Murzyn z załogi Narcyza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Murzyn z załogi Narcyza
Wydawca Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Lemański
Tytuł orygin. The Nigger of the Narcissus
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II

Nazajutrz, gdy rozedniało, Narcyz wypłynął na pełne morze.
Lekka mgła przesłaniała widnokrąg. Gładki, niezmierzony obszar wód poza przystanią skrzył się, jak nasadzona klejnotami posadzka, i pusty był jak niebo.
Kusy, czarny holownik ostatniem pociągnięciem nadał statkowi, jak zwykle, obrót pod wiatr, puścił linę, przerwał ruch maszyn i bujał się przez chwilę na miejscu, podczas gdy smukły i wydłużony kadłub Narcyza ruszył naprzód pod wzdymającemi się niższemi topslami. Luźne, wyższe płachty żaglowe jęły powoli chwytać dech porannego wiatru i nabrzmiewać w łagodne zaokrąglenia, do białych podobne chmurek, uwikłanych w splot sznurów, jak w sidła. Potem umocowano w zaczepach boczne liny żagli, ustawiono poprzeczne drążki rej — i oto statek upodobnił się do jakiejś wysokiej i samotnej piramidy, której świetlana biel sunęła wśród oparów mgły, dzierganej złotemi nićmi słońca. Holownik zawrócił na miejscu i oddalał się ku brzegowi. Dwadzieścia sześć par oczu wpatrzyło się w jego szeroką, osadzistą rufę, pełznącą marudnie po drobnych falach między dwojgiem kolisk łopatowatych, które wierciły się szybko i siekły wodę z gwałtownym pośpiechem. Był podobny do olbrzymiego chrząszcza, który, zaskoczony światłem, zgnębiony jasnością, usiłuje napróżno zemknąć i schronić się w cień dalekiego lądu. Zostawił wlokącą się po niebie smugę dymu i podwójny ślad znikającej na wodzie piany. A w miejscu, gdzie się był zatrzymał, widniała krągława, czarna kałuża sadzy, wznosząca się i opadająca z falą, — brudna pozostałość po gadzinie, która odbyła tu postój.
Osamotniony Narcyz, kierujący się na południe, cały w promiennych lśnieniach, zdawał się tkwić nieruchomo na tem ruchliwem morzu, w blaskach słońca, sunącego po niebie. Wzdłuż boków statku ślizgały się kłaki pian; o kadłub uderzała z pluskiem woda; ląd cofał się i nikł zwolna; kilka ptaków z rozpostartemi bez ruchu skrzydłami zawisło z krzykiem nad chwiejącemi się wierzchołkami masztów. Niebawem ziemia znikła zupełnie i ptaki odleciały. Na wschodzie, ponad ostry wręb horyzontu wynurzył się trójkątny, śpiczasty żagiel jakiejś w kierunku na Bombaj idącej towarówki arabskiej; zamajaczył i rozwiał się, jak złudzenie. I oto droga prosta i długa wyciągnęła się przed okrętem poprzez niezmierną samotność dnia. Na poziomie wód, pod czarną chmurą deszczową, krwawił się szkarłat zachodzącego słońca. Jęła dąć morka wieczorna i nawiała na okręt przelotną ulewę, która wypolerowała go od stóp do głów i pociemniła mu żagle. Płynął lekko, z oporządzonemi na noc pokładami, party silnym prądem musonu. Wzdłuż boków słychać było przeciągły, monotonny szum fal, zmieszany z cichym poszeptem czeladzi, wyznaczonej na wartę. Urwanym jękiem zgrzytnął górą blok jakiś w ożaglowaniu; od czasu do czasu wiatr głośniej westchnął.
Pan Baker wyszedł ze swej kajuty i, zanim drzwi zamknął za sobą, już wołał pierwsze nazwisko. Dziś był jego dyżur na pokładzie. W drodze powrotnej, starym zwyczajem, przyjętym na morzu, pierwsza wacha nocna — od godziny ósmej do północy — jest obowiązkiem pierwszego oficera. Przeto pan Baker, wysłuchawszy ostatniego „tak jest, panie“, nakazał posępnie: „Zluzować rudel i wartownika!“ — i ociężałym krokiem dźwigał się na schodki mostu. Wkrótce potem pojawił się stamtąd pan Creighton i, cicho gwiżdżąc, szedł do kajuty. O jej drzwi wsparty, dumał posługacz okrętowy; był w pantoflach, z zakasanemi po łokcie rękawami. Na głównym pokładzie kucharz odmykał swoją kuchnię i sprzeczał się z młodym Charleyem o jakąś parę skarpetek. Słychać było, jak z ciemnego środka okrętu wygłaszał z naciskiem:
— Nie jesteś wart, żeby ci zrobić coś dobrego. Wysuszyłem je dla ciebie, a ty masz do mnie pretensję o dziury. I w dodatku klniesz jeszcze! i to w żywe oczy! Gdybym nie był chrześcijaninem, tak jak ty nim nie jesteś, ty młody zbereźniku, tobym ci sprawił takie lanie... Wynoś mi się stąd!
Ludzie stali zadumani, po dwóch lub trzech, albo przesuwali się milcząco wzdłuż burty. Pierwszy roboczy dzień kursu powrotnego miał się ku schyłkowi i przechodził w spokojną, odruchową krzątaninę. U góry, na tylnym pomoście, spacerował tam i sam pan Baker, coś w sobie rozważał i pochrząkiwał. Na przodzie statku wartownik, wyprostowany pomiędzy łapami obu kotwic, nucił jakąś melodję bez końca i, jak nakazuje regulamin, wpatrywał się w próżnię przed oczyma. Na czyste niebo nocne wystąpiło mnóstwo gwiazd i zaludniło jego pustkowie. Świeciły nad morzem, jak żywe istoty; otaczały płynący okręt ze wszystkich stron, bardziej wyraziste, niż oczy tłumu, i niedocieczone, jak ludzkie dusze.
Podróż zaczęła się, i okręt — oderwana od ziemi drobina — płynął szybko, samotny, jak mały planeta. Otaczający go bezmiar nieba i nieskończoność wód łączyły się w jedno, — hen tam, na niedościgłych kresach. Wielka samotność szła z okrętem, ciągle zmienna, a wciąż ta sama, zawsze monotonna i zawsze imponująca. Od czasu do czasu inny biały punkt wędrowny, obarczony życiem, zjawiał się w dali i znikał, pilnie trzymając się wyznaczonego sobie kierunku.
Słońce patrzyło przez cały dzień na okręt, i co rano witało go płomiennem, rozciekawionem okiem. A przed okrętem leżał własny jego cel: ożywiało go życie istot, których kroki rozlegały się na pokładzie. Jak ta ziemia, która oddała go na pastwę morzu, dźwigał niezmierny ciężar żalów i nadziei. Żyła na nim lękliwa prawda i żyło na nim zuchwałe kłamstwo. Nieświadom niczego, tak jak i ziemia, pięknem był dla oka zjawiskiem, skazanem przez ludzi na niegodny los. Lecz dostojna samotność drogi uszlachetniała pospolite cele jego pielgrzymstwa. Wzbijając pianę, dążył ku południkowi, rzekłbyś, natchniony odwagą, jaką daje wielkie przedsięwzięcie. Czas zmalał wobec uśmiechniętego ogromu morza. Dni leciały za dniami, lśniące i chybkie, podobne do błysków latarni morskiej, a noce krótkie, pełne zdarzeń, zdawały się lotnemi snami.
Załoga weszła w normalny tryb, i co pół godziny odgłos dzwonu regulował życie, polegające na bezustannem czuwaniu. Dzień i noc widziało się u steru głowę i plecy żeglarza, odcinające się wysoko, w blasku słonecznym, albo na tle gwiaździstej nocy; ciemna sylweta trwała w niezmiennym spokoju nad obracającemi się ciągle szprychami koła. Zmieniały się twarze, jakby w ruchu obrotowym. Twarze młodzieńcze, twarze brodate, twarze ciemne — pogodne albo zgryźliwe, — lecz ze wspólną wszystkim cechą zbratania się z morzem, z tym samym wyrazem oczu, wpatrzonych bacznie w kompas, lub poglądających ku żaglom. Kapitan Allistoun, pełen powagi, z szyją okręconą starym czerwonym szalikiem, przebywał cały dzień na tylnym pomoście. W nocy zaś wynurzał się częstokroć z pod klapy schodków i stał, jak duch nad grobem, niemy i czujny pod gwiazdami; nocna jego koszula trzepotała się, jak flaga. Po niejakim czasie znikał bez szelestu w otworze schodów. Był rodem z przylądka Pentland Firth. W młodości, na statku wielorybniczym, osiągnął rangę harpunnika. Gdy mówił o tych czasach, jego szare, ruchliwe oczy zatrzymywały się i krzepły lodowato. Później, dla odmiany, wstąpił na handlową służbę Wschodnio-Indyjską. Kapitanem Narcyza był od czasu jego budowy. Kochał swój statek i gnał go bez miłosierdzia. Miał ambitne marzenie odbyć na nim kiedyś świetny kurs pośpieszny, o którym musiałaby być wzmianka w gazetach poświęconych żegludze. Nazwisko właściciela statku wymawiał z szyderskim uśmiechem; do oficerów odzywał się rzadko, a za omyłki strofował głosem łagodnym, ale słowami przejmującemi do szpiku. Włosy miał stalowo–siwe, twarz srogą, koloru surowca. Golił się codzień o szóstej rano, wyjąwszy raz jeden tylko, kiedy na osiemdziesiątej mili na południo–zachód do Maurycego, zaskoczony straszliwym huraganem, obrządku tego przez trzy kolejne dni zaniechał. Nie lękał się niczego, oprócz Boga, który win nie darowuje. Pragnął skończyć swój żywot w jakiejś małej chatce, z kawałkiem przyległego do niej gruntu, gdzieś w zapadłej okolicy, zdala od widoku morza.
Ów władca maleńkiego światka rzadko kiedy zstępował z olimpijskich wyżyn swego pomostu. Na dole, u jego stóp, odbywał się pracowity, lecz podrzędny mozół życiowy zwykłych śmiertelników. Na głównym pokładzie pan Baker pomrukiwał srogo, lecz nieszkodliwie, obdzielając nas wszystkich zrzędzeniem, ponieważ, jak mówił, płatny jest za to. Czeladź, zajęta pracą na pokładzie, była zdrowa i czuła się zadowolona, jak większość marynarzy, gdy się już dobrze przystosuje do morza. Prawdziwy spokój Boży zaczyna się w każdym punkcie, odległym o tysiąc mil od najbliższego lądu. A kiedy Bóg posyła tam zwiastunów swej mocy, to nie poto, ażeby w straszliwym gniewie karać za zbrodnie, za hardość lub za występek, lecz aby po ojcowsku skarcić te prostacze dusze, nie mające pojęcia o życiu, te serca, których uderzeń nie reguluje zysk, lub zawiść.
Pod wieczór, doprowadzony do czystości pokład przybierał wygląd spokojny i przypominał lądową jesień. Słońce chyliło się ku spoczynkowi, otulone płaszczem ciepłych obłoków. Na pokładzie statku, na zapasowych belkach, siedzieli bosman z cieślą, obydwaj dobrotliwi i potężni, ze skrzyżowanemi na piersi rękami. Obok nich krótka, przsadkowata postać, majster od żagli, — służył niegdyś we flocie wojennej, — opowiadał, między dwoma zaciągnięciami się fajką, niemożliwe bajdy o admirałach. Drepcząc po pokładzie i utrzymując bez trudu równowagę w tej ograniczonej przestrzeni, chodziły sobie pary tam i zpowrotem. W przegródce dla trzody chlewnej pokwikiwały świnie. Belfast, wsparty łokciami o żerdzie przegródki, milczeniem pełnem zadumy obcował z tą nierogacizną. Majtkowie, w koszulach rozpiętych na ogorzałej piersi, zalegli przyczepy lin i poobsiadali stopnie kasztelowych schodów. U przedniego masztu zebrało się kółko i toczyło dyskusję na temat charakterystyki dżentelmena.
— To zależy od pieniędzy — rzekł jeden.
— Nie! od sposobu wyrażania się, — zapewniał drugi.
Kulawy Knowles przywlókł się z nieumytą twarzą (uchodził za największego brudasa w kasztelu) i ze śmiechem starego wygi, szczerząc resztę żółtych kłów, oznajmił z przekonaniem, że „widział kilka par spodni tych dżentelmenów“. „Miały — powiada — od ciągłego siedzenia przy biurku tyły cieńsze, niż papier, a w innych miejscach wyglądały pierwszorzędnie i mogłyby wytrzymać jeszcze lata. Cała rzecz — pozór. Djabelnie łatwo — powiadał — być dżentelmenem, gdy się ma czyste zajęcie“. Dysputa ciągnęła się bez końca, uporczywa i dziecinna. Każdy wykrzykiwał z zaognioną twarzą zdumiewające argumenty. A lekki wiatr, który spływał po ogromnej wklęsłości przedniego żagla, rozpostartej nad ich głowami, muskał przelotnie zwichrzone czupryny, jakby z wyrozumiałą pieszczotą.
Zapomnieli o ciężkich trudach, zapamiętali się zupełnie. Zbliżył się i kucharz, by posłyszeć co mówią, i stał, promieniejąc wewnętrznem poczuciem swej wiary, z miną świętego, który ma pewność nagrody w niebiosach. Donkin, osamotniony na przednim pomoście i przeżuwający wspomnienia doznanych krzywd, przysunął się, ażeby uchwycić wątek dyskusji, toczącej się u jego stóp. Bladą twarz obrócił ku morzu i latającemi nozdrzami wciągał w siebie wiatr. W czerwieni zachodu płonęły ożywione lica, błyskały zęby, iskrzyły się oczy. Ludzie, przechadzający się po pokładzie, przystawali niekiedy w błogim śmiechu całej gromady. Jakiś pochylony nad stągwią osobnik aż przysiadł, rozbawiony, z namydlonemi ramionami. Do słuchaczów raczyli się przyłączyć nawet trzej podoficerzy; wygodnie rozparci, przysłuchiwali się z uśmiechem wyższości. Belfast, zajęty skrobaniem ucha swej ulubionej świni, przerwał tę czynność i z otwartemi ustami i wścibskiem wejrzeniem jął czyhać na sposobność wtrącenia się do rozmowy. Załamywał ręce i wykrzywiał twarz, gdy mu się to nie udawało. Charley z odległości rzucił w to zgromadzenie okrzyk:
— O dżentelmenach to ja więcej wiem, niż wy wszyscy. Ja żyłem z nimi zapanbrat... Czyściłem im buty.
Kucharz wyciągnął kark, jak żóraw, by lepiej słyszeć. Był zgorszony.
— Stul pysk, gdy mówią starsi, poganinie bezwstydny!
— No dobrze, dobrze, stary Alleluja — odparł Charley pojednawczo.
Po jakiemś tam powiedzeniu brudnego Knowlesa, wygłoszonem z niesłychanie dowcipną miną, powstał śmiech; rósł, jak wzbierająca fala, aż wyładował się w salwie głośnego rechotu. Tupano obiema nogami, zadzierano do nieba pełne wrzasku twarze; niektórzy z hałasem trzepali się po biodrach; ten i ów, zgięty wpół, trzymał się za boki, ciężko dysząc, jakby w paroksyzmie bólu. I cieśla, i bosman, nie zmieniając pozycji, trzęśli się ze śmiechu. Żagielnik, brzemienny swoją anegdotą o jakimś admirale, siedział i dąsał się; kucharz wycierał sobie oczy zatłuszczoną szmatą, a sam Knowles, kuternoga, zdumiony swoim sukcesem, stał pośrodku i uśmiechał się tylko.
Twarz Donkina, opartego o poręcz, nagle spoważniała. Coś jak charczenie dało się słyszeć przez drzwi kasztelu. Zmieniło się w pomruk i nakoniec przeszło w jednostajny jęk. Człowiek zajęty myciem zanurzył raptem obie ręce w stągwi; kucharz przybrał minę bardziej zgnębioną, niż zbity z tropu, wyśmiany heretyk; bosman niespokojnie ruszał ramionami; cieśla skoczył na nogi i odszedł precz, a zaś żagielnik, czując, iż anegdota jego przepadła, jął pykać fajkę z posępną determinacją. W czarnej czeluści korytarza zatliła się para wielkich, nieruchomych oczu i błysnęła białkami. Potem wysunęła się głowa Dżemsa Waita, niby zawieszona w powietrzu między jego rękami, trzymającemi za drzwi z obu stron twarzy. Kutas niebieskiej wełnianej szlafmycy zwisał mu nad lewem okiem i podskakiwał wesoło. Podszedł bliżej chwiejnym krokiem. Wyglądał krzepko, jak zawsze, ale chód jego był dziwnie niepewny i jakby sztuczny. Twarz zdała się cokolwiek szczuplejsza, a oczy bardziej wypukłe. Samą obecnością swą, rzekłbyś, wypłaszał resztkę zachodzącego światła. Jakoż słońce utonęło raptem w morzu, jak gdyby uciekając przed tym murzynem, który rozsiewał czarną mgłę — nieuchwytny, złowieszczy wpływ; coś chłodnego i ponurego promieniowało z niego, osiadając na twarzach niby żałobna krepa. Towarzystwo rozproszyło się. Umilkła głośna wrzawa; na ustach ludzi zastygły nawet półuśmiechy. Nie odzywano się ani słowem. Niektórzy odwrócili się plecami, siląc się na obojętność; inni rzucali zukosa niechętne spojrzenia. Byli podobni raczej do grona przestępców, świadomych swego złoczynu, aniżeli do uczciwych ludzi, nagle rzeczą przykrą zakłopotanych. Dwóch lub trzech tylko zachowało pewność siebie, ale i ci nawet stali z głupią miną i otwartemi ustami. Wszyscy oczekiwali, ażeby Dżems Wait cośkolwiek powiedział, i jednocześnie wszyscy jakby zgóry wiedzieli, co powie. A on, oparty plecami o framugę drzwi, obrzucał nas surowemi oczyma chorego władcy-tyrana, poskramiającego tłum, który płaszczy się, lecz knuje zdradę, jak niewolnik.
Nikt się nie oddalał. Wszyscy czekali, opanowani jakimś urocznym strachem. A on, chwytając oddech między słowami, rzekł szyderczo:
— Dziękuję wam... chłopcy. Jesteście... tacy uprzejmi... i... tacy spokojni... doprawdy! Te wycia wasze!... za mojemi drzwiami!...
Zamilkł, a żebra jego pracowały usilnie nad oddechem. Ciężko było na to patrzeć. Zaszurały nogi. Belfast głośno westchnął. Tylko Donkin w górze błyskał czerwonemi powiekami bez rzęs i uśmiechał się gorzko nad głową murzyna.
A murzyn z dziwną łatwością ciągnął dalej. Już nie dyszał, a głos jego brzmiał donośnie i rozlegał się, jakby pod sklepieniem pustej piwnicy. Dygotał wzgardą i gniewem.
— Próbowałem cokolwiek usnąć. Wiecie, że nie mogę sypiać po nocach. A wy tu pod drzwiami rozgadaliście się, jak zapowietrzona zgraja starych kumoszek!... Uważacie się za dobrych kolegów, co?... Dużo was obchodzi człowiek umierający.
Belfast zerwał się od chlewka.
— Jimmy! — zawołał drżącym głosem: — gdybyś nie był chory, to jakbym ci...
Urwał. Murzyn poczekał chwilę, wreszcie rzekł ponuro:
— Tobyś mi co?... Rozprawiaj się z takim, jaki sam jesteś. Daj mi spokój. Niedługo już. Umrę wkrótce... Zbliża się koniec!
Ludzie stali wokoło w milczeniu, zaledwie dysząc, z bezradnością w oczach. Oto właśnie, czego się obawiali i o czem nie chcieli słyszeć — oto myśl o skradającej się śmierci — myśl, którą przeklęty murzyn narzucał im kilka razy na dzień, jak pogróżkę. Zdawało się, iż dumny jest z tej śmierci, która, jak dotąd, ułatwiała mu tylko życie. Pysznił się, że nikt inny, prócz niego, nie żył w takiej zażyłości z tą niedostępną towarzyszką. Lubił się nią popisywać tak uporczywie, że obecność tej śmierci wydawała się rzeczą niewątpliwą i zarazem nieprawdopodobną. Bo jakże posądzać człowieka o tak potworny, ze śmiercią zażyły związek! Czy ten gość, nieustannie przez murzyna oczekiwany, — to rzeczywistość, czy też oszukaństwo? Wahaliśmy się pomiędzy litością a niedowierzaniem. Za najmniejszą wątpliwością z naszej strony Wait stawiał nam przed oczy natrętny i haniebny kościotrup. Bezustanku obrabiał ów temat. Mówił wciąż o śmierci, która ma przyjść, jak gdyby już tu była, jak gdyby przechadzała się po pokładzie, jak gdyby miała za chwilę wejść do kasztelu i ułożyć się do snu tam — w tej jedynej wolnej koi; jak gdyby zasiadała z nim razem do każdego posiłku. Uczestniczyła w naszych zajęciach, w naszych odpoczynkach i rozrywkach. Byliśmy pozbawieni śpiewu i muzyki wieczorem, ponieważ Jimmy — jak nazywaliśmy go pieszczotliwie, chcąc zamaskować nasz wstręt do jego towarzyszki — ciągłą możliwością swego zejścia zdołał zepsuć równowagę nawet Archie’mu, posiadaczowi harmonijki. Po kilku dotkliwych odezwaniach się Jimmy’ego Archie wyrzekł się koncertów, mówiąc:
— E, grać takiemu, co nie z tego świata. Nie wiem, co mu jest, ale źle z nim, bardzo źle. Niema co prosić, żebym grał. Nie chcę.
Śpiewacy nasi milczeli, bo Jimmy konał.
Z tego samego powodu człek nie może — jak mówi Knowles — przybić gwoździa do ściany, pod swój przyodziewek, nie narażając się na krzyki, że zakłóca ostatnie chwile Jimmy’ego, które jakoś nigdy się nie kończą. W nocy, zamiast rześkich nawoływań: „Pierwszy dzwon! Ruszaj się! Czyście ogłuchli tam! Hej! Na nogi!“ — warta była wywoływana imiennie i szeptem, ażeby przypadkowo nie zakłócić Jimmy’emu snu, może ostatniego w tem życiu. Co prawda, sypiał on zawsze na jedno oko i gdyśmy się skradali na palcach, potrafił zawsze posłać za nami jakiś przykry docinek, tak że wydawaliśmy się brutalami, a po niejakim czasie zaczynaliśmy podejrzewać siebie o głupotę. Rozmowy nasze w kasztelu odbywały się pocichutku, jak gdyby to była świątynia. Posiłki spożywaliśmy w milczeniu i strachu, gdyż Jimmy był w jadle wybredny i otrząsał się na pekeflajsz, na biszkopty, na herbatę — jako na artykuły, nie nadające się na żywność dla ludzi — osobliwie dla ludzi umierających!
— Moglibyście — mawiał — znaleźć jakiś uczciwszy płat mięsa dla chorego, który powraca do domu na kurację... albo na swój pogrzeb. Ale wam o tem mówić! Gdyby to zależało od was, jużbyście się mnie pozbyli. Otrulibyście mnie. Popatrzcie no, coście mi tu dali!
Potrawy przynosiliśmy mu do łóżka, tłumiąc wściekłość, ale pokornie, jak służba znienawidzonego despoty; odpłacił nam za to nieprzejednaną zgryźliwością. Umiał opanować podstawową głupotę ludzką i trzymać ją na uwięzi; — posiadł tajemnicę życia — i owładnął każdą chwilą naszej egzystencji. Acz z rozpaczą, uznawaliśmy jednak tę jego władzę. Mały Belfast o żywym temperamencie, zawsze krańcowy, stale gotów był rzucić się na Jimmy’ego, albo wybuchnąć płaczem. Raz, wieczorem, zwierzył się Archie’mu:
— Za pół pensa urwałbym czarny łeb temu wykrętnemu draniowi.
A poczciwy Archie udawał, że jest zgorszony! Niech to da miarę czarodziejskiego wpływu, jaki wywierał na nas, ludzi prostodusznych, ten murzyn z St. Kitt, trafem do nas przybłąkany. Ale tejże samej nocy Belfast wykradł z kambuza przeznaczony dla oficerów tort owocowy, pragnąc, ażeby nasz wybredny łakotniś miał się czem delektować. Narażał na niebezpieczną próbę nietylko swoją długą przyjaźń z kucharzem, ale co gorsza — wystawiał na szwank nawet zbawienie swej duszy. Kucharz nie posiadał się ze zgryzoty. Nie schwytał wprawdzie winnego, ale wiedział, że zło się krzewi; wiedział, że szatan kryje się wśród tych ludzi, nad którymi poczuwał się do opieki duchowej. Gdy ujrzał nas we trzech lub czterech, zaraz odlatywał od swych garnków, aby nam prawić kazanie. Uciekaliśmy przed nim; tylko Charley, który znał złodzieja, wystawiał się na sztych z najniewinniejszą miną, doprowadzającą poczciwca do irytacji.
— To napewno ty zrobiłeś, — biadał z westchnieniem i z plamą sadzy na brodzie: — To ty, głownio piekielna!... Już nie będziesz więcej suszył skarpetek w mojej kuchni.
Później powiadomiono nas nieoficjalnie, że jeśli się kradzież powtórzy, to wstrzymają nam porcje marmelady (pół funta na głowę). Pan Baker przestał zasypywać swych ulubieńców żarcikami i niedowierzająco chrząkał na wszystkich. Zimne oczy kapitana błyskały ku nam podejrzliwie z wysokości pomostu, gdyśmy wieczorem zajęci byli zwykłą czynnością przy linach. Trudno robić wiele gwałtu o takie złodziejstwo na okręcie handlowym, ponieważ wyraża ono niekiedy tylko niezadowolenie czeladzi z oficerów. Zły to znak. Może się to skończyć Bóg wie jaką zamieszką. Narcyz był dotąd okrętem spokojnym, ale ten wypadek zachwiał podwaliną wzajemnej ufności. Donkin nie krył swojej radości. A my byliśmy zatrwożeni.
Belfast, nielogiczny jak zwykle, jął z pasją obrzucać murzyna wymówkami. Urażony Dżems Wait, z łokciem na poduszce, odparł, chwytając z trudem powietrze:
— Czy prosiłem cię, żebyś dla mnie ściągał to paskudztwo? Niech cię wszyscy djabli z twoim tortem! Gorzej mi po nim — ty błaźnie irlandzki!
Belfast sponsowiał, drgnęły mu wargi, rzucił się na murzyna. Wszyscy w kasztelu, jak jeden mąż, powstaliśmy z krzykiem. Była chwila dzikiego zamieszania. Ktoś wrzasnął przeraźliwie:
— Hola, Belfast! Hamuj się!
Myśleliśmy, że Belfast zadusi Waita natychmiast. Zakotłowało się. W tumanie kurzu słyszeliśmy kaszel, wybuchający metalicznym dźwiękiem, jak uderzenia gongu. Za chwilę Belfast już zawisł u szyi przeciwnika i mówił błagalnie:
— No, Jimmy! No! Nie bądźże taki! Anioł by z tobą nie wytrzymał — z takim chorym, jak ty.
Z krawędzi łóżka Jimmy’ego spozierał ku nam mokremi od łez oczyma, ze skurczem ust; potem usiłował poprawić kołdrę choremu. Morze napełniało kasztel swym nieustającym szeptem. Czy się Dżems Wait przeląkł? Czy wzruszył? Czy też żałuje? Leżał nawznak, bez ruchu, jak gdyby oczekiwany gość zjawił się wreszcie. Wzruszony Belfast poprawiał mu kołdrę u nóg i powtarzał czule:
— Tak, tak. My wiemy. Źle z tobą, bardzo źle... Powiedz no, czegobyś sobie życzył, a... My wiemy, że z tobą jest bardzo źle...
Nie! Stanowczo Dżems Wait nie był wzruszony i nie żałował. Prawdę powiedziawszy, wyglądał raczej, jakby się czemś przeraził. Usiadł nagle ze zdumiewającą łatwością.
— A więc powiadasz, że źle ze mną? — rzekł posępnie najczystszym barytonem (nieraz, słysząc go, nigdybyś nie pomyślał, że temu człowiekowi coś jest): — Źle ze mną? Więc się do tego zastosuj! Niektórzy z was nie potrafią nawet okryć kołdrą chorego! Zostaw mnie! Mogę byle jak zamrzeć.
Belfast odszedł, kulejąc, z gestem zniechęcenia. W ciszy kasztelu, zapchanego rozgorączkowanymi ludźmi, Donkin rzekł wyraźnie:
— Gadaj zdrów! — i zachichotał.
Wait obrzucił go wzrokiem. Wzrok był zgoła przyjazny. Nie można było wiedzieć, co naszemu nieobliczalnemu choremu przypadnie do gustu. Ale ten pogardliwy chichot trudno było wytrzymać.
Donkin zajął w kasztelu stanowisko wybitne, ale niebezpieczne. Wybitność polegała na tem, że był ogólnie nielubiany. Stroniono odeń i w osamotnieniu swem nic nie mógł przedsięwziąć; rozmyślał tylko o mroźnych wichrach na przylądku Dobrej Nadziei i nękał się zazdrością, że zaopatrzeni jesteśmy w ciepłą odzież i nieprzemakalne płaszcze. Nasze buty morskie, nasze skórzane, tłuszczem nasycone kurtki, nasze dostatnio wypakowane skrzynki żeglarskie były dla niego powodem gorzkich rozpamiętywań. Nie posiadał żadnej z tych rzeczy i czuł instynktem, iż nikt, w razie potrzeby, nie zechciałby się z nim dzielić. Łasił się nam bezwstydnie, jak pies, a względem oficerów był systematycznie zuchwały. Spodziewał się po tym systemie postępowania najlepszych dla siebie rezultatów — zawiódł się jednak. Podobne jemu natury zapominają, że doprowadzeni do ostateczności ludzie bywają sprawiedliwi nawet wbrew samym sobie. Grubjaństwa, które cierpliwy pan Baker długo znosił od Donkina, zbrzydły nam wkońcu doszczętu i ogromnie byliśmy radzi, gdy ten oficer dał mu pewnej ciemnej nocy odprawę, aż miło. Rzecz była załatwiona sprawnie, z zachowaniem przyzwoitego decorum i bez wielkiego hałasu. Wezwano nas przed samą północą do rej, a Donkin — jak zazwyczaj — robił impertynenckie uwagi. Staliśmy sennym rzędem, trzymając się za przedni bras, i czekaliśmy dalszej komendy. Wtem rozlega się w ciemności tupot nóg, jak przy bijatyce; słyszymy krzyk, jakby przy napadzie znienacka, dolatuje odgłos klapsów i szturchańców, i stłumiony, syczący szept:
— Ot, masz!... Chcesz więcej, hę?!
— Nie! Nie!
— To zachowuj się, jak...
— O! O!...
Dalej tępy łomot, połączony z chrzęstem żelastwa, jak gdyby jakieś bezwładne ciało stoczyło się między pręty głównej pompy. Nim zrozumieliśmy, co się stało, pan Baker podszedł ku nam i zakomenderował zlekka zniecierpliwionym głosem:
— Ciągnąć, chłopcy!
Z pośpiechem wykonaliśmy rozkaz. Jak gdyby nic nie zaszło. Pierwszy oficer doglądał nas ze swoją zwykłą dokładnością, która doprowadzała nas do rozpaczy. Donkin gdzieś zniknął, ale to nas nie martwiło. Gdyby pan Baker wyrzucił go za burtę, niktby nie rzekł ponad jakieś: „No! Już go niema!“ W rzeczywistości nie stała mu się wielka krzywda, aczkolwiek utracił jeden z przednich zębów. Stwierdziliśmy to nazajutrz, ale zachowywaliśmy się milcząco, według przyjętej etykiety kasztelu, która nakazywała nam być w takich razach ślepymi i głuchymi; do naszych morskich reguł przyzwoitości odnosiliśmy się z większym szacunkiem, niż ludzie lądu do swoich lądowych. Tylko Charley, z karygodnym brakiem savoir-vivre’u, palnął:
— Byłeś pan u dentysty, co? Bolało?
Tu dostał zaraz w łeb od swego najlepszego przyjaciela. Zdziwiło go to; chodził skwaszony najmniej przez trzy godziny. Przykro nam było, ale cóż? Młodość potrzebuje więcej karności, niż wiek dojrzały. Donkin wyszczerzył kły jadowicie. Od tego dnia przestał się liczyć z wszelkiemi względami; nazywał Jimmy’ego „czarną szują“, a nam dawał do zrozumienia, że jesteśmy trzodą głupców, których jeden chytry murzyn codzień wyprowadza w pole. A Jimmy zdawał się lubić tego draba!
Singleton prowadził żywot niezakłócony przez żadne ludzkie wzruszenia. Milczący i poważny, oddychał tem samem co i my powietrzem, i to stanowiło jedyny jego łącznik z nami. Usiłowaliśmy być porządnymi ludźmi i uważaliśmy to za djablo trudne. Pragnienie cnoty z jednej strony, a obawa śmieszności z drugiej, trzymały nas w ciągłem wahaniu. Chcieliśmy zabezpieczyć się od wyrzutów sumienia, lecz nie pragnęliśmy wcale stać się ofiarami własnej uczuciowości. Nienawistna kamratka Jimmy’ego — śmierć — plugawem tchnieniem nawiała do serc naszych jakiegoś subtelnego krętactwa, o którem nam się dotąd nie śniło. Byliśmy powarzeni i oblatywał nas strach. Czuliśmy to wyraźnie. A Singleton, — zdawało się, — o tem wszystkiem nic nie wie i niczego nie rozumie. Dotychczas mieliśmy go za mędrca, na jakiego wyglądał, ale teraz niekiedy ośmielaliśmy się podejrzewać go o starcze przytępienie.
Jednak pewnego dnia, gdyśmy podczas obiadu siedzieli na swych kuferkach, otaczając kołem cynową misę ustawioną na pokładzie, Jimmy wypowiadał swój powszechny wstręt do ludzi i rzeczy i używał specjalnie obrzydliwych określeń. Singleton podniósł głowę. Umilkliśmy. Starzec, zwracając się do Jimmy’ego, spytał:
— Czy jesteś naprawdę umierający?
Tak zagadnięty Dżems Wait oniemiał i stracił rezon. I my wszyscy byliśmy poruszeni: porozdziawiane gęby, serca tłukące się w piersi, mrugające szybko powieki. Jakaś łyżka cynowa upadła z brzdękiem w misę; ktoś podniósł się do odejścia i stał, nie odchodząc... Chyba z minutę Jimmy usiłował zebrać się na odpowiedź.
Rzekł niepewnym głosem:
— Jakto? Nie widzisz pan, że mi na to idzie?
Singleton podnosił do ust umoczony suchar (zęby mu się — jak twierdził — już stępiły i nie tną ostrzem):
— Więc dobrze. Umieraj i nie zawracaj nam głowy tą sprawą. My nie możemy ci pomóc.
Jimmy padł na swoją koję i przez dłuższy czas leżał milcząc, tylko od czasu do czasu wycierał sobie pot z czoła. Po uprzątnięciu naczyń, omawialiśmy szeptem to zajście. Byli tacy, którym to sprawiło ogromną uciechę. Inni spoważnieli. Wamibo, ocknąwszy się z sennego rozmarzenia, uśmiechał się niemrawo, a jeden z młodych Skandynawów, dręczony wątpliwościami, ośmielił się podczas t. zw. psiej warty zwrócić do Singletona (staruszek niezbyt nas do rozmowy z sobą zachęcał) i spytał go naiwnie:
— Czy pan myśli, że on umrze?
Singleton spojrzał i rzekł z namysłem:
— Czemużby nie miał umrzeć? Owszem, umrze.
To brzmiało nieodwołalnie. Werdyktu, obwieszczonego przez wyrocznię, wywiadowca nie omieszkał udzielić i nam wszystkim. Zażenowany, lecz przejęty ważnością swego posłannictwa, podchodził do tego lub owego i, patrząc w bok, recytował swoją formułę:
— Stary Singleton powiada, że on musi umrzeć.
Była to dla nas wielka ulga. Dowiedzieliśmy się nareszcie, że litość nasza była usprawiedliwiona; będziemy znów mogli śmiać się szczerze, opuszczą nas złe przeczucia. Ale nie wzięliśmy w rachubę Donkina. Donkin „nie życzył sobie mieć do czynienia z jakimś zapowietrzonym obcokrajowcem“. Gdy Neillssen przyszedł do niego z nowiną: „Singleton powiada, że on umrze“ — odparł mu pogardliwie:
— Umrzesz i ty, Holendrze tępogłowy! Żeby was cholera wytłukła wszystkich, co tu przyłazicie odbierać nam zarobek i wywozić grosz do waszego ogłodzonego kraju.
Byliśmy zdruzgotani. Pojęliśmy, że odpowiedź Singletona w rezultacie nie zdała się na nic. Zaczęliśmy go nienawidzieć, że z nas zakpił. Cała nasza pewność rozwiała się; z oficerami byliśmy na stopie zachwianej. Kucharz postawił nad nami krzyżyk; doszło do naszych uszu zdanie bosmana, że jesteśmy „gromadą kpów“. Podejrzewaliśmy Jimmy’ego, posądzaliśmy wzajem jedni drugich i nie ufaliśmy nawet samym sobie. Nie wiedzieliśmy co począć. W każdziutkiej chwili naszego ubogiego życia, co rusz to natykaliśmy się na Jimmy’ego i jego straszną, zakwefioną towarzyszkę. W dziwnem żyliśmy poddaństwie.
Zaczęło się to w tydzień po wypłynięciu z Bombaju i spadło na nas znienacka, jak każde nieszczęście. Zaraz na samym początku zauważyliśmy, że Jimmy coś wątławy jest przy robocie; myśleliśmy, że to jest następstwem jego filozoficznych zapatrywań na życie. Donkin mówił mu: „Pan ważysz u liny mniej od marnego wróbla“. Pogardzał nim. Belfast, gotów do bójki, wykrzykiwał zaczepnie: „Ty, stary, nie zabijasz się pracą“ — „A ty co?“ — odpierał murzyn z niezmierną wzgardą, i Belfast składał broń. Pewnego dnia, gdyśmy rano byli zajęci szorowaniem pokładów, pan Baker zawołał nań:
— Chodź no tu ze swoją szczotką, Wait.
Wait powlókł się ociężale.
— Ruszajże się! Hę! — chrząknął pan Baker: — Co ci jest w zadnie nogi? — Wait zamarł na miejscu. Powiódł wyłażącemi z orbit oczami z wyrazem męstwa i smutku:
— To nie moje nogi, to moje płuca.
Wszyscy nadstawili uszów.
— A co... Hm!... A co im brak, tym płucom? — pyta pan Baker.
Cała nasza zmiana stanęła kołem na mokrym pokładzie, szczerząc zęby, z szczotkami i kubłami w ręku. Wait rzekł posępnie:
— Koniec ze mną. Czy pan nie widzi, że jestem umierający? Wiem o tem dobrze!
Pan Baker obruszył się:
— Więc po kiego djabła zaciągać się było tu na statek?
— Muszę chyba z czegoś żyć, dopóki nie umrę, czy nie? — odparł Wait.
Rozległy się chichoty.
— Precz z pokładu! Precz z moich oczu! — zawołał pan Baker. Był zakłopotany; pierwszy raz spotkał się z czemś podobnem.
Dżems Wait, stosując się do rozkazu, położył szczotkę i wolno zaczął się oddalać.
Pogonił za nim wybuch śmiechu. Nie można było nie śmiać się. Cała załoga się śmiała. Tak, śmiała się... niestety!
Dręczył nas na każdym kroku, stał się dokuczliwszy od nocnej zmory. Nie było widać, że mu coś dolega; po murzynie nigdy nic nie znać. Nie był bardzo otyły — to prawda, — ale nie był też i chudszy od innych znanych nam murzynów. Kaszlał często. Ale najmniej uprzedzony obserwator mógł spostrzec, że kaszlał najczęściej wtedy, gdy to odpowiadało jego celom. Nie chciał, czy nie mógł wykonywać pracy — ale tak samo też i nie chciał wylegiwać się. Jednego dnia walczył z nami o lepsze na karkołomnej wysokości rej, a następnym razem musieliśmy z narażeniem życia spuszczać nadół jego bezwładne ciało. Były na niego raporty, badano go, monitowano, głaskano go, udzielano mu nauk moralnych. Wreszcie zawezwano go do kajuty na rozmowę z kapitanem. Dzikie pogłoski zaczęły obiegać. Mówiono, że starego spoliczkował, że go przeraził. Charley utrzymywał, że „szyper, lejąc z oczu śluzy, pobłogosławił go i darował mu garnczek powideł“. Knowles dowiedział się od stewarta, że Jimmy zataczał się i czepiał mebli w kajucie, że jęczał, że skarżył się na brutalność ogólną, na brak zaufania, i w końcu tak się rozkaszlał, że zabryzgał plwociną porozkładane na biurku starego dzienniki meteorologiczne. Faktem jest w każdym razie, że Wait opuścił kajutę, podtrzymywany przez stewarta, który wołał strapionym i zgorszonym głosem:
— Hej, niech go tam który zabierze! Połóżcie go, ma się wyleżeć! — Jimmy wypił pełną menażkę kawy, pogderał naprzód na jednego z nas, potem na drugiego i poszedł do łóżka. Odtąd najczęściej leżał; jednakże, gdy przyszła mu ochota, wstawał z koi i zjawiał się pośród nas na pokładzie. Pogardliwy był i zamyślony; patrzył w dal i nikt nie mógł odgadnąć myśli tego czarnego człowieka, który siedział nauboczu w zadumanej pozie, nieruchomy jak posąg.
Odmawiał stale przyjmowania lekarstw; sago i kleik wyrzucał za burtę. Czynił to tak długo, aż niecierpliwiony stewart przestał mu to przynosić. Zażądał paregoricum[1]. Przyniesiono mu butlę, którejby wystarczyło do wytrucia całej ochronki niemowląt. Trzymał ten dekokt pomiędzy swym materacem a oszalowaniem ściany okrętowej, i nigdy nie widziano, aby go zażywał. Donkin śmiał mu się w twarz i szydził, gdy murzyn z trudnością łapał oddech; tego samego dnia Wait pożyczył mu swego wełnianego kaftana. Pewnego razu Donkin coś przez pół godziny lżył Waita, wymawiał mu dodatkową pracę, która przez jego opieszałość spadała na załogę, a wkońcu zwymyślał go i nazwał „czarną świńską mordą“. Zdjęła nas zgroza. Lecz Jimmy stanowczo rozkoszował się temi obelgami. Poweselał znacznie, a Donkinowi dostała się ciśnięta weń para starych butów marynarskich.
— Na tu, na, ty łobuzie z East-end — śmiał się Wait, w pełni zadowolenia. — Możesz to sobie zatrzymać.
Ale ostatecznie pan Baker był zmuszony zawiadomić kapitana, że Wait zakłóca spokój na okręcie.
— Karność gotowa wziąć w łeb... Hm! — chrząknął pan Baker.
W samej rzeczy, warta prawego boku — (sztymborku) — już o mały włos, że nie odmówiła posłuszeństwa, gdy bosman pewnego razu kazał jej umyć podłogę kasztelu. Oczywiście Jimmy sprzeciwiał się temu, pod pozorem, że wilgoć mokrych dylów mogłaby mu zaszkodzić, a my tego dnia właśnie byliśmy pełni współczucia. Uznaliśmy, że bosman jest brutalem i tak go głośno nazywaliśmy. I tylko subtelny takt pana Bakera zażegnał burdę: starszy oficer nie chciał traktować nas na serjo. Wystąpił przeciwko nam z wielkim hałasem i zwymyślał nas setnie, ale zrobił to w taki jakiś serdeczny i marynarski sposób, żeśmy się musieli sami siebie wstydzić. Co prawda, zbyt szanowaliśmy go, jako dzielnego żeglarza, aby mu dobrowolnie sprawiać przykrość. A zresztą, kto wie — Jimmy istotnie mógł być oszustem — i był nim prawdopodobnie! Tego rana kasztel został czyściutko wyszorowany; ale popołudniu urządziło się szpital na jucie, w tyle okrętu. Była to śliczna kajutka o dwóch łóżkach, otwierająca się na pokład. Przetransportowaliśmy tam manatki Jimmy’ego, potem — nie zważając na protesty — i Jimmy’ego we własnej osobie. Mówił, że nie może iść. Czterech ludzi poniosło go na kołdrze. Utyskiwał, że przyjdzie mu pewno zdechnąć tam w samotności, jak psu. Ubolewaliśmy nad nim, przepełnieni radością, żeśmy się go pozbyli z kasztelu. Posługiwaliśmy mu, jak przedtem. Kuchnia przytykała do jego drzwi i kucharz zaglądał tam parę razy dziennie. Humor Waita poprawił się cokolwiek. Knowles twierdził, jakoby pewnego dnia słyszał go śmiejącego się do siebie na cały głos. Inni widzieli, jak przechadzał się nocą po pokładzie. Jego mieszkanko z uchylonemi drzwiami wiecznie było pełne tytuniowego dymu. Gdyśmy mijali jego drzwi, zajęci pracą, ten i ów zajrzał przez szparę, porozmawiał, rzucił słówko wesołe, czasem — obelżywe. Przyciągał nas nieodparcie. Nie pozwalał ani na chwilę przycichnąć naszym wątpliwościom. Omraczał cieniem cały statek. Zapowiedź, że wkrótce obróci się w zgniliznę, uczyniła go nietykalnym; deptał bezkarnie po naszej godności osobistej; poniewierał nami, kładł nam przed oczy naszą małoduszność; kaził nam życie. Gdybyśmy byli nędznym tłumem potępieńczych duchów, targanych przez trwogę i nadzieję, nie mógłby traktować nas bezlitośniej; wierzył niezłomnie, że przywilej zażyłości ze śmiercią daje mu władzę nad nami.





  1. Mieszanka opjum z kamforą — środek używany przez nieuczciwe mamki do usypiania niemowląt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Jan Lemański.