękę do pracy przeciwko przekonaniom?
— Dla ojczyzny więc, nie chcecie poświęcić przekonań waszych? zapytał Władysław.
Jeremi się uśmiechnął.
— To są rzeczy których się nawet ojczyznie nie poświęca — dodał. Chcecie od gruszy aby rodziła jabłka? Nie, dodał, nie ma dziś jeszcze dla mnie miejsca przy warsztacie. Poświęca się życie, ale nie idzie przeciw głosowi sumienia. Odesłałbym was wszystkich nie jak Moskale, na Sybir, w kopalnie, ale do szkoły, lub w podróż około świata... Nie do Woroneża, Wiatki i i Tobolska, ale do uniwersytetów w Paryżu i Belgii. To pewna że rewolucyi robić bym wam nie dał. — Uczyniliście nią jak największą łaskę Moskwie, zżyma się ona, ale dla niéj nic być pożądańszém nie mogło, odarła nas, rozpędziła, i u siebie zapobiegła rewolucyi na długo, choć może... przysposobiła ją straszniejszą... Rząd cieszy się, bo nie widzi daleko, tymczasem zyskał tryumf i godzinę... Na naszych karkach gra w maryasza teraz stary moskiewski caryzm z młodą Moskwą socyalną i demokratyczną, udającą patryotkę, odkryła ona panfila i da niechybnie dublę...
Głupiśmy byli naszym kosztem i krwią płacąc za ich stawkę, ale się stało. — Moja rada gasić co rychléj ogień w domu, a gdy u nich rozgoreje... czekać i skorzystać.
— Ale honor narodu! przerwał Władysław — musimy się trzymać.
— Rosya wszakże woli zwycięztwo nad honor który postradała w oczach Eurpy... ale to inna sprawa, istotny honor nie zależy na tém żeby się bić bez nadziei wybicia, honor nie jest nawet we zwycięztwie... źle rozumiemy honor narodu... Gdybyśmy więcéj machiawelować umieli lub więcéj po Chrystusowemu iść, byłoby lepiéj, my chcielibyśmy pogodzić Machiawela z Chrystusem, a to niepodobna... Ale to próżne gadanie, rzekł Jeremi, znacie mój sposób myślenia, nie zmieniłem go bo nie mogę innéj krwi nalać w moje żyły, ani innego mózgu nałożyć pod czaszkę... jestem i muszę sobą pozostać... Nie zdam się wam do niczego.
Władysław zamilkł pochmurny.
— Europa, rozpoczął po chwili nieśmiało.
— Cicho! cicho z Europą, odparł Jeremi żywo, o jéj podłości późniéj się dopiero dowiecie, gdy wygnańcami nie znajdziecie nigdzie przytułku, zgłodniali chleba, wycieńczeni pracy, prześladowani opieki, gdy zwyciężonych krzykacze będą odpychać ze wstrętem i wzgardą; gdy obrońców wolności ścigać będą szyderstwy a chlubną nędzę wyśmiewać.
Nie te to czasy gdy wśród oklasków Europy Byron szedł walczyć za Grecyą... Nie! nie! handel! finanse i giełdy które nam panują z łaski grosza nie z łaski Boga, — zmieniły przekonania... Potrzeba spokoju bo papiery spadną i handel się wstrzyma, a choćby pokój otrzymać razem z policzkiem... o! to nic!... Powie wam Europa żeście głupi, oplwa mogiły naszych męczenników, odwróci się tyłem rachując o ile zyska na kursach banknotów, gdy nas diabli wezmą... oto masz co myśli Europa...
Podniósł oczy w niebo i dodał ze łzami prawie:
— Garść naszych rozproszeńców żebrać będzie powietrza i wody a narody jéj odmówią... Będziemy Hiobem ludów, Łazarzem uczty bogacza... odwrócą się od nas przyjaciele i rodzina.
— Na Boga! nie wróżcie tak straszliwie, ozwał się Władysław, miałażby ludzkość upaść tak nizko...
— Nizko! nizko! niżéj jeszcze... powiedzieć to można, przerwał stary — możnaż się czego lepszego spodziewać po społeczności przegniłéj rozpustą, nie mającéj w nie wiary, spekulującéj choćby na truciznie w Chinach, sprzątającéj tysiące aby jednéj ambicyi zrobić miejsce, opłakującéj niedostatek bawełny i handlu więcéj niż stratę prawdy i dróg światłości? Cóż to jest, dzisiejszy świat i społeczność? zgnilizna... nawóz pod zasiew przyszłości... Potrzebaby nowego Chrystusa, nowych Apostołów i nowéj Golgoty i Krzyża i rzeki krwi na obmycie nas z tego błota! Jesteścież wy lepsi od innych? Nie wierzycież w te same siły, nie idziecie temi samemi drogami? nie zapieracież się w czynie tych samych prawd? żyjecież surowiéj? czyścijszeż są szaty wasze od ich sukien zbryzganych w kałuży?
Świat dojdzie zapewne do ostateczności, do zaparcia się wszystkiego co święte, a potém... wierzę iż się odrodzi, choć nie wiem jakiemi drogami. — Bóg jest wielki!
— Znaliście Juliusza? przerwał nagle zniecierpliwiony Władysław powstając.
— Bardzo dobrze, i wysoko szacowałem tego człowieka, za spokój jaki w téj duszy czystéj i poczciwéj panował.
— A wiecież jego historyą nową? bo to co mówicie historya starożytna...
— Nic nie wiem.
— Juliusz podzielał prawie wasze przekonania, pomimo to poszedł przecież z nami, poświęcił się i oddał cały... niestety! los chciał aby się tam wmięszała i zgubiła go — kobieta.
— Nie kobieta ale grzech, rzekł poważnie Jeremi.
— No! to słabość, poprawił się Władysław. —
— Słabość w mężczyznie jest często grzechem...
— Zakochał się w istocie niegodnéj siebie, dodał Władysław, mam wielkie podejrzenie, że do rozwinięcia tego uczucia przyczyniła się wielce litość nad upadłą. — Chciał ją podźwignąć, podobało mu się odrodzenie w rodzaju V. Hugo! Owa kochanka była po prostu moskiewskim szpiegiem, który go wydał w ręce nieprzyjaciół!
Stracił uciekając ranny rękę prawą, został ujęty, siedzi w cytadeli i życiem zapewne okupi swe poświęcenie i poczciwe, pełne ufności serce.
— Smutna historya, odparł Jeremi, ale cóż ona dowodzi?
— Że Juliusz poświęcił przekonanie.
— I popełnił dwie słabości, a druga gorsza jest jeszcze od pierwszéj.
Pojmuję, choć stary, namiętność dla kobiety, ale nie rozumiem czynu bez silnéj wiary w cel jego i potrzebę. Zdaje mi się, że postępowanie Juliusza źle sobie tłumaczycie, nie poświęcił on przekonania, ale nie wierząc w powodzenie, szedł zapewne i wierzył, że ofiara jego i krew będzie dobrém nasieniem... Żal mi go — ale jesteścież pewni, że go zdradziła kobieta? mogłożby serce jego tak dalece się obłąkać i przywiązać do istoty tak nikczemnéj, tak nizko upadłéj?
— Niestety! jesteśmy pewni, wszystko się składa na potwierdzenie domysłów, zawołał Władysław. — Znacie może, że krwiożerczym nie byłem i nie jestem, ale Juliusz był dla nas drogim klejnotem, zdrada nie może pozostać niepomszczoną. — Trybunał rewolucyjny osądzi ją, wyda wyrok śmierci i musi być zamordowaną.
Jeremi wzdrygnął się i pochwycił go za rękę.
— Na Boga! zawołał — mielibyście i wy skalać się krwią... kobiety!
— Wyrok będzie wydany — potrzeba przykładu...
— Na nic się nie zdały te przykłady... to wszystko okropne! oswajacie się z krwią i śmiercią... nie podniesiecie tém narodu, zniżycie go...
Macież jakie dowody na tę kobietę?
— Najsilniejsze przekonanie moralne.
— Na Boga! na Boga! wykrzyknął Jeremi, powtarzacie słowa, a co gorzéj, czyny Moskali. Co to jest przekonanie moralne! Niech oni sądzą bez dowodów, potępiają bez sądu i wieszają bez zgryzoty — my zemstę zostawmy Bogu. To postępowanie zmienić potrzeba...
— Tak, rzekł Władysław, przystaję na to... ale co jedno zmienić je może, to zdanie takiego jak wy, powszechnie szanowanego człowieka. Wejdźcie do rady, do rządu... do pracy z nami... poprowadźcie nas tą drogą...
Jeremi zamilkł na chwilę, uderzony siłą tego rozumowania.
— Mylisz się, odparł po namyśle. — Jesteśmy na dwóch sobie przeciwnych krańcach, z amalgamów partyi i systemów nigdy nie powstanie nic zdrowego i jednolitego. Marzy, kto sądzi, że klejąc dwa pierwiastki różne, siłę z nich podwojoną otrzyma, one się równoważyć i unieważniać muszą. Rezultatem takich koalicyi politycznych musi być zawsze zero... nie! idźmy każdy swoją drogą...
Co się tyczy tego wypadku, dodał, spodziewam się, że nie potępicie kobiety nie wysłuchawszy jéj, nie dodawszy obrońcy, nie zbadawszy całéj sprawy. Nie zmazujcie się krwią — przeleje się jéj i tak aż nadto. Terroryzm despotyzmu i terroryzm rewolucyi, równie są okrutne i równie bezowocowe. Można niemi na chwilę powstrzymać od czynu, ale nigdy nic się nie stworzy. Wszelaki przymus wywołuje w duszach ludzkich opór i wstręt przeciwko sobie. Jest to broń przez rewolucyą pożyczona, od samowolności słaba, nędzna i brudna.
Na tém przerwaną została rozmowa, wszedł ktoś obcy, a Władysław milcząc pożegnał gospodarza. —
— Więc odmawiacie? zapytał cicho na wyjściu.
— Stanowczo i nieodwołalnie, rzekł Jeremi, stary, do niczego nie jestem zdolny, twardy jak wszystko co wiek skamienia, nie dałbym się wam uciosać... dajcie mi pokój!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.