Morella (Poe, tłum. Szukiewicz, 1902)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Morella
Pochodzenie Morderstwo na Rue Morgue
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MORELLA.
C
Czułem prawdziwie głębokie i bardzo osobliwe uczucie dla mojej przyjaciółki Morelli. Zrobiwszy z nią znajomość wiele lat temu poczułem, że dusza moja zapłonęła od pierwszego spotkania ogniami, których przedtem nie znałem; ale nie były to ognie Erosu, to też gorzkiem i gryzącem dla mnie było stopniowe przekonanie, że nie mogłem w żaden sposób określić ich niezwykłego znaczenia, lub umiarkować ich natężenia. Ale poznaliśmy się; los połączył nas przed ołtarzem; nigdy nie mówiłem o uczuciu, nie myślałem o miłości. Ona atoli, unikała towarzystwa ludzi i przywiązawszy się do mnie jedynie, czyniła mnie szczęśliwym.

Erudycya Morelli była głęboka. Tak jak życia pragnę talenty jej były wprost niezwykłe — siły jej umysłu były olbrzymie. Czułem to i w wielu rzeczach stałem się jej uczniem. Wkrótce atoli spostrzegłem, że być może z powodu jej wychowania w Presburgu, kładła przedemną mnóstwo tych mistycznych pism, które się zwykle uważa za szumowiny wczesnej literatury niemieckiej. Te oto pisma były z nieznanej mi przyczyny przedmiotem jej ulubionych i nieustannych studyów i to, że z biegiem czasu stały się także mojemi studyami należy przypisać prostemu lecz silnemu wpływowi zwyczaju i przykładu.
We wszystkiem tem jeżeli się nie mylę, rozum mój nie wiele miał do czynienia. Ideały te wcale nie wpływały na moje przekonania i jeżeli się nie bardzo mylę, nie można było odkryć, ani w moich czynach, ani też w myślach tego mistycyzmu, o którym bezustannie czytałem. Przekonany o tem, powierzyłem się bez zastrzeżeń przewodnictwu swej żony i z niezachwianem sercem wszedłem w labirynt jej studyów. A wtedy kiedy pochylony nad wzbronionemi pismami, czułem rodzące się we mnie zakazane uczucia, wtedy Morella kładła mi na rękę swą chłodną dłoń i wydobywała z popiołów dawno zmarłej filozofii jakieś ciche, szczególne słowa, których osobliwe znaczenie wypalało się niezatarcie w mej pamięci. A wtedy godzinę za godziną spędzałem u jej boku, rozkoszując się muzyką jej głosu — aż w końcu jego melodya nabrała cechy przerażenia — i wtedy padał cień na mą duszę — i bladłem i drżałem wewnętrznie słuchając tych nieziemskich tonów. Tak nagle radość przechodziła w trwogę, a to co było najpiękniejsze, stawało się odrażającem tak, jak Hinnom stał się Ge-PHenną.
Zbytecznem byłoby opisywać dokładnie charakter tych dyskursów, które biorąc początek we wspomnianych przezemnie tomach stanowiły przez czas długi niemal jedyny przedmiot rozmowy pomiędzy Morellą, a mną. Przez biegłych w nauce teologicznej moralności byłyby one łatwo zrozumiane, nie uczeni pojmowaliby mało. — Dziki Panteizm: Fichtego, zmodyfikowana παλιγγενεσία Pytagorasa; a przedewszystkiem doktryna identyczności postawiona przez Schellinga, były ogólnie przedmiotami dyskusyi, przedstawiającymi najwięcej piękności dla wrażliwej Morelli. Zdaje mi się, że Locke prawdziwie określa identyczność osobistą jako tożsamość rozumnej istoty. A skoro przez osobę rozumiemy inteligentną istotę posiadającą rozum, skoro myśleniu towarzyszy zawsze świadomość, to te właśnie cechy dają nam możność nazywania się sobą samymi — odróżniając nas w ten sposób od innych istot myślących i dając nam naszą osobową tożsamość. Ale principium individuationis, pojęcie tej tożsamości, która przy śmierci ginie, albo nie ginie na wieki, była dla mnie zawsze przedmiotem silnego zainteresowania się; nie tyle wskutek splątanej natury jej następstw, ile ze sposobu, w jaki Morella o nim wspominała.
Ale nadszedł wreszcie czas, kiedy tajemnica zachowania się mojej żony zaczęła mnie dręczyć jak zaklęcie. Nie mogłem dłużej znosić dotknięcia jej białych palców, ani też niskiego tonu jej dźwięcznego głosu, lub połysku jej melancholijnych oczu. Wiedziała o tem wszystkiem, ale nie łajała mnie; zdawała się mieć świadomość mej słabości czy mego szału i z uśmiechem na ustach nazywała je Losem. Zdawała się też posiadać świadomość przyczyny, mnie nie znanej, stopniowego słabnięcia moich względów; ale nie udzieliła mi wskazówki odnośnie do jej natury. A była przecie kobietą i cierpiała z tego powodu. Z czasem karmazynowy rumieniec pojawił się na policzkach, i niebieskie żyły na czole wystąpiły wyraźnie; jednej chwili czułem dla niej litość, ale następnej spotkałem jej pełne połysku i znaczenia spojrzenie, a wtedy dusza moja doznawała takiego zawrotu, jak człowiek, spoglądający w dół strasznej i niezgłębionej przepaści.
Czyż mam powiedzieć, że z utęsknieniem oczekiwałem śmierci Morelli? Istotnie; ale kruchy duch trzymał się swego glinianego schronienia przez wiele dni, przez wiele tygodni i nużących miesięcy, aż w końcu zdręczone nerwy opanowały umysł, i zwłoka w szał mnie wprawiała, i z sercem demona przeklinałem dni i godziny i gorzkie chwile, które zdawały się przedłużać pod koniec jej wątłego życia, jak cienie u schyłku dnia.
Pewnego jesiennego wieczoru, gdy wiatry leżały w niebie spokojnie, Morella wezwała mnie do swego boku. Gęsta mgła pokryła całą ziemię, a ciepły płaszcz wszystkie wody i wśród bujnych październikowych liści lasu, objawiła się opadłą z nieba tęcza.
— Jestto dzień dni — rzekła, gdym się zbliżył; — dzień ze wszystkich dni, aby żyć lub umierać! Piękny to dzień dla synów ziemi i życia — ach, piękniejszy dla cór nieba i śmierci!
Pocałowałem ją w czoło, a ona ciągnęła:
— Umieram, a jednak będę żyć!
— Morella!
— Nigdy nie mogłeś mnie kochać — ale tę, której nienawidziłeś za życia, będziesz uwielbiał po śmierci.
— Morella.
— Powtarzam, że umieram. Ale we mnie jest zakład tego uczucia — ah, jak małego! — które żywiłeś dla mnie, Morelli. A gdy duch mój uleci, dziecko żyć będzie — twoje dziecko i moje, Morelli. Ale dni twoje będą dniami smutku — tego najdłużej trwającego wrażenia, jak cyprys jest najtrwalszym z drzew. Gdyż godziny twego szczęścia minęły; radości nie zbiera się po dwakroć w życiu, jak róże w Paestum dwa razy do roku. Nie będziesz więc bawił się z czasem w Tejana, lecz nieświadom mirtu i wina, będziesz włóczył ze sobą swą powłokę na ziemi, jak czynią Moslemici w Mecce.
— Morella! — zawołałem — Morella! skąd ty to wszystko wiesz? — Ale ona odwróciła twarz na poduszce, lekkie drżenie wstrząsnęło jej wargami, przestała żyć i nie słyszałem więcej jej głosu.
Lecz dziecko, zgodnie z jej przepowiednią, któremu umierając dała życie, a które nie wprzód zaczęło oddechać nim matka oddechać nie przestała, ale jej dziecko, ale córka żyła. Rosła ona dziwnie w postawę i rozum i była dokładnym portretem zmarłej, a kochałem ją mocniej niż przypuszczałem, że można kochać śmiertelną istotę.
Niebawem horyzont tego czystego afektu zachmurzył się, a ponurość, przerażenie i zmartwienie pokryły je. Wspomniałem, że dziecko dziwnie rosło w postać i rozum. Dziwnym zaiste był jej szybki wzrost w ciało, ale straszne, oh! straszne były bezładne myśli, tłoczące się we mnie na widok rozwoju jej własności umysłowych. Czyż mogło być inaczej, gdym odkrywał codziennie w koncepcyach dziecka władze i zdolności dojrzałej kobiety? gdy zdania pełne doświadczenia szły z ust dziecięcych? gdym co chwila widział mądrość i uczucie dojrzałego wieku, promieniejące z jej pełnego — myślącego oka? Gdy wszystko to stało się jasne dla moich zmysłów — gdym tego nie mógł dłużej ukrywać przed moją duszą — dziwiłem się tym podejrzeniom strasznej i podniecającej natury, które opanowały mego ducha, lub temu, że myśli moje opanowały dzikie opowiadania i wstrząsające teorye Morelli. Porwałem światu z przed oczu istotę, którą los kazał mi uwielbiać, w ścisłem odosobnieniu mego domu badałem pilnie wszystko, co miało związek z moją ukochaną.
Gdy lata upływały, a ja patrzyłem co dzień na jej świętą łagodną i wymowną twarz i zastanawiałem się nad jej dojrzewającą formą, dzień za dniem odkrywałem nowe punkty podobieństwa w dziecku do jej matki, melancholijnej i nieżyjącej. Z każdą godziną stawały się ciemniejsze te cienie podobieństwa i pełniejsze i bardziej określone, i bardziej niepokojące i straszniejsze w swem wejrzeniu. Ze uśmiech jej był podobny do matczynego, to mogłem znieść, ale drżałem na widok za dokładnej tożsamości, że jej oczy były jak oczy Morelli, to mogłem ścierpieć; ale tylko za często patrzyły w głąb mej duszy z natężeniem, właściwym Morelli.
A w zarysach wysokiego czoła, w splotach jedwabistych włosów, w bladych palcach, ginących we włosach, w smętnych muzycznych tonach jej mowy, a przedewszystkiem — oh, przedewszystkiem — we frazesach i wyrażeniach się zmarłej na ustach kochanej i żyjącej, znajdował się pokarm dla pożerających mnie myśli i przerażenia — przed robakiem, który nie chciał umrzeć.
Tak przeszło dwa pięciolecia jej życia, ale aż dotąd córka moja nie miała na ziemi imienia. »Moje dziecko« i »moja droga«, były zwykłemi nazwami, dyktowanemi przez uczucia ojca, a samotność wykluczała wszelkie inne stosunki. Imię Morelli zgasło razem z jej śmiercią. Nigdy nie mówiłem z córką o matce; nie podobna było mówić. W czasie krótkiego swego istnienia nie odbierała ona żadnych wrażeń ze świata zewnętrznego, z wyjątkiem tych, na jakie pozwalało jej szczęsne odosobnienie. W końcu ceremonja chrztu przedstawiała dla mego umysłu w tym gorączkowym stanie sposób wybawienia ze szponów mego przeznaczenia. Przy chrzcielnicy zawahałem się nad imieniem. Na usta moje cisnęło się wiele tytułów pięknych i rozumnych, dawnych i nowych czasów, mego własnego i obcych krajów, razem z wielu tytułami szlachetnych, szczęśliwych i dobrych. Cóż więc skłoniło mnie do zakłócenia spokoju pogrzebanej zmarłej? Jakiż demon podszepnął mi ten dźwięk, na którego samo wspomnienie krew zbiegała ze skroni do serca? Jakiż zły duch przemówił z głębin mej duszy, gdym wpośród tych ciemnych naw i wśród ciszy nocy wyszeptał w uszy świętego męża słowo — Morella? Któż inny, jak nie zły duch skręcił rysy mego dziecka, pokrył je barwami śmierci, gdy zadumawszy się na ten ledwie dosłyszalny dźwięk, zwróciła swe szklane oczy z ziemi ku niebu i padając na wznak na czarne płyty kościoła, odpowiedziała — »jestem tutaj!«
Wyraźnie, zimno, spokojnie, wpadły te proste dźwięki w moje ucho, a stąd jak stopiony ołów potoczyły się z sykiem do mego mózgu. Lata — lata mogą upłynąć, ale pamięć tej chwili — nigdy! Nie byłem zaiste nieświadom kwiatów i winnej latorośli, — ale cyprys ocieniał mnie dzień i noc. Nie liczyłem, ani czasu, ani miejsca, gwiazdy mego przeznaczenia zagasły na niebie, na ziemi pociemniało, postaci jej przesuwały się koło mnie jak znikome cienie, a wśród nich widziałem tylko — Morellę! Wiatry niebieskie dźwięczały mi w uszach, tylko jednym dźwiękiem, a fale na morzu szumiały bezustannie — Morella. Ale ona zmarła; na własnych rękach zaniosłem ją do grobu; śmiałem się długim i gorzkim śmiechem nie znalazłszy śladów pierwszej tam, gdzie złożyłem drugą Morellę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Wojciech Szukiewicz.