Moja pierwsza wycieczka „krajoznawcza“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Moja pierwsza wycieczka krajoznawcza
Pochodzenie Gazeta Kujawska, 1912, nr 1-5
Redaktor Jakub Neumark
Wydawca Jakub Neumark
Data wyd. 1912
Druk Bracia Piotrowscy
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAROLINA SZANIAWSKA.
MOJA PIERWSZA
WYCIECZKA „KRAJOZNAWCZA“.


„Cudze chwalimy, swego nie znamy;
Sami nie wiemy, co posiadamy“.

Sprawiedliwe te słowa nic na wartości nie straciły; są zawsze jeszcze „na czasie“, co zresztą wszyscy przyznajemy, ale poprawy jak nie widać, tak nie widać. Swego nie znamy — cudze chwalimy.
Mało wśród inteligiencji spotkać można osób, któreby choć raz w życiu nie wyrwały się „na świat“, czyli zagranicę. Kogo stać, czy nie stać, spieszy bodaj okiem rzucić na kraje sąsiednie; z rozkoszą do Szwajcarji by podążył, zwiedziłby jak najchętniej Włochy, Belgję, a przedewszystkiem Francję.
Czy to źle? Bynajmniej! Wszak podróże kształcą — udzielają nam metodę poglądową bardzo licznych wiadomości, których byśmy w inny sposób do najdłuższego życia nie zdobyli. Idzie więc tylko o to, by nauka w las nie poszła, lecz bezpośrednio, czy pośrednio, przyniosła nam korzyść.
Czy ją osiągamy i o ile — wypadnie się zastanowić.
Co przywozimy z obcych krajów?
Po za gałgankami lub fraszkami — wydatkiem, bogacącym przemysł zagraniczny, z krzywdą rodzimego — więc nie pożądanym — przywozimy zachwyt nad kulturą cudzą; wszystko co swojskie, wydaje nam się lichsze, czyli wracamy zubożeni i stratni.
Porównywając (comparaison n’est pas raison!), zestawiając, wpadamy w błąd za błędem i brniemy coraz głębiej. A gdy tak zabrniemy, to zdaje się, że u nas nic niema, czemby dusze uradować, lub chociaż pocieszyć. Nawet przyrody pięknej niema, bo gdzież nam równać się z Szwajcarją, Włochami, Grecją!... Tam ślicznie — tam są cuda! Lecz u nas?... My zgoła nic nie mamy.
A przecież tak nie jest. Kraj nasz, do Włoch, Grecji, Szwajcarji niepodobny, odrębny, swoisty, posiada wiele miejscowości pięknych: wybrzeża Wisły, Wieprza, Narwi, bogate w widoki urocze; przyrodę Tatr i Karpat wspaniałą. Tylko całe nieszczęście, że znamy to wszystko nie dosyć.
Kto może się pochwalić, że zna kraj dokładnie? Może są tacy, liczba ich bądź co bądź niewielka. Dopiero od niedawna trwają wycieczki zbiorowe, z których kiedyś wypłynie pieśń o ziemi, przewędrowanej wszerz i wzdłuż, miłej, jak pradziadowski modlitewnik, cennej, jak pradziadowska zbroja.
Bowiem wartości mierne tracą na poznaniu ich bliskiem, wyższe natomiast zyskują. Ileż zyskać ma prawo ojczysta matka-ziemia, która przed żadnem poświęceniem się nie cofa...
Gdy wędrowcy wytrwali skarby matczyne odnajdą (dość tychże trwa w ukryciu i nie wiemy o nich), wiele dziel nowych się zapocznie, wiele do rozkwitu doprowadzi. Niejedna też zasługa cicha na światło dnia wypłynie, ku przykładowi współczesnych i potomnych. Same więc korzyści, same zyski!
Nie znamy kraju ojczystego. Jesteśmy jak dzieci bezdomne, podrzutki znalezione, nie czujące się u siebie, pod swoją własną strzechą, na swoich łanach, gdzie przecież człowiekowi wszystko być powinno blizkie, miłe i znane do gruntu.


∗                    ∗

Takie i tym podobne refleksje zaprzątały mi głowę w przededniu wycieczki w dolinę Prądnika, dawno projektowanej, a mającej jutro wyjść z dziedziny marzeń i trwać przez całe dwa tygodnie urlopu biurowego. Czułem się też winnym zaniedbania obowiązków synowskich względem matki-ziemi, której, jak wielu, bardzo wielu, nieznam dostatecznie.
Daruj mi matko — ty wiesz sama, ile jestem stratny, potrosze z winy własnej, lecz wszakże i warunków. Wybacz ziemio ojczysta!...
Nie sądź mnie razem z tymi, którzy kłaniali się bogom cudzym, ślepi na Twoje piękno, albowiem Ciebie czczę, zaś krajów obcych nie znam. Zakuła mnie w dyby praca. A jeślim kiedy chwil wypoczynku źle użył, samego siebie najciężej skrzywdziłem. Bo każda taka chwila mści się. Życie trwa zbyt krótko, by wolno było je marnować; niestety jednak, dowiadujemy się o tej prawdzie nieraz w połowie drogi, czasem dużo dalej, a czasem już u kresu...
Jadę więc. Jutro jadę.
— Idź! — radzą higjeniści. Zmężniejesz, zahartujesz się i wzmocnisz.
— Tylko w ten sposób poznasz lud i okolicę! — wołają turyści.
— Ależ ja chodzić nie potrafię, moi dobrzy ludzie! Ja chodzić nie umiem. Przygwożdżono mnie do stoika w szkole, potem w biurze; trzydzieści z górą lat już siedzę dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Przejść milę, wydaje mi się trudem, godnym Herkulesa, a cóż dopiero dwie, trzy, dziesięć!... Padłbym bezwarunkowo. A więc jadę.
— Ojców, Pieskowa skała! — wołam ucieszony. Mam przekonanie, że choć to tylko u nas, czekają mnie cuda.
— Ale droga nie ażeby! — wtrąca ktoś ze znajomych.
— Trzeba mieć końskie zdrowie! — zapewnia pani Wygodnicka, właścicielka „Asmodei“, pięknej willi w Urlach.
— I bujną wyobraźnię! — kończy złośliwie jej małżonek (nie Asmodei, lecz właścicielki).
— To prawda.
— Nie mamże racji, Klaruniu? Cóż tam pięknego, moja złota? Co u nas pięknego wogóle, by można było całość kości narażać! Inna rzecz, takie np. panie dobrodzieju Alpy...
— A Tatry? — zapytuję. A Tatry?
— Nie wyjeżdżaj pan z Tatrami! Znów tam paru zginęło. Już ja wam powiadam, że nasze góry, zarówno jak i nasze polskie drogi, są arcyniebezpieczne. Dlatego z serca, z duszy panu odradzam.
— Odradzamy oboje, jako przyjaciele.
— Ależ dlaczego? — nie rozumiem... Parę mil końmi? Tego się nie boję. Dziad mój do Lwowa jeździł, ba, do Wiednia własnymi szkapami — i źle nam nie było. Przetrząsł się, na zdrowie mu poszło, a z pewnością bardziej zajmująco czas przepędził, niż my obecnie, w wagonie kolei. Zazdroszczę dziadusiowi. Jadę!
Słowo się rzekło; państwo Wygodniccy, nudni trochę, lecz najlepsi w świecie ludzie, odprowadzili mnie na dworzec.
Siedzę w wagonie drugiej klasy, manatki moje tuż.
Na pierwszym etapie godzina czekania do pociągu najbliższego mija, względnie łatwo. Trzeba odświeżyć się nieco i pożywić. Jedno i drugie zajęło trochę czasu; pociąg przybył, jedziemy dalej.
Towarzystwo małomówne, prawie milczące. Wolę takie, niż gadulstwo i ciekawość. Lecz gdy ten i ów dobył Holmesa, Lupina, Nicka, wstrząsnąłem się mimowoli. Doznałem wrażenia przykrego, które opisać trudno. Z barwnych okładek powiała ku mnie atmosfera niezdrowa, wroga, obca. I zdało mi się, że jestem otoczony ludźmi, którzy coś złego knują. Przypuszczenie pozbawione sensu! — po chwili bowiem Holmesy, Nicki, Lupiny padły sromotnie pod ławkę, a czytelnicy tych arcydzieł chrapali na wyścigi, zahloroformowani przyjemną lekturą. Jak gdyby Morfeusz sypnął pełną garścią swoje maki, poprzymykał oczy, komicznym grymasem powykrzywiał twarze.
Nie dziwne, że wydawcy Holmesów i Lupinów gromadzą krocie rubli do kas ogniotrwałych, skoro tak łatwo, tak skutecznie działa ich środek nasenny. Brom, chybić może — Lupiny, Holmesy nigdy w świecie! Wspaniały wynalazek dwudziestego stulecia naszej ery!
Pociąg stanął; niektórym podróżnym kończyła się tutaj droga, innym, jak i mnie również, wypadło czekać na następny.
Wysiedli pokrzepieni i wzmocnieni snem parogodzinnym, chowając zeszyty z barwnemi okładkami do torebek podręcznych.
Postój sześciogodzinny w Iwangrodzie, do miłych nie należy. Sala wciąż pełna: od czasu do czasu wpadają nowi ludzie; garść pasażerów czeka razem ze mną. Sporo też stammgastów z brzuchami ogromnymi, żłopiących piwo na potęgę. Brzęczą szabelki, ciągnące na stację jak żórawie, nie po to wszakże by odlecieć, lecz by uśmiercić tutaj parę chwil swego nudnego żywota. Niektóre szabelki towarzyszą damom, spętanym do niemożliwości w wąskich sukniach, inne, samotne, szukają wypoczynku przy czystej i zakąsce.
Drzwi pokoju „dla dam“, otwarte szeroko; zajęte wszystkie miejsca. Przed brudnem lustrem szykowna osóbka, doprowadza do porządku misterne uczesanie, wkłada kapelusz, olbrzymiemi strzałami na wylot go przebija, by grozić w każdej chwili całości cudzych oczu, tak bowiem każe moda. Przy stole zasiadła staruszka o sympatycznej fizjonomji, uśmiechnięta ale zarazem skupiona i, powoli, z namysłem, kładzie pasjans. Otoczyła ją gromadka dzieci. Patrzą, a patrzą: co też z tego będzie?...
Niemowlę z kolan matki rączkę do kart wyciąga. Obrazki przypadły mu do gustu; chciałoby je dostać. Ale stare dziecko ich nie odda. Obrazki zmięte, zaplamione, są może jego ostatnią ucieczką i radością, jedynem towarzystwem...
Rozkłada karty, zbiera, tasuje długo, by znów uroczyście w dwa, trzy, cztery rzędy na stole ułożyć.
Gorąco dokucza coraz bardziej; wychodzę w pole. Urodzaje niezgorsze: jęczmień zwłaszcza, młody wąsal, bardzo bujnie się rozrósł, lny błękitnieją, pachnie siano, w stogi ułożone.
Pierwszy dzień lipca, więc zboża już dochodzą. U nas gdzieniegdzie, wobec upałów tegorocznych, wcześniej rozpoczęto żniwa, tu za jaki tydzień kosy dzwonić będą. Słychać wołanie przepiórki-gosposi, po łące stąpa bociek; wróble świergoczą na wiśniach jeszcze niedojrzałych.
Idę polem: z obu stron wąskiej drogi, łany zbóż się ścielą, bławatkami ubarwione i kąkolem, bogate łany chleba powszedniego. Lecz chleb to niepewny; dość znoju ludzkiego kosztować jeszcze będzie, zanim ominą go grady lub gnicie na deszczu i złote ziarno wysypie się po klepiskach stodół. Ileż jednak trzeba ci tego trudu od człowieka, błogosławiona matko-glebo rolna, by żadne z dzieci twoich nie kładło się spać głodne, by miało dach i kąt — nie musiało szukać i chleba i dachu po dalekich światach...
Śmiech srebrny, młodzieńczy, budzi mnie z zadumy. Trzy panienki idą drogą, wesołe jak wiosna, której są żywym obrazem. Za panienkami chłopiec, uczniak prawdopodobnie, stąpa uroczyście i deklamuje swoje, czy cudze strofy. Mówi ślicznie, z przejęciem, odczuwa i rozumie to, co mówi. Przed chwilą brzmiały śmiechy; teraz, rzekłbyś, nawet przyroda spoważniała: wietrzyk ucichł, ani jeden listek na drzewie nie szeleści — wszystko zasłuchane, a oczy panien wilgotne.
Drżący głos chłopca umilkł. Panienki idą z głowami spuszczonemi. Żadna się nie odzywa. Echo pieśni gra w duszach, budząc myśli podniebne, wzniosłe, silne, wspaniałe roztacza horyzonty.
Wieczór zapadł, gdy doczekaliśmy się pociągu, który miał nas powieść w dalszą drogę. Oto rozkosze podróży koleją! Nawet przelotnie trudno coś zobaczyć, bowiem robi się ciemno. Nikt też nie patrzy, oprócz mnie; jedni gawędzą, inni do snu się gotują: poduszki, jaśki, pledy, na dobre już w robocie. Kto wszakże liczy na względną choć wygodę, grubo się omyli: sześć miejsc, a dziesięć osób, z których ośm tuszy przyzwoitej.
Sąsiadka moja, posłanie sobie urządziła. Wzrok ma tryumfujący, jak gdyby wygrała na loterji. Wzrok ten zdaje się mówić:
— Wszystko mi tam jedno, bylem ja miała dobrze.
„Urządzona“ z błogim wyrazem pulchnego oblicza, sięga do tobołków, chrupie coś, zapija, wreszcie układa się i drzemie, co też robią i inni.
Cudną jest cisza nocy letniej. Mimo stuku i huku, czuję ją, widzę, wchłaniam pełnemi piersiami. Księżyc wypłynął na niebo, gdzie okiem sięgnąć, ani śladu życia; krwiożercza walka o byt ukryła swe pazury. W konturach fabryk jeno czai się, do skoku gotowa, nie odpoczywająca nigdy, wciąż dniem i nocą ruch i wrzawę niecąca, bój straszliwszy nad walki orężne.
Słodką jest cisza nocy letniej: milczą gaje i wody, złociste pola i ciemne wstęgi lasów — w chatach śpią ludzie, znużeni trudem dnia długiego.
Sapiący nasz potwór pędzi, spada ciężką zmorą na sen mieszkańców przydrożnych; świst rozdarł powietrze i jesteśmy w tunelu.
Wskroś przeszyte łono ziemi, otoczyło nas mrokiem. Powiało tajemniczością i niepowszedniością... Ale czar prysnął, gdy w sfinksowe odwieczne milczenie, w cich zadumanie, wtargnął wąż ognisty i pognał rozkołysanym biegiem, brutalny, arogancki, jednakowo obojętny, czy mija lochy na kartofle, czy grobowce olbrzymów.
I zdało mi się, że jadę na jakiś wielki jarmark; niemam nawet czasu pochylić czoła przed krzyżem przydrożnym, bo tylko o tem myślę, aby mnie inni nie ubiegli. A wóz turkocze, huczy.
Wypływamy z tunelu; przyjaciółka zakochanych i poetów, powiernica wielu marzeń i arcywielu głupstw Sylene srebrnołuka, rozsiewa blade światło. Tworzy złudy śniegów, postaci jakichś przyczajonych kadłubami potwornie szerokimi, to znów olbrzymio długimi.
Wytężam oczy, by choć cośkolwiek dojrzeć i utrwalić w pamięci przebytą miejscowość. Praca daremna i bezpożyteczna. Księżyc mi wszystko stroi po swojemu: nie wiem, co prawdą, a co fałszem — co jest naturą, co zaś jego mistrzowską dekoracyjną sztuczką. Widzę same cuda. Aż mi się w głowie kręci. Duszę mam pełną zachwytu.
Przystajemy: urok pierzcha. Wchodząc nowi podróżni, zaglądają do przedziału i, głośno, a grubo klnąc, znikają, by za chwilę powrócić.
— Może choć jedno miejsce? Zlitujcie się panowie!...
— Tu już dość ciasno — tłomaczy konduktor. — Dalej, proszę dalej...
— Możeby ta dama... Wyciągnęła się jak długa — na trzy osoby miejsce... pani, proszę pani!..
— Miłosierdzie boskie! — krzyczy dama. — Napad, czy co takiego? Gdzież ja jestem? Ach! jadę... Za swoje pieniądze jadę. Kto ma prawo mnie budzić? Teraz noc, a noc jest do spania. Ja zwykle w nocy śpię.
— Dla innych miejsca brak — tłomaczy konduktor.
— Od tego pan jesteś, żeby wszyscy miejsce mieli! — woła zaperzona jejmość. Na cal nie ustąpię, bo przecież tam w nogach leży mój trzyletni bęben.
Istotnie bęben leżał, dano więc obojgu pokój.
— Panie, bilet!
Zrywam się. Jestem jak połamany. Przespałem kilka godzin siedząc, a straciłem dwie lub więcej dla moich obserwacji. O, drogo żelazna, o mili sąsiedzi, coście pozasłaniali okna i latarnie, o Morfeuszu, coś mnie ukołysał! Uknuliście spisek, — możecie sobie powinszować; wpadłem, jak w pułapkę.
Lecz tutaj koniec waszemu panowaniu; teraz ja górą. Nareszcie dawnym trybem puszczę się w drogę, aby poznać wieś i lud, zobaczyć niejedno u samego źródła i wprost u źródła posłyszeć. U czystej krynicy ludowej...
Olkusz. Wysiadam żywo i spieszę do t. zw. sali pasażerskiej. Stacyjka licha; jest nas wszystkich razem dziesięć do dwunastu osób i — rzecz w Polsce dziwna — wszyscy na jedno się zgadzamy, że stację lichszą, uboższą, trudno sobie wyobrazić.
Panie wołają o klucz do pokoju, który jakoby przeznaczony został dla ich wygody osobistej. Klucza niema; ktoś go wziął, gdzieś zapodział i sam również przepadł, bo nikt tu o nim nie wie. Słychać przysięgi uroczyste, nad któremi góruje szorstki głos bufeciarza.
Wreszcie klucz znaleziono. Zaczęło się wynoszenie i wnoszenie wody; piękny porządek — ani słowa!...
Popijamy herbatę, gryząc przytem suche bułki, masła bowiem już nie ma, a pieczeń cielęca bedzie po obiedzie.
Dopiero powrót niewiast sytuację naprawił. Miały tam one jeszcze dość zapasów i rzetelnie wszystkich obdzieliły. W takich warunkach bufet olkuski może mieć masło i mięso, czy też żartować sobie z publiczności, obiecując świeżą pieczeń za 6 godzin.
Kwestja dalszej lokomocji załatwia się szybko. Wehikułów nie brak; jest w czem wybierać. Trzech woźniców na jednego pasażera: kłótnie, walka poprostu. Targuję się, umawiam, godzę: tobołki moje już na bryczce — siadam, uciechy pełen, że przykrości podróży całą kupą nareszcie minęły i wdzięcznem sercem przyjmuję zapowiedź mego automedona:
— Pojedziemy, Panie, dłuższą drogą — dla widoku.
Co za poczciwa dusza! Kocha strony rodzinne, pyszni się niemi! Nie dziwne, że grecy, bogaci w wysoką cywilizację i kulturę, kochali piękno swego kraju, gdy ten człowiek prosty, woźnica, także je odczuwa, mimo, iż codzień patrząc, winienby, przy małym swym rozwoju, raczej zobojętnieć i zgoła nie dostrzegać.
Rozradowana twarz woźnicy daje świadectwo wymowne wrażliwości niestępionej, przeciwnie, bardzo gorącej i żywej. Twarz ta zdaje się wołać:
— Aha! widzisz przybyszu z piasków mazowieckich! Czy ci się śniły kiedy obrazy podobne?
Już pierwsza wioska za Olkuszem daje przedsmak czarów, które w drodze dalszej coraz potężnieją.
— Pięknie tu! — wołam z głębi duszy. Czemu jednak nie budują letnich mieszkań? Napłynęłoby mnóstwo ludzi po spokój i zdrowie.
— Na nic — mówi stanowczo olkusiak.
— Co wy wiecie? A dlaczegóżby na nic? — pytam zaintrygowany.
— Bo tutaj niema wody.
Ponieważ właśnie jesteśmy nad wodą, bieżącą wśród kamyków, czystą niby kryształ, tem mniej mogę pojąć.
— Wody niema?
— Ano, niech pan patrzy.
— Kieruję wzrok na lewo. Długi szereg wozów z beczkami, ciągnie w stronę źródełka. Coraz który przystaje, zaczyna się czerpanie i wlewanie olbrzymią konwią do beczek. Wody we wsi wcale niema, bowiem studnie wykopać, jest rzeczą, jak woźnica twierdził, niemożliwą. O studniach artezyjskich, abisyńskich, nikt tu nie słyszał, czy też tak wielkiego nakładu na wodę robić nie chcą i wolą ze źródła beczkami dowozić. Wszakże na wypadek ognia, mieszkańcy tutejsi są wprost bezbronni, jak dzieci; czyliż wypadku podobnego nigdy nie doświadczyli, że nie potrafią go sobie przedstawić w całej okropnej grozie?
Domy murowane, kamienne, tłomaczą potrosze tę bezfrasobliwość. Są one wysokie odpowiednio, mają duże okna, miejscami potrójne; wszystkie niemal otwarte. Sadków obfitość, porządek wzorowy, ziemia jednak uprawiana widać licho.
— Zbiory będą marne — mówię do towarzysza.
— A tak, panie — potwierdza olkusiak. — Ziemia nasza piękną jest, ale nie nasyci chlebem.
— Trzeba ją samą wprzód nasycić... Macie kółka? narady?
— Nie wiem, panie. Myślę jednak, że gospodarują tutaj po dawnemu. Same wsie włościańskie. Ludzie pracowici, o pijaństwie nie słychać, ale o nowościach też nie słychać.
Wziął ojciec po dziadku, syn po ojcu i robią jak tamci. A wszystko rozdrobnione. Na tej całej drodze jeden większy folwark.
Smutno, bardzo smutno patrzeć na tę ziemię zapuszczoną, trochę przez niedbalstwo lecz więcej skutkiem nieumiejętności. Żyto rzadziutkie, ubogie i w ziarno i w słomę.
A krajobraz jak w baśni!..
Lasy świerkowe wspaniałe wiją się ciemną, czarną prawie wstęgą, coraz wyżej; skały, niby świątynie, ruiny zamków, grodzisk, fortec, złomów baszt olbrzymich, doliny szmaragdowe, siedliska nimf, boginek — cuda, czary naokół...
Powietrze rankiem chłodne, przechodzi w upał dotkliwy. Leciuchny wietrzyk go łagodzi. Wjeżdżamy znów do pięknej dużej wioski. To Smoluchowo.
Wieś rozległa z domami porządnymi; wszystkie bielone świeżo, na modny widać tutaj ton niebieskawy. — W tej wsi mają dobrą wodę — przy każdej chacie studnia — zachwala mój towarzysz. Głęboko ludzie kopać muszą, ale zato czysta i zimna, jak ze źródła. Studnie kołowe nie z żórawiem.
Pod Sułoszową, która jest jeszcze od poprzednich wiosek większą i okazalszą, chłopcy wiejscy witają nas tryumfalnym łukiem. Uwalniamy się od owacji małą ofiarą, na rzecz uprzejmych pacholąt i jedziemy dalej. Zachwyt mój dosięga zenitu. Nie wiem w którą stronę patrzeć: tu i tam rwą się oczy: tu i tam cuda bajeczne. Niby w marzeniu sennem, zjawiają się jakieś nieprawdopodobne gmachy, które stuleciami wznosił cierpliwie czas — olbrzymy, potwory kształtów arcyrozmaitych, wzgórza przecudne, okolone het, het ciemną koroną świerków, które królują tu wszędzie, niby ostrołukowe gotyki, poniżej przepaście dolin, łąki wspaniałe, to znów skaliska zuchwałe, fantastyczne.
Przymykam oczy, by zatrzymać, by myślą zawięzić cały ten przepych zieloności różnorodnej i śmiałe kontrasty krajobrazu. Daleko do tego! Gdy bym był artystą, czuję, że brakło by mi wielu a wielu szczegółów, takie jest ich mnóstwo. Objąć niepodobna.
Tylko podziwiać, podziwiać i jeszcze raz podziwiać; w najbardziej, utajonej głębi ducha stwarzać tym cudom świątynię, bóstwa godną. Słowa za blade, farby malarskie nie dość żywe, zaś pamięć ludzka zbyt ograniczona...
Dużo mi ludzie pletli o złych drogach tych okolic. Szmat jej przebyłem, i pojęcia nie mam: Czy istotnie bryczka trzęsie? czy o kamienie stuka? czy pod górę niby żółw się wlecze, lub z góry pędzi na złamanie karku?... Alboż tak źle? tak ciężko? — gotów jestem pytać woźnicy i koni.
Szkapy tymczasem pędzą rączo... Zgrzane?... Tak, — nic dziwnego! upał... Woźnica je wstrzymuje i śpiewa krakowiaka. Gdyby mu źle było — czyżby śpiewał?...
Czyliż istotnie jadę bryczką — czyli śnię, a ta wspaniała panorama skał, wzgórz, świerkowych baldachimów jest tylko złudzeniem?...
Nagle się dowiaduję: już nie w powietrzu płynąc, ani siedzący na bryczce, tylko przy niej, czy pod nią — z ogromnym bólem głowy nóg i rąk, potłuczonych o ostre kamienie, leżący, jak długi.
Świszczą mi nad uszami klątwy siarczyste, a po ich wyładowaniu, jęki i lamenty już z innego tonu.
— O Matko Najświętsza, o panienko cudowna! pierwszy raz! pierwszy raz!... Trzynasty rok pasazierów wożę — pierwszy raz dopiero takie nieszczęście... urzeczenie chyba — urzeczenie jedno!.. Matko Najświętsza, panienko cudowna... próbóję się ruszyć, ale bezskutecznie.
— Paneńku, paneńku, prosi woźnica, dźwigając cały ciężar moich dwustu funtów. Paneńku, toć chyba znajdziemy ratunek! Co wam, paneńku?.. Bardzo boli? okrutnie dolega?..
I znowu lament.
Baba nam przeszła drogę! urzekła czarownica! zgubiła!.. Nic jeno urzeczenie!.. Wożę trzynasty rok — toć chyba drogę znam i z koniami obchodzić się umiem... O, Matko Najświętsza, człowiek się nie spodział, co na niego może zlecieć!..
Dźwignięty staje, by własnem doświadczeniem stwierdzić fakt, przez dziesiątki, ba! setki tysięcy indywiduów stwierdzony, jak dalece, jak całkowicie niemal, psyche ludzka zależną jest od swej powłoki cielesnej.
Gdzież się podziały cuda, na które patrzyłem przed chwilą zachwytu pełen: panoramy roześmianych dolin, łąk szmaragdowych, zamków niebotycznych, ostrołukich świątyń?...
Zamiast tego wszystkiego, ujrzałem skaliska potworne, z łbami i pazurami dzikich zwierząt, przyczajone złowrogo, by w danej chwili runąć i zgnieść mnie, jak muchę. Uczułem dotkliwiej niż kiedy, żem jest pyłkiem lichym wobec ogromu natury; ogrom ten jednak wcale, a wcale pięknym nie był, lecz przerażająco strasznym, bajecznie okrutnym.
Nie przestając płakać, woźnica na bryczce mnie usadził, a w kwadrans później, opatrzony przez szanownego doktora zakładu Pieskowej Skały, u której stóp prawie wypadek się zdarzył, rozmyślałem o uciechach naszej polskiej drogi. Błogosławiąc dbałość właścicieli Ojcowa i akcjonarjuszów Pieskowej Skały o wygodę przyjezdnych, przyszedł do wniosku, że winna tu jedynie fatalna trzynastka olkusiaka.
Droga, jak droga — takich mamy mnóstwo. Ale trzynastka — oho!.. nigdy na dobre nie wychodzi.
Medytowałem i medytowałem nad tą kwestją; czasu mi nie brakło, muszę przyznać. Pęknięta kość ręki prawej i nadpęknięta nogi lewej, sińce na bokach, biodra obite i mocno potłuczone piersi wymagały dłuższego leżenia. Leżałem więc i rozmyślałem, dopóki urlop trwał, zaciskając zęby, ilekroć miejscowe towarzystwo wybierało się na wycieczkę, lub z niej wracało, pełne animuszu i zachwytu.
Piękności doliny Prądnika, cuda panoramy ze szczytów Krzyżowej i Hełmowej, ruiny zamku, schody panieńskie, grota ciemna, Grota Koziarnia, przepych stalaktytów, Grodzisk z miłym kościołkiem, wszystko szczęśliwcy widzieli. Zwiedzali też chaty, gwarzyli przy każdej sposobności z ludem, poznali więc o tyle, o ile cząstkę kraju.
A ja do dziś nie wiem, czy mieć urazę do zarządu Ojcowa i Pieskowej skały, czy sarkać na fatum.
Tak lub owak — byłem, dalibóg, ofiarą niewinną. W dodatku jeszcze, co mnie najbardziej boli, Wygodniccy zyskali jeden więcej dowód, że całość kości swych naraża, kto w kraju naszym zwiedza piękną okolicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.