Moje życie (Czechow)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Riedka nie był praktycznym i nie umiał liczyć; nabierał roboty więcej niż był w stanie wykonać i przy obrachunku bał się, tracił głowę i prawie zawsze miał straty. Malował, wprawiał szyby, tapetował pokoje, przyjmował nawet krycie dachów, i pamiętam, że nieraz biegał za pierwszym lepszem obstalunkiem przez dwa, lub przez trzy dni, szukając robotnika. Był znakomitym majstrem, zarabiał nieraz do dziesięciu rubli dziennie i gdyby nie pragnienie zostania za jakąbądź cenę pierwszorzędnym wykonawcą i nazywania się »dostawcą«, to miałby z pewnością grube pieniądze.
Należność moją wypłacał mi codziennie, a wynosiło to od siedemdziesięciu kopiejek do rubla. Jak długo trwała piękna pogoda, było gorąco i sucho, wykonywaliśmy robotę na świeżem powietrzu, przeważnie malowaliśmy dachy. Nogi moje nieprzyzwyczajone do takiego żaru, bolały mnie tak, jak gdybym chodził po rozgrzanej płycie, a kiedy kładłem łapcie, wytrzymać w nich nie mogłem. Ale to tylko było z początku, potem przywykłem do żaru i wszystko poszło jak po maśle. Żyłem teraz wśród ludzi, dla których praca była obowiązkiem nieuchronnym i którzy pracując, jak pociągowe konie, nie rozumieli nieraz moralnego znaczenia swej pracy i nawet w rozmowie nie używali nigdy wyrazu »praca«; przy nich i ja zamieniłem się w pociągową szkapę, przejmując się coraz bardziej myślą, że to, co robię, jest nieuniknionym obowiązkiem. Przekonanie to ułatwiło mi życie, ratując mnie od wszelkich wątpliwości.
Z początku wszystko mnie zajmowało, wszystko było dla mnie nowem, jak gdybym drugi raz na świat przyszedł. Mogłem sypiać na ziemi, mogłem chodzić boso, wszystko to mnie bawiło. Mogłem się mieszać z tłumem, nie wchodząc nikomu w drogę, a kiedy na ulicy padał koń doróżkarski, biegłem czemprędzej, aby pomódz go podnieść, nie bojąc się o ubranie. A co najważniejsze, to, że się sam utrzymywałem i że nikomu nie byłem ciężarem!
Malowanie dachów, zwłaszcza z naszym pokostem i z naszą farbą uważanem było za bardzo korzystne zajęcie i dlatego ordynarną tą i nudną robotą nie gardzili nawet tacy majstrowie, jak Riedka. W krótkich spodniach, z chudemi, fiołkowemi nogami, chodził po dachu, podobny do bociana i słyszałem nieraz, jak machając pędzlem, ciężko wzdychał i mówił:
— Biada, biada nam grzesznym!
Chodził zaś po dachu równie swobodnie, jak po polu. Pomimo że był chory i blady, jak trup, zwinny był niezrównanie; podobnie, jak młodzi czeladnicy, malował kopułę cerkwi bez rusztowania, tylko za pomocą drabin i powrozów i aż strach brał, gdy stojąc na wysokości, daleko od ziemi, wyprostował się, wyprężył i przemawiał niewiadomo do kogo:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę!
Lub też, myśląc o czemś, odpowiadał głośno własnym dumaniom:
— Wszystko to być może! Wszystko to być może.
Gdy z roboty wracałem do domu, wtedy wszyscy ci, którzy siedzieli pod bramą, na ławkach, wszyscy urzędnicy, chłopcy i ich pryncypałowie rzucali za mną przeróżne uwagi, szydercze i złośliwe, co z początku drażniło mnie i wydawało mi się dziwnem.
— Mały zysk! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — Mały zysk! Malarz! Ochra!
I nikt nie obchodził się ze mną tak niemiłosiernie, jak ci, którzy tak niedawno temu byli prostymi ludźmi i ciężką pracą zdobywali kawałek chleba. W halach, kiedy przechodziłem koło sklepu żelaza, oblewali mnie, jakby przypadkiem wodą, raz rzucili nawet na mnie kijem. A jeden z kupców, siwy staruszek, zaszedł mi drogę i rzekł, patrząc na mnie ze złością:
— Ciebie, błaźnie, nie żałuję! Ojca twego mi żal!
Znajomi, spotykając mnie, mieszali się. Jedni spoglądali na mnie jak na dziwaka i na figlarza, drudzy żałowali mnie, inni zaś nie wiedzieli jak się ze mną zachowywać i ja też zrozumieć ich nie mogłem. Kiedyś spotkałem na bocznej uliczce Aniutę Błagowo. Szedłem właśnie do roboty i trzymałem w ręku dwa długie pędzle i wiadro z farbą. Poznawszy mnie Aniuta zarumieniła się.
— Proszę mi się nie kłaniać na ulicy — rzekła nerwowo, surowo, drżącym głosem, nie podając mi ręki i w oczach jej zabłysły łzy. — Jeśli podług pana wszystko to jest w porządku, to trudno... ale proszę pana przestać mi się kłaniać!
Nie mieszkałem już na Wielkiej Dworjańskiej, lecz na przedmieściu u mojej niańki, Karpowny, dobrej, ale ponurej staruszki, która ciągle przewidywała coś złego, bała się wszystkich snów bez wyjątku i nawet w pszczołach i w osach, wlatujących do jej pokoju upatrywała złośliwość. Zatem i to, że byłem prostym wyrobnikiem, nie wróżyło podług niej również nic dobrego.
— Przepadłeś, mój drogi, ze wszystkiem! — mówiła kiwając głową. — Przepadłeś!
Razem z nią mieszkał wychowaniec jej, Prokop, rzeźnik, mały, niezgrabny człowieczek, mający lat trzydzieści, rudy, z olbrzymimi wąsami. Spotykając się ze mną w sieni, w milczeniu i z szacunkiem ustępował mi z drogi, a jeśli był pijany, wtedy kłaniał mi się, przykładając wszystkie pięć palców do czoła. Wieczorem, gdy jadł kolacyę, słyszałem nieraz przez drewnianą przegródkę, jak jęczał, pijąc jedną szklaneczkę za drugą.
— Mamo! — wołał półgłosem.
— No? — odzywała się Karpowna, kochająca szalenie swego wychowańca. — Co, synku?
— Mogę ci, mamo, łaskę moją okazać. Przez całe twoje ziemskie życie będę cię karmił, przez całą starość twoją na tym padole płaczu, a kiedy umrzesz, sam ci pogrzeb sprawię.
Wstawałem codziennie o wschodzie słońca i kładłem się wcześnie. Jedliśmy wszyscy bardzo dużo; spaliśmy doskonale, ale nie wiem dlaczego tak mi serce w nocy biło. Z towarzyszami żyłem w zgodzie. Wymyślania, przekleństwa, i życzenia w rodzaju tego: »żeby ci oczy wypłynęły«, albo »cholera dotknęła«, trwały cały dzień, ale po za tem nie kłóciliśmy się wcale. Czeladnikom zdawało się, że jestem jakimś religijnym odszczepieńcem i dobrodusznie żartowali ze mnie, mówiąc, że rodzony ojciec mnie się zaparł, a jednocześnie opowiadali, że i oni rzadko zachodzą do świątyni Pańskiej i że niektórzy z nich po dziesięć lat nie chodzili do spowiedzi, a tą rozwiązłość usprawiedliwiali tem, że malarz miedzy ludźmi jest tem, czem kawka między ptakami.
Czeladnicy poważali mnie i obchodzili się ze mną z szacunkiem; im, widocznie podobało się to, że ja nie piję, nie palę, i prowadzę proste stateczne życie. Raziło ich to tylko nieprzyjemnie, że nie biorę udziału w kradzieży pokostu i że nie chodzę do obstalujących prosić o parę groszy na piwo. Kradzież pokostu i farby gospodarzowi była u malarzów w zwyczaju i nie uważano jej za kradzież. Dziwna rzecz, że nawet człowiek tak sprawiedliwy, jak Riedka, odchodząc od roboty, zabierał za każdym razem trochę farby i pokostu. Prosić na piwo nie wstydzili się nawet poważni starcy, posiadający swe własne domy, i wstyd i przykro było patrzeć, gdy czeladnicy tłumnie winszowali jakiejkolwiek miernocie, przed rozpoczęciem pracy i kończąc ją, a otrzymując dwudziestkę pokornie dziękowali.
Z klientami zachowywali się, jak chytrzy dworacy i przypominali mi Szekspirowskiego Poloniusza.
— Chyba będzie deszcz — mówił klient, patrząc na niebo.
— Będzie, z pewnością będzie — potwierdzali malarze.
— Co prawda chmury nie są deszczowe. Chyba nie będzie deszczu.
— Nie będzie, wielmożny panie. Z pewnością nie będzie.
Za plecami tych ludzi wyśmiewali się z nich i kiedy naprzykład widzieli, że jakiś pan, siedząc na ganku, czyta gazetę, mówili:
— Czyta, a jeść niema co.
W domu rodzicielskim nie bywałem wcale. Wracając z roboty, znajdowałem u siebie często karteczki, na których siostra pisała mi o ojcu: to był podczas obiadu niezwykle zamyślonym i nic do ust nie wziął, to chwiał się na nogach, to znów zamknął się w swoim pokoju i nikogo nie przyjmował. Podobne wiadomości martwiły mnie i nieraz nawet kręciłem się w nocy po Wielkiej Dworjańskiej wprost naszego domu, chcąc poznać przez okna, czy nic złego w domu nie zaszło. W niedzielę zawsze przychodziła siostra, ale w sekrecie, jak gdyby nie do mnie, a do niańki. Bywała wtedy strasznie blada, oczy miała zapłakane, i po chwili zalewała się łzami.
— Ojciec nie przeżyje tego! — mówiła. — Jeśli, broń Boże, stanie się z nim co złego, to przez całe życie dręczyć cię będzie sumienie. To straszne, Misaelu! W imieniu nieboszczki matki błagam cię: popraw się!
— Droga, kochana siostro — odpowiadałem — w jaki sposób mam się poprawić, jeśli jestem głęboko przekonany, że postępuję według głosu sumienia? Zrozumże to!
— Ja wiem, że tak jest, ale może by się udało jakoś inaczej to urządzić, tak żeby nikogo nie martwić.
— Och Boże! — wzdychała stara za drzwiami. — Przepadłeś ty już ze wszystkiem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.