Moja oficjalna żona/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
RYSZARD HENRYK SAVAGE
MOJA
OFICJALNA ŻONA

POWIEŚĆ


PRZEKŁAD FR. MIRANDOLI

POZNAŃ


WYDAWNICTWO POLSKIE
< R. WEGNER >



WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

DRUKARNIA CONCORDIA, POZNAŃ


PRINTED IN POLAND




ROZDZIAŁ I.

Drżeliśmy wszyscy wśród nocy zimowej, podczas gdy koła pociągu zgrzytały po szynach, pędząc przez równie Prus Wschodnich. Zagrody wieśniacze, wsi, lasy, potoki, bagniska przebiegały koło nas w dzikim tańcu. Pociąg pospieszny zbliżał się do posępnego, starego Królewca.
Zawinięci w koce, tulili się różnojęzyczni pasażerowie do czerwonych poduszek małego przedziału wagonowego, drzemiąc, paląc, mrucząc, lub paplając, stosownie do chwilowego nastroju. Niewielu widziałem współpodróżnych moich, bowiem poprzeczny przedział małych wagonów niemieckich uniemożliwiał studja odkrywcze w pociągu, do czego przywykł pasażer amerykański.
Czas odjazdu pociągu pospiesznego Berlin—Petersburg naznaczono na „dwunastą w nocy“, a dziwna ta pora była wymownem świadectwem wzgardy biurokratycznej administracji kolejowej dla wygody jadących.
Tuż przed odjazdem, zdołałem uwiadomić krewnych moich w stolicy Rosji o wyjeździe z Berlina i kupić bilet bezpośredni via Ejdkuny do tego nowego Paryża nad brzegiem Newy. Przytem noc, spędzona w wytwornie urządzonym wagonie pierwszej klasy, nie stanowiła zbyt wielkiej fatygi dla starego weterana.
Moja wyprawa podróżna, mająca na celu inwazję do Rosji, składała się z dobrego koca, paczki najmniej złych, będących w handlu wytworów tytoniowych, kilku tomów Tauchnitza, oraz kilku romansów francuskich dla okrasy. Napełnioną troskliwie „pocieszycielkę duszy“ wetknąłem w kieszeń watowanego płaszcza. Było to właśnie w połowie października, a jałowe, kamieniste pola słały się martwe, zimne pod światło księżyca. W moim przedziale byli jeszcze dwaj młodzi, przystojni, dziarscy oficerowie rosyjscy, o białych, klejnotami okrytych rękach, którzy wracali z Pa­ryża, gdzie Rosjanie chętnie spędzają czas urlopu.
Ułożony, jak można najwygodniej, na miękkiem, szerokiem siedzeniu, zdrzemnąłem się wkrótce, podczas gdy moi wojskowi towarzysze, kręcąc papierosy, paplali o zakupach poczynionych, paryskich kobietach, oraz sprawach ojczystych, a to w sposób nader swobodny, czem chlubi się zazwyczaj Rosjanin zagranicą. U siebie, pod żelaznem berłem „białego cara“ nie waży się, oczywiście, żaden z nich na lu­ksus tego rodzaju.
O świcie przejechaliśmy przez fortyfikacje starego Królewca, ostatniego wielkiego miasta pod granicą rosyjską.
Po śniadaniu zatonęli wojowniczy towarzysze moi w rozkoszach bakaratu i papierosów. Z ich rozmowy wywnioskowałem rychło, że mam przed sobą dwu oficerów wyborowej broni, bowiem cesarskiej gwardji rosyjskiej, kapitana Grzegorza Szewiera i porucznika Aleksego Michajłowicza.
Paplając doskonale po francusku, co stanowi cechę Rosjanina, rozmawiali o różnościach bieżących, a zmienne szczęście gry dysponowało dowolnie resztą nie zostawionych w Paryżu pieniędzy. Zatopiony z pozoru w czytaniu, słuchałem bacznie, bowiem jako wysłużony oficer amerykański, przybywający po raz pierwszy do ich romantycznej ojczyzny, byłem niezwykle zainteresowany. Przewracając kartki nudnej książki, nastawiałem ucha. Między innemi sprawami poruszyli nieda­wne mianowanie istnego potwora, złośliwego i chytrego urzędnika, szefem tajnej policji rosyjskiej.
Człowiek ten, pochodzenia niesłowiańskiego, ale niemieckiego, posiadał, nawet w kraju rzą­dzonym despotycznie, potęgę niezwykłą. A ręka tego Machiawela z tajnej petersburskiej kry­jówki sięgała niewidomie wszędzie. Wysoka ranga, rozległe pełnomocnictwa i nader ważny urząd pozwalały mu każdego czasu dostać się do cara, którego dostojne imię było w rękach jego piorunem zagłady.
— Grzegorzu — powiedział Aleksy — słyszałem, że nihiliści pracują obecnie z wszystkich sił, by nawiązać zpowrotem swe połącze­nie pocztowe i telegraficzne, zniweczone przez Borysa Melikowa.
— Racja! — potwierdził Aleksy, patrząc w karty z instynktem zachłannego na pieniądze, chytrego Słowianina. — Ci biedacy nie mogą się przedostać przez naszą granicę bez narażenia na dożywotni Sybir, lub coś gorszego jeszcze. Nowy prezydent policji jest mądry jak Bismark, a chytry jak Vidocq.
Kręcąc w zadumie papieros, rzekł Grzegorz:
— Muszą czynić desperackie zgoła wysiłki, by w sposób nieznany dotąd przedostać się, bowiem, jeśli nie zdołają ustalić nowych sygnałów i tajnego pisma, będą chyba zmuszeni raz na zawsze zaniechać spisków swoich. Mają zresztą ogromne pieniądze i mnóstwo bardzo zręcznych pośredników.
— To prawda — przyznał Aleksy — stryj mój, ambasador, powiedział, że mają po swej stronie kilku naszych urzędników telegrafu, którzy im oddają nieocenione przysługi.
— Mimo całej przebiegłości, nowy prezydent policji prześciga ich i zapędzi niezawodnie w pu­łapkę.
— O ile go przedtem nie zamordują! — zauważył Aleksy, wręczając zwycięskiemu koledze pęk pomiętych banknotów i klnąc jedno­cześnie w duchu niepowodzenie swoje.
Grzegorz roześmiał się, patrząc z zadowoleniem na ruble i chowając je do kieszeni, po chwili zaś powiedział:
— Nihilistom nie powiedzie się, sądzę, lepiej niż tobie, drogi przyjacielu! Czy pamiętasz piękne salony paryskie księżny Trubeckiej?
Aleksy uśmiechnął się, na wspomnienie odniesionych tam niedawno sukcesów, i pogładził jasną bródkę.
— Otóż wiedz, — ciągnął dalej kapitan — że niejeden gruby pakiet błękitnych banknotów francuskich wślizgnął się w białą, zdobną pierścieniami dłoń księżny, która dostarcza odpisów planów nihilistycznych. Mówią także, iż wywiedziała się o pewnych rzeczach,które doprowadzą do aresztowania tej...
Spojrzał na mnie podejrzliwie, potem zaś szepnął koledze swemu kilka słów niezrozumiałych.
— Przysięgam na św. Włodzimierza! — wykrzyknął Aleksy. — To jest ta kobieta, której od czasu śmierci naszego kochanego, starego cesarza daremnie poszukuje policja? Hm, doskonały kąsek to dla kata. Jest podobno anielsko piękna!
— O, w takim razie — zauważył Grzegorz, którego twarz tatarska przybrała wyraz pożądliwości — chętnie sambym został „le maître des épaules...“
Oficerowie jęli się sposobić do wysiadania, gdyż dotarliśmy już w pobliże ostatniego miasta granicznego.
— Bałwany — pomyślałem — niedługo pozbędę się waszego ordynarnego towarzystwa! — i pogrążony w czytanie romansu nie od­czuwałem żadnej osobistej obawy z racji wkroczenia na terytorjum Rosji.
Pocóż zresztą? Byłem szczęśliwym posiadaczem paszportu, który poselstwo rosyjskie zawizowało starannie, oświadczając, że jest zupełnie „en règle.“ Poza tem miałem przy sobie gorące polecenie do spokrewnionego ze mną Konstantego Weleckiego, jednego z radców cesarskich, który, jako dawny paź nie­boszczki carowej, cieszył się wielkiemi względami carskiej rodziny.
To polecenie i inne jeszcze otwierały mi wstęp do najwyższych sfer. Córka moja była żoną Bazyla, jedynego brata Weleckiego, dzielnego, rycerskiego oficera, który pod Plewną dowodził bataljonem, potem zaś poległ na Dalekim Wschodzie, osierocając młodą kobietę i dziecko.
Córka moja poznała go w Japonji, poślubiła, ja zaś podjąłem pierwszą mą podróż do Rosji w celu zajęcia się jej sprawami majątkowemi.
Żonę zostawiłem w Paryżu, gdyż obawiała się ostrej zimy i czekała na wieść ode mnie, by także wyruszyć na spotkanie dziecka naszego, które przez czas krótki tylko żyło w Ameryce, poczem, po śmierci męża, poległego w służbie rosyjskiej w Azji, udało się do nowej ojczyzny pod opiekę nieznanych, ale życzliwych krewnych.
Wrzaskliwe dzwony i gwizdania zwiastowały przybycie do Ejdkun, granicy „świętej Rosji“, gdzie trzeba było czekać pół godziny dla rewizji pakunków i paszportów.
Słupy o barwach państwowych nakazywały milczenie, ciszę i ostrożność polityczną, co pod­kreślał jeszcze rząd żołnierzy, rozstawionych w odległości kilku metrów.
Wspaniały, międzynarodowy dworzec obok urzędu celnego, z wystawną restauracją po stronie rosyjskiej nęcił zgłodniałe oczy moje. Szaleńczo pragnąłem jeść.
Niestety, granica, dzieląca oba państwa, zamknięta była żelazną kratą, co czyniło zaspoko­jenie głodu zależnem w zupełności od zaopinjowania paszportu mojego do Rosji.
Z szablami u boku, zbrojni w rewolwery, stali strażnicy, gotowi aresztować śmiałka, któryby się poważył wcisnąć bezprawnie.
Około stu moich współpasażerów zamknięto w sali i polecono nam przysposobić do rewizji rzeczy, oraz paszporty. Powolny surowemu rozkazowi dobyłem papiery i klucze, rozglądając się jednocześnie z zaciekawieniem po podró­żnych. Hrabiny w aksamitach i futrach, zręczne subretki francuskie, dobroduszni mieszczanie, brudni żydzi polscy z pejsami, w zasmarowanych chałatach, wekslarze, żołnierze i podróżujący dla przyjemności, tworzyli dziwną mieszaninę ludzką. Zarozumiali oficerowie wałęsali się z kąta w kąt, rzucając rozkochane spojrzenia kobietom co piękniejszym, powłócząc wyzywająco długiemi szablami.
Gdy kolej przyszła na mnie, rozwarłem swój paszport z orłem amerykańskim. Pochwycił go brodaty pułkownik, okryty orderami i me­dalami, wykrzykując życzliwie:
— Amerykanin! Doskonale!
Słysząc to, przestałem żałować pięciu dolarów, wydanych na wizę w poselstwie. Paszport ten opiewał także na imię żony mojej, na wypadek, gdyby chciała jechać wraz ze mną, mimo że jej wystawiono osobno drugi, który miała w Paryżu, by móc w danym razie przybyć później.
Kazano mi udać się do sali przyległej dla rewizji pakunków. Kilku podróżnych, których papiery nie całkiem były w porządku, cofnięto i zaraz utworzyli oni meeting oburzenia. Uszczęśliwiony schowałem mój „sezam“ wnijścia do restauracji rosyjskiej, gdy nagle poczułem obok siebie czarowną obecność istoty żeńskiej.
Głos pełny, dźwięczny rozbrzmiał w czystej angielszczyźnie:
— Przepraszam, czy mogłabym zamienić z panem słów kilka?
Dama, która to powiedziała, była bardzo młoda i piękna, ja zaś, jak większość starych weteranów, nie byłem całkiem obojętnym na wdzięki kobiece. Strój i wszystko, co miała przy sobie piękna nieznajoma, było na wskroś ladylike.
Gdym uważnie spojrzał, ujrzałem istotę pełną niewinności, niedoświadczenia i bezsiły, co mu­siało stanowczo wzruszyć człowieka kulturalnego. Głębokie, ciemne jej oczy spozierały trwożnie, przecudne koralowe usta drżały w podnieceniu, faliste, brunatne włosy otaczały delikatną, uroczą, nieco dumną twarzyczkę, a wszystko razem stanowiło obraz niezrównany. Mimo że czyniła wrażenie dziecka niemal, była jak na wczesną młodość zbyt bujnie rozwiniętą, a ciemno-brunatny, bramowany sobolami kostjum uwydatniał nader korzystnie zarys przepysznych kształtów.
Piękne rączki wetknęła w zarękawek, błagalne oczy spozierały z pod zgrabnej, małej czapki, a małe nóżki w wysokich, polskich bucikach drepciły niespokojnie.
Zdjąłem kapelusz przed elegancką, nieznaną zjawą, uśmiechnąłem się rozkosznie, niby stu­dent w niedzielę, i odparłem:
— Jestem do usług, łaskawa pani.
Piękna, rodaczka, pomyślałem jednocześnie, chociaż okład z niebieskich lisów u futra, okrywającego powabne ramiona, był luksusem lokalnym, zda się.
— Podaj mi pan, proszę ramię, pospacerujemy trochę, by nie zwracać uwagi! — szepnął uroczy ptaszek przelotny, z lekkiem drżeniem głosu.
Mam nadzieję, że to nie potrwa długo, pomyślałem, nadsłuchając brzękania talerzy, widelców i noży, dolatującego od rosyjskiej granicy. Wyfraczeni kelnerzy biegali żywo, gdyż już pierwsi goście przekroczyli wrota raju epikurejskiego.
— Jestem Amerykanką i jadę do Rosji, by tam spotkać się z mężem, który mnie wyprzedził! — powiedziała. — Ma on paszport dla nas obojga i całkiem niespodzianie zauważyłam, że nie przedostanę się przez granicę. Nie wiem co począć.
Podczas gdy to mówiła, uścisk, którym objęła ramię moje, przenikał mnie, niby prąd elektryczny, a głos jej brzmiał melodyjnie, jak szmer strumyka.
— Bardzo mi przykro, — mruknąłem — ale nie wiem doprawdy, jak pani pomóc. Jestem zwyczajny podróżny amerykański, bez żadnego stanowiska oficjalnego, wysłużony oficer, jadę w odwiedziny do krewnych i nikt mnie tu nie zna.
Powiedziałem to zgoła niewinnie, gdyż nie raz już robiłem figle i nie było mi tajne, że tego rodzaju zaczepka może mieć bardzo niemiłe skutki.
— Zauważyłam, że nie masz pan ze sobą damy, a paszport pański opiewa „wraz z małżonką“.
— To prawda! — przyznałem trochę niecierpliwie, gdyż coraz silniejszy brzęk naczynia dowodził, że jedzenie, którego tak pożądałem, pożerane jest z wielką szybkością poza kratą, w Rosji.
Dama uniosła się uroczo na palcach i ściskając znacząco me ramię, szepnęła:
— Nieprawdaż? Weźmiesz mnie pan przez granicę, jako żonę swoją?
— Boże wielki! — wykrzyknąłem. — Cóż na to powie żona?
Pani Lenox bywała czasem skłonną do zazdrości. Jednocześnie zaś czułem, że głód wierci mój żołądek, niby szczur pustą skrzynię po rodzynkach.
— Proszę, zaklinam! — ciągnęła dalej tonem głębokim, wspaniałym. — Nie zostawiaj mnie pan w rozpaczy! Muszę koniecznie przebyć granicę, a wszyscy uważają mnie już za żonę pańską. Nie spytano mnie nawet o paszport.
— Za moją żonę? — rzuciłem bez tchu niemal.
— Oczywiście! Starszy inspektor uważał mnie za pańską żonę. Jesteś pan ziomkiem moim... proszę mnie zabrać do Wilna, gdzie mąż mój złoży panu osobiście podziękowanie.
Z trwogą dziecięcą przytuliła się do mnie. Doznałem oszołomienia, nerwy drżały, a serce biło młotem od tego dotknięcia. Nieraz już w ciągu dalekich podróży przychodziłem z pomocą pięknym kobietom.
Coś w rodzaju wycia rosyjskiego urzędnika cłowego dało znak, bym się spieszył. Pakunki nasze leżały jeszcze na wysokim stole wykładanym blachą, a wszyscy niemal podróżni odeszli już.
Pułkownik służbowy, zdążając do restauracji, rzucił przechodząc spojrzenie podziwu i po­żądliwości na uroczą postać u mego boku, szepcąc do siebie:
— Urocza Amerykanka!
— Nie opuścisz pan chyba rodaczki swej w tego rodzaju kłopocie! Doprawdy, myślę, że zaaresztowanoby mnie! — dodała tonem niewinnym, drżąc ze strachu.
Rzuciłem inspektorowi klucze i spojrzałem z wahaniem na piękną suplikantkę.
Cóż z tego wyniknie? Oszołomiony zupełnie, gapiłem się na funkcjonarjusza, który przerzucał mój spartański zasób rzeczy.
Lekki powiew niósł nęcącą woń smakowitego jadełka i wyśmienitej kawy, poprzez strzeżoną pilnie kratę.
— Pani raczy wybaczyć! — rzekłem nieco szorstko i chrypliwie.
Brodaty funkcjonarjusz objął spojrzeniem wielką ilość pakunków damy... Musiałem się zdecydować niezwłocznie.
— Na miłość boską, — błagała, mając w przecudnych oczach wyraz wielkiej trwogi — na miłość boską, nie opuszczaj mnie pan tu beznadziejnie! — a jednocześnie podała mi z całym spokojem klucze, które mechanicznie cisnąłem w wyciągniętą dłoń zgłodniałego funkcjonarjusza. Potem, ogarnięty skruchą, uczyniłem gest zaprzeczenia.
— Nie dopuści pan, sądzę, bym była zmuszona zaniechać podróży, zwłaszcza, że wystarczy milczeć! — szepnęła mi w ucho drżącym głosem, a przedziwnie piękne, ciemne jej oczy, spoglądały żałośliwie i sm utnie. Facilis est descensus Avernii. Czułem, wiedziałem nawet, że ulegnę. Obejrzałem się szybko. Ach, gdybyż tak niespodzianie zjawił się jej mąż i żona moja! Niestety, szczęsny ten przypadek nie zaszedł. Spostrzegłem natomiast, że pułkownik patrzy pytająco, badawczo na moją piękną towarzyszkę. Czyżby podejrzewał? Niesposób dopuścić! Wściekły, wrzasnąłem na funkcjonarjusza, pytając czemu marudzi.
Przez cały czas, tykot wielkiego zegara, niby sygnał zaziemski, przypominał, że czas mija. Rewidujący inspektor grzebał w otwartych kufrach pięknej kobiety, ja zaś patrzyłem z niekłamaną, choć niską radością na tajemniczy materjał toalety damskiej. Nie będąc Worthem, ani Pingotem, nie myślę zapuszczać się w szczegóły, przyznaję atoli otwarcie, że byłem dumny z wyprawy onej damy, godnej księżnej krwi. Niezmiernie delikatne były koronki i hafty, wystawne, miękkie jedwabie i niesłychanie elegan­ckie pantofelki, oraz buciki wszelkiego rodzaju.
Na widok tych rzeczy, wrażliwe serce starego żołnierza jęło bić żywiej. Patrzyłem na uroczą kobietę, której ponęty miały zostać podniesione jeszcze przez te wszystkie przybory. Trzymając się ramienia mego, była wcieleniem niewinności, piękna i niepokoju, zarazem.
Rewizja została ukończona, kufry zamknięte. Mechanicznie rzuciłem rubla funkcjonarjuszowi, który zachłannie pobiegł zaraz do restauracji.
Uczułem silniejsze uściśnienie ramienia, owionął mnie zapach, wydzielający się z szat, a gdym spojrzał, napotkałem oczy jej pięk­niejsze jeszcze pod wpływem strachu. Drżała i chwiała się na nogach, tuląc się do mnie. Boże wielki! Bliską była omdlenia.
By jej dodać otuchy, szepnąłem z głupkowatym śmiechem:
— Prześliczną ma pani wyprawę!
Zbliżyliśmy się do kraty, a urocza, coraz bardziej tuląca się do mnie istota jęła kroczyć, zdało mi się, pewniej jakoś.
Niezatrzymani, przekroczyliśmy bramę, stając na terytorjum „świętej Rosji“.



ROZDZIAŁ II.

Z trzaskiem zapadła za nami krata, gdyż byliśmy ostatnimi z podróżnych. Miałem wrażenie, że mała rączka, spoczywająca pod ramieniem mojem, drgnęła i całą postać przejął dreszcz. Spojrzawszy na nią zadzierzyście, spostrzegłem, że cudną twarzyczkę, okryła bladość śmiertelna. Zaraz jednak, opanowawszy siłą woli wrażenie, uśmiechnęła się szepcąc:
— Zatrzymaj pan, proszę, klucze. To jest odpowiedniejsze dla małżonków.
Przytem ściągnęła z zakłopotaniem usteczka, mnie zaś zabiło silnie serce.
— Musimy, oczywiście, grać dalej komedję, moja droga! — powiedziałem.
Ale na te poufałe słowa, odskoczyła ode mnie, a żywy rumieniec zastąpił niedawną bladość. Rumieniec ten był zaraźliwy, a słowa „moja droga“ przypomniały mi prawdziwą żonę, pozostawioną w Paryżu.
Pragnąc spłoszyć tego rodzaju porywy i czując jednocześnie nowy atak głodu, wprowadziłem moją nadobną towarzyszkę do sali restauracyjnej, pełnej jedzących spiesznie podróżnych.
Wolne miejsca były jeszcze tylko u stolika rosyjskiego pułkownika. Starszy kelner szepnął słów kilka oficerowi, który właśnie usiadł, on zaś odpowiedział uśmiechem. Zaprowadzono nas do stołu dostojnika, który rad był, zda się, z możności podziwiania mojej olśniewająco pięknej towarzyszki.
Odszczególniony srebrnym łańcuszkiem płatniczy podał wielmożnej pani jadłospis i kartę win, ona zaś dokonała zamówienia ze spokojem nawykłej do dostatku kobiety, szepnąwszy potem czule:
— A co zjesz ty, drogi Arturze?
Skąd znała imię moje? Po chwili rozmysłu doszedłem do przekonania, że musiała je zobaczyć w paszporcie moim.
Zaraz potem przedstawił się pułkownik, władający doskonale językiem naszym, jako Iwan Petrof. Popijałem burgunda i delektowałem się pieczonym bażantem, oraz innemi smakołykami, z całą energją głodu, zaś pupilka moja rozmawiała uśmiechnięta z rosyjskim oficerem, który oznajmił, że jest komendantem wileńskiej dywizji pogranicznej, a także wyraził radość z powodu przybycia do Rosji Ame­rykanów, którzy przekonają się osobiście, że Rosjanie są lepsi, niż ich opinja.
W tej chwili podszedł doń urzędnik, składając ukłon. Pułkownik wstał i przeprosiwszy kilku słowami, wyszedł. Zwróciłem się zaraz do towarzyszki mówiąc:
— Łaskawa pani! Nazwałaś mnie Arturem. Jeśli tedy mamy doprowadzić do końca tę małą komedyjkę, proszę mi prędko wymienić imię swoje, zanim ten Moskal wróci.
— Oczywiście! — odrzekła. — Na pierwsze mam imię Helena.
— A na drugie?
— Marja.
— Helena — Marja! — przecudnie! — powiedziałem. — A nazwisko?
— Powiedz mi pan przedtem swoje! — poprosiła. — Dostrzegłam w paszporcie imię, ale nazwiska nie mogłam zauważyć.
— Lenox, — odparłem — Artur Bainbridge Lenox.
Te słowa zdziwiły ją potrosze, zaraz atoli, uśmiechnięta z zakłopotaniem, powiedziała:
— W takim razie jestem także Lenox, gdyż chwilowo muszę przybrać nazwisko żony pańskiej. Najdrobniejsza pomyłka mogłaby ściągnąć na nas oboje nieobliczalne skutki, bowiem fałszywy paszport...
Urwała nagle, gdyż właśnie wrócił Petrof i rzekł siadając:
— Przykro mi było porzucać jedzenie, a boleśniej jeszcze towarzystwo łaskawej pani! — podkreślił to wymownym błyskiem tatarskich oczu, skierowanych na nowo mianowaną Helenę Marję Lenox, poczem dodał: — Była to niecierpiąca zwłoki sprawa paszportowa. Rad jestem, mogąc oświadczyć, że zdarzyła mi się świetna gratka.
— Zapewne fałszywy paszport? — rzuciła piękna towarzyszka moja. — Mężczyzna, czy kobieta?
— Mężczyzna! — odrzekł krótko.
— Oczywiście! — wykrzyknęła Helena z kokieteryjnym uśmiechem. — Gdyby szło o kobietę, zwłaszcza piękną kobietę, nie zobaczylibyśmy pana tak prędko.
— Najpiękniejsza nawet zbrodniarka w całej Rosji nie zdołałaby mnie zatrzymać na moment bodaj dłużej zdala od łaskawej pani! — rzekł pułkownik, patrząc z podziwem, z kokieterją w każdem słowie i geście.
Mimo że pracowałem gorliwie nożem i widelcem, pochwyciwszy to spojrzenie, doznałem czegoś w rodzaju uczuć małżonka. Chcąc odwrócić rozmowę, rzekłem obojętnie:
— Sądzę, że takie sprawy z fałszywemi paszportami są w Rosji czemś powszedniem zgoła.
— O, nie! — oświadczył Petrof. — Kary za tę zbrodnię są zbyt wielkie.
— Zapewne kary pieniężne, a może także areszt? — rzuciłem podniecony trochę.
— Tak jest, dożywotnie więzienie, albo Sybir... — szepnął oficer — tylko zupełnie zdesperowani zbrodniarze ważą się używać fałszywych paszportów.
Mój nóż i widelec spadły z brzękiem na talerz.
— Spróbuj tego majonezu, drogi Arturze! — wtrąciła rzekoma Mrs. Lenox. — Widzę, żeś się załatwił z bażantem. Majonez jest niezrównany. Pan pułkownik zechce także skosztować, nieprawdaż?
Podała mu wazkę z takim uśmiechem, że oczarowany Moskal nie spostrzegł mego zupełnego upadku sił nerwowych i ochoty do jadła.
— Fałszywe paszporty... kary... Sybir... tylko całkiem zdesperowani zbrodniarze ważą się używać ich...
Huczało mi w uszach.
Powziąłem nagłą decyzję.
Ta olśniewająco piękna kobieta uczyniła mnie zbrodniarzem rosyjskim, skutkiem sfałszowania paszportu. Ale o pięćdziesiąt kroków znajdowała się granica niemiecka, to też postanowiłem, póki czas, przedostać się tam i w ten sposób ujść pazurów rosyjskiego niedźwiedzia.
Wyrzekłszy kilka słów przeproszenia pod adresem Circe, która zwabiwszy mnie w pułapkę, paplała teraz uroczo i niewinnie z rosyjskim oficerem o zaletach sałaty, wstałem od stołu i minąwszy salę znalazłem się u kraty, otwartej w tej chwili na szczęście.
Oddalony o parę zaledwo kroków od Niemiec, za moment byłbym się znalazł poza wszelkiem niebezpieczeństwem, ale nagle zatamowano przejście.
— Stać! Gdzie pozwolenie opuszczenia Rosji?
— Pozwolenia takiego, oczywiście, nie mam. Ale widzieliście panowie przecież, jak pół go­dziny temu przyjechałem pociągiem berlińskim. Chcę tylko prędko skoczyć do wagonu, gdzie zostawiłem pakiet bardzo ważny, bez którego nie mogę dalej podróżować! — oświadczyłem urzędnikowi, jak mogłem najlepiej po francusku.
— Bez specjalnego paszportu nie możesz pan żadną miarą opuszczać granic państwa! — odparł urzędnik grzecznie, chociaż stanowczo.
— Ależ muszę tam przejść! Nie mogę zostawić tego pakietu!
— Niemożliwe!
Istotnie było to niemożliwe, a dwa skrzyżowane bagnety dały odpowiedź wymowniejszą od słów.
— Mógłbym może usłużyć wielmożnemu panu! — rzekł Cerber, poczem szepnął funkcjonarjuszowi po drugiej stronie granicy słów kilka. Za chwilę ujrzałem przed sobą konduktora pociągu berlińskiego, oczywiście, za kratą.
— Jeśli pan zechce opisać mi zgubiony przedmiot, postaram się znaleźć go i odeślę pod adresem petersburskim! — powiedział uprzejmie konduktor.
Musiałem z konieczności kłamać dalej. Opisawszy rzekomy przedmiot, podałem adres, wcisnąłem w dłoń funkcjonarjusza niemieckiego talara, potem zaś wróciłem zwolna do sali. Chcąc nie chcąc, siadłem obok współwinowajczyni, widząc że muszę grać dalej komedję aż do pomyślnego, czy też fatalnego rozwikłania.
W tej chwili miałem straszliwe przeczucie złego końca i było ono niezwykle silne. Minął już pierwszy urok niezwykłości, a poruszone sumienie gryzło mnie nie na żarty.
Cóżby powiedziała moja droga, jedyna żona w Paryżu, gdyby przygoda ta dotarła do niej? Jakiemże oburzeniem rozbłysłyby jej poczciwe, niebieskie oczy na wieść o tem, że innej kobiecie przyzwoliłem bez słowa sprzeciwu przybrać jej nazwisko i zająć miejsce u swego boku. Atoli lekkomyślny uczynek sprawił, że stało się to koniecznem dla własnego bezpieczeństwa. O Boże! Żegnając mnie, powiedziała jeszcze: — Pilnuj dobrze wrażliwego serca swego, dobry, stary Arturze. Nie pozwól się wciągnąć w sidła swej wojskowej rycerskości i strzeż się zwłaszcza chytrych kobiet. Pamiętaj, jak w czasie wycieczki naszej do Nowego Jorku omal nie zostałeś uwięziony na okręcie transatlantyckim pod zarzutem przemytnictwa, dlatego tylko, że powabna francuska modystka dała ci do niesienia pakiet, ty zaś przeprowadziłeś ją pod rękę przez schody pokładowe. Wspomnij, co o tobie pisały wówczas dzienniki.
Niestety, znalazłem się w gorszej znacznie sieci, bowiem w Ameryce dotyka przemytnika niewielka jeno kara, podczas gdy fałszywy paszport ściągał w Rosji straszne następstwa.
Tłumiąc klątwy, zasiadłem zpowrotem do stołu, od samego już progu zauważyłem, że Helena spoglądała trwożnie ku drzwiom i myślała o mnie, mimo ożywionej pogawędki z pułkownikiem. Na mój widok odetchnęła z ulgą.
Przepadł mój apetyt, natomiast strach pobudził pragnienie, tak że odsuwając burgunda, wziąłem się do koniaku.
Tak zwana żona moja zachowała pełny takt, pytając ze zrozumiałą serdecznością:
— Drogi Arturze, cóż to za nieznośne sprawy kolejowe oderwały cię od towarzystwa i jedzenia?
— Pakunek, oraz chęć otrzymania dla ciebie, droga moja, osobnego przedziału! — odrzekłem, siląc się na czułość, nie odczuwaną w tej chwili zgoła wobec kobiety, której powaby wtrąciły mnie w fatalną sytuację, zarówno w stosunku do żony, jak też i policji rosyjskiej.
Rycerski oficer, siedzący obok Heleny, pochylił się z ugrzecznieniem, zwyczajnem u kulturalnych Rosjan, zapewniając, że nie potrzebuję się kłopotać wygodą naszą w pociągu. Oświadczył, że mając odbyć podróż inspekcyjną, będzie miał szczęście towarzyszyć nam jeszcze spory kawał drogi i bierze na siebie dostarczenie nam najlepszego przedziału. Jedno jego słowo zagwarantuje nam wszelkie względy.
Potem jął żartować z wyraźnego strachu żony o mnie od czasu, kiedy wstałem od stołu. Słuchała napoły tylko, a nawet kilka razy zbierała się biec za mną. Przypijając do Heleny, spytał z uśmiechem:
— Państwo zapewne odbywają podróż poślubną?
Zarumieniona i zwrócona z uśmiechem w mą stronę, wykrzyknęła z dziecięcą prostotą, tonem wyrzutu:
— O, panie pułkowniku, jesteśmy już od wieków pobrani!
— Składam gratulację małżonkowi, — odrzekł pułkownik, — u którego mąż nie wyparł jeszcze z miejsca kochanka.
Czarny olbrzym westchnął, zazdroszcząc mi wyraźnie posiadania tak czarującej istoty. Niepewny i zakłopotany wykrzyknął jeszcze:
— Państwo żartujecie sobie ze mnie! Rumieniec taki widuje się tylko na twarzy świeżo zaślubionej. Przypuszczam — dodał ku memu wielkiemu zaniepokojeniu — że jedziecie państwo na sezon do stolicy, gdzie mam nadzieję spotkać państwa w ciągu zimy.
Pupilka moja odpowiedziała tylko spojrzeniem, ja zaś jęknąłem w duszy.
Boże wielki! Gdyby pułkownik został w pociągu! Zimny pot oblał mnie na samą tę myśl, gdyż w takim razie nie mógłbym rozstać się w Wilnie z moją damą.
Dano pierwszy sygnał, a nowy przyjaciel nasz oddalił się z uprzejmym ukłonem. Elegancja i towarzyskie maniery żony mojej uczyniły na nim widocznie wrażenie, ja zaś także postarałem się uczynić, co mogłem przy tem entrée w rosyjskie towarzystwo.
Zwróciwszy się do niej, szepnąłem surowo:
— Sama zwiększasz, piękna pani, trudności naszego położenia! Wpoiłaś temu człowiekowi przekonanie, że jedziemy do Petersburga.
— Nie przeczyłam tylko, — odparła z wyrzutem — wiedząc, że widział bilet pański do stolicy. Czyż mogłam powiedzieć temu pułkownikowi, który mnie uważa za pańską żonę, że jadę do Wilna? Strach mój zresztą podczas nieobecności pańskiej był mu dowodem, że kocham pana jeszcze miłością romantyczną.
— Bała się pani o mnie? — spytałem wzburzony wielce, po części rozradowany, a także z dziwną troską, bowiem jej smutne, pełne wyrzutu oczy, były piękne, jak oczy najady, wyłonionej z fal morskich.
— Tak jest — przerwała mi — gdyż wiedziałam, że spróbujesz wrócić do Niemiec, a nie mogłam pójść, by pana nastroić inaczej, bez obudzenia podejrzenia pułkownika. Gdyby się to panu cudem jakimś udało, znalazłabym się w kłopocie śmiertelnym wprost. Zostawszy w Rosji bez paszportu, zostałabym, jako declassée aresztowana przez pierwszego żandarma i wtrącona do więzienia. Byłeś pan bliskim zostawienia mnie w tym kraju, zabierając paszport, który jedynie gwarantuje bezpieczeństwo nam obojgu. Pan odjechałbyś bezpiecznie do Berlina, mnie zaś zamkniętoby w więzieniu rosyjskiem! — Potem dodała smętnie: — Cóżby, jak pan sądzi, powiedział Dick Gaines, wiedząc, jak postępujesz z żoną jego?
— Dick Gaines? — bąknąłem.
— Tak jest, Dick Gaines, dawny kolega pański z West-Point w roku 65. Mąż opowiadał mi o panu całemi godzinami, o Arturze Bainbridge Lenox! Gdym usłyszała przed chwilą to nazwisko, stanęło mi zaraz w pamięci opowiadanie Dicka, ale chciałam wyjawić, kto jestem, dopiero w Wilnie, łącząc wasze dłonie. Ponieważ jednak widzę, jak pana przeraziła wzmianka pułkownika o fałszywych paszportach, uważam za swój obowiązek uspokoić pana, zapewniając, że nie zdarzy się poważ­niejszy kłopot, gdy przywieziesz pan do Wilna żonę dawnemu przyjacielowi.
Słowa te, będące mi pociechą i ulgą, zawstydziły mnie także. Czyż mogłem się ośmielić żywić wątpliwości odnośnie do tej niewinnej istoty? Dick Gaines był moim dawnym kolegą jeszcze ze szkoły kadeckiej, a chociaż od całych już lat straciłem go z oczu, wiedziałem, że ma udziały którejś z wielkich kopalni nafty w Baku, to też obecność jego w Rosji była zupełnie uza­sadniona.
Piękna dama odczytała pewnie w mych rysach, iż sobie czynię wyrzuty, gdyż rzekła uśmiechnięta, z rozbłysłemi oczyma:
— Za cóż brałeś mnie pan właściwie? Za awanturnicę? Za nihilistkę? Mów pan prędko, za co miałeś żonę Dicka Gaines?
— Najlepiej to objaśnię — wykrzyknąłem, z całą swobodą i zaufaniem — oświadczając, że uważam Dicka za najszczęśliwszego człowieka świata.
Teraz będzie mi, oczywiście, łatwo powiedzieć żonie, iż oswobodziłem z kłopotu małżonkę dawnego przyjaciela Dicka Gaines. Patrzyłem na nią z zadowoleniem, gdy nagle wręczyła mi piękny, mały portfelik, mówiąc:
— Kup mi pan proszę, bilet do Petersburga.
— Wszakże pani wysiada we Wilnie? — bąknąłem.
— Tak jest, zostanę w Wilnie, ale pułkownik musi wiedzieć, że jadę z panem do stolicy, gdyż uważa mnie przecież za pańską żonę. Nie miałam odwagi wciągnąć go do tajemnicy co do Dicka Gaines! — odparła bez wahania towarzyszka moja, uśmiechając się szelmowsko.
Poszedłem tedy i kupiłem nadobnej pupilce mojej bilet za jej własne pieniądze. Wręczony mi portfel mieścił mnóstwo sturublówek. Jednocześnie wysłałem depeszę do żony w Paryżu. Mimo uspokojenia wiadomością o Dicku Gaines, nie śmiałem własnej połowicy swej donieść więcej, jak: — Ejdkuny. Przybyłem szczęśliwie.
Adres brzmiał: Lenox z listami firmy Drexel Harjes & Cie w Paryżu.
Krew uderzyła mi do twarzy na myśl, że nie śmiałem do niej napisać listu, przed wywikłaniem się z dziwnej przygody, która uprawniała rosyjską policję do przypuszczenia, że mam drugą żonę w państwie cara.
Zatelegrafowałem także do Weleckich w Petersburgu: — Przyjadę jutro, siódma wieczór.
Zupełnie uspokojony w duchu, zapaliłem cygaro, potem zaś wróciłem powoli do sali i wyprowadziłem troskliwie i czule domniemaną małżonkę swą do pociągu, przy którym czekał już na nią nadskakujący dostojnik rosyjski. Istotnie, z wielką pieczołowitością wystarał się o najlepszy przedział w szerokim, wygodnym wa­gonie, gdzie została wprowadzona z całą atencją.
Jak przystało świeżemu żonkosiowi, otuliłem piękną damę w ciepłe koce, wykrzykując wesoło:
— Coby na to powiedział Dick Gaines?
Na te słowa wybuchnęła niepohamowanym dziecięcym śmiechem, co mi się spodobało niesłychanie, gdyż starego weterana cieszy, gdy dowcipy jego znajdują uznanie.



ROZDZIAŁ III.

Zwabiony naszym śmiechem, wszedł pułkownik, zapukawszy przedtem grzecznie, w chwili, gdy pociąg ruszał już.
Spojrzałem w okno ponad ramiona pięknej kobiety, ale widok, jakim mnie powitała Rosja, nie był wcale ponętny. Przez rosyjską część miasta granicznego sunęliśmy po drodze wytkniętej niecierpliwym palcem wielkiego autokraty Mikołaja. Zwolna zmieniał się charakter krajobrazu. Rosyjskie zaniedbanie zajęło miejsce niemieckiego dostatku. Niskie, faliste wzgórza, ponure laski brzozowe, samotne jeziora, napoły zamarzłe kałuże i zarosłe sitowiem bagniska tworzyły razem obraz smutny. Co chwila przelatywaliśmy koło małych wiosek, złożonych z jakichś może dwudziestu brudnych chat z okrąglaków, obok których biegało nędzne, chude bydło po zamarzłych polach. Ordynarni chłopi w brudnych skórach owczych i butach jałowiczych gapili się na pędzący coraz to dalej pociąg.
Pułkownik i Helena gwarzyli raźno, ja zaś odwróciwszy oczy od odstręczającego widoku, objąłem spojrzeniem czarodziejkę, rzekomą żonę moją, która mi się wydawała piękniejszą jeszcze, niż kiedykolwiek indziej.
Zrzuciła futro i teraz było widać, iż jej śmigła, urocza postać posiada kształty kobiety dojrzalszej, tak, że gdyby nie niewinność dziecięca oczu, możnaby wiek jej oznaczyć na lat dwadzieścia pięć przynajmniej. Mimo ożywionej paplaniny, opadła na wspaniałe siedzenie jakby znużona, z wyrazem, świadczącym, że czuje się teraz wolną od jakiegoś przymusu, czy wzburzenia, co ja przypisywałem strachowi, jaki przeszła, zanim zdołała przekroczyć granicę.
Tymczasem pułkownik wrócił do tematu pobytu naszego w stolicy.
— Amerykanie ze sfer państwa cieszą się nad Newą wysokiem uznaniem. Sądzę, panie Lenox, że się panu spodoba stolica, a szanownej pani bardziej jeszcze.
— Naprawdę? A dlaczegóż to? — powiedziała.
— Gdyż mamy dużo dziarskich oficerów! — oświadczył, czyniąc czuły grymas. — Dalej bale, zebrania towarzyskie, wycieczki sankami do przeróżnych wysp, nieustanne hołdy, brzęczące ostrogi, lśniące epolety, stanowią raj dla każdej z pań. Widziałem kufry pani i wiem, że przybywa w pełnem uzbrojeniu wojennem.
Wzmianka o kufrach przypomniała mi trudność nową, gdyż miałem wszakże jeden wspólny kwit na cały bagaż, tak iż rzeczy pięknej damy zostały nadane aż do Petersburga. W razie zostania jej w Wilnie, miałem znów przed sobą perspektywę kłamstw i przekroczeń prawa.
Pułkownik gwarzył dalej, coraz to ciekawszy naszego petersburskiego adresu, wyrażając otwarcie nadzieję odwiedzenia nas tam.
Gdy pytania jego stawały się coraz to natarczywsze, miałem sposobność podziwiać takt mojej pseudo-żony, która jęła symulować znużenie. Wysiłki stłumienia lekkiego poziewania były tak niedwuznaczne, że gość spostrzegł to i rzekł z ugrzecznieniem:
— Idę już. Może zdołam schwytać kogoś do partji pikieta. Widzę, że pani dobrodziejka potrzebuje spoczynku.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, zwrócony do Heleny, chciałem jej przedstawić nowe zawikłania z powodu owych bagaży, ale ku wielkiemu zdumieniu memu zasnęła natychmiast.
Leżała tak uroczo nieświadoma samej siebie. Urocza jej główka na błękitnej poduszce aż opadła wstecz, pozwalając widzieć niezrównaną szyję, której wpadające przez okno promienie słońca nadawały barwę kości słoniowej. Purpurowe usta były zlekka rozwarte, odsłaniając dwa rzędy białych pereł, a mała nóżka, wy­chylona z pod fałdów spódnicy, dodawała całości pewnej pikanterji.
Patrząc na śpiącą piękność, zazdrościłem Dickowi bardziej, niż kiedykolwiek indziej.
Spoczynku tego nie należało żadną miarą mącić. Biedaczka potrzebowała koniecznie wytchnąć po podnieceniu dwu godzin ostatnich. Zasunąłem tedy troskliwie firankę, by jej słońce nie świeciło w oczy, potem zaś, od­wrócony, próbowałem zapomnieć o tym widoku przy pomocy romansu. Ale chociaż był bardzo francuski i pieprzny, nie zdołał mnie zająć, tak, że oczy moje bezwiednie kierowały się na śpiącą kobietę, którą wiozłem mężowi, dawnemu koledze memu. Nie, nie należało my­śleć o jej powabach. Próbowałem usunąć ją z wyobraźni, nie patrząc, a natomiast jąłem myśleć o własnej żonie, zostawionej daleko, w Paryżu. Atoli oczy wracały same.
Po chwili, nieświadomym gestem zmieniła pozycję na bardziej uroczą jeszcze. Piękność jej wydała się teraz bardziej marzycielską i oszałamiającą niż przedtem, to też nie panując już nad sobą, wycisnął weteran z zapałem młodzieńca pocałunek na białem czole, a dama zerwała się.
— Cóżby na to powiedział Dick Gaines? — wykrzyknąłem ze śmiechem.
— Żeś pan zasłużył na to! — odrzekła, wtórując mi. — Zasłużyłeś pan, opiekując się tak doskonale żoną jego. Naprawdę, pokochałam pana jak... brata rodzonego!
Gdy atoli oczy nasze spotkały się, obróciła głowę z uroczem zakłopotaniem.
W tej chwili zapukał pułkownik rosyjski.
— Państwo tak weseli — rzekł, wchodząc, gdyż śmiech nasz doleciał do jego przedziału — proszę gorąco pozwolić mi wziąć w tem udział.
To rzekłszy, jął znowu nadskakiwać pani Gaines w ten sposób, że krew we mnie zawrzała.
Pomyślałem w przystępie cnotliwego oburzenia, że w imię przyjaźni winienem ochronić żonę przyjaciela przed starczemi umizgami rosyjskiego Don Juana. Pogarda, jaką żywi w takich razach zakochany czterdziestopięcio­letni „młodzieniec“ dla sześćdziesięcioletniego, zalotnego „starca“ jest wprost straszna.
W celu spędzenia z pola współzawodnika, zacząłem kokietować z całej siły panią Gaines, oddając jej bezlik przysług z zapałem, niemężowskim iście. Uparłszy się, że maleńkie jej nóżki są zimne, owinąłem je w mój pled po­dróżny. Także, twierdząc, że nie siedzi wygodnie, podsunąłem poduszki z czułością zaślubionego przed dziesięciu minutami, a za każdym razem wykrzykiwałem:
— Coby na to powiedział Dick Gaines!
Ku wielkiemu zdumieniu rosyjskiego pułkownika wybuchała zawsze rozgłośnym śmiechem.
Ponieważ i on był bardzo rozbawiony, przeto spędziliśmy ze sobą czas wesoło, aż do chwili ukazania się w dali świateł Kowna. Niebawem pociąg zajechał, a Rosjanin wykrzyknął:
— Muszę się z państwem rozstać, ale dość czasu na przekąskę. Musimy się razem napić herbaty! Nie przyjmuję odmowy, drogi pułkowniku Lenox. Wraz z małżonką jesteś pan dziś gościem moim.
— Z przyjemnością! — odparła piękna pani, opierając się zlekka na jego ramieniu, ja zaś, idąc za nimi, zauważyłem, że urocza pani Gaines budzi ogólny podziw. Miała w sobie czar, po­ciągający oczy każdego, a gdyśmy weszli do pełnej, jasno oświetlonej jadalni, większość jęła spoglądać z uwielbieniem na moją żonę, a zazdrością na mnie, jej męża.
Za chwilę królowała moja pograniczna bohaterka przy wspaniale zastawionym stole. Jedzenie było wyborne, a gospodarz nasz przypijał po kolacji do pięknej pani raz po raz Cliquot o żółtym laku, jaki w Rosji jest zawsze do dyspozycji, mówiąc, że zniesie „dowidzenia“, atoli nie zniósłby pożegnania na stałe.
Stanąłem wobec dylematu, co zrobić. Nie chcąc popełnić niegrzeczności, nie mogłem mu taić mego petersburskiego adresu, atoli na wypadek, gdy przyjdzie, nie zastając osoby, która go przyciągnęła, jakże sobie wytłumaczy zniknięcie mej rzekomej żony, niezrównanej pani Gaines.
Szybka decyzja Heleny przyszła mi z pomocą. Spojrzała niewinnie, z uśmiechem w twarz Petrofa, wyrażającą pytanie, i rzekła:
— Będziemy bardzo radzi, jeśli nas pan odwiedzi w „Hotel de l’Europe“. Proszę tylko nie zapomnieć nazwiska naszego: Pułkownik Artur Lenox z małżonką... zapisz pan w portfelu, inaczej zapomnisz napewno za moment.
Oczy Tatara odpowiedziały aż nadto wyraźnie, że będzie o niej pamiętał zawsze.
— Zapomnieć pani... — westchnął, wstając — to rzecz niemożliwa zgoła! Nie zna pani jeszcze rosyjskiego serca!
— Ja mam nie znać rosyjskiego serca? — wykrzyknęła, a w oczach jej zamigotał gniew, którego sobie wytłumaczyć nie mogłem.
Bardziej jeszcze atoli zdziwiłem się, gdy stłumiwszy spiesznie ten wybuch, szepnęła naiwnie dziecięcym tonem:
— Pan mnie w Petersburgu zapozna z sercem rosyjskiem, nieprawdaż? Mam nadzieję odwzajemnić wówczas gościnność pańską.
— Bardzo rychło złożę uszanowanie swoje! — oświadczył, zarzucając na ramię kosztowne futro, biorąc w rękę szablę i całując z uroczystym wdziękiem rękę cudnej kobiety.
W tej chwili dano sygnał odjazdu. Podałem Helenie ramię, a Petrof odprowadził nas do pociągu, brzęcząc ostrogami i powłócząc szablą. Po szybkiem pożegnaniu zaczęliśmy się już posuwać, a rozkochany Moskal rzucił jeszcze za nami:
— Nie zapomnę napewno o „Hôtel de l'Europe“.
— Jakto, piękna moja uwodzicielko? — spytałem ze śmiechem. — Czemuż „Hôtel de l'Europe“, skoro ja zamieszkam u krewnego, Konstantyna Weleckiego, przy bulwarze Angielskim nr. 5!
To rzekłszy, uszczypnąłem ją w ramię, rozradowany wielce, żem się pozbył nakoniec starego pułkownika i że jesteśmy sami.
— Czy pan jest spokrewniony ze znakomitą rodziną Weleckich? — spytała w zadumie, nie zwróciwszy jakoś uwagi na uszczypnięcie.
— Tak jest, przez małżeństwo.
— To się może przydać... — rzuciła pani Gaines gwałtownie, ale urwawszy nagle, wykrzyknęła: — Jakże dobrze, że pozbyliśmy się nareszcie starego, wstrętnego Moskala i jesteśmy sami!
Powiedziała to z takiem zadowoleniem, że pobłogosławiłem chwilę naszego spotkania, szepcząc:
— Czyż to nie szczęście, że Dick pojechał przodem i zostawił panią bez paszportu.
— Pst! Przychodzi konduktor zapalić światło! — odrzekła, kładąc palec na ustach, poczem jęliśmy w milczeniu wyglądać oknem, aż do chwili, gdy funkcjonarjusz zrobił swoje.
Jechaliśmy teraz całym pędem i w ciągu paru godzin mieliśmy stanąć w Wilnie, gdzie nas oczekiwał Dick. Żałowałem niemal, że Dick nie znajduje się w Petersburgu, bowiem w łagodnem świetle lampy towarzyszka moja była jeszcze piękniejszą. Z innych przedziałów dolatała głośna paplanina i śmiech, ja natomiast umilkłem ponuro. Ale niebawem rzekła Helena, zwracając się do mnie:
— Od chwili poznania powzięłam dla pana wielką sympatję, mój dobry opiekunie. Opowiedz mi pan o sobie i rodzinie swojej, gdyż powtórzę to Dickowi, który będzie bardzo zainteresowany.
— Ba... — odrzekłem — nierównie bardziej interesującą byłaby historja pani!
— Możliwe! — powiedziała z lekkiem wes­tchnieniem — ale naprzód pańska, a potem moja. Mamy dość czasu... proszę, zaczynaj pan!
Powiedziała to z dąsem rozpieszczonego dziecka, wobec czego jąłem opowiadać pokrótce me dzieje od chwili rozłączenia się z Dickiem. Helena przejawiała wielkie zainteresowanie memi sprawami rodzinnemi, to też wyjaśniłem, jakie mnie łączą stosunki z rodziną Weleckich, a na poważne zapytania zdradziłem niejeden szczegół życia domowego. Był to może ze względu na obowiązki wobec przyjaciela naj­lepszy sposób spędzenia czasu. To też mijał szybko.
— A teraz — rzekłem, skończywszy tajną historję Lenoxów — proszę o kronikę rodu Gainesów.
Ku wielkiemu zdumieniu memu oświadczyła, że właściwie wie bardzo mało.
— Jesteśmy wraz z Dickiem tak długo już w Europie... — mruknęła.
— Musi pani jednak przecież wiedzieć coś o siostrze jego Mamie?
— Ach tak... Mamie... odparła. — Od nie wiem ilu już lat jest zamężna i żyje w Meksyku.
— Jakże się nazywa mąż jej? — pytałem dalej.
— Smith, o ile wiem! — rzuciła szybko. — Nie możesz pan sobie wyobrazić, jak często mówi Dick o panu! — wykrzyknęła, odskakując od tematu rozmowy. — Drogi mój, stary Artur... — powiada zawsze, gładząc przytem swój czarny wąs.
— Czarny wąs? — wybąknąłem. — Wszakże był blondynem!
— No tak... — rzekła zaskoczona, dodając spiesznie — ale w czasach ostatnich posiwiał i czerni włosy! — Za moment powiedziała z uśmiechem: — Pańskie włosy są jeszcze ciemne i niema potrzeby naśladować Dicka. Masz pan prześliczne włosy!
Rzekłszy to, pogładziła mnie po głowie, niby swawolne dziecko.
To niewinne pochlebstwo oczarowało mnie w zupełności.
— O jakże szczęśliwym jest Dick, że panią posiada! Jakże zwałaś się pani, zanim mu zamieniłaś ziemię w niebiosy?
— Z tego przesadnego wyrażenia wnioskuję, że chcesz pan powiedzieć... zanim go poślubiłam...? — spytała, wybuchając głośnym śmiechem.
— Tak jest... jakie jest jej panieńskie nazwisko?
— Oto jesteśmy już w Wilnie! — powiedziała, patrząc na światła tego miasta, wyłaniające się z ciemności. — Dick będzie tu za chwilę.
— Ale imię panieńskie! — nalegałem, ogarnięty jakimś romantycznym nastrojem. — Radbym wyobrażać sobie panią jako panienkę.
Siedzieliśmy bardzo blisko siebie, szepcząc, a każdy jej oddech przyspieszał bicie serca mego.
— Nie puszczę pani, zanim się nie dowiem! — oświadczyłem w chwili, gdy konduktor otworzył drzwi, wołając:
— Wilno! Dwie godziny postoju!
— Dick może nas zobaczyć — szepnęła, gdyż otoczyłem ramieniem jej czarowną kibić. — Proszę mnie puścić! Muszę niezwłocznie iść do restauracji... mógłby się niepokoić... Mógłby odejść, a ja nie wiedziałabym niczego... wówczas przepadnę bez ratunku!
— Kto mógłby odejść? — spytałem zatroskany, gdyż w głosie jej wibrował przestrach.
— Oczywiście Dick... Muszę iść!
— Nazwisko panieńskie!
— Vanderbilt-Astor! — krzyknęła, wyskakując z wagonu, ja zaś zdziwiony wielce połączeniem tych dwu najbardziej znanych nazwisk amerykańskich, poskładawszy drobiazgi, udałem się za nią.



ROZDZIAŁ IV.

Dogoniłem ją na peronie. Szła spiesznie, otulając się futrem.
— Spieszno pani, widzę, pani Gaines, z domu Vanderbilt-Astor — rzekłem, pomagając jej czule wdziać futro.
Kroczyliśmy ku portalowi restauracji wśród tłoku współpodróżnych, popędzani do pośpiechu przez ostry, siekący wiatr rosyjski.
— Leci jak na skrzydłach, by co prędzej spotkać męża! — pomyślałem smutnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta sama myśl, czyniła krok mój ociężalszym.
Przedsionek sali był jaskrawo oświetlony. W bramie stali bogato przybrani „dwornicy“ i portjerzy, gotowi do usług pasażerów pierwszej klasy, którzy pod tym gościnnym dachem spędzać zwykli dwie godziny, aż do odjazdu pociągu.
W pobliżu wejścia jęła się Helena rozglądać ciekawie, jakby szukając kogoś.
— Oczekuje męża! — pomyślałem.
W chwilę potem zbliżył się do niej mężczyzna, w stroju rosyjskiego mieszczanina. Ale widząc, że ją wiodę pod rękę, zawahał się, rzucił mi spojrzenie nieufne, szepnął parę słów po rosyjsku i zawrócił. Zauważyłem jednak, że z prawdziwą zręcznością kuglarza wsunął kartkę papieru w wyciągniętą dłoń towarzyszki mojej.
— Wiadomość od Dicka? — spytałem. — Więc zna pani, widzę język rosyjski?
— Parę słów! — szepnęła, przebiegając pismo oczyma. Za chwilę wstrząsnął nią dreszcz gwałtowny, co przypisałem chłodowi nocy, a może też wnętrznemu wzburzeniu.
— Złe wieści? — spytałem.
— Tak, od Dicka! — odparła, dzwoniąc zębami. — Zaprowadź mnie pan do sali. Tutaj jest strasznie zimno!
Zdumiony, wprowadziłem ją do przedsionka, gdzie wielki piec kaflowy wydzielał miłe ciepło. Chciałem ją umieścić przy nim, ale dreszcz ustał nagle, zanim jeszcze doszliśmy w obręb promieniowania. Za chwilę sprawiła mi nową niespodziankę, bo podszedłszy do biura spytała niedbale, wyraźnie i głośno, czy nadeszły listy dla pani Arturowej Lenox. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, rzekła spiesznie:
— Pokój na piętrze i kolacja na dwie osoby! — potem uśmiechnąwszy się do mnie, rzekła: — Tak będzie, sądzę, najlepiej! — wbiegła po schodach, ja zaś pospieszyłem za nią, by spytać, jakim sposobem pani Gaines może py­tać w Wilnie o listy skierowane do żony mojej.
Nadbiegł baczny kelner, otwierając drzwi wystawnego gabinetu. W Rosji każdy Amerykanin uważany jest za bogatego, to też do­staliśmy najlepszy apartament.
— Jaśnie pan rozkaże? — spytał, kłaniając się do samej ziemi.
— Najlepszą kolację, jaka może być podana zaraz.
Wręczył mi jadłospis i kartę win, a podczas gdym zamawiał, Helena rzuciła na fotel futro i czapeczkę.
Po wyjściu kelnera, zwróciłem się do zagadkowej towarzyszki, pytając dość surowo:
— Co panią skłoniło, by pytać tutaj o listy do mojej żony?
— Czyż to uczyniłam...? — rzekła niepewnie.
— Więc pani zapomniała już?
— Być może iż tak uczyniłam... — odparła zdejmując nerwowo rękawiczki. — Byłam tak zaskoczona i przerażona wiadomością od męża, którą mi doręczył jeden z podwładnych jego, że w pierwszej chwili nie wiedziałam co czynię.
— Złe wiadomości od męża? — spytałem z pewnym żalem, gdyż mimo niewidzenia go od lat dwudziestu, nie zapomniałem dawnego kolegi — przyjaciela.
— Pst! Nie tak głośno! — szepnęła. — Tutaj pan uchodzisz za niego. Proszę się przysunąć bliżej! — potem nagle wykrzyknęła z podnieceniem: — To straszne! To straszne!
— Co jest straszne? — spytałem szeptem, siadając blisko niej na kanapie.
Piękne, ciemne oczy patrzyły na mnie przez mgłę łez, a pełna pierś falowała gwałtownie pod jedwabiem bluzki. Ataki nerwowe pięknych kobiet wzruszały zawsze żołnierskie serce moje.
— On...on... pojechał do Petersburga! — jęknęła. — Wyjechał tam wczoraj w interesach. Jestem tutaj sama zupełnie! Cóż mam czynić, panie Arturze? Na miłość boską co czynić?
Łzy rzuciły się z jej oczu.
— Pozwól pani, że człowiek kulturalny i doświadczony pospieszy jej z pomocą.
— Niech pana Bóg błogosławi! — wykrzyknęła bez tchu, cisnąc się do mnie tak, że uczułem bicie jej serca, a wonne włosy spoczęły na mojem ramieniu. Jęła szlochać gwałtownie.
— Nie płakać, nie płakać! — szepnąłem zrozpaczony. — Co pomyśli kelner?
Ataki nerwowe kobiet, chociaż urocze, wprawiają mnie w zakłopotanie.
— Nie mogłam się powstrzymać, — odparła także szeptem — o jakże dobrym jesteś, Arturze! Gdy pan odjedziesz, zostanę tu bez paszportu... Rzeczy nadane do Petersburga... będzie śledztwo... może nastąpić aresztowanie, a nawet na pana może paść po­dejrzenie. Słyszałeś pan co Petrof mówił o fałszywych paszportach... ach Boże... w jakiż kłopot wprowadziła nas oboje na­iwność moja... A te straszne dzienniki... Dick dowie się o wszystkiem...
Drżenie, które ją na myśl tę opanowało, udzieliło się i mnie także. Jeśliby sprawa została podjętą przez dzienniki, nie uszłoby to niezawodnie także uwagi żony mojej!
— Cóż mam czynić? — wyrzekała, dygocąc ze strachu.
— Co czynić? — odparłem przepojony nagłem natchnieniem. — Co czynić? Musimy jechać dalej do Petersburga i odnaleźć Dicka.
— Oczywiście! — przystała. — Jak jestem dziecinna, że mi to zaraz nie przyszło do głowy. Mam przecież bilet! O jakżeż pan bezinteresowny, mądry, szlachetny i rozważny, Arturze!
Potem, westchnąwszy z zadowoleniem złożyła, niby znużony gołąbek, uroczą główkę na mojem ramieniu, ja zaś objąłem ją w przy­stępie bezsensownego zachwytu.
— Proszę się opanować, droga pani, i nie płakać w ten sposób! — powiedziałem pocieszająco. — Zaraz kelner przyniesie herbatę.
Pod wrażeniem tych słów nabrała otuchy, a spostrzegłszy, żem ją objął, zarumieniła się, mimo to jednak wykrzykując radośnie:
— Plan pański jest wyśmienity! W ciągu dwudziestu godzin staniemy w Petersburgu. Zawieziesz mnie pan do „Hôtel de l’ Europe“, odszukamy Dicka i opowiemy mu przygodę naszą. Jakże to będzie wesołe! O, jesteś pan moim aniołem opiekuńczym!
Rzekłszy to, zaczęło niewinne stworzenie tańczyć po pokoju, aż do chwili gdy kelner przyniósł lukulusową wprost kolację, na którą Helena rzuciła się z dziecięcym apetytem, który mnie ucieszył, bowiem wywnioskowałem stąd, że ufa memu doświadczeniu i wierzy w dobry wynik sprawy naszej.
Podczas kiedy jadła, gwarzyła i śmiała się, jąłem roztrząsać coraz jaśniej stojące mi w my­śli trudności naszego położenia. To też straciłem apetyt i odsunąwszy potrawy, zacząłem pić, coraz to małomówniejszy i bardziej ponury.
Gdy kelner odszedł, rzekła z dąsem:
— Nie wyglądasz pan zgoła na zadowolonego z powodu, że będziesz mnie miał w opiece przez kilka godzin jeszcze.
— Tak nie jest! — odparłem. — Ale co będzie potem? Proszę sobie wyobrazić, że Weleccy, oczekujący na dworcu, zobaczą panią ze mną. Wielki Boże! Wszakże zawiadomiłem telegraficznie córkę, że przyjeżdżam. Może się ona także zjawić przy pociągu! Czy sądzi pani, że nie będzie wiedziała, iż pani nie jest jej matką, choćby wszyscy urzędnicy kolejowi zaprzysięgli to.
— Córka pańska przebywa w Rjazaniu? — spytała.
— Tak jest.
— Pan zaś telegrafowałeś dziś z Ejdkun?
— Tak.
— W takim razie jest wprost niepodobieństwem, by córka pańska przybyła jutro na czas do Petersburga.
— Mówi pani zbyt stanowczo jak na osobę, która nie zna Rosji.
— Znam ją dostatecznie, by to twierdzić! — wykrzyknęła gwałtownie, potem zaś dodała innym tonem, pełnym wahania: — Wiem równie dobrze, iż pan żałujesz udzielonej mi pomocy.
— O nie! — odparłem, wyjęknąwszy zresztą zaraz: — O Boże! Nasz fałszywy paszport
Pobladła bardzo i rzekła żałośliwie:
— Chcesz mnie pan tu zostawić samą... ty, Arturze!
Mówiąc to podeszła do mnie chwiejnie, chwyciła rękę i jęła gładzić bez słowa, ale tak zna­cząco, że czułem się dumny, niby Indjanin ze świeżego skalpu.
— Przenigdy! — wykrzyknąłem. — Naiwne dziecko, wspominam tylko te trudności, by osobie, jak pani niedoświadczonej, pokazać wszystkie otaczające nas pułapki, które znam dobrze i skłonić do ostrożności.
— Do ostrożności? — odparła niemal poważnie. — Proszę się nie bać, będę wcieleniem ostrożności! — potem dodała z ożywieniem: — Muszę żądać stanowczo, byś dzisiaj nie pił już wina, drogi mężu. Jeśli to uczynisz, roz­wiodę się z tobą, szkaradniku!
Powiedziała to, podnosząc uroczyście, a ostrzegawczo palec i świdrując mnie oczyma bardziej oszałamiającemi, niż szampan, który pociągałem zwolna. Oczywiście, zapomniałem o wszelkich troskach i zakończyliśmy nader wesoło i raźnie naszą nocną biesiadę.
Tykot zegara na kominku przypomniał, że czas mija, zadzwoniłem na kelnera, rzuciłem kilka rubli gnącemu się w ukłonach człowieczkowi, a pani Gaines podała mi w milczeniu portfelik swój.
— Poco? — spytałem zdziwiony.
— Na moje wydatki! — odparła żywo. — Żona Dicka Gaines płaci sama za siebie.
— Ale żona pułkownika Lenox? — zauważyłem.
— Chce także zapłacić! — szepnęła. — Proszę, nie odmawiaj pan! Sytuacja moja powoduje i tak dość zawikłań, nie chcę się tedy rumienić, ile razy pan dobywa swój portfel. Proszę bardzo... jeśli nie wszystko... to co najmniej po połowie.
Rzekłszy to, wcisnęła mi w rękę plik banknotów, dodając:
— Tak, teraz będę mogła z czystem sumieniem prosić o śniadanie na jutro rano.
Potem wstaliśmy, by odejść.
— Czy pan istotnie tak nieszczęśliwy w Wilnie, że nie możesz się ze mną rozstać? — spytała pupilka moja z uśmiechem, potem zaś rzekła ostrzegawczo, a drwiąco: — Nie, nie, kelner patrzy! Jak na rzeczywistego mał­żonka jesteś pan zbyt czuły!
Zbyt pochopnie podawałem jej futro, co nie miało nic wspólnego z małżeńską obojętnością.
Za chwilę sprowadziłem Helenę ze schodów, krocząc środkiem próżnujących gapiów, ku wyjściu. Gdyśmy mijali biuro, zawołał funkcjonarjusz:
— Przepraszam najmocniej, panie pułkowniku! Może zechce pan łaskawie zapisać się tu i pokazać paszport swój. Czysta for­malność! — dodał z szacunkiem. — Ale wymagają tego przepisy.
Oczywiście, nie było innego wyjścia jak zapisać w księdze hotelowej: Artur Lenox z małżonką... Był to dalszy, straszny dowód obciążający, na wypadek, gdyby rzeczywista żona zobaczyła ten zapisek.
Na to wezwanie, ścisnęła pani Gaines silniej ramię moje, gdy zaś zapisałem nas, wykrzyknęła:
— Ach, te paszporty! Musieliśmy nasz pokazywać tyle razy, że niedługo podrze się napewno.
Potem zawisła na ramieniu mojem czule przytulona i wyszliśmy w ciemną noc ku pociągowi.
— Drżę zawsze — szeptała — ile razy ktoś wspomni o paszporcie. Jesteś pan najbardziej kochany, najlepszy człowiek w świecie, nazbyt dobry dla takiego jak ja, niedoświadczonego głupiątka.
Na ten komplement nie odpowiedziałem nic, chociaż był dla mnie pełen znaczenia, a tylko pokręciłem wąsa, który był kruczej czarności, dzięki pewnej metodzie orjentalnej, którą mi zwierzył Ali Khan, fryzjer w Aleksandrji, w czasie kiedy służyłem w armji Khediwa.
Za chwilę doszliśmy do pociągu, wsiedli, a pani Gaines opadła na poduszki z westchnieniem ulgi. Przeżycia wileńskie nadwerężyły widocznie jej nerwy.
Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że mamy jeszcze kwadrans do odjazdu, ponieważ zaś chłodny powiew nocny płynął ku He­lenie, zamknąłem drzwi przedziału, pomagając potem z usłużną czułością zdjąć czapeczkę i futro.
— Jakżeś pan dobry... ach, tak jestem zmęczona!
— Co mogę jeszcze uczynić dla pani? — spytałem, gdy wyczerpana leżała bez ruchu na poduszkach.
— Moje pantofle... — szepnęła, ja zaś wyjąłem za chwilę z jej torebki podręcznej dwa maleńkie przedmioty, noszące tę nazwę, i obejrzałem je z podziwem. Były zrobione z pozłocistego lakieru w wykwintnym guście francuskim.
Potem uklęknąwszy u podziwienia godnych nóżek, tak małych, że mogły się pomieścić w tych pantofelkach, z rycerską usłużnością ancien regime'u, z czego byłem dumny potrosze, rozsznurowałem wysokie buciki polskie. Zrazu broniąc się zlekka, pozwoliła na to po chwili i włożyłem jej powabne pantofelki. Przy tej sposobności zobaczyłem z podziwem czarujące kostki, obciągnięte łyskliwym jedwabiem per­łowego koloru. Krew mi uderzyła do głowy i śmiejąc się głupkowato, zawołałem:
— Cóżby powiedział Dick Gaines!
W tej chwili jednak przeklęte pukanie do drzwi położyło nagle kres chwilowemu szaleństwu memu.
Gdym otwarł drzwi, Helena podskoczyła, patrząc trwożnie, jak ścigana przez myśliwych sarenka. W progu stanął konduktor, z czapką w rękach.
— Proszę bardzo o przebaczenie, jaśnie pana, ale muszę prosić o wielką łaskę. W pociągu znajduje się księżna Palicyn i siostrze­nica jej z Warszawy. Państwo macie jedyny przedział salonowy. Czyby jaśnie pani nie była łaskawa podzielić go z temi damami, a jaśnie pan zająłby łóżko w przedziale sąsiednim.
Rozwścieklony, miałem już krzyknąć, by wszyscy djabli wzięli księżnę Palicyn, gdy towarzyszka moja powiedziała, uśmiechnięta, z ulgą widoczną:
— Oczywiście, bardzo chętnie!
Podczas gdy uszczęśliwiony konduktor wycofywał się, Helena spojrzała ze śmiechem na mą rozczarowaną twarz, szepcząc:
— Mój drogi, zacny Arturze! Rozumiesz chyba, jak dalece jest to dla nas korzystne. Towarzyszy podróży tak dostojnych dam jak księżna Palicyn nikt nie będzie śmiał pytać o stanowisko i paszport.
Konduktor wrócił i przeniósł niewielki mój pakunek podręczny do przedziału sąsiedniego na dwie osoby, gdzie wsiadł właśnie jakiś pan. Celem zachowania pozorów zostawiłem Helenie moje romanse francuskie i trochę drobiazgów.
Obie księżne wsiadły. Widocznie powiedział im konduktor o naszej uprzejmej gotowości, gdyż jęły zaraz dziękować Helenie w rodowitym języku.
Pani Gaines, znowu ożywiona i swobodna, powiedziała po francusku:
— Przepraszam bardzo, ale nie umiem po rosyjsku!
Wytworna dama zaczęła natychmiast w języku francuskim dziękować towarzyszce mojej, a także i mnie, na co odpowiedziałem tak uprzej­mie, jak na to pozwalała wnętrzna wściekłość. Jednocześnie zauważyłem, że moja staromodna grzeczność, oraz żołnierskie zachowanie się uczyniły wrażenie na niej, oraz na uroczej towarzyszce księżnej. Starsza z dam była piękną, budzącą szacunek postacią, młodsza, około ośmnastoletnia, posiadała świeżość dziecięcą niemal i ów swoisty, przedziwny powab, tak często spotykany u Rosjanek.
— Pan jest Amerykanin? — spytała starsza dama.
Skłoniłem się potakująco.
— A pani łaskawa także?
Helena skinęła głową z uśmiechem.
— Opuszczę cię teraz! — szepnąłem jej, mając minę tak ponurą, że się zaśmiała. Ale zaraz, żałując okrucieństwa swego, zbliżyła się ze słowami:
— Drogi, kochany Arturze, nie bądźże tak zły... Dobranoc!
— Dobranoc! — odparłem chrypliwie, zaraz atoli ogarnęła mnie pokusa i uświadamiając sobie stan rzeczy, wycisnąłem gorący pocałunek na jej ustach, które, zda się, drgnęły pod mojemi wąsami. Zarumieniła się, a rumieniec ten nabrał jeszcze głębszego odcienia, gdy księżna rzekła coś po rosyjsku do siostrzenicy, na co ta ostatnia odpowiedziała cichym śmiechem.
Przeszedłem do drugiego przedziału i zapadłem, oszołomiony pocałunkiem, który mi palił jeszcze wargi, w głębokie rozmarzenie, z którego mnie zbudziło nagle pytanie, wyrażone dobrze po angielsku, jednakże akcen­tem napoły niemieckim, napoły rosyjskim:
— Pan, zda się, Amerykanin?
Słowa te wyrzekł mój nowy towarzysz podróży, pucołowaty, niski człowieczek o teutońskich rysach twarzy, małych, tatarskich, przenikliwych oczkach, francuskiej bródce i barbarzyńskim wprost zaroście.
Był ubrany dobrze, choć niepozornie i mimo jakichś lat czterdziestu pięciu, czy pięćdziesięciu miał wygląd starszego znacznie, skutkiem niebieskawych okularów podróżnych, przysłania­jących mu oczy.
Główną jego cechą był głos miękki, melodyjny, przymilny.
Odpowiedziałem uprzejmie na pytanie, dodając z właściwą rodakom moim skromnością, że jako oficer służyłem w armji Stanów Zjednoczonych i innych jeszcze wojskach.
— Widzę, że jesteś pan w wielkiej przyjaźni z księżną Palicyn! — zauważył tonem lekkiej zazdrości. — Wy, Amerykanie, macie wszędzie w Europie entrée.
Urażony potrosze tą wzmianką, chciałem tego pana utrzymać w przyzwoitych granicach i rzekłem:
— Przybyłem tu w odwiedziny do Weleckich. Córka moja była żoną młodszego brata Konstantego, Bazyla, bohatera z pod Plewny, który potem zmarł w Japonji.
— Ach, jesteś pan tedy krewnym Weleckich!
Ton jego świadczył, że nabrał dla mnie znacznego szacunku, słysząc wzmiankę o jednej z najstarszych i najarystokratyczniejszych ro­dzin rosyjskich.
— Wy, Amerykanie, jesteście narodem wielkim! — oświadczył, potem zaś zasypał mnie mnóstwem ciekawych, ale bardzo sprytnie obmyślanych pytań na temat ojczyzny mojej, tak że paląc dobre cygara rozmawialiśmy żywo, poufnie niemal. Opowiadałem mu swe przygody wojenne z Indjanami i wzbudziłem w wy­sokim stopniu jego zdumienie, dając kilka anegdot z prywatnego życia młodych nowo­jorczyków, którzy bawili niedawno w Petersburgu.
Gdym potem chciał położyć się powiedział towarzysz mój:
— Możliwe, że mi wypadnie opuścić pociąg, zanim się pan zbudzi, pułkowniku. Jeślibym mógł służyć czemś, proszę uprzejmie zażądać pomocy mojej.
Rzekłszy to, wręczył mi bilet wizytowy, który zawierał dwa tylko słowa:


BARON FRIEDRICH



ROZDZIAŁ V.

Gdym się zbudził, był już dzień jasny. „Mużyk“ zawiadomił pukaniem, że pora na śniadanie, to też wstałem, by podjąć obowiązki nowego dnia w Rosji. Podczas gdym się ubie­rał, nadszedł konduktor po bilety i jął wysławiać wysokie dostojeństwo księżny Palicyn, która była małżonką generał-gubernatora Polski.
Oddawszy mi wszelakie honory, chciał się oddalić, gdy nagle usłyszałem głos mego wczorajszego towarzysza podróży. Pan ten nie opuścił tedy pociągu. Siedział w swoim kącie przedziału, zajęty toaletą.
— Chodźno pan na słówko! — rzekł ostro konduktorowi.
— Do usług wielmożnego pana! — odrzekł funkcjonarjusz z pełnym szacunku ukłonem.
— Widzę, że nie wiesz pan kim jestem, gdyż nie ważyłbyś się przekraczać w tej mierze pewnych przepisów. Powiem ci słówko do ucha, ty bydlę, psie, świnio.
Chwyciwszy za ucho władcę pociągu i przyciągnąwszy go do siebie, szepnął mu coś, a twarz biedaka pozieleniała. Kolana jego łamały się niemal, całe zaś ciało drgało rozpacznie pod wzgardliwem spojrzeniem mego towarzysza podróży.
— Ekscelencjo... Wasza Wysokość... Proszę przebaczyć pokornemu słudze i rabowi swemu!
— Dość gadania! Zapamiętaj com powiedział. A teraz idź i zamów w restauracji śniadanie dla mnie, oraz mego amerykańskiego towarzysza podróży, który zechce, przypuszczam, być gościem moim.
Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, podczas gdy konduktor zemknął co żywo.
Wrażenie, jakie słowa jego uczyniły na konduktorze, zainteresowało mnie tak, że przyjąłem zaproszenie barona Friedricha. Wyszedłszy na rzeźwe powietrze, wzmocniony i wypoczęty, rad byłem z duszy nowemu środowisku, bowiem nerwy moje przyszły do równowagi po wczorajszych podniecających, choć miłych po części przeżyciach.
Niezwłocznie posłałem żonie wytworną przekąskę do wagonu, a czarująca ta dama kazała podziękować, zawiadamiając, że zjawi się niebawem. Powiedziała mi to pokojówka księżny Palicyn, bowiem te grandes dames nie wstawały wcześnie i posłały dziewczynę po śniadanie do restauracji.
Zabezpieczywszy w ten sposób panią Dickową, zasiadłem z baronem Friedrichem do biesiady tak doskonałej, że na jej wspomnienie ślinka mi dotąd idzie. Pstrągi były z Gatczyny, kuropatwy z Finlandji, a szynka z Westfalji. Zapijaliśmy to prawdziwym starym Johannisbergerem, paląc cygara, jakich nie napotkałem na Kubie nawet.
Tego rodzaju uczta wywołuje u kobiet miłość, zaś u mężczyzn przyjaźń. To też rozmowa, rozpoczęta zrazu o rzeczach powszednich, nabierała coraz to poufniejszego charakteru.
Mówiliśmy swobodnie, jak starzy przyjaciele, i byłem zdumiony jego głębokiem zrozumieniem spraw handlu, literatury i życia społecznego. W pewnej chwili chciałem poruszyć kwestje polityczne, ale zaraz przerwał mi uwagę:
— Nie wspominaj pan w tym kraju o rządzie. Im więcej pan myślisz o tem, tem mniej mów!
— Chciałem tylko wspomnieć o zbyt wygórowanej taryfie celnej amerykańskiej, cóż ma to, na miłość boską wspólnego z rządem carskim?
— Może nic, a może coś! — odparł. — Ale szkoda mówić o tem. Lepiej marzyć, o ile pan pewny jesteś, że nie mówisz przez sen. Proszę zapamiętać i nie zapominać, że u nas przekroczenie towarzyskie jest niczem, wobec politycznego.
Zdziwiony byłem autorytatywnością, z jaką to powiedział, a bardziej jeszcze służalczem, wprost uniżeniem, jakie okazywał gospodarz memu przyjacielowi. Gdyśmy wyszli zpowrotem na peron, pobiegł za nami, pocałował w rękę barona Friedricha i spytał, czy ekscelencja był zadowolony, proponując na drogę kilka flaszek szampana, oraz cygara, a uspokoił się dopiero, gdy przyjął pudełko cygar.
Gdy odszedł, rzekł mi towarzysz mój:
— Myślałem, że mi wypadnie wysiąść w Dźwińsku, ale zasięgnięte tam informacje skłaniają mnie do jazdy aż do stolicy. Prze­praszam pana bardzo, lecz zanim pociąg ruszy, mam jeszcze coś do załatwienia.
Opuścił mnie, skinąwszy przyjaźnie głową, ja zaś dumałem, kim być może ten germańsko-francusko-tatarski człowiek, wobec którego funkcjonarjusze kolei okazywali taką czołobitność. Wkońcu doszedłem do wniosku, że musi to być dyrektor linji, odbywający tajną podróż inspekcyjną. Promienie jego świet­ności padły na mnie także, a ludzie, którzy nas widzieli razem, okazywali mi podobną słu­żalczą uniżoność.
Podczas gdym spacerował po peronie, paląc z lubością cygaro, czułem się wprost rozradowany. Istotnie, w Rosji można dostać najlepsze wino i cygaro, a cygara barona były niezrównane.
Chodząc tak i paląc, rozmyślałem i czułem się coraz szczęśliwszym. Nabrałem przekonania, że przygoda z uroczą panią nie sprawi mi żadnej przykrości. Po przybyciu do Peters­burga miałem zamiar wyprawić Helenę niezwłocznie do hotelu, potem zaś odnaleźć męża i opowiedzieć dawnemu przyjacielowi, z jakiej opresji wyratowałem śliczną jego żonę. To samo chciałem zwierzyć naszemu ambasado­rowi amerykańskiemu, lub sekretarzowi legacji. Możliwe, że uśmiechnie się dziwnie na widok cudnej pani Gaines w mem towarzystwie, a biednemu Dickowi rzuci spojrzenie polito­wania, gdy przyjdzie odebrać list, ale uporządkuje napewno sprawę paszportu w policji. Amerykanie są ludźmi odrębnego typu. Pomyślą, że uczyniłem to przez nieświadomość, albo z miłości dla pięknej kobiety i zostanę w zupełności usprawiedliwiony. Pod wrażeniem tych po­cieszających myśli świat mi cały rozpromieniał.
Za chwilę przerwano mi nagle wędrówkę wzdłuż pociągu.
— Dzień dobry, drogi Arturze! Dzięki za wyśmienite śniadanie! — rozbrzmiało tuż poza mną, a gdym podniósł oczy, ujrzałem urocze oblicze Heleny, która przez napół otwarte okno położyła białą rączkę na mojem ramieniu. — Czekajże! Chcę odbyć z tobą małą przechadzkę poranną.
Niebawem stała obok na peronie moja pupilka, bardziej jeszcze, o ile możliwe, świeża, powabna i oszałamiająca, niż wczoraj.
— Drogi, poczciwy! Cóż za świetne śniadanie przysłałeś mi! Nie, w ten sposób nie trzeba odpowiadać! — zaprotestowała, gdym ją pocałował w różowy policzek, jak przystało czułemu małżonkowi.
Położywszy mi rękę na ramieniu, jęła spacerować, opowiadając o planie co czynić po przybyciu do Petersburga, ja zaś spytałem do którego hotelu myśli zajechać.
— Do hotelu de l’Europe! — rzekła szybko szepnąwszy zaraz cicho: — Ale Weleccy dowiedzą się teraz napewno!
— Jakto? — bąknąłem zdumiony.
— Księżne Palicyn są przyjaciółkami pańskich rosyjskich krewniaków.
— Znają ich?
— Doskonale. Młodsza Dosia jest narzeczoną Saszy, bratanka Konstantego Weleckiego.
— Sasza? Cóż za komiczne imię?
— Wcale nie! Jest to zdrobnienie imienia: Aleksander. Jakże mało wiesz pan o Rosji!
— A pani za to bardzo dużo, widzę.
Spojrzała z zakłopotaniem, zaraz atoli rzekła z dąsem:
— Powinieneś pan być dumny ze mnie, miast zagadywać tak ostro. Księżna Palicyn zakochana jest w żonie pańskiej.
Nie zdziwiło mnie to wcale, gdyż byłem w niej także zakochany. Podczas gdyśmy spacerowali ścigani pełnemi podziwu spojrzeniami podróżnych i kelnerów, zjawił się mój gościnny towarzysz, mający właśnie zamiar wsiąść, popatrzył zachwycony na moją oficjalną żonę i skinął ręką, gestem wyraźnej zazdrości.
Gdy znikł, zapytała pani Dickowa obojętnie, kto to jest.
— Nie wiem sam dobrze! — odparłem. — Postawił mi śniadanie, jakiego chyba w życiu nie jadłem, zaś ze służalczego zachowania się urzędników kolejowych wywnioskowałem, że musi być prezydentem tej linji, lub przynaj­mniej głównym akcjonarjuszem.
— O nieświadomy synu Marsa! Więc nie wiesz pan, że wszystkie koleje rosyjskie są własnością rządu?
— Doskonale! Przeto nie może to być król kolejowy! — rzekłem ze śmiechem. — Ale jakąś władzę posiadać musi. Jest bowiem baronem i zwie się baron Friedrich.
Na te słowa ześliznęła się stopka Heleny ze stopnia wagonu, a cudna kobieta padła w ramiona moje, zawsze gotowe przyjąć tak luby ciężar.
— Co się stało? — szepnąłem.
— Nic! Nieznaczne uderzenie krwi do głowy.
Zdziwiło mnie to, bowiem była trupio blada. Wsadziłem ją do wozu, a za chwilę szepnęła mi, próbując się uśmiechnąć:
— Przypuszczam, że w ciągu śniadania byłeś pan bardzo szczery z baronem Friedrichem?
— Tak jest! — odrzekłem.
— Ach! — jęknęła oparta o ścianę. — Więc opowiedziałeś mu pan o naszej małej przygodzie?
— Nie opowiadam nigdy rzeczy, które mogą w kłopot wprowadzić kobietę.
— Bardzo dziękuję! — rzekła, oddychając z ulgą. — Już się czuję całkiem dobrze. Proszę mnie zostawić samą, a spróbuję znaleźć wyjście w sprawie z Weleckimi.
Podprowadziłem ją do drzwi przedziału Palicynów, a w tej chwili szepnęła mi:
— Nie bądź pan zbyt otwarty wobec nowego znajomego. Sądzę, że zaprosił pana na śniadanie w tym celu, by zostać przedstawionym księżnom Palicyn. Jest to zda się mieszczuch, któryby dał głowę za możność ucałowania rąk tak wysokich dam. Arturze, nie zapomnij, że nie zalicza się do sfery naszej i traktuj go od­powiednio.
Rzekłszy to, weszła do przedziału, ja zaś udałem się do barona Friedricha, który mi podał z uśmiechem rozkoszne cygaro, będące podarkiem naszego gościnnego restauratora. Zabrzmiał dzwonek, gwizdnęła lokomotywa i ruszyliśmy w kierunku stolicy Rosji.
Baron zajął się przeglądaniem sprawozdań służbowych, czy innych tego rodzaju papierów, ja zaś próbowałem czytać książkę, ale myśli moje zajęte były w pełni spodziewanemi zawikłaniami.
Księżne Palicyn znały Weleckich i widziały mnie z moją rzekomą żoną. Jakże mogłem to uzasadnić? Wkońcu postanowiłem, że w najgorszym razie opowiem przygodę moją z panią Dickową Konstantemu Weleckiemu, który jako człowiek kultury, oszczędzi żonie mojej rzeczywistej niemiłej wiadomości, która mogła tylko narobić kłopotu i wywołać cierpienie.
Nagle przerwał me rozmyślania baron Friedrich, pytając ostrym tonem:
— Czy dużo pięknych dam jechało tu wraz z panem z Berlina?
— Żadna nie była tak piękna jak żona moja! — oświadczyłem z zapałem.
— Gorący z pana małżonek! — rzekł ze śmiechem. — Rzadki to ptaszek w naszych warunkach. A więc pasierbica małżonki pańskiej poślubiła Bazyla Weleckiego?
— Córka mojej żony! — poprawiłem.
— Czy jest dość stara, by być babką? — zauważył z widocznem zdziwieniem.
— O — rzekłem niedbale — żona moja wygląda dziś tak nieomal, jak w dniu ślubu i często córkę jej uważają za siostrę, co i panbyś uczynił pewnie, widząc je razem.
— Haha! — rzucił. — Wy Amerykanie jesteście przepysznym narodem! Widzę oto w osobie pańskiej małżonka, który po latach dwudziestu jest ciągle jeszcze zakochany w żonie, wyglądającej jak dziewczyna, mimo, że jest babką. Wobec tej, zresztą pozornej młodości i olśniewającego piękna nie dziwię się, że mąż jest jednocześnie kochankiem.
Rzekłszy to, zatonął baron w papierach swoich.
Niedługo potem powiedział mi konduktor, że żona życzy sobie, bym przyszedł. Udałem się tedy do sąsiedniego przedziału, gdzie powitany przez Helenę jak najlepiej, jąłem rozmawiać z obiema dostojnemi rosyjskiemi damami, starając się pokazać ze strony najbardziej zajmującej.
Tak mijał czas, aż do Pokrowa, gdzie był ostatni dłuższy przystanek. Starsza księżna Palicyn zaprosiła nas tu do swego stołu co, oczywiście, zostało przyjęte. Podróż obu dostojnych dam została naprzód roztelegrafowaną, to też udaliśmy się do jadalni z pompą wielką szpalerem widzów, oddających niskie ukłony. Wśród nich był także baron Friedrich.
Półgodzinny postój minął szybko na żywej rozmowie o wydarzeniach w europejskich salonach, o czem obie dostojne Rosjanki były nader dokładnie poinformowane. Moja oficjalna żona nie ustępowała im w tem zresztą wcale.
Chwilę potem wróciliśmy do pociągu i podczas, gdy ja zabawiałem starszą księżnę, wzięła Helena w obroty księżniczkę, spaceru­jąc z nią po peronie pod ramię. Stanowiły obraz niezrównany, gdyż bardzo piękna Dosia o jasnych włosach, kontrastowała żywo ze smagłą, promienną Heleną.
— Kobiety posiadają przedziwny instynkt grupowania się! — rzekła mi księżna, patrząc z uśmiechem na ten piękny obrazek.
Baron Friedrich delektował się również tym widokiem, śledząc poruszenia dam z poza okularów. Dziwnem było, że postępowanie Heleny zdawało się jego mieć właśnie na celu. Zbliżając się doń, mówiła głośniej i poufniej do młodej księżniczki.
— Na świętego Jerzego! — szepnąłem do siebie nie bez pewnego przygnębienia. — Więc i na tego gruboskórca zagięła parol!
Gruboskórzec wpadł widocznie w sidła, gdyż po wejściu do wagonu księżny poprosił mnie o zaszczyt przedstawienia żonie.
Helena przyjęła go bardzo życzliwie, zapoznając jednocześnie z księżniczką Dosią, jednak ta arystokratka patrzyła nań, jakby był przezroczystem powietrzem. Po chwili dość przykrej, baron Friedrich skłonił się damom i od­szedł. Pochylony w pocałunku nad ręką żony mojej, powiedział:
— Ach, cóż za młodzieńcza babcia!
Księżniczka zaśmiała się na widok niemiłego zmieszania, jakie ogarnęło po tych słowach moją oficjalną żoneczkę.
W chwilę potem ruszył pociąg. Kiedym przechodził obok przedziału, szepnęła mi Helena:
— Jest jedno tylko wyjście. Zaraz po przyjeździe zawieziesz mnie pan do hotelu i odnajdziesz Dicka. Zresztą poradzę sobie sama.
Gdyśmy się znaleźli sam na sam z baronem Friedrichem, skierował on zaraz rozmowę na żonę moją, wielbiąc jej młodość i piękność, mimo, że jest już babką, podobno.
Oszołomiony potrosze towarzyskiem wy­różnieniem i wypitym szampanem opowiedziałem towarzyszowi podróży, chcąc na nim uczynić wrażenie, iż żona moja jest z domu Vanderbildt-Astor, dodając sporo dykteryjek o nowojorskich „czterystu“.
W ten sposób mijał czas, a niedługo zjawiły się na widnokręgu przedmieścia stolicy, wille niewielkie, otoczone ogrodami i parkami. Nasi dostojni współpodróżni zaczęli się sposobić do wysiadania. Przejechaliśmy pełną parą Peterhof i świetną, marmurową Gatczynę, potem groźnie wyglądające fortyfikacje, a pociąg, wrzasnąwszy przeraźliwie, stanął pod olbrzymim, sklepionym dachem.
Przybyliśmy do miasta carskiego.
Na długim peronie stały grupy osób, oczekujące przyjaciół i krewnych. Kilku posługaczy wyniosło rzeczy nasze. Kazałem do­stawić pakunki do „Hotel de l’Europe“ i pomogłem wysiąść damom rosyjskim, które zo­stały zaraz otoczone wykwintnymi przyjaciółmi, witającymi je serdecznie.
Potem wróciłem do Heleny, która, oczywiście, zaraz zwróciła uwagę mężczyzn.
Chciałem co prędzej piękną, a potrosze niewygodną towarzyszkę wyekspedjować pocichu do hotelu. Ale księżna zatrzymała ją, by la belle Americaine została przedstawiona jej znajomym.
— Za parę dni — szepnęła mi — i tak wszyscy poznają pańską żonę, blisko spokrewnioną z Weleckimi.
Potem nastąpiło przedstawienie, przyczem Helena była ośrodkiem grupy osób, które z iście słowiańską gościnnością zasypywały ją zaproszeniami. Znalazło się także kilku oficerów w świetnych uniformach, ja zaś spo­strzegłem, że baron Friedrich patrzy tęskliwie na towarzystwo. Mimo, że był potężny na kolei, sfery dworskie nie uznawały go widocznie.
Zamieniłem słów kilka z przedstawionym mi panem kapitanem kawalerji gwardji i właśnie chciałem wydać jeszcze jedno zlecenie posługaczowi, kiedy spostrzegłem wykwintnego mężczyznę, za którym kroczył strzelec we wspa­niałej liberji. Szukał kogoś wyraźnie.
— Ach, Konstanty! — wykrzyknęła księżna, gdy zdjął przed nią kapelusz. — Przybywasz pewnie powitać krewnych!
— Tak jest! — przyznał. — Szukam pułkownika Lenox.
Welecki przybył osobiście po mnie. Co za fatalność...
— Oto stoi tutaj! — powiedziała księżna, wskazując mnie i zaraz objął mnie Welecki w ramiona, witając w stolicy.
Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem, zupełnie oszołomiony i pełen strachu, bowiem za chwilę musiał się spotkać z Heleną, z czego nieodzownie wynikał publiczny skandal, oraz skutki jego. Próbowałem porozumienia zna­kami. Ale ona paplała żywo, w beztrosce zupełnej, z nowymi znajomymi.
— Daj mi proszę, kwit na rzeczy! — powiedział mi. — Powóz mój czeka.
— Zapominasz, widzę, o najbardziej uroczym pakunku! — roześmiała się księżna. — Sądzę, że nie figuruje na kwicie żona pułkownika, la belle Americaine. Dalejże, pocałuj ją prędko!
— Przybyła tedy żona twoja, Laura? — wykrzyknął Welecki. — Nie telegrafowałeś wszakże, że ją masz ze sobą!
— Telegrafowałem tylko, że przybywam, a wiesz chyba, iż nie rozstaję się nigdy z żoną.
Odrzekłem to, czyniąc grymas, udający śmiech. Tymczasem wytworny Rosjanin stał już przed moją rzekomą małżonką, nie zauważywszy miny mojej.
Chciałem go przedstawić, ale słowa zamarły na ustach i wyręczyła mnie księżna na szczęście, przedstawiając oszustkę jako matkę mojej Małgosi.
— Proszę pozwolić! — zawołała. — Oto pani Lenox, a tutaj Konstanty Welecki, podkomorzy cesarski i ulubieniec wszystkich dam stolicy.
Stary, wykwintny pan pocałował Helenę w rękę, mówiąc z wdziękiem:
— Witam cię, kuzynko, w Rosji! Córka twa skutkiem lekkiego niedomagania została na wsi.
Małgosi nie było, na szczęście, w Petersburgu! Dawało mi to w każdym razie małą zwłokę.
— Nie przestraszaj się! — dodał Welecki szybko na widok pobladłej nieco Heleny. — Nic poważnego i niedługo będzie z nami! — potem patrząc na niezwykłą piękność nowej kuzynki, wykrzyknął:
— Lauro, jesteś najpiękniejszą i najmłodszą z babek tego świata!
Rzekłszy to, pocałował ją energicznie. Helena grała ciągle rolę mojej prawdziwej żony, ja zaś jęczałem w duszy ze wstydu.
Au revoir, księżno! — powiedział, podał ramię Helenie i wyprowadził ją z dworca, ja zaś szedłem za nimi mechanicznie, przeklinając powaby pani Gaines i jej kokieterję, przez co kilku już znajomych rodziny uważało ją za prawowitą żonę moją.
Dotarliśmy do powozu. Strzelec siedział już na koźle. Nagle powziąłem stanowczą decyzję. Byłoby zbrodniczym występkiem, złamania praw gościnności, gdybym zezwolił tej obcej przebywać pod gościnnym dachem Weleckich i żyć w rodzinie pod nazwiskiem mej żony. Należało zapobiec temu koniecznie.
Zwróciłem się do starego dworaka, mówiąc:
— Proszę cię, mój drogi, nie wieź nas do siebie. Przypuszczam, żeś mi urządził piękne mie­szkanko kawalerskie, ale przybycie niespodziane kobiety sprawiłoby ci kłopot niepotrzebny.
— Głupstwo, drogi Arturze! — odparł potrosze niecierpliwie. — W domu moim jest dość miejsca dla połowy pułku.
W tej chwili wmieszała się pani Dickowa; wyczytawszy, zda się, w oczach moich groźne postanowienie, rzekła melodyjnym głosem:
— Jesteś zbyt dobry! Chwilowo jednak nie możemy zamieszkać u ciebie. Kufry moje zostały już wysłane do hotelu de l'Europe, a sądzę, że nie chciałbyś pozbawiać kobiety sukien!
— Nie! — odparł Konstanty. — Znaczyłoby to tyle, co pozbawić ją dobrego humoru.
Niezadowolony odmową przyjęcia gościnności, dodał po chwili:
— Ale musicie być u mnie jutro. Nie przyjmuję żadnej wymówki.
— Jutro, napewno! — rzekłem zdesperowany, a jednocześnie rad, że zyskuję pewną zwłokę w spowiedzi, jaką musiałem złożyć gościnnemu krewniakowi.
— Dobrze! — powiedział. — A więc do jutra. W każdym jednak razie zawiozę was do hotelu.
Potem wsadził mą rzekomą małżonkę do pięknego pojazdu i ruszyliśmy, mijając olbrzymie, masywne gmachy, arkady, kościoły, mosty, oraz ożywiony Newski Prospekt, lśniący bezlikiem świateł. Przez cały czas, ku wielkiemu przerażeniu i zdumieniu memu, grała pani Dickowa Gaines rolę zatroskanej matki, wypytując szczegółowo o zdrowie i sposób życia córki.
— Drogi Konstanty! — szeptała raz po raz. — Nie wiesz, jak mi brak tej słodkiej istoty! Wy, mężczyźni, nie macie wyobrażenia o sercu matki.
Gdyśmy dotarli do hotelu, pożegnał nas Konstanty, dodając:
— Przypuszczam, że bratańcy moi Sasza i Borys dziś jeszcze złożą wam uszanowanie swoje. O ile nie jesteś, drogi kuzynie, nazbyt znużony podróżą, to możebyś był łaskaw, wpaść do mnie dziś wieczór jeszcze. Jutro rano, oczywiście, odwiedzi piękną Amerykankę żona moja.
Pocałowawszy jeszcze raz Helenę, odjechał.
Zaprowadzono nas do pięknego apartamentu.
Ponieważ przybyliśmy powozem Weleckiego, a także dlatego, że wszyscy Amerykanie uchodzą za bogatych, oraz liczne kufry pseudożony mojej, wszystko razem sprawiło, że nas w hotelu obdarzono zaufaniem nieograniczonem.
Kufry te zostały umieszczone w sypialni luksusowo urządzonej, położonej po jednej stronie wspólnego saloniku. Po drugiej była sypialnia moja, gdzie znalazłem pakunki własne.
Gdy to zauważyła pani Gaines, powiedziała, rzucając niedbale futro i czapeczkę:
— Opuszczę cię, drogi Arturze, na pół godziny. Mam tu kufry swoje. W sypialni uwolnię się od kurzu kolejowego. Mógłbyś uczynić to samo, bowiem kopeć nie czyni cię zgoła ponętnym.
Wskazała pokój przeciwległy, złożyła ukłon uroczysty, roześmiała się z mego wyglądu, który był istotnie dość brudny, i znikła.
Usłuchałem jej dobrej rady.
W niespełna pół godziny znalazłem się przybrany w wieczorny strój dżentelmena amerykańskiego, w którym dzięki Bogu, dotąd moja wojownicza postać wygląda dość pokaźnie, w wystawnym saloniku, gdzie nakryto dla nas obojga.
— Proszę dać trzecie nakrycie! — powiedziałem szybko.
— Poco trzecie? — zabrzmiało z pokoju sąsiedniego, którego drzwi otwarto. Stanęła w nich pani Gaines, przybrana w lśniące brylanty na białych, odkrytych rękach, karku i ramionach, w sukni z lekkiej materji, uwydatniającej kształty i nadającej się raczej dla młodej dziew­czyny, niż kobiety. Wyglądała jak posąg.
— Kogo oczekujesz? — zapytała, podchodząc do mnie żywo.
— Dicka, oczywiście! — odparłem. — Zaraz pojadę po niego.
— Ach! — zauważyła, bawiąc się bransoletką, otaczającą krągłe ramię. — Moglibyśmy na godzinę, lub dwie obejść się jeszcze bez Dicka!
— Myśl doskonała! — zgodziłem się ze śmiechem. — Dick jest nieznośnym chłopcem, który zasługuje na karę!
Byłem bardzo zadowolony z tej kolacji sam na sam, a bardziej jeszcze z powodu, że ona tego chciała.
Nagle drgnąłem, słysząc, jak Helena powiedziała kelnerowi:
— Miałam zastać tutaj listy. Proszę przynieść korespondencję nadeszłą pod adresem pułkownikowej Lenox.
Kelner wyszedł, oddawszy kilka czołobitnych ukłonów, ja zaś nie mogąc dłużej ukryć oburzenia z powodu ciągłego nadużywania nazwiska żony mojej, powiedziałem:
— Gra pani aż nazbyt dobrze rolę swoją. Przyjęła pani nawet imię Laury i wszyscy znajomi oraz krewni córki uważają panią za moją żonę. Rzecz ta skończyć się musi i to natychmiast. Nie będzie to miłe Dickowi, bowiem do nazwiska jego przylgnie mały skandalik i dużo plotek, mnie zaś czeka bardzo przykre spotkanie z córką, a może i z żoną, ale zanim minie godzina, odszukam Dicka i opowiem mu, jak panią wyratowałem na granicy z opresji. Zresztą sama wpakowała się pani w inną gorszą jeszcze. Może Dick przebaczy nam, jeśli jedzenie będzie dobre.
Potem rozejrzałem się po bogato urządzonej komnacie, zastawionym stole jasno błyszczących woskowych świecach, lśniących kryształach, świeżym adamaszku obrusa i wykrzyknąłem drwiąco:
— Cóżby na to powiedział Dick Gaines?

Nagle umilkłem, zdumiony. Kelner przyniósł list, zaadresowany do żony mojej. Szybko rozerwała kopertę, przebiegła oczyma pismo i spojrzała na mnie. Ostatni żart na temat Dicka Gaines zamarł mi na ustach.
ROZDZIAŁ VI.

Wyczytałem ostrzeżenie w jej trupio bladych rysach. Ostrożnie podeszła do drzwi, któremi wyszedł kelner, spojrzała bystro, szybko w kurytarz, potem zcicha zaryglowała drzwi, za­wieszając na zamku chustkę od nosa.
Potem krokiem pełnym uroku zbliżyła się do okien, badając rozliczne draperje i zasłony, spuściła jedyną dotąd podniesioną żaluzję, następnie zaś krocząc od kanapy do kanapy i od fotela do fotela, poddała każdy mebel starannemu badaniu, podnosząc nawet obrus i zaglądając pod piękny stół dębowy.
Obserwowałem to z niemem zdziwieniem, a doznałem wprost przestrachu, gdy ta niewinna kobieta, której dopomogłem przebyć granicę, potem zaś, w drodze z Wilna do Petersburga służyłem wszystkiem co było w granicach możliwości i najlepszych chęci moich... zaczęła opatrywać mały, ale śmiercionośny re­wolwer. W oczach jej lśnił blask zuchwałej decyzji, jakiego dotąd nie widziałem u żadnej z kobiet. Czyżby oszalała nagle?
Chciałem wybuchnąć!
— Cicho! — rozkazała. — Chcę mówić i ratować nas oboje, dopóki jest czas. Nie mam męża ani w Petersburgu, ani nigdzie na świecie.
— Boże wielki!
— Miałam zamiar rozstać się z panem w Wilnie, ale otrzymane tam wieści uczyniły nieodzowną podróż do Petersburga, pan zaś ofiarowałeś się łaskawie zabrać mnie z sobą. To pismo — wskazała list — donosi, że i tutaj winnam stosować najdalej posuniętą ostrożność. W hotelu otaczają nas szpiedzy. Proszę, włóż pan w usta cygaro.
Usłuchałem mechanicznie.
— Teraz zapalę! -rzekła przymilnie, kręcąc fidibus z otrzymanego listu, gdy zaś zmienił się w popiół, dodała żywo: — Jeśli pana tutaj opuszczę, wzbudzi to podejrzenie i uwiężą nas oboje.
— Za pozwoleniem, jesteśmy Amerykanie!
— Pan tak, ale ja nie, mimo że władam językiem pańskim, jak rodowitym.
— Któż pani jesteś, na miłość boską?
— Niema teraz czasu na opowiadanie, ale nazwisko moje jest tutaj dobrze znane i wzbudza strach.
— Boże wielki, a więc pani jest...
— Pst! — szepnęła i zakryła mi usta. — Wyjeżdżając za panem z Paryża, miałam nadzieję opuszczenia go bezpośrednio...
— Wyjeżdżając z Paryża, nie znała mnie pani jeszcze...
— Przepraszam... było rzeczą niezbędną, by ktoś do nas przedostał się przez granicę dla nawiązania przerwanych łączników i doręczenia nowego tajnego pisma! — powiedziała trwożliwie, ale spokojnie. — Czy sądzisz pan, że odważyłabym się stanąć w tym przeklętym kraju, nie mając zgóry ułożonego planu? Bez papierów zaaresztowanoby mnie natychmiast. Dowiedzieliśmy się, że opuścisz pan Paryż z paszportem, opiewającym na siebie i żonę, która nie pojedzie razem. Znaliśmy także wrażliwość pańskiego, starego serca na piękność kobiecą! (Czyż szydziła jeszcze ze mnie w chwili śmiertelnego strachu?) Wyjechałam z Paryża tym samym co pan pociągiem do Berlina, potem Ejdkun, mając wielką nadzieję przedostać się, jako żona pańska do Wilna, a może nawet do Petersburga.
— Boże! Boże!
— Tutaj sądziłam, że mi powiedzie się opuścić pana zaraz. Ale to niemożliwe. Cicho? Słyszę kroki.
Szybko podbiegła do drzwi, otwarła bezgłośnie zamek, a widząc, że dwaj lokaje niosą nam jedzenie, rzekła do mnie z uroczym śmiechem:
— Drogi Arturze! Cóż to za mina ponura i zgłodniała! Już jest jedzenie, niecierpliwy mężu.
Uwaga ta była bardzo na czasie, gdyż na widok mój, największy głuptak musiałby bez tego objaśnienia poznać, czegom doznał.
Zajęła wesoło miejsce i rozpoczęła ze mną iście teatralną scenę jedzeniową. W strasznym byłem nastroju, podczas gdy służący zastawiał potrawy, drugi zaś umieszczał mi pod ręką Cbambertina w kubełku z lodem, oraz nie­unikniony szampan.
Wyborowe wina, jakie wlewałem w siebie, były bezsilne wobec straszliwej suszy w gardle mojem. Słysząc rozgłośne bicie własnego serca siedziałem, a przede mną była ona, uśmiechnięta, pogodna, podobna do obrazków Watteau na ścianach, z których piękne pasterki zdawały się urągać niedoli mojej.
Mechanicznie wsuwałem potrawy w usta i połykałem kęsy, a wnętrze moje przypominało straszliwą pustynię, po której błądziły tu i owdzie przeraźne stwory... Dick Gaines... knuty... śnieżne rozłogi Sybiru... podziemne kopalnie rtęci... A wszystko to miało krwawo purpurowy ton.
Odprawiłem w ten sposób całą okropną ucztę... zupa, przystawki, pieczeń i sałata, z domieszką przerażenia. Wkońcu towarzy­szka moja rzekła lokajowi:
— Już pan możesz iść. Kawę sama naleję mężowi, wiedząc jaką lubi. Nieprawdaż, drogi Arturze, dwa kawałki cukru i łyżeczka likieru wiśniowego?
Gdy człowiek ten wyszedł, zamknęła za nim ostrożnie na klucz drzwi, potem zaś szybko podchodząc do stołu, nalała kawę, szepcąc:
— Musimy tutaj zostać oboje i muszę dalej odgrywać rolę żony pańskiej.
— Mojej żony? — zawołałem. — W dalszym ciągu oszukiwać mych przyjaciół, bywać w domu Weleckich, jako matka córki mojej? Nie, za nic w świecie! — jęknąłem.
— Nie wolno panu odmawiać mi tego i nie uczynić tego! — mówiła z rozpaczą. — Nicby pana ocalić nie mogło, gdyby się dowiedziano, żeś mnie przewiózł przez granicę za swoim paszportem.
— Zapomina pani o pośle amerykańskim! — powiedziałem uspokojony potrosze.
— Nawet dziesięciu posłów amerykańskich nie uratowałoby pana od Sybiru, lub czegoś gorszego jeszcze może! — szeptała blada, ale stanowcza, podczas gdym się wahał jeszcze.
— Powiedzże mi pani kto jesteś?
— Nie teraz! — rzekła z dziwnym uśmiechem. — Ale usłyszysz pan jeszcze pewnie o mnie.
— Wszystko jedno kto pani jesteś! — odrzekłem. — Ale nie dopuszczę dalszego nadużywania nazwiska żony mojej!
— Przepraszam! W Rosji mam to prawo! — rzekła zwolna, poważnie, ze smutkiem niemal. — Od chwili kiedyś mnie pan jako żonę, na swój paszport, przewiózł przez granicę, uważa mnie prawo rosyjskie za żonę pańską. Jedynym środkiem oszczędzenia cierpień pańskiej żonie istotnej, któraby odczuć musiała boleśnie to cośmy uczynili, jest zostawić mnie dalej w tej roli, aż do czasu gdy będziemy mogli opuścić Rosję. Pozatem jest to jedyna możliwość zobaczenia jeszcze żony. Proszę dobrze zapamiętać co mówię. Jeśli nas zaaresztują tej nocy, to zniknąłeś pan z Rosji i ze świata na zawsze. Jedyne wyjście, to milczenie.
— Bardzo przepraszam łaskawa pani! — rzekłem z udanym chłodem, którego nie czułem wcale. — Znam inne jeszcze wyjście.
— Jakieżto?
— Zejdę do biura hotelowego i oddam panią policji.
— Ach cóż za odwaga i rycerskość! Chcąc się ratować, wydasz pan kobietę, która panu zaufała jako mężczyźnie, na okropności, o których nie śni się panu nawet! — wykrzyknęła oburzona, łyskając gniewnie oczyma. — Pan, Amerykanin pyszniący się zawsze rycerskością wobec kobiety... Pan... — potem dodała łagodniej, przekonywująco: — Znam pana od dwu dni dopiero, ale wiem, że taki postępek nie godziłby się zgoła z pańskim honorem.
Położyła mi ufnie dłoń na ramieniu, a jej piękność ułatwiała przekonywanie. Kiedy odwróciłem od jej urody oczy, ruchliwą twarzyczkę przebiegł przelotny uśmiech.
— Zresztą uniemożliwiłam to.
— Uniemożliwiła pani?
— Tak. Jesteś pan już zbyt narażony. Przewiozłeś mnie przez granicę za fałszywym paszportem, przedstawiłeś jako żonę rosyjskiemu pułkownikowi, Petrofowi. W hotelu wileńskim zostałam tak samo zapisana, zezwoliłeś pan dalej, by mnie księżna Palicyn za żonę uważała, także zostałam tak przedstawiona krewnemu pańskiemu, a na dobitek sam przedstawiłeś mnie pan zwierzchnikowi sekcji trze­ciej, szefowi policji tajnej.
— Co znaczą te słowa? — wykrzyknąłem z niedowierzaniem i rozpaczą jednocześnie.
— Mam na myśli barona Friedricha, któregoś pan wziął za króla kolei, z powodu służalcze­go zachowania się urzędników! — ciągnęła dalej drwiąco, ale przymilnie. — Baron pocałował mnie w rękę, szepcąc: Ach, cóż za śliczna, młodziutka babcia. Cóż przez to rozumiał, na Boga! — wykrzyknęła nagle, a wargi jej zadrżały, potem jednak ciągnęła dalej zuchwale: — Ba! Powitanie Weleckiego, uznanie naszego pokrewieństwa, oraz pocałunek księżny Palicyn oszukały starego, głupiego Friedricha. Jakżeby mógł podejrzewać mnie, damę, mającą przystęp do najwyższych sfer dworskich. Idź pan, idź do barona Friedricha, opowiedz tę historję z Dickiem Gaines, a zobaczymy czy pana uzna niewinnym.
W tem miejscu, zapatrzony dotąd, jakby w hipnozie, w kapłankę rozpaczy, wybuchnąłem szkaradnym, jadowitym śmiechem, wołając:
— Niech będzie na wieki przeklęty Dick Gaines!
— Nie krzywdź pan starego przyjaciela! — drwiła tonem szatańskim, a jednocześnie głosem tłumionym przez łzy. — Przebacz pan biednemu Dickowi, którego nazwisko przyjęłam poto, by uspokoić pańskie nerwy, które mnie tam, na granicy doprowadzić miały do zatraty. Jeszcze przed mym wyjazdem z Pa­ryża, życie pańskie było nam dość dobrze znane, ale poza imieniem tego kolegi, nie wiedziałam nic. To też zakłopotały mnie wielce pytania pańskie o jego siostrę, oraz moje na­zwisko dziewczęce. Wymieniłam tedy dwa najlepiej znane w Europie nazwiska.
Umilkła, drwiący uśmiech zastąpiły westchnienia i łzy, potem dodała:
— Wierzaj mi pan, proszę, że miałam szczery zamiar nie zapoznawać się wcale z rodziną pańską, opuścić dworzec sama i zostawiwszy pana z Weleckim, jechać do hotelu. Ale dostrzegłszy migotliwe błyski w oczach samowładcy policji i słowa jego: Cóż za śliczna, młodziuteńka babcia, nie śmiałam pana opu­szczać, gdyż rozdzielenie się męża i żony byłoby zbyt podejrzane i rażące. Dla bezpieczeństwa pańskiego, oraz mego, uznałam, że najlepiej pogodzić się z koniecznością.
Wiesz pan dobrze, że dopomogłam do uniknięcia hańby wprowadzenia mnie pod dach krewnego pańskiego. A teraz, — tu znowu zmienił się jej nastrój, oczy rozbłysły żarem męczeństwa, a cichy głos brzmiał ostro — teraz jestem w pańskiem ręku. Jeśli uważasz to za korzystniejsze dla swego bezpieczeństwa, zejdź pan do biura hotelowego, będę jedną więcej ofiarą hańby, tortur i śmierci za ojczyznę moją. W innym razie przyjdą tu zaraz po paszport i podpisy. Jeśli zapisze mnie pan wedle brzmie­nia tego dokumentu, zostanę w Rosji pańską oficjalną żoną. — Poczerwieniała z gniewu i wykrzyknęła raz jeszcze: — Jestem w pańskiem ręku! Wybieraj pan!
Zarumienione policzki i zmieszanie dodały nowego uroku jej piękności. Stała z głową odwróconą i spuszczonemi oczyma, refleksy światła padały na jej białe ramiona i prze­cudne, odsłonięte plecy, a okryta błyszczącemi klejnotami ręka igrała z widelcem i łyżkami na stole.
Na ten widok uczułem się prawdziwym Amerykaninem, zapominając strasznej krzywdy, jaką mi wyrządziła. Czyż byłbym zdolny wy­dać tę piękną, delikatną, uroczą kobietę w zwierzęce szpony rosyjskich policjantów i pijaków?
— Dość tego! — rzekłem chrypliwym głosem. — Zapiszę nas, a panią podam za moją oficjalną żonę.
— Widzę tedy, nie żal panu, że nie jestem żoną Dicka Gaines! — powiedziała z lekką kokieterją, a spojrzenie jej przyprawiło mnie o utratę zmysłów.
— Dzięki Bogu, nie jest pani żoną przyjaciela! — wykrzyknąłem z takim ferworem, że drgnęła, cofając się.
W tej chwili zapukano, wszedł sekretarz hotelu, zażądał paszportu dla okazania władzom policyjnym i podłożył mi księgę podróżnych.
Zapisałem ją jako żonę.
Funkcjonarjusz wyszedł, ona zaś z uśmiechem triumfu oparła się o drzwi sypialni swojej.
I znowu nastąpiła nagle zmiana nastroju. Zachowanie tej damy światowej i spiskowczyni stało się w okamgnieniu dziecięcem zgoła. Dotąd była posągiem, teraz jak sylfida, rzekła, robiąc minę rozkapryszonej dziewczynki:
— Teraz, kiedy panu wiadomo, że nie jestem żoną Dicka Gaines, przestaniesz mi pan, sądzę, tak bardzo nadskakiwać?
— Przeciwnie, bardziej jeszcze! — wykrzyknąłem, gdyż dotąd powstrzymało mnie od wykorzy­stania sytuacji nietyle wspomnienie poczciwych, siwych oczu żony, co świadomość, że żona przy­jaciela winna mi być w każdych okolicznościach świętością. Gdym atoli poskoczył do Heleny, wydała lekki okrzyk i znikła w sypialni. Usłyszałem szelest klucza obracanego w zamku, i śmiech donośny po drugiej stronie drzwi.
Niewiele mi na tem zależało. Nie mogła przecież śmiać się ze mnie zawsze. Przejścia chwil ostatnich uczyniły mnie zuchwałym i postanowiłem postąpić jak mężczyzna. Zabawa nie mogła wprawdzie potrwać długo, ale w każdym razie ...vive la bagatelle!
Wypiłem szklankę szampana, potem zaś spoglądając po wytwornej zastawie, szepnąłem chrypliwie:
— Oto moja oficjalna uczta weselna!

Potem padłszy w fotel, wybuchnąłem śmiechem, który miał być wesoły, a wszakże zostałem zbrodniarzem... zdeklasowanym... zbiegiem przed tajną policją... straconym, zrujnowanym, zrozpaczonym człowiekiem!
ROZDZIAŁ VII.

Nie wiem zgoła, jak długo siedziałem tak, napoły oszalały ze wzburzenia, a napoły oszo­łomiony sennie i zadumany. Sądzę, kilka minut tylko. Drgnąłem, gdy zastukano do drzwi. Boże wielki! Może to już owa okropna sekcja trzecia? Czyż baron powziął w pociągu podej­rzenie, puścił już na nas sforę zbirów swoich? Aresztować zwykli podobno nocną porą, jak to wyczytałem w książce Stępniaka, której okropności stanęły mi w tej chwili żywo przed oczyma.
Jakiś szelest za drzwiami.
Boże! To brzęk kajdanków ręcznych! Chwiejnym krokiem podszedłszy, otwarłem. W kurytarzu stał lokaj ze srebrną tacą, oraz przy­rządem do czyszczenia knotów naszych świec woskowych. Z nudów bębnił sobie tem po tacy, mnie zaś omal nie zabiło przerażenie. Człowiek ten zapytał, czy może zebrać ze stołu.
— Oczywiście! — odparłem, wychylając następny kieliszek koniaku.
W tej chwili zjawił się drugi lokaj, podając bilety wizytowe Borysa Weleckiego, porucznika cesarsko-rosyjskiej marynarki, oraz majora Aleksandra Weleckiego z kawalerji gwardyjskiej.
Panowie ci chcieli złożyć uszanowanie państwu pułkownikostwu Lenox.
— Proszę wprowadzić! — poleciłem, nie mogąc odprawić bratańców Konstantego. Przytem w nastroju chwili, każde towarzystwo wy­dało mi się lepsze od własnego.
Zapukałem do drzwi Heleny, mojej oficjalnej oblubienicy, która dość suchym tonem zawiadomiła, że rozpakowuje rzeczy.
— Do widzenia jutro rano, przy śniadaniu, drogi mój! — roześmiała się.
— Ależ mamy właśnie gości, dwu dziarskich oficerów, Borysa i Saszę Weleckich.
— Ach!
— To cię zapewne przywabi, ukochana moja! — wykrzyknąłem ze złością.
— Niewątpliwie, skarbie jedyny! — odrzekła czule.
W tej chwili weszli obaj przybyli do salonu. Borys miał ciemno granatowy mundur marynarski, zaś brat jego świetnie błyszczący uniform kawaleryjski. Borys był trochę niezdarny, ale prosty i szczery, o wielkich, niebieskich oczach, a uściśnienie dłoni świadczyło o sercu.
Brat starszy był tak odmienny, jak pyszny mundur jego od skromnego granatu Borysa. Wysoki przeszło sześć stóp, miał oczy ogniste, ciemne, kędzierzawe włosy, wojskowo podczesane wąsy, a zachowanie pełne powabu i ży­wości czyniły go zapewne wielce niebezpiecznym dla kobiet.
Gdy zamieniono wstępne powitanie, rzekł Borys tonem usprawiedliwienia:
— Obawiam się, że wizyta nasza będzie państwu nie na rękę. Drogi pułkowniku, jesteś, widzę, trochę zdenerwowany.
— Boże drogi! — mruknąłem do siebie. — Ładna sprawa, jeśli zachowanie zdradza mnie!
— A szanowna kuzynka, — dodał — pewnie zanadto zmęczona, by nas przyjąć? Sprawi ci to, Saszo, podobne, jak mnie, rozczarowanie! — zakończył z uśmiechem, zwrócony do brata.
— Jakże można dawać imię zdrobniałe takiemu olbrzymowi? — spytałem, mierząc muskularną postać spojrzeniem.
— Tak go najchętniej zowią damy! — zauważył Borys.
— Tak jest! — odparł gwardzista. — Nieprzyjaciele zowią mnie Aleksandrem, zaś przyjaciele Saszą, a mam nadzieję zaliczyć do tych ostatnich kochanego pułkownika.
— Ja także zapisuję się do przyjaciół! — powiedziała wchodząc Helena, którą doleciały te wyrazy.
— Mam nadzieję, kuzynko! — zawołał Sasza, całując moją oficjalną żonę, z zapałem, zgoła nie kuzynowskim.
To powitanie będące w zwyczaju, powtórzył Borys z mniejszą znacznie namiętnością.
Nie ulegało kwestji, że oszałamiająca męskie serca pani Lenox, alias Gaines, z domu Vanderbilt-Astor posiadła serce jednego, co najmniej, ze stojących przed nią w podziwie oficerów.
— A więc to jest babunia? — rzekł Sasza ze śmiechem, podczas gdy Helena zapraszała przybyłych, by usiedli.
— Nic dziwnego, żeśmy o pani słyszeli już w operze, kuzynko Lauro! — wykrzyknął Borys z otwartością marynarską.
— W operze? Któżto mówił o mnie? — spytała, ja zaś zawrzałem gniewem słysząc, że sobie znowu przywłaszcza imię mojej żony, będącej w Paryżu.
— Mówił Palikow z preobrażeńskiego pułku, a także książę Oboryski, który was spotkał na dworcu! — potwierdził oficer. — Stary książę rzekł: Widziałem na dworcu kobietę, która po dwudniowej jeździe koleją była jeszcze piękna. Jakże wyglądać musiała w chwili wyjazdu!
— Przybyłem właśnie, by to zobaczyć! — dodał, kłaniając się nisko zarumienionej Helenie. — Żal mi niezmiernie, że już dwie godziny temu mogłem widzieć drogą kuzynkę, gdyby nie służba.
— Czyżbyś pan naprawdę przybył na powitanie? — zawołała. — Jakże to pięknie z pańskiej strony.
— Może także miał zamiar powitać narzeczoną swą, Dosię Palicyn! — wtrącił Borys, którego brat ukarał złośliwem spojrzeniem za to niemiłe przypomnienie. Zaraz jednak wlepił oczy z czułą namiętnością w Helenę, która zdawała się odpowiadać na to.
Wcale niezadowolony oczkowaniem, paplaniną i krewniaczą poufałością pięknego gwardzisty z moją oficjalną żoną, zacząłem interwenjować, ale mimo wszelkich wysiłków nawiązania rozmowy ogólnej utworzyły się, wbrew mej woli, dwie grupy. Po jednej stronie stołu ja z Borysem, a po drugiej paplała Helena z Saszą, który się do niej przysiadł na kanapie.
Nie wiem o czem mówili, ale zauważyłem, że zacząwszy zrazu żarcikami i śmieszkami, zapadli niedługo w rozmowę bardzo poufną, szeptem wiedzioną. Ramiona Heleny drgały raz po raz, on zaś rzucał jej spojrzenia, jak są­dził, nieodporne zgoła.
Musiałem patrzeć z oburzeniem, jak moja świeża oblubienica kokietuje na potęgę. Podczas tego słuchałem, o ile na to pozwalały urażone uczucia, opowiadania Borysa, który kreślił mi interesujące szczegóły z życia córki mojej w Rosji, a także rzucił kilka anegdot o Konstantym Weleckim, zwąc go najwytworniejszym, starym Rosjaninem z czasów Ale­ksandra II. Zapewniał, że poznawszy go dobrze, pokocham również silnie.
Niedługo wstał młody oficer, zauważywszy może roztargnienie moje, które pewnie przypisał zachowaniu się brata. Rzucał mu też raz po raz karcące spojrzenia. A może także rozmo­wa ze mną nie była tak interesującą, jak paplanina tamtych dwojga, siedzących poufnie blisko siebie na kanapie. Przed odejściem zakomunikował mi Borys rzecz, która mnie przejęła naj­wyższym strachem.
— Może nie słyszałeś jeszcze, drogi kuzynku, że Małgosia wyjeżdża pojutrze z posiadłości swej w Rjazaniu! — powiedział.
— Co? Córka moja wyjeżdża pojutrze?
Wykrzyknąwszy to, zerwałem się z miejsca, on zaś wrażenie to przypisał radości.
— Tak. Za trzy dni przybędzie tutaj. Spodziewałem się, że wiadomość ta uszczęśliwi drogiego pułkownika, który już od dwu lat nie widział córki.
To rzekłszy, wziął czapkę i płaszcz.
Brat z wyraźną niechęcią uczynił to samo, mówiąc:
— Zjawię się znowu jutro, piękna kuzynko, i mam nadzieję pokazać jej wspaniałości Peters­burga. Przybędę sam, bez brata, który tęskni tylko do stolika bakaratowego w Jacht-Klubie. Będę tedy mógł zostać dłużej.
— Mój Saszo! To ty właśnie przepadasz za stolikiem bakaratowym w Jacht-Klubie! — rzekł Borys, a potem dodał, zwrócony ku mnie: — Konstanty zapisał pana, drogi pułkowniku, do naszego klubu, gdzie spędzimy, ufam, nie­jedną miłą chwilę.
Rzekłszy to, uścisnął mi serdecznie dłoń i skłonił się Helenie. Sasza uczynił to samo, z tą odmianą, że raz jeszcze pocałował ogniście żonę moją, za co mu życzyłem piekła, mimo że byłem oszołomiony fatalną wieścią o powrocie córki. Cóż miało stąd wyniknąć dla mnie i dla tej kobiety? Jakie odkrycia... konsekwencje? To też niewiele poświęciłem uwagi tej nowej fazie mego miodowego miesiąca.
Gdy przebrzmiały kroki gości, szepnąłem jej ze złością:
— I znowu przywłaszczyła sobie pani imię żony mojej, Laury.
— Proszę przebaczyć — odparła — ale dla naszego wspólnego bezpieczeństwa jest rzeczą niezbędną, bym nosiła to imię. Jeśli chcesz pan dać upust złości, trzeba, drogi Arturze, zamknąć drzwi, gdyż podniesienie głosu spowodowałoby katastrofę.
Zamknąwszy drzwi, rzekłem urągliwie:
— Pewnie chciałabyś pani, bym i ja zwał cię Laurą?
— Byłoby to w każdym razie daleko bezpieczniejsze. Dałoby się jednak może zaspokoić sumienie, gdybyś pan powiedział krewnym, że Helena jest to imię pieszczotliwe tylko.
— Sumienie? — wykrzyknąłem. — Cóż to ma do czynienia ze sprawą?
Zakłopotana tem pytaniem bąknęła:
— Zdaje mi się, że jednak w tym wypadku ma do czynienia...
— Tylko w stosunku do innych! — odparłem wzgardliwie. — Jutro przybędzie żona Konstantego Weleckiego złożyć pani wizytę, będą panią gościć pod swym dachem i honorować jako żonę i matkę córki mojej. To się stać nie może, zanim opowiem Konstantemu całą rzecz.
— W ten sposób ściągniesz pan na niego i siebie nieszczęście! — odrzuciła spiesznie. — Jako urzędnik państwa i poddany carski, powinienby natychmiast zawiadomić policję. Jeśli tego zaniecha, szczędząc gościa i krewnego, stanie się takim, jak my zbrodniarzem. Nazwisko jego skreślą z listy szlacheckiej i skonfiskują majątek. Nasza zatrata pociągnie i jego także w przepaść.
Niesposób było kwestjonować tych faktów. W takich warunkach musiałem milczeć choćby ze względu na Weleckiego.
— A więc nie zawiadomisz go pan zaraz, — drwiła — ja zaś przez dwa dni jeszcze będę pańską oficjalną żoną?
— Nie! — krzyknąłem. — Ani przez pół go­dziny. Honor nie pozwala mi na takie oszustwo!
Podszedłszy do drzwi, wziąłem płaszcz i kapelusz.
Helena pobladła bardzo.
— Dokąd pan idziesz? — wyjąkała.
— Do przyjaciela naszego, barona Friedricha! — rzekłem urągliwie, tuż z pod progu.
Głos jej dotąd wzburzony stał się łagodny, smutny i brzmiał słabo, gdy powiedziała:
— W takim razie proszę mnie pożegnać przed odejściem, gdyż nie spotkamy się nigdy już...
— Nigdy?
— Naturalnie. Pana nie wypuszczą wcale z urzędu policyjnego, mnie zaś rzucą do podziemnego lochu po drugiej stronie rzeki. Przebacz mi pan... jak ja przebaczam. Jestem ostatnią kobietą, jaką pan widzisz, pan zaś ostatnim z mężczyzn, którego dłoń trzymam w dłoni... dłoń, co mnie zabija.
Ujęła mą dłoń, gdyż słysząc co mówi i nie uczuwając zbytniej ochoty rozmowy z baronem Friedrichem, zbliżyłem do niej.
— A pan musisz mimo wszystkich tortur i rozpaczy przebaczyć tej, która cię doprowadziła do kopalń przymusowych, lub na galery.
— Ach! — jęknąłem, padając na kanapę.
— Byłeś pan zazdrosny o poufałość moją z tym gwardzistą — szepnęła. — Ba! Nie sądź wcale, że mnie obchodzi któryś z Moskali inaczej niźli poto, by go zgubić... mnie, której matka...
Urwała nagle, potem zaś podjęła tonem dumnym:
— Nie będą pana interesowały moje stosunki rodzinne, natomiast to co zaszło daje panu prawo znać me przekonania polityczne, co jest nawet niezbędne, byś nie złamał na kolanie wszystkiego przez przywidzenie. Tajna policja zniweczyła nasze połączenia zagranicą, wyłapując tajny alfabet, oraz odkrywając sposoby przesyłania telegramów przez granicę. Jeśli nie będziemy działać łącznie, przegramy sprawę. Dla przewiezienia nowego alfabetu i otwarcia świeżych dróg łącznikowych zaryzykowałam życie, przywłaszczając sobie pokrewieństwo pańskie i docierając do Petersburga. A pan chce zapewne wykorzystać to?
— Zabierasz mi pani życie! Czyż nie mogę dopominać się o pewną nagrodę? — szepnąłem chrypliwie.
Całą rozmowę prowadziliśmy zcicha w obawie, że ściany mają uszy.
— Chcesz pan wzamian czci mojej? — odrzekła, spozierając władczo zgóry, a ciągle tak piękna. — Życie moje, a w razie konieczności także i cześć są własnością ojczyzny. Jestem wobec pana bezbronną, gdyż nie dopełniłam jeszcze misji. Jeśli pan tej nocy wydasz mnie policji, nie zdołam naszym dostarczyć nowego alfabetu i udzielić wskazówek postępowania, a sprawa będzie obezwładniona, może nawet przepadnie całkiem. Dlatego jestem bezbronną i bezsilną w pańskich rękach. Jeśliś pan męż­czyzną, ulituj się, jeśli zaś jesteś pan nikczemnikiem, bierz co ci dali bogowie!
Spojrzawszy mi twardo w oczy, przeszła z dumą królowej salon, zostawiając szeroko otwarte drzwi sypialni. Dobro i zło walczyły we mnie gwałtownie. Wstawszy, podszedłem chwiejnie do drzwi kurytarza.
Ale zaledwo je uchyliłem była już przy mnie, szepcąc:
— Idziesz pan do barona?
— Nie, do Jacht-Klubu! — jęknąłem.
— Niech pana Bóg błogosławi! — zawołała zcicha. — Wiedziałam, że mogę zaufać dżentelmenowi amerykańskiemu.
Nie wiem zgoła, jak doszedłem do biura hotelu, w którym stanąłem przed trzema dopiero godzinami. Wówczas już byłem wzbu­rzony, a może wyczerpany, ale to czegom doznawał w tej chwili nie dało się porównać z niczem.
Wszystko wokoło przybrało inny wygląd. Dojmujący strach przed podejrzeniem, oraz trwoga człowieka, który ucieka przed sprawiedli­wością... w dodatku rosyjską. Zwidywały mi się kary straszne wyczytane w romansach o nihilistach, a także w dziennikach, gdzie jest zawsze mnóstwo wiadomości o niesłychanem okrucieństwie rosyjskiem.
Sekretarz, spostrzegłszy mój stan, zapytał czy mi nie zginął któryś z pakunków. Czy chciał mnie podejść w ten sposób? Może ten ugrzeczniony człowiek był kreaturą sekcji trzeciej?
— Nie, nie! — wybąknąłem, potem zaś opanowawszy się potrosze, zażądałem, by mnie zawieziono do Jacht-Klubu.
Służący sprowadził mnie po schodach, dwaj portjerzy złożyli głębokie ukłony, a szepcąc coś do siebie po rosyjsku patrzyli za mną. Może to szpiedzy rosyjscy? Wszędzie mi się jawiły stra­szydła.
Służący skinął na powóz, a gdy potem wyciągnął z czołobitnym ukłonem dłoń po napiwek, dojrzałem w jego oczach coś, jakby po­dejrzenie. Nawet wołanie, jakiem woźnica ponaglał konie, wprawiło mnie w drżenie.
Za chwilę wszedłem do najwykwintniejszego a także, o ile się jest członkiem, najgościnniejszego klubu stolicy. Dzięki troskliwości Konstantego moja karta przyjęcia była już gotowa i niebawem znalazłem się we wspaniałym gmachu, gdzie grano tak wysoko i lekkomyślnie, jak nigdzie może w Europie.
Po pewnym czasie odnalazłem wśród lśniących uniformów napełniających salę gry, Borysa, który mnie powitał z serdeczną gościn­nością, mówiąc szczerym tonem marynarza:
— Pani pułkownikowa, zmęczona podróżą, śpi zapewne, a pan, drogi kuzynie, chcesz spędzić z nami wesołą noc. Sasza już gra! — rzucił spojrzenie na stół bakaratowy, gdzie brat jego grał w sposób niespokojny, właściwy Słowianom — dlatego też pozwolę sobie zapoznać kochanego kuzyna z przyjaciółmi naszymi. Nie jesteś pan tu obcy, pułkowniku. Żona wsławiła cię już.
Potem przedstawił mnie rozlicznym znakomitościom petersburskim, które nader serdecznie przyjęły amerykańskiego pułkownika, który zdaniem ogólnem przywiózł do stolicy piękność sezonu, okrywając Paryż żałobą.
W takiem towarzystwie, przy cygarach ad libitum i ulubionym na Północy mrożonym szampanie... ad nauseam... spędziłem szaloną noc. Chciałem utopić troskę i oszołomić nerwy nikotyną. Potem postawiwszy kilka rubli, wygrałem. Wkrótce leżał przede mną stos banknotów, pozwalający w dniach następnych wieść żywot dowolnie rozrzutny.
— Drogi pułkowniku! — zawołał od drugiego końca stołu Sasza, który przegrał ostro. — Racz przyjść, kuzynie, wraz z twojem amerykańskiem szczęściem, gdyż sorta rosyjska skończyła się właśnie! — zaraz potem dodał drwiąco: Szczęście w miłości, brak szczęścia w kartach!
— Sasza! — powiedział siedzący obok niego młodzieniec. — W takim razie nie powinienbyś się zbliżać do bakarata, gdy ballerina opery na jedno twe skinienie porzuciła Wielkiego Księcia.
— Istotnie, uczynię tak! — wykrzyknął, rzucając ze stłumionem przekleństwem karty.
Za chwilę opuścił stół, a ledwo obrócił się doń plecami, powiedziano mi, że major Sasza Welecki posiada nawet w rozwiązłej stolicy Rosji opinję największego donżuana, jacy jeżdżą w świcie szlachty carskiej, co znaczyło niemało, zwłaszcza, że miał dopiero niespełna lat dwadzieścia ośm.
— Powinienbyś zerwać z kapryśną boginią szczęścia! — ostrzegał Borys szalonego brata. — Jeśli będziesz dalej grał w ten sposób, może to dojść do uszu cesarza, a on nie lubi, by jego oficerowie zyskiwali zbyt dużo sławy u stolika bakaratowego.
— Ba! — odrzekł Sasza porywczo. — Żaden gentelmen mnie nie zdradzi! Zaś służba...
— Zaś połowa służby to szpiedzy! Przeto pilnuj się!
Na wzmiankę o szpiegach ogarnęły mnie na nowo niedawne obawy i trwogi. Próbując zbyć je żartem, rzekłem:
— Baron Friedrich bywa także prawdopodobnie czasami w klubie?
— Co? Ta kanalja? — wykrzyknął Aleksander, którego wino uczyniło widać nieostrożnym. — Jego nie wpuszczamy, chyba o ile przybywa w sprawach służbowych, albo na wyraźny rozkaz cesarza. Cesarski Jacht-Klub nie wdaje się z żadnym niemieckim dorobkiewiczem, choćby był niewiadomo jak ważkim urzędni­kiem policji. Ach, przyszedł Platow, od tego kozaka wygrywam zawsze.
Rzekłszy to, wrócił Sasza do stołu gry, a Borys ofiarował się odprowadzić mnie do hotelu.
Gdyśmy wyszli z klubu, świtało już. Po drodze mówił porucznik marynarki z otwartością krewnego o bracie swoim.
— Wiedzie życie szaleńcze! — powiedział. — Ale mamy nadzieję, że małżeństwo opanuje go. Podobno poznaliście w drodze narzeczoną jego, księżniczkę Dosię Palicyn. Jest miłą, powabną dziewczyną, a przytem bogatą dzie­dziczką, ale Sasza nie dba o nią, ścigając każdą nową powabną kobietę i to niestety nie zawsze bez skutku.
Czyż miało to być ostrzeżeniem odnośnie do mojej oficjalnej żony? Zdaje się nie, gdyż marynarz przeszedł zaraz na inny temat, roz­powiadając o wielkim balu hrabiny Ignacjew, na który uda mu się pewnie dostać dla nas zapro­szenia, bowiem, jak się wyraził, hrabina gromadzi u siebie chętnie wybitnie piękne kobiety.
W tej chwili przeszkodzono mu. Kilku mężczyzn przebiegło tuż obok nas ulicę, skręcając w poprzeczną, tworzącą z nią kąt prosty.
Dotarłszy do rogu, spojrzałem za nimi. Stali pod jednym z domów. W tej chwili otwarto bramę. Gdy weszli, rozbrzmiał krzyk kobiety i odgłos walki.
— Na pomoc! — zawołałem, spiesząc całkiem a l'americaine na miejsce. Ale Borys przytrzymał mnie silnie za ramię.
— Nic tam po nas! — rzekł znacząco. — To sprawa policji.
— Jakaś zbrodnia, morderstwo może! — odparłem na widok zamkniętego pojazdu, który się zatrzymał pod domem. — Wrzucono weń dwu mężczyzn i jedną kobietę. Wszyscy troje byli już cisi teraz.
— Chodźmy stąd! — rzekł Borys spiesznie. — Jeśli to był mord, przeczytamy jutro sprawozdanie policyjne, a jeśli, co przypuszczam... szło o coś innego...
— Cóż wówczas przeczytamy?
— Nic!
— W Ameryce zbiegłoby się dotąd z dwudziestu reporterów, a jutro widzielibyśmy ogromne nagłówki nad artykułami.
— Ani dzienniki, ani reporterzy amerykańscy nie zagrzaliby długo miejsca u nas! — zauważył oficer tonem, który mi dał do myślenia.
Niedługo potem doszliśmy do hotelu, a zacny Moskowita pożegnał mnie silnem uściśnieniem dłoni.
Na górze zastałem salon w stanie, w jakim go opuściłem. Świece dopalały się, a drzwi sypialni Heleny były naściężaj otwarte. Czyż nie mógłbym bodaj spojrzeć na uśpioną piękność? Zaciekawienie wzięło górę i zajrzałem ostrożnie.
Wielki Boże! Łóżko było nietknięte, pokój pusty! Przerażony padłem w fotel. Cóż się stać mogło? Przyszedłszy jakotako do siebie po ciosie, przeszukałem wszystko. Znalazłem jej pudełko i kufry, klejnoty nawet, ale Helena znikła.
Gdzież poszła? Co się z nią stało? Może chciała porozumieć się ze spiskowcami i areszto­wano ją? Czy może była ową cichą kobietą, którą niby skrępowane jagnię wrzucono do zamkniętego pojazdu?
Na tę myśl zadrżałem, ale nie z obawy o siebie. Dziwnym sposobem szło mi o jej bezpieczeństwo nie zaś swoje, chociaż często zbierała mnie chętka zniweczania kokietki, która była powodem szalonej zazdrości mojej.
Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że nic uczynić nie mogę, gdyż zdradzenie jej nieobecności byłoby nader niebezpieczne. Na wypadek jakiegoś niespodzianego zajścia największe dla mnie świadectwo niewinności sta­nowiło, iż nie wiedziałem o nocnej wycieczce żony. Co prędzej tedy udałem się do łóżka, nadsłuchując ze strachem kroków powracającej. Ale niebawem zaczął działać szampan wypity w klubie i zasnąłem, by przeżywać w marzeniach okropności, jakich do końca życia nie zapomnę.
Boże wielki! Cóż to był za straszliwy miesiąc miodowy!



ROZDZIAŁ VIII.

Zbudziło mnie stukanie do drzwi sypialni, oraz świeży głosik:
— Drogi Arturze, co ci się przyśniło? Jęczysz tak, że za chwilę zbiegną się wszyscy domownicy.
Siadłem na łóżku. Słońce świeciło jasno przez okno. Cóż się tedy stało, co mi groziło, czy zniknięcie tych strasznych zwidów sennych oznaczało tylko odłożenie wyroku śmierci?
— Arturze!
To był jej głos. Przypomniałem sobie wszystko i wyskoczyłem zelektryzowany z łóżka.
— Drogi Arturze!
— Cóż tam?
— Śniadanie, najdroższy. Strasznie zaspałeś. Pstrągi stygną! — powiedziała małżonka moja.
Ubrałem się spiesznie i wszedłem do salonu, gotów stawić czoło zawikłaniom i niebezpieczeństwom, jakie mnie czekały w tym dniu, w postaci mej „oficjalnej żony“. Jako uosobienie ponętnej gosposi siedziała u stołu, zastawionego apetycznem śniadaniem, nalewając herbatę. Miała kokieteryjny szlafroczek, który czyni mężczyźnie kobietę pożądańszą jeszcze i bardziej uwodzicielską, niż pełna tualeta. U mego nakrycia leżała kartka, wedle której dozwolono mi przebywać w stolicy przez trzy tygodnie.
— Nigdy jeszcze nie czekałam na ciebie tak długo, mój drogi! — rzekła łagodnie.
— Tyle mam zajęcia — odparłem — tak dużo od tego zależy...
Z uwagi na kelnera, podjąłem na nowo rolę czułego małżonka, wyciskając pocałunek na jej ustach, przeciw czemu nie mogła się bronić, bez narażenia na szwank filiżanek i sosjerek.
Zarumieniona rzekła kelnerowi:
— Mamy już wszystko czego nam potrzeba! — a kelner wyszedł czyniąc grymas. Zapewne myślał, że chcę innego jeszcze powitania na dzień dobry.
— Drogi Arturze! — zawołała. — Zobaczno, czy drzwi dobrze zamknięte. Straszne tu wszędzie przeciągi.
Przekonawszy się, że służący nie podsłuchuje, wróciłem do stołu, ona zaś szepnęła:
— Cóż znaczyły te straszne okrzyki przez sen? Gdybym pana nie zbudziła, zbiegłby się tu cały hotel.
— Moja pani! — odrzekłem gniewnie. — Śniło mi się, że mnie z łaski pani knutowano!
Ton mój był tak patetyczny, że wybuchła szalonym śmiechem, co mnie, oczywiście, rozzłościło bardziej jeszcze.
Gdy minął śmiech, szepnęła mi:
— By uniknąć tej okropności, musimy się poważnie naradzić co czynić dalej, a śniadanie daje tę właśnie sposobność.
— Pani wychodziła w nocy? — spytałem cicho. — Dokądże to?
— Na to nie odpowiem, z uwagi na własne bezpieczeństwo pańskie. Im mniej znał pan będziesz szczegółów, tem lepiej na wypadek odkrycia. Wystarczy gdy powiem, że daleko posunęłam sprawę moją, nie budząc w hotelu podejrzenia, gdyż wszyscy byli pewni, że jestem u Weleckich. Nie bierzesz pan, widzę, pstrągów. Są wyborne!
— Nie, dziękuję! — odparłem z niezadowoleniem.
Apetyt Heleny nie ucierpiał widocznie wskutek naszych trudności, gdyż jedząc dalej spokojnie, dodała:
— Czekają nas nowe kłopoty, drogi Arturze! Może filiżankę kawy?
— Nie! — burknąłem, pytając zaraz: — Nowe?
— Tak, te oto właśnie! — powiedziała, podając mi paczkę listów. — Musimy ustalić postępowanie, nie odstępując już potem na krok od powziętej decyzji. Czy mam zostać wprowadzona w towarzystwo, czy nie?
To rzekłszy, rzuciła na stół kilka kart wizytowych, przeważnie wysoko postawionych osobi­stości. Pośród nich było zaproszenie na bal hrabiny Ignacjew, z dołączonym biletem księżny Palicyn, na znak że jej zawdzięczamy ten honor.
— Jeśli odrzucę te zaproszenia i nie wejdę do towarzystwa, może to wzbudzić podejrzenie. W razie przyjęcia staniemy na widowni stolicy w sposób zbyt jaskrawy.
— Jak długo zamierza pani pozostać tutaj?
— Do chwili ukończenia dzieła.
— To znaczy?
— Trzy dni najdalej, chociaż posunęłam sprawę tak już daleko, że przy sprzyjających okolicznościach mogę być gotową jeszcze dziś popołudniu.
— Potem zaś gotowa pani opuścić Rosję, gdy tylko znajdę środki wyjścia?
— Tak! Ale czy pan je znajdziesz? Łatwo wpaść do pułapki, ale bardzo trudno wydostać się! — odparła, wzruszając ramionami.
— Idzie przedewszystkiem o to, by na nas nie spoczęło podejrzenie! — powiedziałem z powagą. — Muszę napisać do żony w Paryżu. Inaczej mogą nadejść telegramy nader kłopotliwe.
— Zrób pan to jak najprędzej.
— Atoli córka moja przybędzie tu za trzy dni!
— To się stać nie może!
— Jakże zapobiec?
— Depeszą! Możesz pan to uczynić bez obawy, nie mając tu „oficjalnej córki“! — zażartowała. — Co do towarzystwa zaś, to jest zgoła niemożliwe odprawić z kwitkiem żonę Konstantego Weleckiego. Jeśli zaś ją przyjmę, muszę przyjąć także innych. Całkiem swobodne zachowanie osłoni nas najlepiej przed podejrzeniem.
— Czyń pani co chcesz! — burknąłem gniewnie. — Siedzę w pułapce i basta!
Potem wtajemniczyłem ją w najdrobniejsze szczegóły odnośnie do córki, oraz podziału majątkowego, z powodu czego przybyłem do Petersburga, jako jej przedstawiciel. Ułatwiało to Helenie odgrywanie roli Mrs. Lenox. Z całym naciskiem zaleciłem, by unikała zapytań co do Ameryki, nie mówiła zbyt wiele o przod­kach swych Vanderbilt-Astor i wogóle twierdziła to tylko, co wie dobrze.
— Drogi Arturze! — szepnęła z chytrym uśmiechem. — Dziękuję ci, że mnie uczysz, bym była, jak ty, mądrą. Ale jest jeszcze pewna sprawa. Czy nie wyda się podejrzanem, że tak szybko opuszczamy Petersburg, zanim widziałeś się z córką i przed załatwieniem jej sprawy?
— Dziś jeszcze pójdę do adwokata i postaram się przeprowadzić sprawę jak najszybciej! — powiedziałem, wstając, by to wykonać.
W kilka minut później, zbiegła oficjalna Mrs. Lenox ze schodów i stanęliśmy na „Newskim“.
Na najbliższym postoju dorożek, wybrała Helena powóz kryty, powiedziawszy woźnicy kilka słów po rosyjsku.
— Pozwól mi pan załatwić wszystko! — rzekła. — Znam miasto, a teraz mamy zaufanego człowieka!
Z całym spokojem kazała jechać do poselstwa amerykańskiego i rozsiadła się wygodnie na poduszkach. W poselstwie przyjął mnie chargé d’affaires i wręczył mi list z Paryża, który bez otwierania, czując bicie serca, ukryłem w kieszeni. Gdym pokazał list wierzytelny, spytał urzędnik grzecznie:
— Czem mogę służyć, panie pułkowniku?
Wyraziłem życzenie, by listy moje z Rosji szły pocztą poselstwa.
— Bardzo mi przykro, — odrzekł sekretarz — ale jest to właśnie rzecz, której uczynić nie mogę. Niektóre mniejsze poselstwa popadły w podejrzenie przesyłki listów, wojskowości dotyczących, za wysokiem wynagrodzeniem. Skutkiem tego złożył doyen korpusu dyplomatycznego, na nasze wspólne życzenie, dekla­rację panu v. Giers, że odtąd listy prywatne nie będą wysyłane za pośrednictwem poselstw. Pod tym tylko warunkiem zdołaliśmy utrzymać nadal przywilej pieczętowania worków naszych. Listy do pana skierowane mogę przyjmować, bowiem nie ponoszę za to odpowiedzialności.
Proponował mi potem wszelkiego rodzaju usługi i dał adres, oraz rekomendację do pewnego wybitnego adwokata, o co poprosiłem. Podziękowawszy, odszedłem.
— Co się stało? — spytała Helena, spojrzawszy na mnie, ja zaś zawiadomiłem ją o trudnościach z listami.
— Zostaw pan mnie przesyłkę listów swoich! — odparła, rzucając zaraz woźnicy rozkaz. — Do urzędu telegraficznego! Prędko!
Tam zatelegrafowałem, donosząc córce o przybyciu; podając, jako adres swój poselstwo ame­rykańskie, zakończyłem:
— Nie pisz do nikogo, prócz do mnie tutaj. Zostań gdzie jesteś. Przybędę niebawem. Jedno­cześnie wysyłam list, który objaśni wszystko.
W ten sposób usunąłem jedno z niebezpieczeństw, wiedząc, że Weleccy przez delikatność pozostawią mi spisanie umowy, jako przedstawicielowi interesów córki mojej.
— Teraz chciałbym, o ile to możliwe bez niebezpieczeństwa przeczytać list z Paryża, odpowiedzieć nań, a także napisać do córki.
— Stanie się to zaraz! — odrzekła z wielką pewnością Helena.
Podała woźnicy adres. Drgnął zdumiony, zaraz jednak skinął znacząco głową. Zauważyłem, że nakładał sporo drogi. Jechał raz prędko, to znów powoli i dopiero rozejrzawszy się bacznie, obrał właściwy kierunek. Wjechaliśmy szybko w przecznicę, oddaloną co naj­mniej dwie mile od urzędu telegraficznego, i stanęli przed małym sklepikiem o dwu oknach wystawowych. Nad drzwiami widniał nic nie mówiący szyld:


Lr Brun. Modes de Paris.

— Proszę przyjechać za dwie godziny! — rozkazała władczyni moja woźnicy, dając mu kilka jeszcze innych zleceń. Potem zasłoniwszy twarz gęstym welonem, wbiegła szybko po stopniach podjazdu gestem nakazując, bym szedł za nią. Wysiadłem i po stwierdzeniu, że nie było w pobliżu nikogo, ktoby nas mógł podglądać, wszedłem do sklepu, a woźnica znikł na zakręcie.
— Potrzebuję sukni na bal hrabiny Ignacjew! — powiedziała Helena zgrabnej Francuzeczce. — Ale musi być gotowa w ciągu trzech dni. Czy podejmuje się pani tego?
— Będzie prędzej jeszcze, jeśli taka wola wielmożnej pani!
Potem Helena szepnęła coś, czego nie zrozumiałem, krawczyni wskazała drzwi boczne, a Helena wprowadziła mnie do wygodnie urzą­dzonego pokoiku, mówiąc:
— Tu są przybory do pisania. Proszę pisać listy, podczas gdy będę wybierała suknię.
— Ależ ma pani mnóstwo sukien w kufrach swoich! — zaoponowałem.
— Potrzebuję innej... nie mam co włożyć na siebie... ot, kaprys kobiecy. Nie pytaj pan, proszę, i nie zbliżaj się do drzwi! — oświad­czyła piękna dama i wyszła, mnie zaś ogarnęło straszliwe podejrzenie, iż jestem w kryjówce nihilistów!
Odpisałem drogiej, kochanej żonie mojej w Paryżu na jej dobry list, otrzymany w poselstwie. O ile wiem, płakałem przytem. List mój był błędny, niegramatyczny może, ale zupełnie celowy.
Prosiłem dalekiej przyjaciółki, by nie pisała tu do nikogo prócz mnie, z powodu bieżących interesów i wysyłała listy w podwójnej kopercie do poselstwa. Zakazałem jej także telegrafo­wać, gdyż depesze wpadają w ręce rządu. Listy przeznaczone dla córki miała także do mnie adresować. Potem opisałem serdeczne przyjęcie Weleckich, dodając jednak, że zamierzam przez adwokata przeprowadzić sądownie dział majątkowy, zasięgnąwszy przedtem informacji. Odradzałem jej stanowczo przyjazd do Petersburga, zwłaszcza, że bardzo prędko wrócę. Klimat jest tu fatalny, a ponadto panuje grypa i cholera azjatycka.
List ten zaadresowałem do firmy Drexel, Harjes & Co. w Paryżu.
Następnie napisałem do Małgorzaty, wyjaśniając obecny stan rzeczy i polecając jej także nadsyłać listy przez poselstwo. Prosiłem, by pisząc do matki, czyniła to przeze mnie dla uniknięcia połowy trudu. Przyrzekłem, iż ją odwiedzę rychło, ale zabroniłem przyjazdu do Petersburga. Nie wypadało mieszkać u Weleckich podczas roztrząsania spraw pieniężnych, a także niesposób było trzymać się od nich zdala. Przestrzegłszy raz jeszcze, by nie pisała do nikogo poza mną, obiecałem przyjechać razem z matką do Rjazania, gdyż damy w Rosji nie powinny podróżować same.
Było to wszystko pięknie obmyślone, zwłaszcza jeśli się weźmie na uwagę, że drżałem za każdem otwarciem drzwi i śmiechem, czy piskiem pomocnicy krawieckiej przy robocie, dolatującym z pokoju sąsiedniego.
Ledwo skończyłem, wróciła Helena.
— Moja suknia balowa będzie istnym cudem świata! — wykrzyknęła, pytając potem cicho o listy, które jej wręczyłem.
— Ręka pańska jest wilgotna, jesteś pan wzburzony... masz gorączkę! — zauważyła. — Wracaj pan teraz spokojnie do hotelu, albo lepiej jeszcze do Jacht-Klubu i zapomnij o tym domu. Listy zostaną wysłane. Ja... przyjadę dziś później trochę. Spotkawszy kuzynka Saszę, powiedz mu pan, by nie przychodził przed piątą, gdyż muszę się dlań wystroić.
Przystałem na to z gniewem. Wychodząc ze sklepu rozejrzałem się przezornie. Nie było nikogo w pobliżu, prócz wyrostka, który puszczał orła. Ale może właśnie ten orzeł był sygnałem? Szedłem spiesznie, dysząc ciężko, a mimo ostrego zimna pot spływał po mnie. Boże wielki! Trzeba czasu na to, by zostać spokojnym zbrodniarzem!
Szedłem, rozmyślając.
Musiałem pozostać najmniej trzy dni w Petersburgu, przedtem wyjechać nie było można. Otoczony znanemi i nieznanemi niebezpieczeństwami, winienem był opanować nerwy i być tak chłodny, jak ów nihilista, który pisał rozprawę filozoficzną, sporządzając jednocześnie bombę dynamitową. Trzeba było także, rozmawiając z szefem tajnej policji zapalać cygaro fidibusem, skręconym z szyfrowanej depeszy... Trzeba było...
Nagle dobre postanowienia przerwał mi znany głos.
Wielki Boże! Szef policji we własnej osobie!
Stał przede mną baron Friedrich. Na szczęście szybki marsz, wielkiemi krokami, oddalił mnie co najmniej o milę od podejrzanego sklepu. W tej chwili znajdowałem się w ulicy ożywionej, gdzie można napotkać ciekawych cudzoziemców. Wierny, dopiero co powziętej decyzji, rzekłem uprzejmie:
— Bardzo mnie cieszy, baronie, że pana spotykam! — potem, spojrzawszy na zegarek, dodałem: — Wczoraj postawiłeś mi pan śniadanie, jakiego chyba niema na świecie. Pozwolę sobie tedy zaprosić pana na lunch możliwie dobry.
— Brawo! — wykrzyknął. — Zaprowadzę pana do małej, ale najlepszej restauracji Petersburga, którejbyś pan, nawet po kilku miesiącach pobytu, sam nie odnalazł.
Jął paplać o rzeczach obojętnych, ja zaś wmówiłem w siebie, że wyraźna chęć obcowania z szefem policji tajnej ochroni mnie od wszelkich podejrzeń.
Niebawem stanęliśmy przed danym lokalem: Pichoir, Restaurant français.
Rozejrzawszy się po wąskiej uliczce, o niskich domach, powiedziałem:
— Przyznaję, że sam nie trafiłbym tu nigdy.
Niecierpliwy ruch dłoni barona zmusił mnie do wejścia i za chwilę siedzieliśmy w oddzielnym gabinecie, przy pięknym stole, ja zaś zauważyłem nie bez zainteresowania, że służba traktuje wszechpotężnego naczelnika sekcji trzeciej równie uprzejmie, jak innych śmiertelników.
Otrzymawszy zamówienie, znikł kelner, ja zaś rzekłem:
— Tutaj, widzę, nie znają pana!
— Nie! — odparł, robiąc grymas. — Ale, zdaje się, powiedziano już panu kim jestem. Nie bywam nigdy dwa razy w krótkim przeciągu czasu w tym samym lokalu. Gdyby mały Friedrich uczęszczał stale do jednej restau­racji, otrutoby go pewnego dnia.
Ponieważ podczas rannego śniadania nie jadłem nic, przeto wziąłem się odrazu do wszędy obecnego francuskiego chleba, ale na te zło­wieszcze słowa, opadła mi ręka.
— Ho, ho... — zaśmiał się. — Odszedł pana, widzę, apetyt, biedny przyjacielu.
Wybąknąłem z trudem, że stawiłbym czoło innym jeszcze rzeczom dla jego towarzystwa.
— A więc staw pan czoło temu niebezpieczeństwu! — odpowiedział, biorąc się do jedzenia, które właśnie wniesiono.
Wziąwszy na odwagę, poszedłem za jego przykładem; i rzeczywiście, wszystko było wyśmienite
W przerwach pomiędzy daniami, zauważył:
— Drogi przyjacielu, nieświetnie pan wyglądasz.
— Istotnie, mało spałem nocy ubiegłej.
— Ach!
— Byłem w Jacht-Klubie.
— A rezultat?...
Dobyłem garść banknotów.
— Miałeś pan szczęście! A szanowna małżonka... jak zawsze, czaruje?
— Nie, kupuje, jak zawsze.
— Jesteś pan dowcipny.
— To istotna prawda. Wybiera właśnie toaletę na bal hrabiny Ignacjew.
— Ocho! Płyniecie państwo tedy z wielkim prądem! — powiedział z miną pożądliwą. — Może i ja tam będę.
— Tak?
— To znaczy, o ile car raczy zaszczycić bal obecnością swoją.
W tej chwili, jakiś płochliwy, niemiły trwożny wyraz ściganego zwierzęcia, odbił się w tłustej twarzy małego człowieczka.
— I pan także nie wyglądasz świetnie! — zauważyłem.
— To prawda! — przyznał. — Powiem panu w zaufaniu, że wyczerpuje mnie bardzo nieustanny strach i podniecenie, związane ze sta­nowiskiem mojem. Mam wrażenie, iż jestem chłopcem, któremu polecono oganiać kawał mięsa od much. Ale jest ich bardzo dużo i pewnego, pięknego poranku mógłbym nie dostrzec jednej, a wówczas...
— Mięso ucierpiałoby? — przerwałem.
— I chłopiec także! — odparł, wzruszając komicznie ramionami, po chwili zaś powiedział:
— Przed kilku laty doznał wasz prezydent Garfield nieszczęśliwego wypadku, wszak prawda?
— Tak! — odrzekłem. — Został zamordowany.
— Cicho! Nie wyrażaj się pan tak otwarcie! Co się potem stało z waszyngtońskim prezydentem policji?
— Nic. O ile wiem został nawet dalej w urzędzie.
— Nic? O jakże miło być u was prezydentem policji! Wy, Amerykanie jesteście narodem wielkim! U nas byłoby to zgoła niemożliwe. Tutaj obowiązuje zasada: daj głowę zbrodniarza, albo swoją własną! — westchnął, potem zaś dodał bezpośrednio: — Muszę już iść... zbyt wiele cięży na mnie... od przyjazdu nie rozbierałem się jeszcze.
— O tak! — przyznałem. — Nocy ubiegłej widziałem kawałek pańskiej roboty.
— Doprawdy? Gdzie? — rzucił tonem pytania i podejrzenia jednocześnie. — Co pan wiesz o robocie mojej?
W odpowiedzi, opowiedziałem mu to, na co patrzyliśmy obaj z Borysem, wracając o świcie z Jacht-Klubu.
— Tak jest! — zawołał. — Schwytałem jedną, ale nie tę... wielką... o gdyby mi się udało ją ująć! Znaczyłoby to dla mnie tyle co pół tuzina orderów i dozgonne zaufanie władcy mego. Ale ona jest bardzo przebiegła, bystra i godny z niej istotnie przeciwnik barona Friedricha. Obawiam się serjo, że tego nie dokonam nigdy! — gestem komicznej rozpaczy przeczesał palcami włosy, potem zaś powiedział: — Zadługom się zasiedział... au revoir!
Ale w drzwiach obrócił się jeszcze, pytając:
— Czy w drodze z Berlina do Ejdkun nie zauważył pan bardzo pięknej kobiety?
— Kilka nawet.
— Dobrze. Ale pytam o kobietę ciemnowłosą, o brunatnych oczach, która ma w zachowaniu urok przedziwny, czaruje wprost czemś dziecięcem, a posiada rozum dyplomaty.
— Oczywiście! — odrzekłem, a serce mi stanęło.
— Znasz ją pan? Któżto to?
— Znam istotnie! — wykrzyknąłem z męstwem rozpaczy. — To żona moja!
— Pańska żona? O tak... ha, ha! — wydał z siebie coś w rodzaju śmiechu. — Jesteś pan jowjalny i stroisz żarciki nawet w rozmowie z szefem tajnej policji. Wy, Amerykanie nie możecie się obejść bez żarcików.
Łysnął ku mnie oczami i odszedł. Boże! Cóż mogło oznaczać to łyśnięcie? Uczułem się w położeniu rozpaczliwszem jeszcze.
Kobieta, która żartem jakby tylko nosiła nazwisko żony mojej, była baronowi Friedrichowi tak ważną, że wytężał wszystkie swe zdolności umysłowe, by ją pochwycić, bowiem własne jego bezpieczeństwo zawisło od powodzenia na tym punkcie.
Uświadomiwszy sobie to wszystko, zerwałem się i zapłaciłem rachunek. Powziąłem stanowczą decyzję wydostania się jak najprędzej z Rosji.
By to uczynić z pozorami rozsądku, musiałem w pierwszej linji uregulować sprawy córki, z powodu których przyjechałem do tego przeklętego kraju.
Co prędzej tedy wyruszyłem do adwokata, którego adres dano mi w poselstwie.



ROZDZIAŁ IX.

Nareszcie wraca! Pewnie prosto od swego nieznośnego adwokata! — wykrzyknęła Helena, gdym wszedł do naszego saloniku. Ton jej głosu był wesoły, a spojrzenie uspoka­jające.
— Tak jest! — odparłem. — I miło mi powiedzieć ci, że wszystko idzie gładko.
— Pozwól, że cię przedstawię pani Weleckiej, która czeka już od pół godziny na ciebie i dużo mi naopowiadała o naszej drogiej Małgosi. Olgo, oto mąż mój.
Arystokratyczna dama o białych włosach i dostojnych, a pociągających ruchach powitała mnie z uśmiechem uściśnieniem ręki, podając do pocałunku policzek.
— Konstanty pragnął wraz ze mną przybyć do was, ale przeszkodziło mu, niestety, posiedzenie Rady Państwa! — powiedziała. — Polecił mi jednak nastawać na to, byście się do nas przenieśli. Pokoje nasze czekają.
Nowy kłopot. Pod żadnym warunkiem nie mogłem ścierpieć, by Helena zamieszkała pod dachem Weleckich. Tym razem sama przyszła mi z pomocą.
— Powiedziałam już Oldze — rzekła używając z całą swobodą imienia krewnej mojej — że pobyt nasz tutaj będzie bardzo krótki.
— Bardzo krótki? — przerwała gościnna Olga. — Jestem pewna, że mąż mój na to nie zezwoli! — jęła wywodzić, jakiem by to było rozczarowaniem dla całej rodziny.
— Nie możemy, niestety, zostać dłużej tym razem! — odparłem. — Gdy tylko, wraz z Konstantym i adwokatem poczynię wstępne kroki dla uregulowania wiadomych spraw majątkowych, muszę wracać w pilnych interesach do Paryża. Ale za miesiąc wrócę.
— Jakże długo zostajecie teraz?
— Trzy dni może tylko, a w tych okolicznościach...
— Przenieście się tedy do nas bodaj na dwa dni! — nalegała Olga.
— Jakto? — wykrzyknęła Helena. — W tak krótkim czasie dwa razy pakować rzeczy? Poza tem mam bardzo dużo zajęcia, jeśli mi wypadnie uczestniczyć w balu hrabiny Ignacjew. Nowa suknia, a brak garderobiany, bowiem nie wzięłam jej, wiedząc, że bardzo rychło wrócimy do Paryża.
— To nic! Pożyczę ci jednej z moich! — proponowała gościnna dama.
Na szczęście rozmowa została w tej chwili przerwaną skutkiem wejścia księżnych Palicyn, które przybyły zapytać, czyśmy otrzy­mali zaproszenie na bal, nalegając, byśmy wzięli w nim udział.
— Moim to jest obowiązkiem i przyjemnością wprowadzić naszych przyjaciół amerykańskich w towarzystwo! — zawołała Welecka i zaczął się spór przyjacielski o to, kto mojej „oficjalnej żonie“ będzie robił honory stolicy. Dosia, zakochana w niej formalnie, popierała wywody księżny pocałunkami i pieszczotami wszelkiego rodzaju.
Nie wiem jak długoby to trwało, gdyby nie wszedł Sasza, piękniejszy jeszcze i bardziej, niż zawsze lekkomyślny.
— Nakoniec jestem, droga Lauro! — wykrzyknął, składając na policzku Heleny pocałunek, zgoła nie kuzynowski.
Potem zmieszał się trochę i zagryzł usta na widok narzeczonej, która powiedziała dość nieopatrznie:
— Drogi Saszo! Wszakże mówiłeś, że przez cały dzień dzisiejszy pełnisz służbę.
— To prawda, moja Dosiu! — odparł niedbale. — Wyrwałem się na pół godziny, by wpaść do naszych amerykańskich krewnych.
Porozmawiawszy chwilę, wziął narzeczoną nabok, widocznie, by z nią zawrzeć zgodę. Usłyszałem przynajmniej w przechodzie, jak mówił:
— Ależ ona jest przecież babką... babką, droga Dosiu.
— To prawda, jednak tak uroczą... — szepnęła dziewczyna.
Tymczasem przynoszono raz po raz karty wizytowe licznych krewnych Weleckich i wielu znajomych ks. Palicyn, przedstawionych na dworcu, tak że niebawem salonik nasz napełniły piękne damy i wytworni panowie, a wśród nich Helena poruszała się z urokiem i wdziękiem pozyskującym serca wszystkich. Przybył także sekretarz naszego poselstwa, posłyszawszy o sukcesach rodaczki. Sasza przysiadał się najczęściej do mojej „oficjalnej żony“, zwracając się do niej i wyrażając nie­ustannie uwielbienie w słowach i spojrzeniach, niebaczny na smutne oczy narzeczonej, która zaniedbana siedziała w kątku.
Ja sam trzymałem się Weleckiej i księżny, obmyślając z niemi plan najbardziej celowego wykorzystania naszego krótkiego pobytu w stolicy, i zauważyłem, że Olga nie oponuje już przeciw rychłemu odjazdowi, na widok nadskakiwania żonie mej przez pięknego bratańca.
Ułożyliśmy, że wieczór tegoż dnia będziemy u Weleckich na kolacji, w ścisłem kółku rodzinnem, zaś w dniu balu udamy się wraz z księżną do hrabiny Ignacjew. Nagle sko­czyłem na równe nogi.
W salonie stał piękny fortepian, do którego zwabiła Helenę Dosia, znużona patrzeniem na zaloty narzeczonego. Usłyszałem jak Helena mówi uprzejmie:
— Chcecie państwo posłyszeć głos mój? Chętnie zaśpiewam, chociaż wyszłam z wprawy potrosze... Nie, dziękuję, śpiewam bez nut, to też nie potrzeba mi kawalera dla obracania kartek! — dodała pod adresem usłużnego Saszy.
Za chwilę rozbrzmiała pieśń The Savannae River, przepojona tkliwym urokiem, jaki słynna Nilson wkładać zwykła w tę starą melodję murzyńską. Zaczęliśmy się domagać dalszego ciągu, a utalentowana uwodzicielka zaśpiewała Home sweet home tak naturalnie, tak wzruszająco, tak bosko pięknie, że wydało nam się słyszeć Patti i długo siedzieliśmy w milczeniu, gdy przebrzmiał ton ostatni.
Po długotrwałych oklaskach pełnych zapału, będących podzięką za tak bosko od­śpiewane pieśni amerykańskie, oddalili się goście, zasypując nas zaproszeniami. Odszedł także Sasza. Nastała pora posiłku, tedy uznał to za obowiązek grzeczności. Zaraz po nim odprowadziła Helena do drzwi ostatnią z dam i usłyszałem te słowa:
— Proszę nie zapominać o mnie, gdy pani tej zimy będzie w Paryżu. Oto mój adres paryski.
Dobyła piękny, monogramem zdobny, mały portfelik i wręczyła damie kartę wizytową.
Dama znikła, ja zaś stałem osłupiały tem wydarzeniem. Gdyśmy zostali sami, szepnąłem Helenie:
— Teraz zdradziłaś się pani na dobre.
— Jakto? — spytała obojętnie.
— Oczywiście, przez wręczenie tej Rosjance karty wizytowej... gdy tylko przeczyta, wszystko zostanie odkryte.
— Sądzisz pan, że jest to rzeczywiście tak niebezpieczne? — rzekła ze śmiechem. — Obejrzyj pan to lepiej.
Podała mi portfelik z monogramem prawdziwej żony mojej L. M. L., zawierający bi­lety wizytowe najzupełniej takie, jakich używała żona moja w Paryżu.


Mrs. Arthur B. Lenox

Nr 37, Boulevard Malesherbes

— Widzi pan tedy, że dałam je wydrukować w Paryżu jeszcze dla celów mojej wycieczki rosyjskiej. Przykładam pewną wagę do takich drobnostek, drogi Arturze! — rzekła śpiewnie piękna spiskowczyni, ja zaś stałem osłupiały tą chytrością i przewidywaniem.
Zaraz potem wykrzyknęła:
— Jakże się panu podobały moje pieśni amerykańskie?
— Śpiewa pani, jak primadonna! — przyznałem z zachwytem. — Skądże jednak znane są jej pieśni ojczyzny mojej?
— Wyuczyłam się ich dla odgrywania roli Mrs. Arthur B. Lenox, la belle Americaine! — oświadczyła zagadkowa istota. — O, umiem z tuzin jeszcze innych pieśni murzyńskich, a także Star Spangled Banner. Czy chcesz pan posłuchać?
Rzekłszy to, jęła śpiewać ten nasz hymn patrjotyczny, ja zaś jęczałem w duszy na myśl, jak chętnie znalazłbym się pod tym opiekuńczym sztandarem, zdala od dwugłowego orła flagi rosyjskiej.
— A teraz muszę zamienić z panią ważkich słów kilka w sprawach prywatnych! — oświadczyłem.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem Sasza...
— Nie teraz! — rzekła, spoglądając na zegarek. — Mam tyle zaledwo czasu, by się ubrać na przyjęcie! — podbiegłszy pod drzwi sypialni, obróciła się do mnie, mówiąc: — Bądź spokojny, wszystko dzisiaj poszło doskonale. Teraz właź co prędzej we frak, jak przystało dobremu, kochanemu małżonkowi.
— Zakochanemu, raczej! — odparłem.
Zamknęła drzwi, ja zaś idąc za jej radą, ubrałem się także.
W godzinę potem wysiedliśmy na Wybrzeżu Angielskiem. Za nami lśniła piękna Newa, przed sobą zaś mieliśmy gościnny pałac Weleckich, którego próg przekroczyłem, czując na twarzy rumieniec wstydu, bowiem dopuściłem, by towarzysząca mi kobieta, miast prawowitej małżonki, przyjmowała honory i miłość krewnych moich.
Ale za chwilę, opanowany już, omal nie wybuchnąłem śmiechem, słysząc jak lokaj anonsuje państwa pułkownikowstwa Lenox, wprowadzając nas do salonu.
Zastaliśmy tu całą rodzinę. Był Konstanty, Olga, Sasza, Borys, dalej dwaj synowie Konstantego, jeden paź u dworu, drugi kadet cesarski, oraz przemiła, dziewięcioletnia córeczka jego.
Dziewczynce, imieniem Zosia, towarzyszyła guwernantka, młoda, piękna, smukła Francuzka, w sukni dość dekoltowanej, którą nam pani domu przedstawiła jako Mlle Eugenie de Launay.
Gwarząc z panem domu, widziałem jak Helena potrafiła niepostrzeżenie pozyskać serca wszystkich, zwłaszcza młodych. Paź był przez cały wieczór jej własnym paziem, kadet ku jej czci popisywał się najświetniejszemi for­mami wojskowemi, a mała Zosia cisnęła się do niej, zowiąc, niestety, babcią.
— Nie jest to przecież twoja babcia! — rzekła Olga ze śmiechem.
— Jest babcią mego małego kuzynka, przeto musi być także moją! — wykrzyknęła Zosia. — To moja babcia. Wróżka! Tak zwie ją Sasza... on powiada...
Pocałunkami ją zasypała Helena, która w ten sposób chciała ukryć rumieniec i lekkie zakło­potanie.
Ta dziecięca niedyskrecja zepsuła potrosze nastrój towarzystwa. Ale Sasza śmiał się wesoło, ja zaś podchwyciłem groźne spojrzenie Francuzki, skierowane ku żonie mojej. Olga powiedziała:
— Cicho bądź, moje dziecko, języczek masz zbyt długi na swój wiek.
— To jest prawda! — zawołała dziewczynka. — Wygląda zupełnie jak wróżka.
Wtopiła pełne podziwu oczy w Helenę, która w lekkiej falistej sukni, będącej arcydziełem Wortha, była podobną do wieszczki, a nawet piękniejszą może jeszcze.
— Uważaj, by nie popsuć sukni wróżki! — rzekła Olga ze śmiechem, gdy dziecko przytuliło się Heleny, nie zważając na przepyszną szatę. — Lepiej byłoby, gdybyś odeszła do swego pokoju.
— Może aż po kolacji? A czy mogę wrócić na deser? — prosiła mała, wyprowadzana przez guwernantkę.
Francuzka obróciła się od progu, a podchwyciwszy namiętne, iście tatarskie spojrzenie, jakiem Sasza obrzucił Helenę, pochylając się nad nią, zadrżała, przyczem twarz jej nabrała wyrazu strachu i rozpaczy.
— Acha! — pomyślałem. — Pan Sasza uprawia swój proceder na wielką skalę!
Rozmowa stała się znowu ogólną.
Chodziłem po dużej, wygodnie urządzonej komnacie, a Borys objaśniał mi portrety rodzinne na ścianach. Stanęliśmy przy frontowem oknie wychodzącem na Newę. Rzekę zalegały liczne statki, rysujące się wyraźnie w świetle księżyca.
— Niedługo się to skończy! — rzekł Borys. — Nadchodzi zima, a miast statków będą się po Newie uwijały sanki.
Oczy moje wybiegły poza srebrne nurty, ku brzegowi przeciwległemu, gdzie widniał gmach olbrzymi, z granitu zbudowany. Drgną­łem, bowiem przestudjowawszy należycie przewodnik, wiedziałem, że mam przed sobą straszliwe więzienie, w którego mokrych, głęboko pod dno rzeki sięgających kazamatach zginęło marnie tylu ludzi.
— Cytadela Petropawłowska! — objaśnił Borys.
— Więzienie skazańców politycznych, nieprawdaż?
— Tak! — powiedział, ja zaś uczułem w tej chwili na karku lekki oddech, oraz westchnienie. Była to Helena.
— Zdaje mi się, Arturze, iż wszyscy czekają, byś poprowadził panią Welecką do stołu.
— Kuzynka jest dziś łupem naczelnika rodu, ale ja siedzę po drugiej stronie! — szepnął Sasza, przystępując do niej w tej chwili.
Nawet pełne uroku oblicze i pogodne zachowanie Olgi, podczas gdyśmy wkraczali do jadalni, nie mogło mi przywrócić zwyczajnego, radosnego nastroju. Przygnębiał mnie obraz ogromnej fortecy, w której tajnych celach zginęła taka masa zbrodniarzy, gdzie zapewne i ja także dokonam żywota. Ale niedługo, siedząc w jasno oświetlonej sali, przy pięknie zastawionym i rozrzutnie wprost kwiatami ubranym stole, świat wydał mi się bardziej różowy.
Nie żałowaliśmy sobie obowiązkowych w Rosji zakąsek, solonych ryb, kawioru i innych, których celem jest podniecenie apetytu. Ale dopiero po dwóch daniach kolacji istotnej, podczas których krążyły gęsto puhary, odzyskałem panowanie nad sobą.
Konstanty, siedzący u góry stołu, był wcieleniem gościnności, a Helena, mająca po drugiej stronie Saszę, była w doskonałym humorze. Niebawem zawiązała się lekka, wesoła rozmowa, a pod koniec uczty, opowie­działem kilka dobrze ułożonych anegdot z mego życia żołnierskiego, które wywołały wielką wesołość. Najgłośniej śmiała się Helena, nie mogąc przestać.
— Hm... — zauważył Sasza — kuzynka śmieje się z opowiadań męża, które musiała już chyba sto razy słyszeć.
— Tysiąc razy, drogi kuzynie! — szepnęła wzruszając ramionami.
— O tak! — ozwała się Olga. — Małgosia opowiedziała mi ostatnią z tych dykteryjek dodając, że masz, Lauro, bardzo ponurą minę, ile razy Artur z tem wyjeżdża.
— Tak jest, ale tylko w domu! — odparła Helena z dąsem. — W towarzystwie zachowuję się bardzo uprzejmie wobec anegdot męża. Prawda, drogi Arturze?
Uśmiechnęła się tak szelmowsko, że sam parsknąłem zcicha.
Pani Welecka wstała, damy opuściły jadalnię, a mężczyźni gwarzyli dalej przy winie i cygarach. Niebawem Sasza i Borys przyłączyli się do kobiet, ja zaś mogłem teraz omówić sam na sam z głową rodziny sprawę, dla której przybyłem do Rosji, to jest kwestję spuścizny wdowiej, pozostawionej córce mej przez męża. W krótkim czasie przekonałem się, że Weleccy nie mają zamiaru zaczepiać testamentu, przyznają wszystko, a nawet skłonni są dać więcej. Wezwano mnie tu właściwie tylko dla formy, jako naturalnego przedsta­wiciela, by nie uległy kiedyś wątpliwości, lub opacznej interpretacji, przyznane córce mojej przez łaskawych krewnych rosyjskich, majątek, posiadłości, lub też stanowisko towarzyskie.
Powiedziałem mu, że zaraz po umowie wstępnej wyjadę do Paryża, z powodu pilnych interesów, ale pod koniec sezonu wrócę dla podpisania dokumentów. Ku memu zdumieniu, nie oponował Konstanty wcale, podkreślając tylko, że będziemy zawsze mile widziani w stolicy i dodał:
— Wiesz dobrze, drogi Lenox, zarówno dla dobra Małgosi, jak i waszego! — potem zaś ciągnął dalej: — Sądzę, nie weźmiesz mi za złe, jeśli jako mieszkaniec tego miasta, tobie Amerykaninowi nawykłemu, o ile wiem, z natury do swobody słowa, udzielę rady, byś był bardzo ostrożny w każdem wyrażeniu. Policja czuwa w tym właśnie czasie nader pilnie, nadzorując każdego, który ściągnie na siebie podejrzenie, że jest przeciwnikiem rządu.
— Co? Czy jest coś nowego w dziennikach?
— Drogi pułkowniku! — odparł gospodarz. — Nasze dzienniki nie wiedzą nic. Tajna policja dusi wszystko! Jestem pewny — do­dał cichym głosem — że nawet pośród służby mojej są szpiedzy.
— Kogóż szukają? — spytałem.
— Nihilistów! — szepnął. — Ciągle ten sam miecz wisi nad głowami naszemi!
Westchnąwszy, wstał od stołu.
W tej chwili rozbrzmiał hymn Star span­gled Banner z salonu, gdzie siedząc przy fortepianie, śpiewała Helena pieśń, napełniającą serce moje bezsilną rozpaczą.
— Nie śpiewaj tego! — powiedziałem, przystępując żywo. — Wiesz, jak mnie ten hymn rozdrażnia.
Pochylony nad ramieniem Heleny Sasza zauważył trochę złośliwie:
— Żołnierza amerykańskiego podnieca jego hymn narodowy do tego stopnia, że chciałby wkroczyć na ścieżkę wojenną i ruszyć przeciw Indjanom.
Rzuciłem mu, oczywiście, spojrzenie, świadczące, że najchętniej zaliczyłbym go do Indjan, gdyż w ciągu całego wieczoru zachowywał się względem kobiety, noszącej moje nazwisko, jak natrętny wprost wielbiciel. Zauważyła to także panna de Launay, wróciwszy do salonu z powabną Zosią, a spojrzenia jej świadczyły wymownie, że z tego samego powodu nienawidzi Saszę, żonę moją, i wściekła jest.
Także Olga i mąż jej byli wielce niezadowoleni z tak rażącego i niedwuznacznego zachowania się młodzieńca.
W tej chwili wpadł mi na myśl plan zemsty. Był to jeden ze wspaniałych pomysłów, jakie miewałem często ku uciesze przyjaciół, a przerażeniu wrogów.
Ponieważ znajdowaliśmy się w najściślejszem kole rodzinnem, mogłem sobie pozwolić na poufałość, niedopuszczalną w większem towarzystwie.
Przysiadłszy się do mej oficjalnej żony, nie odstępowałem jej, jako najczulszy, najbardziej zakochany małżonek, korzystając z każdej sposobności, by wycisnąć na jej ustach skromny pocałunek. Urządzałem to w ten sposób, że Sasza był zawsze świadkiem tych pieszczot. Wił się z wściekłości i bólu, ja zaś zauważyłem z żalem, urazą i zdumieniem, że także Helena starała się unikać tych objawów miłości małżeńskiej. Całe towarzystwo rozweselone bardzo, śmiało się z mej płomiennej namiętności dla żony.
— Komiczni jesteście wy, Amerykanie! Dumni z uczuć swoich, przejawiacie je tak chętnie.
— O tak! — wykrzyknął Sasza z pasją. — Prześladują miłością żony swoje!
Ale, jak wszystko w świecie i to piękne, małe zebranie zakończyło się.
Olga z Heleną wyszły do hallu. Rosjanka miała zamiar nazajutrz złożyć szereg wizyt, a moja zagadkowa istota przyrzekła towarzy­szyć jej w ciągu dnia, oświadczając, że wieczór przyrzekła już księżnej Palicyn.
Gdyśmy mieli odchodzić, usłyszałem jak pani Welecka mówi zcicha do Heleny:
— Droga Lauro! Mąż twój jest do dziś dnia istnym kochankiem.
— O tak! — odparła drwiąco moja oficjalna żona. — Prześladuje mnie, ile razy wypije sporo szampana.
Rozstrojony i wściekły, wsadziłem Helenę do powozu, ale zaledwo zająłem obok niej miejsce, nadbiegł Sasza.
— Pragnę raz jeszcze pożegnać cię, piękna kuzynko! — zawołał, potrząsając jej dłonią, co było niezwykłą, zaiste formą pozdrowienia wobec kobiety. W pasji najwyższej zauważyłem, że wsunął billet doux w dłoń, która się doń wyciągnęła żywo.
Zaledwo konie ruszyły, powiedziałem ostro:
— Proszę o liścik, szanowna pani!
— Jaki?
— Ten, który nikczemnik wsunął pani dopiero co w rękę.
— Odważasz się pan domagać listu do mnie pisanego? Jakiem prawem?
— Prawem obrażonego męża! — zawołałem. — Prawem, jakieś mi pani dała, zostając moją oficjalną żoną. Jak długo nosisz pani nazwisko moje, będę czuwał nad jego honorem, nad czcią oficjalnego małżonka! — dodałem strasznym tonem.
Gwałtowny mój występ onieśmielił ją.
— Weź go sobie tedy, obrońco mój! — i podała mi billet doux, słaba, jak jagniątko.
Za moment padła na poduszki powozu, śmiejąc się wprost krzykliwie.



ROZDZIAŁ X.

Uległość jej wzruszyła mnie. Wsunąłem liścik przeklętego Saszy do kieszeni fraka i zwróciłem się do towarzyszki mojej, która opanowawszy swą wesołość zamilkła, przy­stępna i poufna. Ten nastrój wydał mi się korzystnym, to też przedstawiłem jej gałgaństwa uwodzicielstwa młodego gwardzisty, upiększając je nawet potrosze, by ich potworność uwypuklić lepiej jeszcze towarzyszce mojej.
— Poza tem, — zakończyłem — to baraszkowanie jest niebezpieczne, Heleno!
— Dla mnie wcale nie! — odrzekła z czarującą obojętnością.
— Ale dla nas obojga! — zauważyłem. — Czy pani zwróciła uwagę na pannę de Launay?
— Na tę guwernantkę? — powiedziała spokojnie. — Zaledwo ją zauważyłam.
— Trzeba to było uczynić! Pewny jestem, że zabiegi Saszy zdobyły serce tej dziewczyny. Jest oburzona jego bijącą w oczy niewiernością, a zazdrość miewa u kobiet najprzedziwniejsze skutki.
— A u mężczyzn, czyż jest inaczej? — wtrąciła ostro.
Nie zwracając uwagi na tę uwagę, zgoła nie na czasie, ciągnąłem dalej:
— W naszem położeniu nie należy sobie robić wrogów. W razie najlżejszego podejrzenia, odkryje policja nasz rzeczywisty stosunek. Wszędzie pełno szpiegów. Któż wie, jakie kłamstwa może szerzyć o pani ta przez zazdrość podrażniona Francuzica, a złośliwe kłamstwo może pani w tej chwili zaszkodzić tak bardzo, jak i prawda. Pod tym względem są kobiety całkiem nieobliczalne.
— W każdym razie, wezmę sobie do serca twe ostrzeżenie przed Francuzką, drogi mój! — powiedziała, opierając się o mnie poufale. Co więcej, raz po raz miękkie jej ramię otaczało mój kark, a palce igrały z połą fraka, tak że me rycerskie serce tętniło żywiej.
Dziwiłaby mnie ta nagła zmiana może więcej, gdybym nie był obeznany z kaprysami kobiet, które obrałem za temat specjalnych studjów, rzec można zabawy.
Tak dotarliśmy do naszego hotelu, gdzie mnie czekała świeża niespodzianka, gdyż Helena szepnęła łagodnie:
— Chodź, drogi mój! Pomogę ci zdjąć płaszcz.
Dokonała tego w sposób powabny, ale nie miało to w mych oczach wielkiej wartości, bowiem była zawsze czułą małżonką wobec służby, a właśnie zjawił się kelner, czekając poleceń co do herbaty a la russe, który to napój lubiła do poduszki. Ja wolałem coś mocniejszego, oczywiście.
Wydawszy rozkazy, zawołała, gdy kelner znikł:
— Tak, Arturku! A teraz przebierz się prędko w szatki domowe, ja uczynię to samo i zejdziemy się tu za dziesięć minut. Przy herbacie udzielę panu dobrej wieści, która ci w zupełności ukoi nerwy.
Rzekłszy to, znikła w swej sypialni, ja zaś uszczęśliwiony jej spojrzeniami wykonałem zle­cenie i wróciłem rychło do saloniku, przybrany we wspaniały szlafrok z egipskim fezem na głowie.
Zaraz potem ukazała się Helena w koronkowej sukni domowej, tak urocza że niemal straciłem zmysły i wszystkie obawy oraz męki doby ostatniej wymazane zostały z mej duszy, chociaż jej pierwsze słowa powinny były je powołać do życia.
Nalewając herbatę, szepnęła znacząco:
— Dzisiaj zakończyłam sprawy moje, moje wszystkie sprawy.
W radosnem uniesieniu powiedziałem:
— Nawiązała pani tedy łączność...
— Cicho! Jak najmniej na ten temat.
— Gotowa pani tedy opuścić Rosję? — spytałem z ulgą niezmierną.
— Tak, gdy tylko wydostaniesz pan paszport nasz.
— Doskonale! — rzekłem odsapnąwszy należycie, słysząc to. — Jutro posunę sprawę córki z adwokatem tak daleko, że wyjazd bę­dzie usprawiedliwiony, zaraz z rana oddam naszą kartę pobytu i poproszę o wystawienie zezwolenia na wyjazd zagranicę, zaś pojutrze wymkniemy się z pułapki.
Ogarnięty nagłą radością, objąłem mą oficjalną żonę, gotów zasypać jej usta bezlikiem pocałunków, ona zaś, ku memu zdziwieniu, rzekła, usuwając się:
— Dość tego, mój kochliwy pułkowniku!
— Dość tego... czego? — bąkałem nie wierząc uszom, chociaż odrazu zrozumiałem, że mnie odpycha. Stała przede mną chłodna i gniewna.
— Proszę mnie nie całować, gdy jesteśmy sam na sam! — rzekła szyderczo. Wargi jej były blade, a policzki pałały. — Na to już zapóźno teraz.
— Zapóźno? Cóż to znaczy?
— Znaczy: Zapóźno! — powtórzyła. — Wczoraj jeszcze zdana byłam na dobrą wolę pańską, gdyż nie dostarczyłam w zupełności tajnego alfabetu i dla sprawy naszej gotowa byłam poświęcić wszystko, samą nawet siebie. Ale teraz, łączność jest dokonana! — zakończyła triumfująco — i zanim ścierpię bezpotrzebny pocałunek pański, wolę raczej przedtem...
— Cóż? — spytałem wyzywająco, gdyż szyderstwo jej i piękność pozbawiły mnie w zupełności zmysłów.
— To!
Jednocześnie uczułem na czole lufę małego rewolwera. Palec miała Helena na odwodzie. Zaskoczony niespodzianką, cofnąłem się.
— Znasz pan teraz chyba uczucia moje. Porozmawiajmyż rozsądnie! — powiedziała.
Nie trudnoby mi było wyrwać jej z ręki broń, ale podczas szamotania mógł paść strzał, który­by skierował na nas uwagę ogólną, a może nawet policyjne śledztwo, gdyż w Rosji nie wolno nosić przy sobie broni. Dlatego słuchałem jej spokojnie, łamiąc sobie głowę nad pytaniem, z jakiego powodu dziwna ta istota, przed go­dziną niespełna tak tkliwa, okazuje tego rodzaju srogość.
— Zrozum pan, — ciągnęła dalej — że aż do wyjazdu z Rosji muszę chcąc, czy nie chcąc pozwalać panu przy ludziach na pieszczoty, przysługujące mężowi! — w tem miejscu skrzywiła się z tak widoczną odrazą, że wpa­dłem we wściekłość. — Gdy jesteśmy jednak sami, drogi pułkowniku, racz się pan trzymać w odległości ode mnie. Wobec tego, że o ile dobrze zrozumiałam, pojutrze opuszczamy Petersburg, cierpienie pańskie nie potrwa długo.
— Tak wzgardliwie traktuje pani człowieka, który dla niej naraził życie własne? — wybąknąłem.
— Byłeś pan wczoraj wieczór bardzo szlachetny! — szepnęła. — Pozostańże takim do końca. Nie kocham pana i chcę być panią ust moich.
— A Sasza! — krzyknąłem wściekły z zazdrości.
Zbladłszy na te słowa, rzekła cicho:
— Nie obrażaj mnie pan!
— Proszę nie zapominać, — podjąłem tonem sroższym — że jak długo nosisz pani moje nazwisko i uchodzisz za moją żonę, będę czuwał nad jej honorem, to znaczy nad honorem własnym, równie bacznie, jakgdybyśmy byli po­ślubieni u ołtarza.
— Jeśli postępowanie me, jako małżonki, nie podoba się panu, mój oficjalny mężu, to proszę się poprostu rozwieść ze mną! — zauważyła z drwiącym uśmiechem. — Zresztą tego rodzaju sceny są mi wielce niemiłe! — dodała tłumiąc ziewanie, ja zaś patrzyłem osłupiały tak wielką pewnością siebie. — Przytem jestem znużona, dobranoc, drogi Arturze! — W progu sypialni, ogarnięta gniewem przystanęła, wołając: — Nadużyłeś pan położenia mego u Weleckich, wyciskając mi płomienne pocałunki na ustach, mimo że wyraźnie dawałam do poznania wstręt swój. Tam, skutkiem łączącego nas stosunku nie było mowy o obronie, teraz atoli mszczę się!
— Tak! Z powodu Saszy! — odparłem. — Cierpiał on, patrząc na pieszczoty moje, a pani cierpiałaś także, oczywiście, kochając tego błazna, tego wyrzutka, tego...
Zatrzasnęła mi przed nosem drzwi, śmiejąc się urągliwie.
Ale nie całe zwycięstwo było po jej stronie. Posiadałem wszakże w rękach list tego złodzieja szczęścia mego i postanowiłem go teraz przeczytać, a w razie, gdyby zawierał coś nie nadającego się dla oczu męża, pociągnąć jego autora do odpowiedzialności. Uważał Helenę za żonę moją, nosiła ona moje nazwisko i uchy­bienie jej było jednocześnie uchybieniem mnie, jakgdyby była moją żoną naprawdę. Poszedłem tedy do siebie i sięgnąłem w kieszeń fraka, chcąc dobyć list.
Ach Boże wielki...! znikł ze szczętem! Piękne rączki syreny skradły mi ten billet doux, podczas gdy mnie obejmowały w powozie... To było przyczyną chwilowej czułości!
Chcąc koniecznie odzyskać list, pobiegłem pod jej drzwi i ze zdziwieniem usłyszałem, że nuci Star spangled Banner, wybuchając raz po raz śmiechem.
— List! — krzyknąłem. — Chcę mieć ten list!
— Niema go już, ukochany mój! — odrzekła. — Zniszczyłam tę karteczkę.
— Przeczytawszy przedtem?
— Oczywiście.
— Tedy muszę z panią pomówić! — oświadczyłem stanowczo.
— Jutro, jutro, drogi mój! Teraz idź lepiej spać. To ci przywróci równowagę. Dzisiaj nie dam już żadnej odpowiedzi. Raz jeszcze: dobranoc!
Spać? Jakże mogłem spać, targany wściekłością i szałem zazdrości. Biegając po pokoju, miotałem przekleństwa na Saszę. Duszno mi było w sypialni, przeto wziąwszy płaszcz, wypadłem z hotelu i jąłem biegać po ulicy tam i zpowrotem, a każdy, napotkany policjant przypominał mi o niebezpieczeństwie, które wisiało nade mną, z powodu tej kobiety, która ośmielała się urągać mi i gardzić mną.
Po półgodzinnej wędrówce, umyśliłem pójść do Jacht-Klubu, ale zatrzymałem się przed jasno oświetlonym portalem.
Spotkałbym tam napewno Saszę i mogłem się unieść, wyzwać go może nawet, coby spowodowało śledztwo, złowrogie w wysokim stopniu. Zawróciłem tedy.
Ujrzawszy niespodzianie na Newskim szyld francuskiego aptekarza, pomyślałem, że bezprzytomność jest nierównie lepsza, niż szarpiące mną uczucia, i wszedłem do apteki.
— Cierpię na bezsenność — powiedziałem po francusku młodemu człowiekowi, który spytał czego sobie życzę — a koniecznym jest mi spoczynek nocny. Czy mógłbym dostać coś, co sprowadzi pożądany skutek?
— Oczywiście! — odrzekł. — Przyrządzę zaraz kilka proszków.
Podczas gdy się tem zajął, rozmawiałem z nim, by odpędzić myśli.
— Jak długo wypadnie czekać na działanie?
— Około godziny.
— To długo. Czy nie możnaby tego przyspieszyć?
— Naturalnie! Proszę wziąć dwa proszki, a w ciągu półgodziny zaśniesz pan.
— A jeślibym wziął trzy? — spytałem, gdyż zależało mi na tem, by pokonać fatalny nastrój.
— Trzy? Za kwadrans już, przypuszczam, nastąpiłby rezultat... ale trzy...
— Mogłyby być niebezpieczne?
— O nie! — rzekł młody człowiek w zadumie. — Mimo to, nie radziłbym panu brać trzech.
— A w razie zbyt wielkiej dozy? — spytałem, gdyż zawsze chcę być należycie poinformowany o narzędziu, którem operuję.
— Wówczas, trzeba zastosować zwykłe andidota przeciw opjum.
— Mianowicie?
— Kawa, nieustanny ruch a w ostateczności belladonna — powiedział, wręczając mi proszki. — To wystarczy na kilka nocy.
— Czy byłbyś pan skłonny dać mi belladonny?
— Oczywiście! Widzę, z kim mam do czynienia.
Rzekłszy to, nalał mi małą flaszeczkę belladonny.
— Ile kropel trzeba wziąć?
— Dziesięć, a w razie potrzeby można tę dozę powtórzyć po godzinie.
Zapłaciwszy, połknąłem zaraz jeden proszek. Za powrotem do hotelu wziąłem drugi. Znalazłszy się w łóżku, utraciłem zaraz świadomość sytuacji i zasnąłem.
Gdym się zbudził nazajutrz, słońce rzucało pęki promieni do pokoju. Czułem się niemal szczęśliwy, nic sobie nie robiąc z tajnej policji, czy cara, a nawet straszliwe kwiczenie katarynki brzmiało mi w uszach jak niezrównana muzyka włoskiej opery. Opjum, jakimże jesteś po­cieszycielem niezrównanym cierpiącej ludzkości!
Wstawszy, ubrałem się i poszedłem do saloniku. Stół, zastawiony śniadaniem, był opuszczony, a kelner zawiadomił mnie, iż małżonka moja wyszła już.
Prędko wypiłem filiżankę kawy i spożyłem jajko na miękko, pocieszając się po moich wczorajszych przejściach tem, że niebawem zabiorę stąd moją oficjalną żonę, rozdzierając serce Saszy. Pojechałem potem do mego adwo­kata, z którym spędziłem cały dzień, niemal. Dokumenty, potrzebne dla załatwienia spraw córki mojej, były już gotowe, przeto jako przedstawiciel jej położyłem swe podpisy. W ten sposób załatwiwszy rzecz główną, mogłem już wyjechać z Petersburga.
Powędrowałem do hotelu, by polecić Helenie spakowanie kufrów. U wejścia do naszego saloniku natknąłem się na Mlle de Launay.
— Małżonki pańskiej niema! — powiedziała, odpowiadając na me pytające spojrzenie. — Przybyłam z polecenia pani Weleckiej, która prosi o adres krawcowej paryskiej.
— Żona moja prześle ten adres, gdy tylko wróci do hotelu, bowiem jutro wyjeżdżamy.
— Jutro? — wykrzyknęła guwernantka z ulgą.
— Oczywiście! Proszę się kłaniać ode mnie pani Weleckiej i zawiadomić o tem.
— Jutro... — powtórzyła Francuzka cicho, jakby niedowierzając tak pomyślnej wieści i odeszła lekkim krokiem, z rozbłysłemi oczyma.
Ponieważ nie było Heleny udałem się do hotelowego biura, oddałem kartę pobytu, prosząc jednocześnie o wyrobienie zezwolenia na wyjazd z Rosji.
— Załatwię to! — oświadczył sekretarz. — A którymże pociągiem zamierzacie łaskawi państwo odjechać?
— O pierwszej w południe, przez Ejdkuny, prosto do Berlina.
— Łaskawy pan wyjeżdża wcześniej, niż zamierzał! — zauważył funkcjonarjusz z grymasem, spozierając jednocześnie ku wejściu, gdzie zjawiła się właśnie Helena w bardzo gustownym kostjumie, a towarzyszący jej Sasza nalegał na coś słowami i spojrzeniami.
Spłonąłem rumieńcem wstydu. A więc nawet służba zauważyła zaloty miłosne tej damy, która nosiła nazwisko moje, i szelma sekretarz był pewny, że dlatego opuszczam Rosję, by usunąć żonę od towarzystwa człowieka, wobec którego uroku czułem się bezsilnym.
Miotając straszliwe spojrzenia, podszedłem do Heleny, która przystanęła, zagryzając usta. Zaraz jednak rysy jej nabrały innego wyrazu i rzekła z uroczym uśmiechem:
— Arturze! Szkaradny człowieku! Nie wstałeś dzisiaj do śniadania nawet. Chciałam cię zbudzić, ale spałeś tak smacznie!
— Ha! ha! — wykrzyknął wesoło Sasza, wyciągając rękę. — Pewnie zbyt długo byłeś, kochany kuzynie, w Jacht-Klubie.
Cóż za komedjanci z tych Słowian! Wiedziałem dobrze, iż mnie nienawidzi, nie chcąc się atoli dać obałamucić sztuczkami dyplomatycznemi, mimo wstrętu, uścisnąłem podaną prawicę, mówiąc:
— Drogi kuzynie, nie narzucam się nigdy bogini szczęścia, pozyskawszy poprzedniego wieczoru uśmiech jej! — Potem, chcąc udręczyć oboje, dodałem: — Ale jesteś mi jeszcze winna ranne powitanie, droga żoneczko!
Gdym się pochylił nad piękną kusicielkę, by ucałować jej usta, spojrzała na mnie tak błagająco cudnemi oczyma, że poprzestałem na muśnięciu wąsami białego czoła, za co szepnęła mi podziękę.
— Dopiero co oddałam wraz z Olgą wizyty! — powiedziała, uśmiechnięta wdzięcznie. — Kuzynek Sasza był łaskaw towarzyszyć mi do księżnej Palicyn! — Tu rzuciła przeklętemu gwardziście spojrzenie poufne, które mnie doprowadziło do pasji. — Wiesz, że przyobiecałam spędzić z nią resztę popołudnia. Na kolację oczekuje księżna także ciebie. Przejeżdżając, wstąpi­łam tylko, by wziąć cięższe futro, gdyż temperatura spadła znacznie, oraz by cię zawiadomić, że Konstanty radby pomówić jeszcze z tobą dzisiaj.
— Właśnie miałem iść do niego! — odrzekłem. — Sprawa córki naszej jest na tak dobrej drodze, że możemy wyjechać.
— Wyjeżdżamy więc? — spytała żywo.
— Jutro, o pierwszej w południe.
— Ach! — westchnął Sasza ze szczerym żalem. — Jedziecie już, tak prędko.
— Ha, ha! — mruknąłem do siebie. — Nie podoba ci się to, widzę!
Wąsy jego zadrgały ze wzburzenia w chwili gdy wykrzyknął:
— Wszakże jutro wieczór jest bal hrabiny Ignacjew! Zostałabyś, kuzynko, królową jego! Nie wolno państwu odjeżdżać!
— Nie mogę dłużej zostać! — szepnęła Helena, starając się go pocieszyć słowami i spojrzeniami.
— O, tak — rzekłem — żona moja tęskni za uciechami Paryża! — a chcąc zaostrzyć udrękę rywala, dodałem: — Jakże zachwycony będzie Henryk de Saint Germain, gdy cię zobaczy, mia cara sposa. Tedy do widzenia, dziś wieczór.
Chciałem odejść, gdy nagle przypomniałem sobie Mlle de Launay.
— Muszę zamienić z tobą słów parę na osobności! — powiedziałem żywo. — Kuzynek zechce przebaczyć tę krótką zwłokę.
Wyczytawszy coś widocznie w twarzy mojej, usłuchała bezwłocznie.
— Zaczekaj na mnie, kuzynku, w powozie! — oświadczyła. — Pan małżonek chce mi udzielić admonicji, zapewne z powodu kufrów, nieprawdaż?
Za chwilę była u mego boku, pytając:
— Cóż takiego?
— Chodźmy do siebie! — odrzekłem.
Poszła, bez słowa sprzeciwu.
— Proszę obejrzeć rzeczy swoje! — powiedziałem, gdyśmy byli na miejscu. — Mam wrażenie, iż je przetrząsano.
— Tak jest, w czasie nieobecności mojej! — odrzekła, rozejrzawszy się spiesznie.
— Czy nie było tam czegoś, co mogło zdradzić?
— Nic. Nie bój się pan. Jeszcze przed wyjazdem z Paryża kazałam poznaczyć każdą sztukę bielizny. Patrz pan!
Podniosła w górę garść batystów i koronek, co mi napędziło krwi do serca, i przekonałem się ze zdumieniem, że wszędzie widniał inicjał mej rzeczywistej żony L. M. L.
— Nie było papierów?
— Nie! Wszystko, co się odnosi do sprawy, mam w głowie.
— Co za przebiegłość!
— Oczywiście! — odparła spokojnie. — Ale co panu nasunęło myśl rewizji?
Opowiedziawszy spotkanie z Mlle de Launay, dodałem:
— Jak pani widzi, gruchanie z Saszą zrobiło pani drugą nieprzyjaciółkę.
— Drugą? — spytała zdziwiona. — A któż jest pierwszą?
— Oczywiście Dosia Palicyn! — odparłem surowym tonem.
— Ona mnie ubóstwia!
— A czyż nie może się stać wrogiem człowiek, z którego nazwiskiem igra pani lekkomyślnie, tak że się musi rumienić.
— O, pan nie czujesz do mnie nienawiści! — rzekła łagodnie, dodając po chwili ze smutkiem: — Myślę, że przebaczysz mi pan to, dowiedziawszy się niedługo o wszystkiem. Biorę na siebie tę szpiegówkę. Ale Sasza i księżna czekają mnie! — rzekłszy to, wybiegła na schody, wołając: — Nie troszcz się, drogi Ar­turze, kufry moje będą gotowe na czas do pociągu południowego.
Odjechała, ja zaś westchnąwszy, udałem się do Konstantego. Otrzymał on już od mego adwokata dokumenty danej sprawy i podpisał je, po krótkiej naradzie ze swoim doradcą prawnym. Po dokonaniu tej formalności, gwa­rzyliśmy swobodnie, przyczem wyrażał żal z powodu tak krótkiej bytności mojej, nie nakłaniając atoli do pozostania. Przeciwnie, zauważyłem, iż odetchnął z ulgą wielką, usłyszawszy, jak rychło zamierzam wywieźć żonę z Petersburga.
Potem przeszliśmy do salonu, gdzie była Olga Welecka, mała Zosia, oraz guwernantka, której oczy rozbłysły radośnie, gdym wspomniał, że wyjeżdżamy nazajutrz. Przy tej sposobności zawiadomiłem Olgę, że żona doręczy jej przy pożegnaniu adres swej paryskiej krawcowej.
— Paryskiej krawcowej? — zdziwiła się.
— Łaskawa pani pamięta pewnie, że wyraziła życzenie dowiedzenia się tego adresu! — wtrąciła nagle guwernantka, zarumieniona po uszy.
— Ach, rzeczywiście, teraz, gdy przypominasz to, pamiętam... pamiętam...
— Dlatego pozwoliłam sobie prosić o to, imieniem łaskawej pani! — odrzekła Mlle de Launay.
— Panna de Launay była nawet tak dobrą, że przybyła do naszego hotelu! — powiedziałem.
— Eugenja, to dobre dziecko! — rzekła z uznaniem Olga.
— To prawda! — potwierdziła Zosia, chcąc koniecznie wziąć udział w rozmowie. — Jest tu dopiero od dwu tygodni, a pokochała nas wszystkich, nawet tego nicponia Saszę...
— Cicho bądź! — zawołała matka. — Nie wolno ci wyrażać się w ten sposób o kuzynie.
— Któż naplótł dziecku tego rodzaju bredni? — spytał gniewnym tonem ojciec.
Nastało milczenie, ja zaś pożegnałem się, przekonany już zupełnie, że Mlle de Launay przedsięwzięła wizytę w naszem mieszkaniu na własną rękę, zgoła bez zlecenia Olgi Weleckiej. W każ­dym razie nie znalazła niczego podejrzanego. To też gwizdałem wesoło, idąc zwolna wzdłuż rzeki. Widok był niezwykle interesujący. Statki brały ostatnie ładunki, zanim mróz zetnie w lód srebrzyste fale.
Na placu Admiralicji prześcignął mnie baron Friedrich, uśmiechając się i dając znaki.
— Ach! — wykrzyknął. — Nie spożyjemy już tedy wspólnie tak miłego lunchu, kochany pułkowniku, gdyż chcesz nas pan opuścić jutro!
— Tak jest! — odparłem. — Ale skąd pan wiesz o tem? Oddałem kartę pobytu przed dwu zaledwo godzinami.
— Po dłuższym pobycie przekonałby się pan, że wiem wszystko i to jest całem zbawieniem mojem!
Podczas tej rozmowy, dreptał obok mnie, czyniąc dwa kroki na mój jeden.
— Wrócisz pan do nas później, w sezonie? — spytał.
— Tak jest! — odparłem. — Narazie wzywają mnie do Paryża pilne sprawy!
Chciałem mu wyjaśnić bliżej przyczynę mego nagłego wyjazdu, ale przerwał ze śmiechem, mówiąc:
— Ważne sprawy w Paryżu? To dobrze, to bardzo dobrze! O, ten nicpoń, Sasza!
To rzekłszy, podniósł palec z żartobliwem ostrzeżeniem i po krótkiem pożegnaniu, znikł w budynku administracyjnym, podczas gdy osłupiały i zarumieniony ze wstydu, patrzyłem za nim, dumając nad hańbą, jaka okryła na­zwisko moje.
— Wszyscy sądzą, że umykam, by ratować cześć żony. Niech djabli porwą przeklętego Saszę! — jęknąłem.
Za chwilę jednak doszedłem do przekonania, że zarówno dla rzekomej pani Lenox i mnie samego lepiej jest, jeśli szybki odjazd tym zostanie przypisany motywom.
Może ta sama myśl przyszła do głowy mojej dyplomatycznej, oficjalnej żonie, która była mądrzejsza, niż przypuszczałem? W każdym jednak razie podniesiony palec barona Friedricha i wzmianka jego o nicponiu Saszy na­pełniły mnie zazdrością szaleńczą.



ROZDZIAŁ XI.

W mieszkaniu zastałem trzy listy. Pierwszy zawierał tylko spiesznie rzuconą notatkę Heleny:
— Drogi Arturze! Ubrałam się i sama wyruszyłam na kolację do księżnej. Przybądź jak najprędzej, by ocalić sławę swą uprzejmego człowieka.

Twoja żoneczka.

W danych okolicznościach wolałem nawet, że pojechała sama naprzód, gdyż nie zależało mi na tête à tête z nowozaślubioną, jak długo była pyszna i milcząca.
Drugi list był od Borysa, przebywającego na pokładzie swego okrętu w Kronsztadzie. Zapraszał nas oboje, byśmy zwiedzili statek, nie wiedząc o rychłym wyjeździe naszym.
W trzeciej kopercie znalazłem tylko paszport, dozwalający pułkownikowi wraz z małżonką opuścić Rosję przez Ejdkuny.
Ogarnęło mnie uczucie ulgi, radości, a nawet swawoli, podczas czytania tego dokumentu. Mogłem teraz ujść przed obawą odkrycia, oraz torturami zazdrości i wyjechać nazajutrz, wraz z moją oficjalną żoną. Nie padło na nas żadne podejrzenie, pułapka była otwarta.
W radosnem podnieceniu ubrałem się i wyruszyłem do księżnej Palicyn, gdzie zastałem towarzystwo, jakie widzieć można tylko w najwyższych sferach dworskich stolicy europejskiej. Wszyscy mężczyźni mieli świetne uni­formy, tak że mój frak stanowił jedyną czarną plamę przy stole biesiadnym.
Zebrali się tu przeważnie młodzi i weseli, najweselszym atoli i najbardziej ożywionym pośród lwów salonowych był Sasza. Jakieś nowe, dzikie rozradowanie lśniło w jego tatarskich oczach, odbierając mi cały apetyt. Przez pierwszą część biesiady byłem, zda się, nudny.
Potem jednak, wino płynące strugą, odniosło skutek i zdołałem swoją część stołu utrzymy­wać w nieustannym śmiechu anegdotami z czasów wojaczki mojej w Turcji, Egipcie, Hiszpanji, Meksyku i Stanach Zjednoczonych.
Nie śmiała się tylko księżniczka Dosia, spozierając smutnie na narzeczonego, który był zajęty wyłącznie moją oficjalną połowicą.
Ponieważ atoli nikt nie żąda w Rosji, by mąż zbyt bacznie strzegł żony swojej, przeto powolny obyczajowi, poza szampanem, zająłem się kilku pięknemi Rosjankami i pochlebiam sobie, że w razie dłuższego pobytu mógł­bym był odnieść znaczne sukcesy. Wśród tego wszystkiego wracała mi ciągle myśl, że nazajutrz, o pierwszej, skończy się wahanie pomiędzy zazdrością i strachem. Ostatecznie dość znośnie minął czas aż do pożegnania gospodyni naszej.
— Spędziłam chwilę rozkoszną, droga księżno — powiedziała Helena. — Niestety, zda się, ostatnią w Rosji.
— Cóż to znaczy?
— Żona moja ma zapewne na myśli, iż posiadam paszport na wyjazd z Petersburga jutro w południe.
— I zabierzesz nam pan żonę? Tego nie zniosę! — wykrzyknęła księżna żywo. — Jutro wieczór odbędzie się bal hrabiny Ignacjew w Salle de Noblesse, jeden z najwykwintniejszych z całego sezonu. Panie pułkowniku, nie powinieneś pan pozbawiać żony tej przyjemności choćby dlatego, że... ale proszę o zupełną dys­krecję... sam car przybędzie, co jest narazie zresztą tajemnicą dworską. Najjaśniejszy pan nie objawia przez ostrożność swej decyzji wzięcia udziału w zabawie prywatnej przed dniem oznaczonym, ale sądzę, że mogę zapewnić żonie pańskiej przedstawienie. Będzie to naj­piękniejsze wydarzenie jej życia!
— Najpiękniejsze wydarzenie życia! — powtórzyła Helena, nagle ogarnięta niesłychanem wzburzeniem. Postać jej rosła w oczach, coraz to wykwintniejsza i bardziej dumna, a oczy rozbłysły ogniem. Przypisałem to przeklętej, kobiecej próżności.
— Niestety, ważne interesy wymagają, bym niezwłocznie wracał do Paryża — odrzekłem węzłowato — i jak zawsze, zabieram z sobą żonę. Wiem, że zdaniem ogółu Amerykanie zezwalają na wszelką swobodę żonom swoim, ale...
— Ale do jutra, sądzę, wyłudzi to z pana! — zaśmiała się księżna. — Pani Lenox, proszę mi przyrzec, że tak będzie.
— Doniosę o tem księżnie jutro listownie! — odrzekła Helena powoli, jąkliwie niemal.
— Pewna jestem, że się powiedzie.
— Tym razem nie! — oświadczyłem tak surowym tonem, że księżna spojrzała na mnie i Saszę, który zbliżył się właśnie, by swoim obyczajem zamienić ostatnie słowo z belle Americaine. Spiesznie sprowadziłem Helenę ze schodów i wsadziwszy do powozu, odjechałem, zanim przedsiębiorczy oficer mógł nas doścignąć.
Słowa księżny wprowadziły żonę moją w głęboką zadumę. Była bardzo małomówna podczas jazdy, ja zaś, gniewny, że przez cały wieczór nie spojrzała nawet na mnie, odprowadziwszy ją do mieszkania, powiedziałem złośliwie:
— Wie pani, sądzę, że mam paszport na wyjazd?
— Wiem...
— Odjeżdżamy o pierwszej w południe... Proszę tedy zapakować rzeczy.
— Dobrze...
Nie słyszała niemal tego, co mówiłem.
— A więc, dobranoc!
— Dobranoc! — odparła i poszła do siebie, ja zaś zauważyłem, że w świetle gazu jest bledsza niż przy woskowych świecach księżny.
Poszedłem do Jacht-Klubu i straciłem tyle pieniędzy, że wracając o świcie, doznałem uczucia, iż czeka mnie inna jeszcze niedola, poza niepowodzeniem w grze.
W biurze hotelu, poleciłem by mnie zbudzono o dziesiątej, tak że miałem przed sobą jeszcze trzy godziny czasu na pakowanie rzeczy, śniadanie, oraz odwiezienie na dworzec kobiety, która była mem niebezpieczeństwem, troską i zachwytem.
Pewny, że w takim nastroju nie zdołam zasnąć, wziąłem dwa proszki, by po sześciu godzinach snu zbudzić się o dziesiątej na pukanie.
Przechodząc przez nasz salonik do sypialni mojej, dostrzegłem padające przez dziurkę klucza światło z sypialni Heleny.
— Ha, ha! — roześmiałem się. — Ma więcej do pakowania, niż ja, i spędziła na tem noc całą.
Potem wlazłem w łóżko, a opjum dało memu udręczonemu duchowi, pożądany spokój.
Przez sen słyszałem różne głosy i szmery. Śniłem, że ktoś puka, zawiadamiając, iż już dziesiąta. Potem hałas wzmógł się jeszcze i oznajmiono mi coś, na co odpowiedziałem ordynarnie po turecku. Następnie miałem urocze marzenie. Oto Helena w powiewnej, wonnej szacie, pochylona nade mną, złożyła pełen skruchy pocałunek na czole mojem, wyrzekłszy kilka słów pożegnania, wetknęła mi w rękę śliczny, mały liścik. Za chwilę służący hotelowy zbudził mnie ostatecznie.
— Już dwunasta, jaśnie panie!
— Dwunasta? Poleciłem wszakże, by mnie zbudzono o dziesiątej.
— Uczyniłem to, ale nie mogłem się jaśnie pana dobudzić. Potem próbowałem o jednastej, a jaśnie pani oświadczyła mi, wychodząc, bym pod żadnym warunkiem nie pozwolił jaśnie panu spać dłużej, niż do dwunastej.
— Dobrze, dobrze! — odparłem, wyskakując z łóżka żywo i z zadowoleniem. Wolno mi było, wszakże, opuścić Petersburg. Starczyło czasu, by spakować drobiazgi, przełknąć śniadanie i dotrzeć do pociągu. Pal licho te proszki!
Helena była, oczywiście, już gotowa do podróży. Ale, na miłość boską, cóż to trzymałem w dłoni? Zmiętą kartkę papieru, na której było nagryzmolone spiesznie pismem Heleny kilka wierszy.
— Drogi Arturze! Postanowiłam być na balu hrabiny Ignacjew. Pokusa zwyciężyła. Przeto nie czekając na mnie, jedź dziś zaraz do Berlina. Po żadnym warunkiem nie czekaj na swoją żonę.
Osłupiały, patrzyłem na papier, nie mogąc uwierzyć, by za cenę wszystkich balów świata chciała się wystawiać na takie niebezpieczeństwo.
Nie wiedząc, co czynić, padłem w fotel i otwarłem kopertę zegarka. Ale przez pomyłkę otwarłem stronę przeciwną i zobaczyłem niebieskooką żonę moją w Paryżu, o której w ciągu oszołomienia miłosnego ostatnich czte­rech dni zapomniałem zupełnie. Trzeba było jechać. Ostatniego rodzaju szaleństwem byłoby wystawiać się na dalsze niebezpieczeństwa z powodu owej damy, która znalazła widocznie inne sposoby ochrony.
Zdecydowany spakowałem rzeczy, potem zaś kwadrans na pierwszą wszedłem do naszego saloniku i przełknąłem spiesznie ostygłe od dziesiątej śniadanie, rzuciłem pożegnalne spojrzenie do pokoju Heleny, licząc, że nigdy już w życiu nie spotkam istoty, która była moją ra­dością, trwogą i rozpaczą. Westchnąłem chyba na myśl o jej przyszłym losie, bowiem nie było mężczyzny, który doznawszy uroku tej współczesnej Kleopatry, nie zainteresowałby się nią.
Tłumiąc miotające mną uczucia, chciałem właśnie otworzyć drzwi, gdy spostrzegłem złożony papier, który widocznie wsunięto od dołu.
Porwawszy go żywo, przeczytałem kilka wierszy, nakreślonych z rozmysłu zmienionem pismem kobiecem:
— Jeśli ma dla pana jakąś wartość honor męża, nie zostawiaj pan żony swej na łup uwodziciela w Petersburgu.
Podczas gdym to czytał, przyszło mi na myśl, że Helena nie została dla balu, ale ze względu na miłość ku Saszy, a po chwili rozwagi nabrałem tego przekonania. Zadzwoniłem i zażądawszy rachunku, spytałem, czy był kto z wizytą.
Nikt się nie zjawił.
Czemuż nie był ani Sasza, ani księżna Palicyn, by pożegnać Helenę?
Wiedzieli bowiem dobrze, iż nie odjedzie. Uświadomiwszy to sobie, uczułem śmiertelny iście strach, oraz szatańską zazdrość i za nic nie byłbym dopuścił do zwycięstwa tego tatarskiego błazna.
Wiedząc, na jakie się wystawiam niebezpieczeństwo, zostając, powiedziałem sobie ze złością, że jeśli ona stawi mu czoło i ja to mogę uczynić. Nie mogłem schodzić z pola, podobnie jak opuszczać posterunek wojskowy! Nie nadaremnie zwano mnie dotąd w całym Egipcie Bull-Lenox! — czyli pies.
Uśmiechnąłem się złośliwie na myśl, że wy­płatam figla mej damie i jej adoratorowi. Chciałem, by myśleli, iż ustąpiłem z pola.
Udałem się spokojnie do biura hotelu, i powiedziałem, że żona moja zostanie tu jeszcze, z powodu balu ignacjewowskiego, potem wziąłem dorożkę i kazałem się wieźć na dworzec, podkreślając, że czasu jest aż za dużo. Dorożkarze rosyjscy pędzą zazwyczaj jak szaleni, to też obawiałem się, że przybędę na czas, zanim jeszcze odejdzie pociąg, mimo że brakowało jeszcze tylko dwadzieścia minut. Na szczęście spadł lekki, puszysty śnieg, pierwszy tej zimy, co otamowało po części ruchy małego konika kozackiego, tak że odchodzący pociąg gwizdnął przeraźliwie w chwili, gdyśmy stanęli przed dworcem. Siatka pułapki zapadła za mną na następną dobę. Wyznaję, że na tę myśl przejął mnie dreszcz zimny. Otrząsnąwszy jednak szybko przygnębienie, roześmiałem się w duchu, oczekując niezmiernego wrażenia, jakiego dozna Helena i nicpoń Sasza na widok powracającego, obrażonego małżonka.
Wykonując plan swój, jąłem kląć dorożkarza za to, że jechał zbyt powoli, kazałem mu wra­cać do hotelu, a wpół godziny potem żaliłem się sekretarzowi z niepowodzenia, dodając ze śmiechem, iż musi przez dzień jeden jeszcze być uszczęśliwiony obecnością moją. Potem poszedłem do saloniku naszego i przekonałem się, że podejrzenie moje było w zupełności uzasadnione.
Podczas otwierania zatrzasku doszedł mnie odgłos pocałunku. Nie jestem tego dziś pewny i może krzywdzę mą damę, w tej chwili jednak tak mi się wydawało. Wszedłszy, zastałem pięknego Saszę w lśniącym uniformie, oraz Helenę w powabnym negliżu.
— Na miłość boską, nie odjechałeś, Arturze! — wykrzyknęła z przestrachem moja oficjalna żona, zrywając się z kanapy. — Nie odjechałeś!
— Nie! — odparłem lekkim tonem. — Spóźniłem się do pociągu. Ale nie żal mi tego, piękna żoneczko, gdyż będę mógł spędzić z tobą jeszcze jeden dzień.
Rzekłszy to, pocałowałem ją czule, co obojgu sprawiło wyraźną przykrość.
— Świetnie! — zawołał Sasza ze zręcznością, która wywołała zazdrość we mnie, oraz chęć wy­słania go do wszystkich djabłów. — Teraz mo­żemy pójść na bal, drogi Lenox. Nieobecność przedpołudniowa małżonki twej był to podstęp niewinny, ukartowany przeze mnie i księżnę Palicyn, by ci uniemożliwić obrabowanie towarzystwa petersburskiego z kobiety, która będzie dziś wieczór najsłynniejszą pięknością stolicy.
— Ha, ha! Był to podstęp, byś mogła iść na bal? — powiedziałem mej damie, kiwając znacząco głową.
— Oczywiście! A tu jest dowód! — wykrzyknęła, wzburzona wielce, co przypisałem niezadowoleniu. — Moja suknia balowa, Arturze! Przyniesiono ją właśnie! — podbiegłszy do drzwi sypialni, otwarła je naściężaj, roz­kładając wspaniałą toaletę. — Ponieważ przyłapałeś nas, przeto wyznaję wszystko.
— Tak, drogi pułkowniku — dodał Sasza — bądź gotów o dziesiątej i przywieź twą małżonkę, która mi przyrzekła mazurkę.
Bezczelność tego Tatara wprawiła mnie we wściekłość i nie wiem, co byłbym powiedział, gdyby nie to, że w tej chwili weszła księżna Palicyn.
— Panie pułkowniku! — ozwała się od samych drzwi. — Rada jestem niezmiernie, żeś pan został. Za pozwoleniem pańskiem, przy­będę o dziesiątej po państwa. Mam wielką nadzieję, że zdołam dać wam najpiękniejszy widok życia.
Zatonęły potem obie w szeptaninie o kwestjach toaletowych, zaś Sasza, wściekły, iż mu przerwano słodkie tête à tête z Heleną, gryzł przez chwilę wąsy i niedługo odszedł. Księżna została jeszcze przez czas znaczny, a Helena trzymała ją w ciągu całego niemal poobiedzia, obawiając się widocznie, zostać ze mną sam na sam. Raz po raz w ruchliwych rysach jej twarzy przebijała rozpacz, to znów wybuchała śmiechem przesadnej wesołości. Księżna odjechała z wieczora dopiero, mówiąc:
— Muszę obejrzeć także własną suknię.
Stanęliśmy twarzą w twarz ze sobą. Helena spojrzała na mnie oczyma, w których lśniła dojmująca trwoga, i wyjękła:
— Dlaczegóż, na miłość boską, nie uciekłeś pan, jak prosiłam? — Potem wykrzyknęła: — Nie chciałeś pan jechać! Niechże tedy krew pańska spadnie na jego własną głowę!
Potem pobiegła do sypialni, nie zamykając drzwi, ja zaś chodząc po salonie, żułem cygaro, dumając ze złośliwą radością nad rozpaczą, w jaką ją wtrącił mój powrót niespodziany. Trwałem dalej na posterunku, by bronić honoru mego przed człowiekiem, przez miłość którego ryzykowała wolność, życie może nawet własne.
Mimochodem spojrzałem w głąb jej pokoju i spostrzegłem zdumiony, że ta wytworna dama, której nigdy dotąd nie widziałem z igłą w ręku, pracuje nad poprawką swej sukni balowej.
— Ach tak? — rzekłem urągliwie. — Jeszcze nie dość piękna jest ta suknia dla Saszy? Czy stanik nie leży dość dobrze, czy białe ręce i ramiona nie uwydatniają się odpowiednio, by skusić tego Tatara?
— Nie — rzekła z dziwną potulnością. — Idzie o spódnicę.
— O spódnicę? Oho! Czy tren nie w porządku? Czy panier nie przylega ściśle do smukłej kibici, którą obejmie w mazurce gwardzista?
— Tak, właśnie idzie o panier! — odparła ulegle, podczas gdym myślał, że drwiny moje oburzą ją. — Spójrz pan. Niema w nim kieszeni, a to rzecz niewygodna. Wszywam kieszeń w panier.
— Kieszeń w sukni balowej! — zauważyłem ze śmiechem. — Biedny Worth przewraca się chyba w grobie. Cóż tam pani chcesz włożyć? Wszakże flakonik z perfumami i chustkę nosi się w torebce.
Zdumienie moje wzrosło jeszcze, gdy wstała, szepcząc:
— Na miłość boską, nie rozpraszaj pan myśli moich... — urwawszy nagle, jęła płakać, bła­gając: — Ulituj się pan, miej zmiłowanie i zostaw mnie samą z sumieniem i Bogiem moim.
— Tak? Sumienie pani porusza się, nakoniec! O, ten nicpoń Sasza!
Wyrzuciwszy te słowa, które rozdzierały mi serce, pojechałem do Jacht-Klubu, gdzie spożyłem obiad. Dopiero o wpół do dziesiątej wróciłem do hotelu. Było dość czasu ubrać się na bal, w celu nadzorowania damy, która, nosząc nazwisko moje, nie szczędziła go, jak należało.
Wszedłszy do salonu, usłyszałem dolatujące z sypialni Heleny westchnienie. Drzwi były zlekka jeno przymknięte, a światło padało do ciemnego jeszcze salonu. Ciekawość i namiętność skłoniły mnie do wejrzenia.
Ale niezwłocznie cofnąłem się bez szmeru, przejęty niewysłowionem zdumieniem. Piękna jak anioł, w zwojach lśniącej szaty balowej, z obnażonemi ramionami, klęczała Helena przy łóżku, zanosząc gorące modły do Boga, jakby błagała o miłosierdzie dla istoty, która już zmarła, dla duszy stojącej u rozwartych bram Hadesu, zatraconej w tym i innym świecie.
Nie śmiąc przeszkadzać, poszedłem cicho do siebie i ubierając się na bal, dumałem nad tem, co może znaczyć ten nowy przejaw usposobienia zagadkowej kobiety.
Myśli te spłoszył śmiech, dolatujący z salonu i okrzyk wesoły:
— Spiesz się, drogi Arturku! Księżna przybyła już!
Gdym wyszedł, zastałem obie damy, czekające na me towarzystwo, zauważywszy z podziwem, że oficjalna żona moja jest bardziej jeszcze promienna i piękna, niż kiedykolwiek indziej. Oczy jej lśniły triumfująco, kroki unosił zapał. Czemuż tedy modliła się, jakby miała śmierć przed oczyma, uśmiechniona jedno­cześnie, jakby na widok otwartych niebiosów?



ROZDZIAŁ XII.

Ale nie było czasu do długiego namysłu. Wsadziłem damy do pojazdu, a w pięć minut potem stanęliśmy przed wspaniałą „Salle de Noblesse“, gdzie hrabina Ignacjew, ku czci brata swego, świeżo mianowanego gubernatorem Syberji Zachodniej, dawała bal uświe­tniony obecnością wysokiej arystokracji, oraz samego cesarza.
— Spójrz pani! — rzekła księżna Helenie — miałam słuszność. Jego Cesarska Mość zjawi się niewątpliwie. Oto kozacy przybocznej straży.
Przez szybę powozu ujrzałem pod portalem wspaniałego, dla uroczystych obchodów sfer wysokich przeznaczonego pałacu, szereg jazdy kozackiej, grenadjerów, oraz około dwudziestu ludzi służby, w ignacjewowskiej liberji.
— Czy wie pani, księżno, napewno, że przybędzie? — spytała Helena łakomie.
— Cesarz? Oczywiście. Kilku szambelanów stoi już u wejścia i sformowany oddział straży przybocznej. Jest to dowód niezawodny, że cesarz zamierza przybyć.
Kiedy powóz zatrzymał się, zauważyłem, że Helena w świetle elektrycznem wygląda dużo bledziej jeszcze.
Zaraz potem, zawieszona u mego ramienia, weszła po schodach, bowiem przybyły już przedtem książę Palicyn podał rękę żonie. Na piętrze, tuż przy schodach zobaczyłem barona Friedricha i teraz było jasne, że księżna miała rację, iż car przybędzie. Helena, spojrzawszy, w tym samym co ja kierunku, spostrzegła także szefa policji tajnej.
Być może, przedrażnione jej nerwy odmówiły posłuszeństwa, a może też ktoś ją potrącił w ścisku, bowiem zadrżała od stóp do głowy, gdy naczelnik oddziału trzeciego rzekł z uśmiechem:
— Łaskawa pani, widzę, rozmyśliła się, od­kładając wyjazd ze względu na dzisiejszą uroczystość.
Oddała mu uśmiech, wykrzyknąwszy:
— Niema chyba na świecie kobiety, któraby nie poruszyła wszystkiego dla wzięcia udziału w takim obchodzie!
Jednocześnie atoli zachwiawszy się przylgnęła do mnie. Wszyta przez nią kieszeń w panier uderzyła mnie po nogach.
— Heleno! — szepnąłem jej ze śmiechem w ucho. — Ten ciężki flakonik perfum będzie dziś postrachem tancerzy twoich.
— O — odparła, dobywając całą siłę woli — „Bouquet à la Jockejclub“ nie jest niebezpieczny, przynajmniej w zasadzie.
Zaraz zapomniałem zresztą o flakoniku. Książę generał, gubernator Polski wraz z małżonką, przedstawił nas pani domu. Hrabina uśmiechnęła się uroczo, witając w kilku słowach przybyłych z tak daleka gości. Miała obejście niezwykle pociągające, co jej jednało wszystkich, zarówno w stolicy, jak i w Londynie, oraz Konstantynopolu, gdzie mąż jej pełnił czynności posła.
Opuściliśmy ją potem, by zrobić miejsce innym, ja zaś z podniesionej estrady, gdzie hra­bina Ignacjew przyjmowała przybyłych, rzuciłem spojrzenie po olbrzymiej sali. Istotnie widok był wspaniały, a przepych przypominał raczej barbarzyński Wschód, niż Zachód cywilizowany, chociaż cuda Azji i Europy łączyły się tu ze sobą.
Niesposób, w przybliżeniu nawet opisać kalejdoskopowego, ciągle zmieniającego się obrazu, powabnych kobiet w paryskich toaletach, mężczyzn, we wspaniałych, tu i owdzie lśniących klejnotami uniformach, barwnego ruchliwego tłumu, który przepełniał salę o dostojnej architekturze i wystawnem, królewskiem urządzeniu, gdzie grupy palm tworzyły orjentalny wprost ogród, bezlik sprowadzonych z Krymu kwiatów szerzył woń upajającą, a cza­rowna muzyka oszałamiała zmysły.
Podniecony byłem i upojony tym widokiem, który budził namiętności, nic też dziwnego, że zapominając o sytuacji, szepnąłem Helenie:
— Dalibóg, rad jestem, że się spóźniłem do pociągu. Za nic nie chciałbym utracić tego czarowanego widoku
— Doprawdy? — spytała łagodnie, potem zaś szepnęła z innym zgoła wyrazem twarzy: — Sądzę, że spędzisz mile ten wieczór. Teraz jednak musimy przywitać się z Weleckimi. Oto są! — rzekłszy to, podeszła do krewnych moich, wołając: — Dziwi was pewnie obecność nasza tutaj. Sądziliście, oczywiście, że jesteśmy w drodze do Berlina!
Powitawszy ich także, objaśniłem przyczynę nagłej zmiany planów, zauważywszy przytem, że nie byli bardzo uradowani, zwłaszcza gdy nadbiegł Sasza i wykrzyknął, pochylony nad ramieniem Heleny:
— Kuzynko! Proszę o pół tuzina tańców, a zwłaszcza o mazurkę!
Ale ta konfiskata pięknej Amerykanki obudziła stanowczy sprzeciw wielu innych mężczyzn, wśród których był także Borys. Po­zwoliłem osłom kłócić się o mego motyla, wymówiwszy sobie tylko pierwszego lansjera i walca. Tańce te odbyły się dość wcześnie i pochlebiałem sobie, że wśród świetnego zebrania nikt lepiej nie walcował, niż pułkownik Lenox, z którym, poza barbarzyńską mazurką narodową, nie mógł się mierzyć żaden chyba z błaznów gwardyjskich.
Helena, dotrzymująca mi zresztą w zupełności kroku, płynąc w ramionach moich lekko, jak sylfida, przejawiała atoli tak zupełną obo­jętność dla mego towarzystwa, że ją oddałem chętnie innym, samemu nawet Saszy, by w bezsłowej wzgardzie pokazać, że inne damy są wrażliwsze na me powaby.
Natknąwszy się na dobrodusznego Borysa, chodziłem z nim po sali, przyczem wymusił na mnie przyrzeczenie, iż w razie przedłużenia pobytu, zwiedzimy jego okręt w Kronsztadzie.
Potem tańczyłem wesoło z jedną z dam, poznanych na wieczorze wczorajszym, nie spuszczając atoli, jak przystało dobremu małżonkowi z oczu Heleny, którą Sasza zasypywał hołdami. Młody Tatar objawiał tyle zapału, że odstraszył wszystkich niemal współzawodników.
Przypadkowo doleciała mnie rozmowa jakiejś pary, która stojąc obok w grupie widzów zauważyła rażące zachowanie się gwardzisty.
— Ten Amerykanin — powiedziała dama do towarzysza swego — powinienby pilnować żony, bowiem ten nicpoń Sasza może łatwo wywołać skandal. Spójrz pan, proszę, na na­rzeczoną jego, biedną Dosię, która śledzi to smutnemi oczyma.
— Ba! — odparł mężczyzna. — Księżna Palicyn nie boi się zgoła o kuzynkę, sama bowiem przecież wprowadziła tu la belle Americaine.
— Ach! — powiedziała dama ze śmiechem. — Wy, mężczyźni nie wiecie nigdy w czem sedno rzeczy! Księżna wie, że Sasza jest nicpoń i chce, by Dosia przekonała się o tem dowodnie. Dlatego też skandal byłby jej właśnie na rękę.
— Ha, ha! I sądzi, że piękna Amerykanka ułatwi jej to? — wykrzyknął mężczyzna.
Pobladły z gniewu, skutkiem podchwycenia tego fragmentu rozmowy, zrozumiałem teraz, co mi było dotąd niejasne, mianowicie dlaczego księżna tak usilnie starała się zatrzymać w Petersburgu żonę moją.
Podczas gdym usiłował odsunąć od siebie te niemiłe myśli, ujrzałem nagle przy sobie barona Friedricha. W uniformie wyglądał grubiej jeszcze niż zazwyczaj i sam jeden wśród świetnego zebrania nie miał, zdawało się, znajomych.
Samotny i zapoznany, patrzył smętnie na uroczystość, w której nie brał udziału.
Zrobiło mi się go żal i powiedziałem:
— Chodźmy wypić w bufecie szklankę szampana!
— Z największą przyjemnością! — odrzekł, a twarz mu pojaśniała. Szepnął słów kilka jednemu z podwładnych urzędników i poszliśmy.
Przy winie rozmawialiśmy całkiem poufnie.
— Nie tańczyłeś pan dziś? — rzekłem, gdyż nic innego nie wpadło mi do głowy.
— Nie! — powiedział. — Jestem tutaj w służbie i rad będę, kiedy się skończy. O pierwszej podadzą kolację, potem nastąpi wielka mazurka, której się chce przypatrzyć dwór, skoro zaś tylko cesarz odjedzie, wrócę do domu! — zakończył z uśmiechem znużenia.
— Cesarz jawi się późno! — zauważyłem.
— Zawsze! Tymczasem można ściągnąć wszystkie meldunki inspekcyj policyjnych, posterunków straży i szambelanów. Wówczas wiadomo już, że w rejonie najściślejszego kordonu wojska nie znajduje się żadna podej­rzana osoba.
Zaśmiałem się w duchu, widząc jego pewność siebie. Widocznie nie miał w podejrzeniu Heleny.
Za chwilę tony marsza wezwały do stołu. Prowadziłem kuzynkę Welecką, a księżna przyłączyła się do nas! Natomiast Helena wyszukała sobie towarzystwo młodsze i weselsze, gdzie królował Sasza, tak ostro zale­cając się do niej, że gniewało to i oburzało jego stryja. Księżna spoglądała z uśmiechem zadowolenia, mimo że biednej Dosi rozdzierało się serce.
Przeklinając, oczywiście, dyplomatyczną damę, igrającą z honorem moim, czułem jednak litość dla pięknej dziewczyny, a spostrzegłszy, że nikt jej nie zaprosił do mazurki, co uważano ogólnie za przywilej narzeczonego, zaangażowałem ją, zyskując zaraz zgodę.
Młoda dama, bardzo inteligentna, przekonawszy się dostatecznie o miłostkach narze­czonego, postanowiła spędzić miłe pół godzinki z powabnym pułkownikiem amerykańskim.
Gdy fanfara trąb wezwała do narodowego tańca, wkroczyłem, wiodąc pod ramię piękną Dosię w świetne grono, gotów spełnić swe zadanie. Wiedząc, że nie mogę dorównać Słowianom w rozmachu, chciałem dać swą porcję kurbetek i hołupców, nie bacząc, że marsowemi obcasami depcę maleńkie nóżki, oraz rozdzieram koronki i falbanki.
Sasza wyprowadził Helenę na czoło tańczących, co spostrzegłem z wielkiem zdumieniem. Czyż miałaby śmiałość wykonać taniec, w któ­rego zakrętach i obłędnych figurach wyznać się mogą tylko Rosjanie, Węgrzy i Polacy?
Ale oficjalna żona moja okazywała zupełną pewność siebie, gwarząc swobodnie z danserem. Nagle zbladła śmiertelnie, gdyż rosyjski hymn narodowy obwieścił zjawienie się jedynowładcy Rosji. Zaraz atoli, ujrzawszy go, przybrała wygląd dumny, władczy i triumfujący.
Szeregi tancerzy rozsunęły się w prawo i lewo, składając głęboki ukłon wzbudzającemu swym wyglądem szacunek Aleksandrowi III. Silnie zbudowany, o jasnej brodzie i niebieskich oczach, wojownik i władca jednocześnie kroczył przez salę balową, prowadząc pod rękę uroczą małżonkę, której ciemne oczy bie­gały trwożnie i niespokojnie wokoło. Mając za sobą świtę i kłaniając się nieustannie, pod­szedł władca dziewiędziesięciu miljonów ludzi, wraz z cesarzową do estrady i usiadł, otoczony dygnitarzami i damami dworskiemi.
Zabrzmiał wesoły sygnał trąby. Sasza wyprowadził Helenę. Mazurka zaczęła się.
Ten piękny taniec jest mieszaniną kotyljona, poloneza, oraz namiętnych tańców wirowych. Rozliczne figury są pełne uroku i swobody zupełnej, zwłaszcza jeśli tańczy Słowianin ze znanem dobrze oddaniem się Terpsychorze.
Żona moja i Sasza wkroczyli pierwsi na salę, za nimi zaś inne pary. Rozległo się wycinanie hołupców i taniec nabierał szybko coraz to żywszego tempa i zapamiętania.
Wprowadziłem piękną Dosię w ten wir, by ku czci „Wuja Sama“ uczynić co tylko w mojej mocy.
Mimo, że nie mogłem się mierzyć z olbrzymim gwardzistą, który hulał jak dziki Tatar po stepie, pochlebiałem sobie, że sprawiłem się dobrze i zręcznie, gdy nagle drgnąłem na okrzyk biednej Dosi, która załkała:
— Pułkowniku! Rozdeptujesz mi pan stopy! Och... och!
Rozdeptywałem jej stopy? Mało tego. Tańczyłem niemal po niej. Zachwiawszy się w pewnym momencie, padłem niemal całym cię­żarem swych dwustu funtów na biedne młode stworzenie, które dyszało, każdej chwili gotowe upaść.
Cóż mi się stało. W chwili jakiegoś zwrotu tanecznego, spojrzałem na moją oficjalną żonę i serce me zmroził strach niezmierny. Życie ustało, myśli zmieniły się w dziki chaos rozpaczy i trwogi, bowiem teraz wiedziałem już, z jakiego powodu udała się na ten bal.
Patrzyła na cara, jak myśliwy na zwierzynę wyśledzoną w stepie. Była, jak zwierz dziki, gotowy do skoku na łup swój. Do wszystkich djabłów! Została w Rosji, by znalazłszy się oko w oko z despotą, zamordować go.
Błyskawicznie nabrałem tej pewności i stanęły mi w myśli wszystkie dowody. Helena wczoraj jeszcze była skłonną wyjechać, potem zaś usłyszawszy, że car będzie na balu, uznała to za jedyną sposobność całego życia! Nie z miłości dla Saszy, ale z nienawiści dla cara została, a kieszeń sukni nie była przeznaczona na flakonik, ale na rewolwer, z którego umyśliła zastrzelić samowładcę dziewiędziesięciu miljonów, wprost na sali balowej.
Mniej więcej niepostrzeżenie odprowadziłem tancerkę moją na miejsce. Była bardzo zadowolona, pozbywszy się tak złego tancerza.
Strach mną trząsł, w głowie kotłowały okropne myśli. Jeśli Helena dokona czynu, jakiż los spotka Weleckich, którzy ją wprowadzili w towarzystwo. Ruina zupełna! A co będzie z księżną Palicyn inicjatorką obecności morder­czyni na balu? Także zupełna ruina. A mój los, mój los straszny? Cóż zrobią ze mną, który przemycił oficjalną żonę za fałszywym pasz­portem, co więcej rozmyślnie spóźnił się do pociągu ułatwiając przez to zbrodnię? Wszystko razem uczyni mnie napewno współwinnym. A jakaż kara czeka morderców władcy Rosji?
Wielki Boże! Równie dobrze mógłbym sam strzaskać cesarską czaszkę! Zimny pot wystąpił na mnie, serce uderzało chyba dwieście razy w minucie, głowa moja była lodowata, a mimo to miałem gorączkę.
Z całego tego tumultu przerażenia i rozpaczy, wyłaniała się myśl jedna tylko. Trzeba było niezwłocznie uczynić coś dla ratowania wszystkich. Ale co?
Baron Friedrich przyglądał się mazurce przez niebieskawe okulary. Był to widok uroczy i straszny jednocześnie. Kobieta pociągająca w każdym ruchu oddaniem się i poezją, z zamiarem morderczym w sercu. Tańczyła, jak śpiewa umierający łabędź, tem piękniej zapewne, że był to jej taniec ostatni.
Powiedziawszy wszystko przyjacielowi Friedrichowi, ocaliłbym przynajmniej siebie. Oszczędzonoby mi chyba cierpień, wieszając poprostu, miast torturować. Szukałem go rozpacznem spojrzeniem i zbliżyłem się chcąc powiedzieć: — Aresztuj pan niezwłocznie żonę moją. — Ale powstrzymała mnie obawa, że i mnie także zaaresztuje.
Zuchwały pomysł zabrania jej z tytułu prawa mężowskiego rozwiał się, gdym na nią spojrzał. Wyraźnem było, że ustąpi tylko przemocy.
Spróbowałem myśleć, o ile tak nazwać można rozbłysk śmiertelnego strachu. Po zakończeniu tańca nie miała Helena sposobności zbliżenia się do cesarskiej grupy. Potem, gdy car powitać miał panią domu, podczas cercle’u chciała księżna przedstawić moją żonę, której piękność zwróciła jego uwagę, tak że pytał otoczenia swego, kto to jest. Wówczas dopiero, gdy stojąc przed swą ofiarą złoży głęboki ukłon, mogła zadać śmierć.
Wszystko to jednak nie trwałoby długo, przedtem zaś należało działać... o ile nie baron Friedrich... Nagle drgnąłem i uczułem dreszcz ponowny. W przystępie wzburzenia sięgnąwszy w kieszeń fraka, dotknąłem małej paczki. Były to proszki opjumowe... Opjum, nieświadomość...
Gdy Helena straci przytomność będę mógł, jako mąż, pod tym pozorem zabrać ją do domu.
Pobiegłem do bufetu, kazałem dać szklankę szampana i wsypałem w nią niepostrzeżenie trzy proszki, w nadziei, że ta dawka dość szybko podziała na delikatny organizm Heleny. W ciągu minut dziesięciu musi ją to unieszkodliwić. Trzy proszki, było to zbyt wiele może, ponieważ jednak nie dbała o życie, nie robiłem sobie z tego nic.
Potem kazałem przez ostrożność dać sobie także szklankę szampana, drżąc z obawy, że usłyszę złowrogi strzał. Podszedłszy atoli z obu szklankami, odetchnąłem z ulgą. Helena rozgrzana tańcem stała obok Saszy, odpoczywając. Nie było czasu do stracenia, bowiem, pewien niepokój wśród świty zwiastował bliski odjazd monarchy. Podałem jej szklankę. Dyszała ciężko, wargi miała suche od wzburzenia, a gorączka męczeństwa lśniła w jej oczach. Szybko wzięła szklankę i szepnąwszy słowo podzięki, wychyliła chciwie, jak wędrownik pustynny wodę oazy.
Zdziwił ją może trochę smak, gdyż spojrzała na mnie, ja jednak roześmiawszy się zawołałem:
— Za zdrowie twoje, droga żoneczko! Tańczyłaś mazurkę lepiej, niż Rosjanie sami!
Rzekłszy to, spełniłem swą niewinną szklankę.
— Jeszcze raz dokoła! — poprosił Sasza i zatańczyli ze świeżą werwą i rozmachem.
Ale za chwilę ruchy Heleny zwolniały. Tańczyła przez sen jakby. Czyniąc wielki wysiłek woli, chciała przezwyciężyć działanie opjum, gdyż car powstał. Moment przedstawienia zbliżył się.
Walcząc z całej mocy szła chwiejnie, uczepiona do ramienia Saszy, który ją wyprowadzał z tanecznego koła, w kierunku cara. Widziałem w jej oczach silną decyzję nie czekania na chwilę, aż zostanie przedstawiona.
Żywo pospieszyłem za nimi, szepcąc gwardziście:
— Żonie mojej zrobiło się słabo. Wyprowadzę ją.
Obwisła za chwilę w ramionach moich, zaraz jednak zerwała się błyskawicznie, uczyniła ja­kieś sześć kroków przez tłum ku carowi, jednocześnie sięgając ręką w kieszeń ukrytą w panier.
Ale uprzedzając ją, objąłem silnym uściskiem przegub jej ręki.
Broniła się, rzucając mi spojrzenie rozpaczne, pełne wyrzutu z powodu utraconej na zawsze sposobności. Za moment jęknęła głucho, opjum spełniło swe przeznaczenie, spętało jej wolę i pa­dła śpiąca w me ramiona, o dwadzieścia zaledwo stóp od despoty, którego chciała zamordować.



ROZDZIAŁ XIII.

Dokoła nas powstało pewne zaniepokojenie z powodu zemdlenia pięknej Amerykanki, i liczne ramiona męskie wyciągnęły się, w zamiarze dopomożenia mi w wyniesieniu, żony z sali balowej.
Ale ja, siłą rozpaczy przeniknięty, wziąłem ją na ręce i nie zważając na natrętną troskli­wość Saszy, skierowałem się do bufetu, naprzeciw schodów głównych. Sasza szeptał ze łzami w oczach:
— Czyżby umarła? Boże wielki! Tyle uroku, siły i piękna nie widziano chyba jeszcze na sali balowej.
Załamywał ręce, ja zaś pamiętny zaleceń aptekarza, zawołałem o czarną kawę.
Podano mocną, gorącą, jak zawsze w tym kraju, rozwarłem białe ząbki, zaciśnięte kurczowo i wlewałem jej w usta napój, mimo że się broniła, i nie zważając na ciemne plamy, jakie pokryły lśniący jedwab sukni, koronki i gazę.
Nagle szepnął mi w ucho baron Friedrich:
— Drogi Lenox, czy żona pańska zachorzała poważnie?
— Nie, — odrzekłem — przydarza się jej to czasem, gdy tańczy zbyt wiele! — potem dodałem, rzuciwszy spojrzenie na powabną kibić: — Sznuruje się także za mocno.
— Ach! — zauważył. — Jako babcia nie powinna tak namiętnie tańczyć mazurki! Cóż za przedziwna świeżość w jej wieku! — potem dorzucił: — Na rozkaz cesarza, zjawi się tu zaraz lekarz dworski. Sam go sprowadzę! — i odszedł w tym chwalebnym zamiarze.
Żaden lekarz nie powinien był zobaczyć jej, gdyż wprawne oko rozpoznałoby natychmiast oszołomienie opjumowe. Mogło dojść do śledztwa, co się równało podejrzeniu i zagładzie.
Poprosiłem jednego z obecnych panów, by mi przyniósł płaszcz Heleny, drugi sprowadził powóz, poczem okrywszy starannie żonę, zniosłem ją po schodach, a odjeżdżając, rzuciłem Saszy grymas triumfu.
Radość ta nie trwała jednak długo, gdym bowiem schował w kieszeń jej rewolwer z sześciu, dla cara przeznaczonemi kulami, posłyszałem ciężkie, chrypliwe chrapanie snu opjumowego. Objąwszy silnie słodkie brzemię moje, jąłem całować i pieścić, prosząc czule, by dla miłości mojej wróciła do życia.
Wielki Boże! A jeśli dałem za dużo! Jeśli nie odzyska już przytomności! Równało się to także śledztwu, odkryciu i zatracie.
Uświadomiwszy to sobie, jąłem potrząsać uroczą pacjentkę, wiedząc, że ruch najdzikszy sta­nowi doskonały lek przeciw snowi opjumowemu. Ale spała dalej, dysząc ciężko, miast oddychać.
Za moment, szybkiem pociągnięciem scyzoryka rozciąłem jej stanik od góry do dołu oraz gorset, by ułatwić oddech. Potem biłem ją po cudnych ramionach i trząsłem, tak że zęby szczękały jak kastaniety. W ten sposób dotarliśmy do hotelu. Gdy bramę rozwarł zaspany portjer, wywlokłem zrozpaczony Helenę po schodach do mieszkania. Nie mogłem wzywać lekarza, gdyż musiałbym wyjaśnić, z jakiego powodu dałem żonie tak wielką dawkę opjum, podczas gdy tańczyła przed carem.
Pocichu otwarłem zatrzask drzwi i tu czekała mnie nowa niespodzianka.
Złożywszy Helenę na najbliższym fotelu, jąłem szukać po ciemnym salonie zapałki, ale nagle doleciał mnie szelest lekkich kroków. Ktoś usiłował się wymknąć, korzystając z ciemności.
W danych okolicznościach nie mogłem sobie pozwolić na robienie hałasu, musiałem jednak wiedzieć, czy mam do czynienia ze szpiegiem, czy złodziejem.
Dobywszy rewolwer Heleny, podszedłem do drzwi i złapawszy intruza za kołnierz, przy­łożyłem mu lufę do czoła. Potem doprowadziwszy do stołu, szepnąłem:
— Zaświeć natychmiast, albo wpakuję ci kulę w łeb.
Usłuchał, ja zaś cofnąłem się, zdziwiony niezmiernie, gdyż przede mną stała guwernantka, panna de Launay.
W chwilach wielkiego wzburzenia, bywam zawsze chłodny zupełnie. Podszedłszy do drzwi, zamknąłem, chowając klucz w kieszeń, poczem rzekłem:
— Żona moja zachorowała nagle ciężko, przemęczywszy się tańcem. Muszę jej przedewszystkiem dać lekarstwo.
Przyniósłszy spiesznie z mej sypialni flaszeczkę, odmierzyłem przepisaną dawkę beladonny. Zaraz niemal odniosło skutek i źrenice Heleny rozszerzyły się.
— Teraz — poleciłem Francuzce — musi pani pomóc mi orzeźwić ją i przywrócić obieg krwi. Prędko! Nieśmy ją do sypialni. Jeśli pani liczy na łaskę moją, proszę słuchać bez wahania!
Spokój niezwyczajny, jaki okazałem, uczynił wrażenie na pannie Eugenji, która jęła wykonywać zlecenie moje. Podczas gdy to czyniła, szepnąłem:
— Wśliznęłaś się pani tutaj jako złodziejka, włamywaczka!
— Nie! — zawołała z oburzeniem.
— Ach! — odparłem uśmiechnięty. — Jakże to pani udowodni, skoro zostałaś ujęta wśród ciemnej nocy, w mieszkaniu mojem?
Załamała ręce, miast odpowiedzi.
— Otóż powiem pani, kim jesteś... jesteś szpiegówką policji tajnej. Możesz pani śmiało odpowiadać, gdyż żona nie słyszy.
— Tak! — wyjękła Francuzka.
— Jesteś pani agentką policji tajnej, a mimo to odważyłaś się bez zezwolenia barona Friedricha przybyć tutaj. Jesteś tu pani w interesie własnym, nieprawdaż?
Mogłem występować z tak wielką pewnością siebie, wiedząc że nie cięży na nas podejrzenie.
— Tak! — szepnęła z rozpaczą. — Przybyłam, by znaleźć list jakiś, czy inny znak miłości dla niej od człowieka, którego kocham i który przysiągł mi wzajemność. Mogłabym w takim razie stanąć przed nim z dowodem oszustwa, z dowodem, że wbrew temu co mówi, zakochany jest w żonie pańskiej.
— Dobrze! — odparłem. — Porozumiemy się, widzę łatwo. Jako kochanka Saszy, chcesz pani, by się skończyły jego zaloty do mojej żony, ja zaś jako mąż chcę tego również. Pomóż mi pani tedy przyprowadzić ją do życia, byśmy mogli odjechać.
— Z jakiegoż powodu mam ratować rywalkę? — syknęła Francuzka. — Jeśli umrze, będę od niej tem bardziej bezpieczną, niż gdyby żyła.
— W razie nieposłuszeństwa, oddam panią policji jako złodziejkę i włamywaczkę! — odrzekłem węzłowato. — Tylko jako szpiegówkę wpuszczono panią do hotelu i mieszkania naszego, ale nie miałaś pani rozkazu ba­rona Friedricha i on ukarze panią za nadużycie jego nazwiska dla celów prywatnych.
Zastraszona pewnością moją, drgnęła, szepcąc:
— Uczynię wszystko co pan każesz.
— Trzeba utrzymywać tę damę w nieustannym ruchu. Proszę ją masować, bić, trząść, a nawet bardziej szorstkie chwyty nie wyjdą jej wcale na złe.
Zachęcona temi słowy Francuzka, rzuciła się na rywalkę i jęła obrabiać w sposób, któryby wzbudził podziw najsroższego masaża łaźni tureckiej.
Uderzenia padały gęsto i silnie, potrząsała zaś ofiarą z taką energją, że niebawem Helena zaczęła jęczeć i błagać, by ją zostawić w spokoju i pozwolić spać... odpoczywać. Przepiękny był widok tego masażu nienawiści. Rozpaczne bronienie się uroczej pacjentki, jedwab i w nieładzie koronki balowej sukni, zesuwającej się z jej ciała, a także zaciekłość i siła rywalki, która jej przywracała powoli życie i przytomność.
Tymczasem, wróciwszy do saloniku, zadzwoniłem, polecając przynieść natychmiast jak najsilniejszej kawy, na co nie czekałem długo, gdyż mimo wczesnej pory, służba już była przy robocie. W sypialni zauważyłem z zadowoleniem, że panna de Launay oddaje się zadaniu swemu z zapałem szaleńczym i doskonałym skutkiem.
Wlaliśmy chorej kawę w usta i to podziałało niezwłocznie. Oczy Heleny nabrały wyrazu, źrenice przybrały wygląd normalny, a jej straszne, pełne wyrzutu spojrzenie powiedziało mi, że wie co się stało.
Boże wielki! Zamierzała nawet mówić.
Szybko chwyciłem Francuzkę za barki i przesunąwszy przez salonik, zamknąłem ją w sypialni mojej, pewny już, że podsłuchiwać nie może.
Gdym wrócił, oczy Heleny miały ten sam wyraz. Podeszła chwiejnym krokiem i wyjąknęła:
— Nikczemniku! Zniweczyłeś nadzieję wolności kraju tego!
— Moja droga! — odrzekłem. — Nadzieja wolności tego kraju była jednocześnie pewnością śmierci własnej, ja zaś nie zamierzam popełnić samobójstwa.
— Czemże jest twe marne życie w porównaniu z wolnością dziewięćdziesięciu miljonów? — szepnęła, oczy jej rozelśniły śmiertelną błyskawicą i wykrzyknęła: — O jakże cię nienawidzę!
Zmusiłem ją do wypicia więcej jeszcze kawy i wzięcia beladonny, potem zaś wyszedłem, wiedząc, że przyszła do siebie i będzie milczała wobec innych, choćby miała obrzucać mnie wyrzutami.
Teraz otwarłem swą sypialnię, gdziem zastał guwernantkę w nastroju strachu i troski.
— Puść mnie pan! — wykrzyknęła. — Muszę koniecznie wracać do domu.
— Przedtem odpowiesz mi pani na kilka pytań — rzekłem — i zawrzemy małą ugodę.
— Nie, nie, nie mogę zwłóczyć ni chwili. Gdy Weleccy zauważą mą nieobecność, stracę miejsce, a to ściągnie niezadowolenie barona Friedricha, który mnie tam umieścił.
— W jakimże celu umieścił panią u Weleckich?
Zawahała się.
— Odpowiadaj pani! — krzyknąłem.
— Stało się to, o ile wiem, na życzenie księżny Palicyn, która chciała mieć dowód niewierności Saszy wobec narzeczonej. Śledziłam go i przy tej okazji pokochałam. Jest tak czarujący, tak nieodporny, że... — załamała ręce, ja zaś dorzuciłem z gniewem — że pani sama jesteś obecnie dowodem dla barona Friedricha.
— Nie zatrzymuj mnie pan już! Nie mogę zostać dłużej! — zawołała desperacko.
— Przedewszystkiem zawrzemy ze sobą mały układ! — oświadczyłem. — Godzę się puścić panią, nie oddając w ręce policji pod warunkiem, że mnie zawiadomisz niezwłocznie o każdym podejrzanym kroku Saszy, skiero­wanym przeciw czci żony mojej.
— Chętnie! — wykrzyknęła rozpacznie. — Zarówno ze względu na pana, jak i samą siebie!
Otwarłem drzwi, puściłem ją, zaś wróciwszy do Heleny, zastałem ją chorą jeszcze, trapioną nudnościami i brakiem oddechu, ale już rozsądną i pełną planów zemsty.
Uradowało mnie to, gdyż miałem teraz pewność, że siła opjum pokonana została przez masaż nienawiści zaciekłej Francuzki.



ROZDZIAŁ XIV.

Sił mi zbrakło niemal skutkiem przeżyć fizycznych i duchowych tej niezwykłej nocy.
Ponieważ jednak posiadam przedziwną elastyczność ciała i umysłu, starczyło kilka koniaków i zimna kąpiel, by mnie orzeźwić. Przebrałem się, gotów znowu stawić czoło trudnościom i zawikłaniom dnia bieżącego.
Podczas śniadania układałem plan postępowania. Był nader prosty. Gdy tylko Helena będzie mogła podjąć podróż musiałem ją wywieźć z Rosji.
Nie śmiałem jechać sam, bowiem żona moja zachorowała tak publicznie, że zostawiając ją samą, wznieciłbym niewątpliwie podejrzenie.
Gdym zajrzał do mojej chorej, spała, ale był to sen wyczerpania, nie zaś odrętwienie opjumowe. Patrząc na bladą, piękną kobietę, powiedziałem sobie, tracąc odwagę, że jest oczywiście zbyt słaba, by dziś opuścić łożko, ale nazajutrz trzeba było koniecznie jechać, gdyż dłuższy pobyt równał się szaleństwu.
Niedługo napłynęło dużo osobistych i pisemnych zapytań o stan zdrowia damy, której piękność i czar wzbudziły podziw wszystkich na balu wczorajszym.
Pośród pierwszych gości był Konstanty z żoną, którzy opuścili bal przed mazurką jeszcze i dziś dopiero dowiedzieli się o zachorzeniu żony mojej, wraz z nimi przybyła także księżna Palicyn.
Wszystkim przybywającym mówiłem, że żona moja cierpi na nieszkodliwą wadę serca, że wysiliła się tańcem, ale nazajutrz, kiedy zamierzamy wyjechać, przyjdzie do siebie najzupełniej. Niestety, w tej chwili jest jeszcze nazbyt wyczerpana, by przyjmować wizyty.
Gdy pierwsza partja gości odeszła, powstrzymałem innych zapowiadając w biurze hotelu, że nie przyjmujemy nikogo.
Potem pojechałem co prędzej do poselstwa amerykańskiego, by zapytać o listy, uświadomiwszy sobie niebezpieczeństwo dnia każdego pobytu w Petersburgu. Mogły nadejść listy od żony z Paryża, a córka, przyjechawszy wbrew zakazowi, zdradziłaby mnie straszliwie.
Ale w poselstwie oddano mi tylko krótki list Małgosi, użalający się, że nie chcę zezwolić jej przybyć podczas pobytu mego w Petersburgu, przyrzekała atoli czekać dalszych wiadomości.
Wobec tego tedy, że bezpośrednie niebezpieczeństwo odkrycia oddaliło się znowu, z lżejszem sercem wróciłem do hotelu. Przechodząc obok biura, napotkałem barona Friedricha, który wykrzyknął przyjaźnie:
— Właśnie dowiadywałem się, drogi pułkowniku, o stan zdrowia żony pańskiej i rad jestem, że zaszło znaczne polepszenie, chociaż jeszcze nie może jechać.
— Nie! — odrzekłem. — Wyjedziemy jutro dopiero!
— Wprost do Paryża? — podkreślił żar­tobliwie nazwę miasta, co mnie przeraziło wielce.
— Cóżby to mogło znaczyć? — pytałem sam siebie, idąc po schodach, ale zaraz przypisałem to nerwom moim.
Rzuciwszy się na sofę, otwarłem oczy do­piero późno popołudniu. Przepysznie! Sen dodał mi sił nowych i pozwolił zabić ośm go­dzin czekania.
Jakże się miała pacjentka moja? Zapukałem i wszedłem na ciche wezwanie.
— Mam właśnie zamiar zamówić jedzenie, moja droga — rzekłem — i dobrzeby było gdybyś mi zechciała dotrzymać towarzystwa.
Potrząsnęła smutnie głową.
— Proszę się namyślić! — wykrzyknąłem z objawami troskliwości, która mi nie była zgoła w głowie. — Biedny, oficjalny mężulek jest tak bardzo opuszczony!
Spróbowałem pogładzić jej policzki, ale rzuciła mi spojrzenie zabójcze, wołając:
— Nikczemniku!
Zasiadłem tedy sam do posiłku, gdym jednak właśnie uczuł się w doskonałym nastroju przy deserze — bardzo trudną rzeczą jest nadwyrężyć apetyt mój — zapukano do drzwi. Sądząc, że to kelner, zawołałem: proszę. Niestety, ku wielkiej żałości mojej, wszedł major Sasza Welecki, wykrzykując namiętnie:
— Byłem już cztery razy i za każdym razem mówiono mi, że kuzyneczka nie przyjmuje. Ale jestem zbyt zatroskany, by się dać odpędzić. Jakże się miewa? — wybuchnął. — Wiem że lepiej, czyż ozdrowiała już zupełnie? Czy czuje dość sił, by przyjąć kogoś tak oddanego jak ja?
Chciałem właśnie odpowiedzieć, że nie, gdy nagle, ku wielkiemu zdumieniu, Helena otwarła drzwi i weszła. Stawiała, coprawda, niepewne i małe kroczki, ale była przedziwnie świeża i powabna w swym szlafroczku.
— Głos przyjaciela brzmi tak mile, drogi Saszo, że musiałam ulec pokusie posłuchania cię zbliska.
Zanim zdołałem zerwać się od stołu, rywal mój otoczył ją ramieniem i zawiódł troskliwie i czule do fotela. Na ten widok, postanowiwszy odegrać rolę męża, rzekłem:
— Dobrze, droga moja. Możesz rozmawiać z kuzynem przez minut dziesięć, ale nie dłużej. Sam Sasza widzi chyba, że nie masz dość sił na dłużej.
Potem zagłębiłem się pozornie w czytanie dziennika.
Nie mogłem zrozumieć o czem mówili, gdyż gwardzista przysunął blisko swe krzesło do fotela chorej. Ale rozmowa ta musiała im się wydawać wielce interesującą, gdyż kiedy spojrzawszy na zegarek, powiedziałem: — Czas minął! — dostrzegłem chęć buntu w oczach damy, a wściekłość w spojrzeniu oficera.
— Jako mąż twój i lekarz, muszę przytem obstawać! — rzekłem łagodnie, czując wyższość swoją.
Sasza nie mógł mi wziąć za złe troskliwości o żonę, a Helena musiała to znosić, nie chcąc się zdradzić. Wstawszy tedy spokojnie, odprowadziłem ją przemocą do sypialni mimo próśb i dąsów, oraz gniewu Saszy, mówiąc czule:
— Jutro, gdy sił nabierzesz, droga moja, będziesz mogła dłużej gwarzyć z kuzynkiem.
Potem zamknąłem drzwi, stając twarzą w twarz z rywalem, który gryzł wąsy z pasji.
— Cóż za tyran z ciebie, pułkowniku! — powiedział.
— I ty byłbyś tyranem, kochany majorze, mając tak piękną żoneczkę! — odrzekłem.
Potem zadzwoniłem o herbatę i zakąski dla mojej chorej, która, zda się, zamierzała pójść do łóżka.
Sasza był zmuszony odejść, ja zaś pomyślałem, że dobrze jest być czasem choćby oficjalnym małżonkiem. Gdy przyniesiono kawę, zaniosłem sam tacę pupilce mojej, która wyczerpana krótką rozmową siedziała rozparta na sofie. Na widok jedzenia potrząsnęła głową.
— Musi pani jeść — nalegałem — chcąc nabrać do jutrzejszej podróży sił...
— Których mnie pozbawił pański, szkaradny napój! — wykrzyknęła tonem oburzenia, spozierając gniewnie.
— Uczyniłem to, by ratować życie.
— By ratować... jego... życie, — wybuchnęła — jego życie, które miałam w ręku i mogłam w jednej chwili zniweczyć, uwalniając od tyrana Rosję, mszcząc gnębionych i prześladowanych.
— Droga Heleno, — zauważyłem swobodnie — mówisz, jak Polka, lub Żydówka!
— Jestem jednem i drugiem! — zawołała, ku memu zdziwieniu.
— Co?
— Tak! — powtórzyła. — Polką po ojcu, Żydówką po matce.
Potem rzekła nieco spokojniejszym tonem:
— Nie chcę byś pan sądził fałszywie zgoła, iż mam serce morderczyni. Posłuchaj tedy.
Posmutniała, a oczy jej nabrały wyrazu wzbudzającego współczucie. Mówiła drżącemi usty:
— Ojciec mój był szlachcicem polskim, z tych sfer, jakie wytępić usiłował tyran, którego chciałam wczoraj zgładzić, podobnie jak zniweczył ojczyznę moją, Polskę. Matka była Żydówką, córką warszawskiego bankiera, ale mimo różnicy stanu i rasy, rodzice kochali się bardzo. Po ślubie, rząd rosyjski, skorzystawszy z tego pozoru, skreślił nazwisko ojca z listy szlacheckiej i ogłosił małżeństwo za nieważne, tak że zostałam dzieckiem nielegalnem. W czasie powstania roku 1863 ojciec walczył w sze­regach powstańczych, a po ich rozproszeniu ukrył się. Matka nie chciała zdradzić jego schroniska. Za to... za to... słuchajże tępy Amerykaninie... została skazana na knuty i zsyłkę na Sybir, dokąd nie dotarła, coprawda, woląc zadać sobie śmierć w drodze, miast zostać łupem kozackim. Ojciec, dzięki Bogu, nie dowiedział się o tych strasznych krzywdach ukochanej kobiety, gdyż został rozsiekany w podpalonej wiosce, tegoż dnia, gdy osmagano matkę publicznie na rynku Warszawy. Z wyrazu twarzy pańskiej widzę, że nie dowie­rzasz, by miano postąpić z kobietą w sposób tak potwornie okrutny. Przeczytaj pan tedy dzieje Polski tych lat, a przekonasz się, że tak traktowano nietylko moich rodziców, ale naród cały.
Byłam wówczas małem jeszcze dzieckiem i to mnie ocaliło. Rodzina matki mojej jest zamożna. Jeden z wujów zabrał mnie do Ameryki, skąd po latach, wróciłam dla dokoń­czenia wykształcenia do Austrji. Tu opowiedziano mi dzieje rodziców. Dlaczegóżbym tedy miała czuć litość teraz, gdy naród mój jest znowu wystawiony na ucisk, rabunek oraz wygnanie nago niemal z domu i ojczyzny? Ręka pańska powstrzymała wyrok Opatrzności, dlatego że drżałeś o własne, marne życie. Tego panu nie przebaczę nigdy!
— Heleno, na Boga! — wykrzyknąłem. — Nie może mnie pani chyba nienawidzić z powodu naturalnego instynktu samozachowawczego!
— Zastosuj go pan teraz, by nas oboje wydobyć z Rosji! — powiedziała urągliwie. — Na wypadek, gdyby się dowiedziano o zajściu tej nocy, czeka mnie los równie straszny, jak matkę moją, tylko wszystko odbędzie się tajemnie, gdyż rząd rosyjski wyciągnął z obrzydzenia i przestrachu całego kulturalnego świata tę naukę, że tajemne knutowanie spełnia ten sam cel, co publiczne. Zaś pański los, mój rycerski Arturku...
— Nie potrzebuje pani zajmować się losem moim, — przerwałem, czując dreszcz strachu — jutro wyjeżdżamy.
— Oczywiście, będzie to najlepsze dla nas obojga. Przysposobię się na czas. Nie znajdę już, oczywiście, drugiej sposobności... ach czemużeś mi pan przeszkodził!
Łamała ręce, łkając rozpacznie.
— Jużby nie żył w tej chwili! — żar męczeński zatlił znowu w jej oczach. Potem, zwrócona do mnie, krzyknęła wzgardliwie: — Precz! Nie waż mi się pokazywać ty, duszo służalcza, która boisz się ponieść śmierć za wolność!
Gdy kobieta popadnie w nastrój taki, najlepiej zostawić ją samą, by się w nim delektowała. Wyszedłem tedy, włóczyłem się po ulicach, kupiłem więcej jeszcze proszków, wróciłem o północy, kazałem się zbudzić o ósmej i wziąwszy jeden tylko proszek, zapomniałem o położeniu swojem.
Wstawszy nazajutrz wcześnie, zastałem już Helenę przy śniadaniu, wesołą, rozmowną i uro­czą. Zapominając, zda się całkiem, że była spiskowczynią, zawołała:
— Pozwól mi nacieszyć się memi kwiatkami!
Gestem wskazała znaczną ilość wonnych pozdrowień pożegnalnych, wśród których było jedno z biletem wizytowym Saszy.
— Biedny chłopiec — rzekła z powabnym uśmiechem — prosił, bym mu pozwoliła pożegnać się na dworcu, ale zabroniłam, z obawy, że go to nazbyt wzruszy.
Nie odpowiedziałem, zajęty przygotowaniami do odjazdu, kufry Heleny były niemal w zupełności spakowane. Dla zamknięcia ich przyjęła moją pomoc, nie będąc i dziś jeszcze dość silną.
O dwunastej pojechaliśmy na dworzec warszawski, docierając tam wpół godziny. Mnóstwo pojazdów, ruch żywy i rozgwar głosów wszystko to ożywiło mnie, tak że uśmiechałem się radośnie na myśl, iż nie spotkam już ba­rona Friedricha. Przepychałem się przez tłum do kasy, a dobiwszy tu, poprosiłem urzędnika niemieckiego o dwa bilety do Berlina, przez Ejdkuny.
— Jaki numer paszportu? — zapytał spiesznie.
— Numer 7287.
Spojrzawszy na leżącą przed nim listę, przetarł okulary (wszyscy, zda się, Niemcy w Rosji noszą okulary) rzekł mi:
— Zachodzi widocznie jakieś nieporozumienie. Mam rozkaz nie wydawać biletów na numer 7287.
— O... o... — jęknąłem, dodając z rozpaczą: — Ależ ten paszport numer 7287 został wystawiony przed dwoma, zaledwo dniami. Musiał się pan pomylić... numer 7... 2... 8... 7...
— Tak właśnie. Jest to jakieś zapewne nieporozumienie, narazie jednak nie mogę panu wydać biletów jazdy na ten paszport. Zwróć się pan, proszę do biura policji... Następny!
Ostatnie słowo skierowane było do grubej Niemki z dwojgiem dzieci, stojącej tuż za mną.
Bóg jeden wie, jak zdołałem wrócić nie padając do Heleny. Tam, gdzie zawsze biło serce, leżał jakiś głaz lodowy, a nogi nie do­tykały podjazdu, wybrukowanego cegłami. Nie zadała mi pytania, tylko twarz jej pobladła narówni z moją i tak samo zdrętwiała.
— Chodź pan ze mną! — szepnęła, wyprowadzając mnie z tłumu. — Mówmy cicho. Pewnie jesteśmy już śledzeni. Nie wydano panu biletów?
— Tak! Cóż teraz czynić?
— Trzeba zachowywać się tak, jakbyśmy mieli pewność, że jest to tylko pomyłka. Idź pan i za­żądaj raz jeszcze biletów. Albo nie, ja to zrobię.
Podeszła do kasy i spostrzegłem, że wypaliła kasjerowi kazanie, od którego rozwarł szeroko niebieskie oczy. Potem, wróciła, szepcąc:
— Odeślij pan rzeczy nasze do hotelu. Musimy udawać, że jesteśmy oburzeni niesmaczną omyłką urzędnika kolejowego.
Kazałem przynieść nasze pakunki, skinąłem na pojazd i rzekłem chrypliwie:
— Hotel de l’Europe.
Potem wsadziłem Helenę i odjechaliśmy.
— Nie miałaś pani chyba nadziei otrzymania biletów? — szepnąłem.
— Oczywiście, — odparła swobodnie — ale wszystkich szpiegów wokoło kasy doprowadziłam do mniemania, że tylko przez omyłkę odmówiono nam.
— Sądzi pani tedy, że najlepiej wracać do hotelu? — spytałem ogarnięty szaleńczą obawą, że nagle wyskoczy z powozu i skryje się ze mną, lub beze mnie, w jakiejś jamie nihilistycznej.
— Oczywiście! Gdzież mamy wracać? Jeśli jesteśmy podejrzani, nie ujdziemy i tak szpiegom, jeśli nie, to pozór niewinności jest naszym atutem.
— Sądzi pani istotnie, że tylko przez po­myłkę nie wydano nam biletów? — spytałem ożywiony nagłą nadzieją, którą atoli zaraz zniweczyła jej odpowiedź.
— Nie! — rzekła z rozbłysłemi oczyma, w których widniał jakiś obraz mglisty i straszny zarazem, chociaż wargi jej nie drżały już. — Nie, myślę, że pułapka zamknęła się zpowrotem i że oznacza to... śmierć. Arturze, przebacz mi, żem pana zniweczyła!
Padła mi w ramiona, ale odeszła mnie ochota całowania. Jakże szybko gaśnie namiętność, gdy się czuje nad sobą rękę śmierci!



ROZDZIAŁ XV.

Tuż przed przyjazdem do hotelu, opanowawszy się, rzekła nagle:
— By odegrać rolę naszą, musimy być weseli, beztroscy i zgoła nie rozczarowani.
Po przybyciu, ująwszy pod ramię towarzyszkę, poszedłem do biura, mówiąc pogodnie:
— Nie pozbędziecie się nas panowie tak łatwo!
— A więc jaśnie państwo nie odjechali? — rzekł sekretarz, odkładając pióro.
— Zaszło jakieś głupie nieporozumienie z naszym paszportem — powiedziałem — i z tego powodu wstrzymamy możliwie odjazd na jeden, lub dwa dni jeszcze. Może to i lepiej, zresztą, gdyż żona nie ma dość sił do długiej podróży. Wezmę ten sam apartament.
Z wielkiem zdumieniem zauważyłem, że człowiek ten, dotąd niemal służalczo ugrzeczniony, stał się nagle gniewny i przerażony.
— Proszę przebaczyć, panie pułkowniku, szczerość moją! — powiedział. — Nie mogę jednak przyjąć kogoś z paszportem nie w porządku. Rozporządzenie policji zabrania tego stanowczo.
— Nie w porządku? — wykrzyknąłem z udanem oburzeniem. — Jeśli pan kwestjonujesz paszport mój, proszę wezwać przyjaciela mego, barona Friedricha. Sądzę, że jego gwarancja będzie dostateczną?
— W zupełności! — odrzekł funkcjonarjusz. — Przepraszam bardzo za stawiane trudności, ale przepisy policji są bardzo surowe.
Napisałem krótki list do wszechpotężnego przyjaciela, prosząc, by jak najspieszniej przy­był do hotelu.
Wróciwszy do Heleny, ująłem ją pod ramię i opowiedziałem, co zaszło.
— Bardzo to było rozsądne, żeś pan zaraz wysłał list do barona — rzekła — to nas czyni wyższymi ponad wszelkie wątpliwości.
Wpół godziny potem wpadł baron Friedrich, pozdrawiając nas zagadkowym uśmiechem.
— Ach, drogi pułkowniku! — wykrzyknął z niesłychaną uprzejmością. — Łaskawa pani nie odzyskała widocznie tyle sił, by odjechać w południe?
Gdym mu powiedział, że za okazaniem paszportu odmówiono mi wydania biletów, rozwarł oczy z podziwem, zbyt wielkim nawet, jak mi się wydało.
— Ach! To jakaś omyłka głupiego urzędnika kolejowego! — powiedział. — Taki paszport przechodzi przez mnóstwo rąk, a jedna pomyłka tamuje całą sprawę. Drogi pułkowniku, nie troszcz się pan i pozwól biurokratyzmowi na dzień, lub dwa dni zwłoki, a wszystko będzie w porządku. Tymczasem pielęgnuj pan należycie piękną żoneczkę swoją, może lepiej nawet, że jeszcze zostanie przez czas pewien.
— Tak, — powiedziała Helena z dąsem — ale nie chcą nas wpuścić za tym paszportem do naszego mieszkania poprzedniego.
— Co? — wykrzyknął mały, tłusty człowieczek, pełen oburzenia i podszedłszy do sekretarza, zbeształ go, jak to jest możliwe tylko w Rosji i Turcji.
— Służ, psie jakiś, dobrze przyjaciołom moim, służ im bardzo dobrze! Niema dla nich nic zbyt dobrego w tym hotelu! — Potem zwró­cony ku nam, powiedział: — Drogi pułkowniku, racz wybaczyć, ale mam dużo zajęcia. Zabawcie państwo jeszcze dzień, lub dwa w Petersburgu. Zaprowadź pan żonę do opery i spędźcie państwo wesoło wieczór dzisiejszy! Bon jour! — pożegnał się jak najuprzejmiej, całując kilka razy rękę Heleny.
Zostawszy sam na sam w mieszkaniu, szepnąłem jej:
— Czy sądzi pani, że ma podejrzenie?
— Obawiam się! — odrzekła. — Był zbyt jakoś zdziwiony! — potem szepnęła mi w ucho nagle: — Ktoby mógł, zdaniem pańskiem, spowodować jego niedowierzanie względem mnie?
Odparłem, że nie wiem, ale uznałem za stosowne opowiedzieć jej moje nocne spotkanie Mlle de Launay.
— Nie myślę, by to miało jakiś związek! — odrzekła. — Ta dziewczyna jest poprostu zazdrosna o Saszę, podobnie zresztą jak i pan... o tego Moskala? — roześmiała się, dodając: — Może przyda mi się jeszcze na coś ta panna Eugenja! — potem zaczęła rozpakowywać rzeczy.
Wpół godziny potem wpadli Sasza i księżna Palicyn.
— Byłem przy pociągu! — wykrzyknął oficer. — Chciałem was pożegnać, ale Bogu dzięki dowiedziałem się, żeście nie odjechali...
— A teraz, — przerwała mu księżna — proszę, bądźcie państwo razem z nami w teatrze Michajłowskim. Trochę rozrywki zrobi dobrze obojgu, nie wyglądacie bowiem zbyt wesoło.
— O, nie! — odparłem. — Pielęgniarstwo nie oddziaływa na mnie korzystnie.
— A rola chorej nie jest specjalnością moją! — dodała Helena z uśmiechem.
— A więc zgoda! Przybędziecie! — zawołał Sasza. — Nie przyjmuję odmowy od krewnych.
Zgodziłem się, gdyż wszystko było lepsze, niż oczekiwanie nieuniknionego ciosu.
Odeszli, a ja gdyby nie nerwy moje, mógłbym się czuć szczęśliwy, coprawda, w sposób brzydki i niedozwolony, gdyż Helena, przed dwoma jeszcze dniami tak zimna i odpychająca wobec mnie, Helena, która wczoraj oświad­czyła, że mnie nienawidzi, stała się teraz łagodną i czułą. Raz po raz podchodziła, prosząc, bym przebaczył, że zniweczyła życie moje, ale prośby te nie mogły uspokoić wzburzonych nerwów, to też dreszcze mną wstrząsały, podczas gdym przebaczał.
— Udam się do poselstwa zapytać o listy! — powiedziałem, czując że wszystko łatwiej mi znieść, niż bezczynność. — Wrócę na czas, by panią zawieźć do teatru.
Miałem już wyjść, gdy mnie przywołała, szepcąc:
— Proszę o rewolwer, zabrany mi przedwczoraj w nocy.
Bez słowa wręczyłem jej broń. Oczy potwierdziły nieme pytanie moje. Nie chciała dać się wziąć żywą.
W poselstwie nie zastałem listu od żony, co było dziwne, gdyż właśnie powinien był nadejść. Potem pojechałem do Jacht Klubu, gdzie pośród innych spotkałem Borysa Weleckiego. Spożyliśmy razem drugie śniadanie, on zaś, dowiedziawszy się w ciągu rozmowy, że zostajemy jeszcze przez dzień, lub dwa w Petersburgu, z powodu niedomagania żony, wykrzyknął z iście marynarską gościn­nością:
— Biorę cię tedy, kuzynie, za słowo! Przyjedźcie państwo oboje jutro rano do Kronsztadu celem obejrzenia mego okrętu i fortów.
Nie mogłem, oczywiście, przyjąć zaproszenia, nie zasięgnąwszy zdania Heleny i powiedziałem mu to.
— Słusznie! Spotkamy się więc tutaj po teatrze i otrzymam odpowiedź.
Przyrzekłszy mu to, wróciłem do hotelu. Helena już ubrana, miała na policzkach nalot różowy, który mi się po raz pierwszy wydał nie całkiem naturalny.
Spytałem bez tchu niemal:
— Co się stało?
— Nic przez ciąg pańskiej nieobecności. Tak bywa zawsze przed katastrofą. Im cichszą jest tajna policja, tem groźniejszy chce zadać cios. Między nami mówiąc, baron Friedrich czeka jeszcze na coś, na dowód ostateczny, za­nim się odważy położyć na nas rękę.
Powiedziałem o zaproszeniu Weleckiego, dodając:
— Możemy tak, czy inaczej używać wolności, jak długo jeszcze trwa.
— Wdziej pan frak, jak tymczasem namyślę się.
Poszedłszy do sypialni, zająłem się ubieraniem, gdy nagle z saloniku rozbrzmiał lekki okrzyk Heleny, w tonie zdało mi się, radosnym. Zajrzałem ostrożnie przez uchylone drzwi. Czytała rosyjski dziennik, zajęta w tej chwili studjowaniem listy okrętowej.
Gdym wrócił do niej, lśnił w jej oczach, jak mi się wydało, promień nowej nadziei. Uprzej­mie przyjęła me ramię, ja zaś prowadząc ją do powozu, spytałem:
— Co pani postanowiła w sprawie zaproszenia do Kronsztadu?
— Proszę przyjąć bezwarunkowo. Jutro, wczesnym rankiem pojedziemy tam łodzią parową.
W dziesięć minut potem patrzyliśmy z loży pierwszego piętra na sztukę „Giroflé Girofla“, dawaną przez zespół francuski, świeżo przybyły z Paryża.
Twarz primadonny, cieszącej się ogromnem powodzeniem była mi, jakby, znaną.
Niedługo potem przyłączyła się do nas księżna Palicyn, wraz z nieuniknionym Saszą. Trzymał w ręku dwa piękne bukieciki, z których jeden, z bladych róż „La France“ podał księżnie, drugi zaś, ze śnieżno białych kwiatów i pąków, żonie mojej. Helena pochyliła się, z nadmierną, jakby ciekawością nad kwiatami, ja zaś żarty zazdrością spostrzegłem, że tkwi wśród nich liścik.
W tej właśnie chwili zahuczał teatr oklaskami. Postanowiłem, że liściku tego Helena nie przeczyta, jąłem bić z zapałem oklaski po­rwany entuzjazmem ogółu, wykrzykując brawa głośniej, niż każdy Rosjanin w sali. Potem, nibyto, nie mogąc się opanować, chwyciłem bukiet z kolan żony i cisnąłem na scenę, pod stopy divy. Zaraz jednak przyszedłem do siebie i jąłem ze skruchą przepraszać za mój postępek Helenę, która mi rzucała spojrzenia łyskliwe, atoli ani w połowie tak groźne jak major z głębi loży.
Niedługo potem, w chwili kiedy Sasza rozmawiał właśnie z księżną, szepnęła mi Helena:
— Zwróć mi pan ten bukiet, jest w nim list.
— Billet doux od niego? — oburzyłem się. — Przenigdy!
Pobladłszy śmiertelnie, powtórzyła szeptem:
— Zwróć mi pan ten list, jeśli ci życie miłe! — a w oczach jej wyczytałem, że mówi serjo.
Za chwilę, przeprosiwszy towarzystwo, wyszedłem z loży, dumając w jaki sposób dokonać zlecenia. Przypomniałem sobie, że czasu mego dawniejszego pobytu w Paryżu ta primadonna śpiewała po różnych variété i że mnie z nią łączyły przyjazne stosunki. Spojrzenie na afiszstarczyło, by upewnić mnie o tem.
Niezwłocznie poszedłem za kulisy, posłałem jej bilet wizytowy i zostałem wprowadzony do śpiewaczki, która mnie przywitała słowami.
— Drogi pułkowniku! Mam tylko chwilkę czasu dla pana, ale serdecznie dziękuję za łaskawą pamięć.
— Rzuciłem pani bukiet! — powiedziałem.
— O tak! Przez pamięć dawnych, słodkich czasów... Ty, niedobry człowieku!
— W bukiecie tkwi liścik, nie dla pani przeznaczony.
— Nie dla mnie? — wykrzyknęła gniewnie. — Dla kogóż więc? Dla nędznej Serafiny, która nie umie tańczyć, lub zuchwałej Georgette, która się ośmiela śpiewać ze mną, chociaż umie tylko krakać?
— Nie, liścik ten jest przeznaczony dla żony mojej! — powiedziałem, odbierając jej bukiet. — Proszę zatrzymać kwiaty, chcę tylko mieć list.
— By się zemścić? — wykrzyknęła ze śmiechem. — Ha, ha... pojedynek, mój dzielny pułkowniku?
— Wątpię. Jutro, lub pojutrze wyjeżdżam do Paryża.
— To się doskonale składa! — oświadczyła. — Tej zimy będę śpiewała w różnych variété, więc znajdziesz pan sposobność rzucania mi bukietów! Do widzenia! — gdy mi wręczała liścik, a spojrzenie jej padło na adres, rzuciła mi od ust całusa. — Tak, tak, żoneczka jest niegrzeczna! Ten Sasza, to naprawdę djabeł wcielony! — powiedziawszy to, zrobiła grymas taki, że zebrała mnie ochota skręcić jej kark.
Czyż miałem przeczytać list, trzymany w ręku? Tak! Wszakże Helena powiedziała, że od jego treści zawisło bezpieczeństwo moje. Przy świetle kinkietu otworzyłem list, ale treść jego nie pouczyła mnie niczego. Było tam tylko... Jutro o siódmej wieczór...
W drodze powrotnej wręczyłem Helenie kartkę, ona zaś rzuciwszy na nią okiem, odetchnęła z ulgą, szepcąc zresztą tylko:
— Bardzo dobrze!
U progu naszego mieszkania, rzekła głośno:
— Myślę, mój drogi Arturze, że nie będziesz dziś miłym towarzyszem. Jedź tedy lepiej do Jacht-Klubu i powiedz Borysowi, że przyjmujemy zaproszenie jego. Wesołej zabawy!
— A pani? — szepnąłem, widząc, że się chce pozbyć mnie.
— Im mniej pan wiesz o tem co czynię, tem lepiej dla bezpieczeństwa pańskiego! — odrzekła cicho.
W klubie, uszczęśliwiłem Borysa pomyślną wiadomością i ułożyliśmy, iż oboje przyjedziemy do Kronsztadu poranną łodzią parową.
Potem spróbowałem bakarata, ale krzyżyki wyglądały jak miecze katowskie, a roześmiane figury robiły szyderczy grymas barona Friedricha. Przestałem grać, wróciłem i... nie zastałem Heleny w mieszkaniu.
Wziąwszy dwa proszki, zasnąłem. Boże błogosław mak.
Jesienne słońce rzucało pęki promieni do sypialni, gdy mnie zbudził głos Heleny. Zerwałem się z okrzykiem strachu, ale ona rzekła, śmiejąc się:
— Nie zaraz jeszcze! Mamy, sądzę jeszcze ten dzień przed sobą. Musimy go możliwie najlepiej wykorzystać. Już dziewiąta, Arturze! Prędko, spiesz się do łodzi.
Spożyła spiesznie śniadanie, ja zaś jeść nie mogłem. Apetyt zapodział się gdzieś. Potem pojechaliśmy na skwer, gdzie nas oczekiwał uprzejmy Borys i w towarzystwie jego, popłynęliśmy spokojną, błękitną Newą, mijając ma­lownicze, zdobne willami i pałacykami wyspy.
W godzinę potem wylądowaliśmy w olbrzymim, granitowym porcie Kronsztadu. Zjadłszy wczesny lunch w hotelu „De Russie“ stanęliśmy niebawem na pokładzie okrętu awizowego o nazwie „Vsadnik“, gdzie nas powitał Borys, jako kapitan. Tym lekkim okrętem awizowym popłynęliśmy po przejrzystych wodach Zatoki Fińskiej, oglądając kilka wielkich pancerników, oraz forty zewnętrzne. Towarzyszka moja gwarzyła żywo przez cały czas z młodym oficerem rosyjskim.
— Nieprawdaż? — spytała. — Wszystkie okręty zatrzymują się przed fortami?
— Tak. Okręty handlowe wjeżdżające czekają na pilota, zaś wyjeżdżające na ukończenie rewizji paszportów. Nazwę i ładunek każdego z nich telegrafuje się tu, a płynący zwolna okręt okazuje flagę swą i numer.
— Pan ma dziś służbę? Bardzo nas zainteresuje widok tego wszystkiego! — powiedziała Helena. — Może uda się nam dostać na pokład któregoś z okrętów?
— Oczywiście! — odparł grzecznie. — Proszę rozkazywać, kuzynko!
Tymczasem kilka słupów dymu zwiastowały zbliżające się od strony Petersburga okręty, a forty sygnalizowały to naszemu awizowi. Podoficer Weleckiego złożył raport, a Borys wydał rozkazy.
Gdy okręty podpłynęły bliżej, obsadzono kilka łodzi, które po dokonanej rewizji zabrały urzędników celnych. Zaraz po kilku mniejszych statkach, nadpłynął wielki, transoceaniczny okręt, wyrzucając chmury dymu i pary.
— Co to za okręt? — spytała Helena obojętnie. — Ten tam wielki na prawo?
— To okręt szwedzki „Dalekarlja“ — odpowiedział Borys. — Chciałaby go pani może zwiedzić?
— Owszem, chciałabym zwiedzić ten okręt, jak i każdy inny. Właśnie zarzuca kotwicę.
— Dobrze! Pójdziemy na pokład i zobaczy pani w jaki sposób odbywa się rewizja, — oświadczył nasz gospodarz.
Barka jego była gotowa. Z wielką galanterją sprowadził Helenę po drabince, a ja szedłem za nimi. Gdyśmy się zbliżyli do wspaniałego okrętu, spuszczono niezwłocznie drabinkę, gdyż rosyjska flaga barki naszej, zwiastowała oficera służbowego. Kapitan powitał nas u drzwi kajuty, z kapeluszem w ręku.
Borys znał go i przedstawił jako kapitana Olassona ze Sztokholmu. Kapitan podał zaraz ramię Helenie i jął oprowadzać ją, a Borys, przeprosiwszy nas, podjął obowiązki swoje, badając listę podróżnych, paszporty i rejestry celne.
Podczas kiedy był tem zajęty, zauważyłem z niezmiernem zdziwieniem, że Helena i kapitan szwedzki wiodą rozmowę żywą i oboje są podnieceni. Wśród tłoku panującego na pokładzie i zamieszaniu poprzedzającem odjazd, nie spostrzegł tego nikt prócz mnie.
Po chwili wrócił Borys. Załatwił sprawy swoje i mogliśmy już iść.
Rozbrzmiało gwizdnięcie, zaczęto biegać tam i zpowrotem. Nagle rozległ się krzyk przenikliwy i Helena padła omdlała na pokład. Potknęła się o zwój lin okrętowych. Podróżni otoczyli ją, przyskoczyłem, a za mną Borys. Sam tylko kapitan zachował spokój.
— Proszę wezwać lekarza! — rozkazał. — A damę tę zanieść do mojej kajuty.
Za chwilę zjawił się lekarz okrętowy, oświadczając, że Helena zwichnęła niebezpiecznie stopę w kostce.
— Niebezpiecznie? — spytał Borys ostrym tonem. — Będzie ją można chyba przenieść?
— Spowoduje to napewno wielkie cierpienie, a może nawet stałe kalectwo! — rzekł lekarz.
Kapitan i oficer rosyjski wszczęli żywą dysputę, a wkońcu krzyknął kapitan:
— Musi się ją stąd usunąć! Zważ pan ubezpieczenie moje, okręt i ładunek! Mogę utracić stanowisko!
Na to odrzekł Borys stanowczo:
— Pani Lenox nie może odjechać w ten sposób. Pułkownik niema paszportu. To się zrobić nie da!
— Owszem, mam paszport dla siebie i żony, zezwalający na wyjazd z Rosji! — oświadczyłem.
— Obowiązuje to w Petersburgu, ale nie w Kronsztadzie. Mam ściśle określone rozkazy! — odrzekł młody oficer.
— Cóż zrobić z chorą? — wtrącił żywo lekarz.
— Przepraszam na chwilę! — powiedział Borys i odprowadził mnie nabok.
— Drogi kuzynie, jest w Rosji rzecz niesłychana, by dać zezwolenie na wyjazd drogą inną, niż naznaczoną w paszporcie. Ale uczynię to, w tym wypadku, o ile dasz mi słowo honoru, że wrócisz z żoną tym samym okrętem. Inaczej...
— Inaczej?
Wbił we mnie oczy.
— Inaczej, sprawa miałaby bardzo poważne następstwa dla mnie. Jako oficer frontowy, wiesz dobrze, pułkowniku, co znaczy dla oficera marynarki niesubordynacja.
— Zamienię słów kilka z żoną — powiedziałem — i zaraz dam odpowiedź
Helena leżała w kajucie na sofie. Twarz jej była wykrzywiona bólem, a kostka silnie zbandażowana.
Przeniknąłem chytry plan ukartowany, zda się, nocy ubiegłej. Kapitan był współspiskowcem i miał jej pomóc opuścić w ten sposób Rosję.
Jej bezpieczeństwo, oznaczało jednocześnie moje. Ach, jakże silną była pokusa! Jednocześnie uświadamiałem sobie, że przyjęcie propozycji było ruiną zupełną dla młodego, dziel­nego marynarza, przyjaciela i krewniaka, który chodził niecierpliwie tam i zpowrotem, czekając wyniku.
Gdy zapadły za mną drzwi kajuty, podszedłem, szepcąc Helenie do ucha:
— Proszę natychmiast wstać, wdziać trze­wik i opuścić ze mną okręt!
— Nie mogę, nie mogę! Arturze, jesteś barbarzyńcą i głupcem! Czy nie widzisz, że nam to ocali życie.
— Dla nas byłoby to życiem, a dla niego pozbawieniem rangi i deportacją na Sybir.
— No i cóż? Wszakże to Moskal! Instynkt samozachowawczy! Boże wielki, nie zechcesz pan chyba niweczyć ostatniej możliwości oca­lenia! Wspomnij żonę swoją. Nie zobaczysz, jej pan już, jeśli nie dopomożesz do ucieczki!
— Nie, nie kuś mnie pani! — jęknąłem.
— Wspomnij także miłość moją, gdyż w takim razie pokocham cię! — krzyknęła, wybuchając płaczem. — Nie mam odwagi zostać! Dowiedziałam się jaka mnie czeka kara. Nie mogę zostać! Boję się! Jest to coś tak strasz­nego, że wysłowić trudno! Na miłość boską, ulituj się pan! — załamywała ręce, zdjęta trwogą śmiertelną.
— Proszę wstać — rozkazałem surowo — i wdziać trzewik, inaczej powiem wszystko Borysowi, a on spełni swój obowiązek!
Wstała, spojrzawszy mi bacznie w oczy, westchnęła, spostrzegłszy mą niewzruszalność i rzekła:
— Ano dobrze! Komedja skończona. Teraz zaczyna się tragedja! Powiedz pan kapitanowi Borysowi, że odzyskałam siły i można mnie przenieść do łodzi jego! — potem wybuchnęła histerycznym śmiechem i powiedziała, ku wielkiemu zdumieniu memu: — Ocaliłeś pan jednego brata, a zniweczyłeś drugiego. Zresztą lepiej nawet, marynarz wart nierównie więcej niż piękny major straży przybocznej.
W dwie minuty później pomógł mi Borys, któremu widocznie spadł kamień z serca, znieść Helenę do łodzi. Kapitan szwedzki i lekarz okrętowy patrzyli na to z niesłychanem zdumieniem.
Wpół godziny potem wsadziliśmy Helenę w dorożkę, która nas zawiozła na dworzec. Podczas jazdy do Petersburga spoglądała raz po raz na zegarek, nie mogąc się, widocznie doczekać powrotu do mieszkania.
— Prędko, do hotelu! — wykrzyknęła, gdyśmy wysiedli. — Jestem strasznie głodna. Ty nie, Arturze? Przed wyjazdem rano, zamówi­liśmy obiad na szóstą, nie mając, coprawda, nadziei spożyć go.
W domu zastaliśmy stół nakryty i jedzenie gotowe. Helena poszła do swej sypialni, a ja do swojej. Podczas gdym się czesał, wypadła ze szczotki karteczka. Podniósłszy ją, przeczytałem: Nie spuszczaj pan dziś wieczorem żony z oczu, myślę, że Sasza zamierza porwać ją.
Pismo było takie samo, jak dwa dni temu... francuskiej guwernantki.
— Niech go djabli! — powiedziałem do siebie, wchodząc do salonu. — Nie odniesie nade mną triumfu, choćby przyszło zaryzykować życie.
Zestawiwszy tę wieść z podstępem Heleny na okręcie, stałem się niedowierzającym. Chciała wyraźnie opuścić mnie, zostawiając na pastwę policji rosyjskiej.
Obiad minął bez szczególniejszych wydarzeń, tylko po kawie uczułem senność niezwykłą.
Walcząc z nią daremnie miałem wrażenie, iż to co zjadłem oddziaływa tak jak proszki moje. Pokój widziałem niby przez mgłę, w której atoli tkwiła postać Saszy. Usiłowałem wstać, chwycić go za kołnierz i spytać dlaczego ośmielił się przyjść znowu. Potem usłyszałem coś, niby lekkie dzwonienie w powietrzu i głos niewieści... jej głos... — Nie, nie dałam mu zbyt wiele, jak on mnie.
Potem ogarnęła mnie fala rozkoszy i straciłem przytomność.



ROZDZIAŁ XVI.

Rano ktoś dotknął mego ramienia, mówiąc:
— Przepraszam. Mam zlecenie od pana barona Friedricha.
Obok mnie stał mężczyzna w cywilnem ubraniu.
Wiedziałem zaraz, że nadeszła chwila. Znalazłem się w rękach rosyjskiej sprawiedliwości. Stojący obok mnie pan powiedział grzecznie:
— Nie ośmieliłbym się budzić pana pułkownika, ale mam rozkaz ścisły, nie dopuszczający zwłoki. Najuprzejmiej proszę, by pan pułkownik raczył wstać. Mam nadzieję, że sprawa zostanie załatwiona szybko i wróci pan tu na śniadanie jeszcze.
Wstając z łóżka, wiedziałem doskonale, że w tym hotelu nie spożyję już śniadania. Serce mi bić przestało, czułem zimne dreszcze... miałem przed sobą zupełną zatratę.
Gdym się ubrał, pan ten poprosił, bym mu towarzyszył. Przeszliśmy do salonu, gdzie siedzieli dwaj mężczyźni cywilnie ubrani, czekając widocznie na rozkazy.
Myślałem, że zastanę tu Helenę, możliwie z pętami na pięknych przegubach rąk i z kneblem w uroczych usteczkach, ale nie było jej.
Zauważyłem jednak, że znajduje się, podobnie jak ja w szponach tych ludzi, gdyż z przyległej sypialni dolatywał jej głęboki, silny oddech. Zbudziwszy się, będzie już w mocy sprawiedliwości rosyjskiej.
Chciałem się z nią rozmówić, ale towarzyszący mi pan oświadczył:
— Proszę iść ze mną niezwłocznie, nie zawiadamiając małżonki. Tak opiewa rozkaz mój.
Poszedłem tedy z nim i wsiadłszy w czekający pod hotelem powóz, zostałem zawieziony do dyrekcji policji. W otoczeniu stójkowych zaprowadzono mnie po schodach do wygodnej pracowni. Prócz drzwi, któremi wszedłem, wiodły dwa jeszcze wejścia do przyległych komnat. Baron Friedrich siedział u biurka swego, a kilku żandarmów czekało na rozkazy.
Kazał im odejść, zerwał się i rzekł:
— Kochany pułkowniku! Racz przebaczyć, że fatyguję pana przed śniadaniem jeszcze, ale sądzę, że w ciągu kilku minut, rzecz zostanie załatwiona. Proszę usiąść.
Rzekłszy to, podał mi cygaro, które zapaliłem, by udawać obojętność, ale nie smakowało mi wcale. Zauważywszy to rzekł cicho z uśmiechem:
— Tak, tak... nie jest tak dobre, jak to, które paliliśmy w drodze z Wilna. Ale przechodzę do rzeczy, wiem bowiem, że spieszno panu do śniadania. Idzie o pewną damę uwięzioną przez policję. Przyjechała za paszportem pańskim, który stwierdza, że jest pańską żoną. Oczywiście, wiem dobrze, iż masz pan żonę swą w hotelu de l'Europe. To też kazałem przyprowadzić tu oszustkę, byś pan oświadczył, że nie jest pańską żoną, poczem postąpimy z nią tak jak zazwyczaj z osobami, używającemi fałszywych paszportów.
Słowa te, nader łagodne z pozoru, a tak straszne w rzeczywistości napełniły mnie przerażeniem. Serce me waliło młotem. Niepewność trwała krótko.
Baron zadzwonił, rozkazując przyprowadzić damę, czekającą w kurytarzu.
Za chwilę w drzwiach ukazała się kobieta, pełna oburzenia.
— Cóż to za nowa bezczelność! — wykrzyknęła, potem zaś powiedziała z uniesieniem: — Arturze! Dzięki Bogu, żyjesz! Otrzymawszy telegram twój, obawiałam się, żeś zmarł!
Moja własna, błękitnooka żona z Paryża padła mi, łkając w ramiona, ja zaś, pod wrażeniem łez i pieszczot uczułem wielkie wyrzuty sumienia, z powodu że przez cały tydzień zapomnia­łem o niej, uwiedziony cudnemi oczyma innej.
Baron patrzył na tę scenę z uśmiechem niewysłowionej szczęśliwości i triumfu, jednocześnie atoli, jak to zauważyłem, strzepywał nerwowo popiół cygara. Po chwili spytał nagle:
— Panie pułkowniku, kto jest ta dama?
— Żona moja, prawdziwa żona! — wykrzyknąłem. — Na miłość boską, nie sądzisz pan chyba, bym się miał jej wyprzeć i wydać w delikatne rączki rosyjskiej sprawiedliwości!
— Rosyjska sprawiedliwość, to wstyd i hańba! — wykrzyknęła Laura, żona moja. — Wszystko mi jedno, opowiem wszystko. Otrzymawszy depeszę, żeś ciężko zachorował, z wezwaniem, bym przyjechała pielęgnować cię, wzięłam pierwszy pociąg z Paryża do Petersburga, tem więcej żeś mi pisał o grasującej tu epidemji. Jechałam za paszportem, wystawionym przez poselstwo amerykańskie z wizą rosyjską. Tymczasem, na granicy zaaresztowano mnie i dostawiono tu pod eskortą, jako zbrodniarkę, poczem uwięziono aż do rana. Chodźmy zaraz do poselstwa amerykańskiego.
Słysząc to wybuchnąłem chrypliwym, desperackim śmiechem, a baron Friedrich powiedział:
— Za pozwoleniem. Muszę panią rozdzielić z małżonkiem, chociaż za chwilę będzie pani wolna.
— A mąż mój! — zawołała. — Co się z nim stanie?
Okulary barona były w tej chwili bardziej jeszcze, niż zazwyczaj tajemnicze.
— O tem, potem! — rzekł znacząco. — Narazie, proszę przyjąć z mej strony wyrazy pożałowania z powodu doznanych przykrości, ale... — tu uczynił gest znaczący.
Pocałowałem raz jeszcze desperacko żonę, którą zaraz wyprowadzono do pokoju, z którego weszła, i drzwi za nią zapadły. O Boże, czyż miałem nadzieję ujrzyć ją jeszcze?
Wspomniawszy wszystkie grzechy czynne i bierne doznałem wrażenia, że nie nastąpi to w tem życiu!
— A teraz — powiedział baron Friedrich, tonem nie przyjacielskim jak dotąd, ale surowo jako przedstawiciel władzy — a teraz, zechciej pan dać wyjaśnienie i wyznać wszystko! Zaprzeczanie nie przyda się na nic, wiem bowiem, kto jest ta druga żona pańska i mam ją w ręku!
Miał rację zupełną. Nie miało już żadnego znaczenia kryć cokolwiek, to też spiesznie opowiedziałem całą przygodę od początku. Baron Friedrich przerywał mi uwagami: — Tak, tak, doskonale... Mam ją... Mam ją... Jest moja...
Zanim jeszcze zdołałem opowiedzieć szczegóły naszego przybycia do Petersburga, zapukano do drzwi.
— Przepraszam na chwilę! — rzekł baron — potem zaś zawołał: — Proszę!
Wszedł podurzędnik i zameldował, że radca cesarski, Konstanty Welecki chce pomówić z baronem i to nawet w sprawie tego pana, do­dał spojrzawszy na mnie.
— Dobrze! Wprowadź go!
Za chwilę wszedł mój szlachetny krewniak rosyjski żywym krokiem i zanim baron Friedrich zdołał wypowiedzieć słowo, rzekł:
— Biedny pułkowniku, wiem z jakiego powodu jesteś tutaj. Wiadomo mi, w jakie nieszczęście wepchnął cię jeden z członków rodziny naszej. Wypieram się go i przeklinam z powodu zhańbienia prawa gościnności.
— O kim pan mówisz? — spytał żywo baron Friedrich.
— O bratańcu moim, Saszy który pohańbił honor mężczyzny i rodziny przez porwanie żony mego krewnego i gościa! — stary szlachcic ocierał łzy wzburzenia i bólu, podczas gdy ja i baron Friedrich patrzyliśmy nań z wielkiem zdziwieniem. — Mój drogi, — podjął znowu Konstanty — prosiłem cię, byś zamieszkał z żoną u mnie. Czyż nie domyśliłeś się, że chcę schronić pod tarczę domu mego żonę twoją, uwalniając ją od grzecznostek, intryg i sztuczek tego nicponia, dla którego niema żadnych świętości, ni pokrewieństwa, ni praw gościa.
— Drogi panie radco! — przerwał mu baron Friedrich. — Cóż to za dziwy opowiadasz nam pan?
— Opowiadam pełną prawdę! Dziś rano przekonałem się, że bratanek mój Sasza Welecki uciekł wczoraj wieczór z Rosji z żoną tego oto pana, mego krewniaka i gościa.
Niepodobieństwo! — zawołał baron Friedrich, wybuchając szkaradnym śmiechem. Zawtórowałem szefowi policji, spostrzegając jednocześnie, że pobladł na chwilę. Potem powiedział: — Od dwudziestu czterech godzin nasadziłem na nią szpiegówkę, której ujść nie mogła. Dama, o której pan radca mówi, że uciekła z bratańcem pańskim, zjawi się tu za pięć minut i omyłka zostanie stwierdzoną.
Podczas, gdy mówił jeszcze, otwarto drzwi, baron pobladły, chwycił kurczowo brzeg biurka, my zaś z Konstantynem wydaliśmy bezwiednie okrzyk zdumienia, bowiem stała przed nami nie urocza Helena, ale skrępowana i zakneblowana, smukła Francuska Mlle. Eugenja de Launay. Oczy jej rzucały błyskawice, a gdyby mogła mówić, wybuchnęłaby napewno wściekłością i gniewem.
— Kogóż to mamy przed sobą? — rzucił Konstanty.
— Natychmiast wyjąć knebel! — rozkazał baron Friedrich, dodając żywo, choć grzecznie: — Poproszę, by pan radca był łaskaw oddalić się na chwilę.
Chciałem wyjść z krewniakiem, ale tłusta dłoń barona spoczęła na mem ramieniu.
— Pan tu zostaniesz! — szepnął. — Pan jesteś mój!
Serce mi bić przestało, chociaż byłem żywo zainteresowany rozmową, jaka miała nastąpić.
Odzyskawszy mowę, chciała guwernantka opowiadać, ale baron przerwał:
— Cicho! Odpowiadaj pani na pytania moje... ani słowa pozatem! Gdzie jest osoba, która przybyła tu za paszportem tego oto pana, jako żona jego?
— Uciekła.
— Uciekła? Boże wielki! Kiedy i dokąd?
— Wczoraj nocą z Saszą Weleckim.
— O której godzinie?
— O siódmej.
— Dokąd?
— Tego nie wiem.
— Czekajże pani! W czasie tak krótkim nie mogła ujść poza nasz rejon, to niemożliwe! — załamał ręce. — A gdyby jednak zdołała uciec! — Potem zawołał: — Telegrafista niech tu stanie zaraz! Prędko! Ujść nie mogła. Ejdkuny? Odległość zbyt wielka. Kronsztad strzeżony. Jedno jest tylko miejsce, którędy mogła opuścić Rosję, to znaczy Wyborg! — zadzwoniwszy, rozkazał: — Niezwłocznie telegrafować do Wyborga. Zapytać, czy ubiegłej nocy wy­jechał jakiś statek. Jeśli tak, jacy pasażerowie. W pierwszej linji, czy widziano tam majora gwardji husarskiej Weleckiego, czy towarzyszyła mu kobieta, jeśli tak, za jakim wyjechali paszportem... o ile są jeszcze, aresztować nie­zwłocznie! — potem wybuchnął: — Rysopisy ich i rozkaz aresztowania roztelegrafować w okręgu tysiąca wiorst od Petersburga — począł biegać po gabinecie, rozmawiając ze sobą głośno. — A może ośmielili się ukryć w kraju? Nie, Sasza wie dobrze, iż oznaczałoby to opóźnione trochę, ale pewne aresztowanie! — następnie, zwrócony do Francuzki, powiedział: — Opowiedz pani wszystko. Sądziłem, że mogę zaufać, gdyż nienawidziłaś tę kobietę.
— Tak! — wtrąciłem żywo. — Ale kochała gwardzistę!
— Co? Kochała Saszę Weleckiego? Boże wielki! To jest więc klucz postępowania pani? Proszę odpowiadać!
Padła przed nim na kolana, żebrząc łaski.
— Powiedz pani całą prawdę, to jedyna droga dla uzyskania łaski od barona Friedricha. Chcę prawdy!
— Otrzymawszy pańskie instrukcje, udałam się na swą placówkę. Wszakże nie przypuści pan baron, bym pozwoliła, o ile to było w mocy mojej, uciec człowiekowi, którego kocham, ze znienawidzoną kobietą. Przez cały dzień czyhałam w hotelu i spostrzegłam, że ona wraz z pułkownikiem Lenoxem udała się do Kronsztadu.
— Miała tedy nadzieję umknąć mi tamtędy? — wykrzyknął baron tonem, świadczącym, że plan Heleny ujścia na pokładzie „Dalekarlji“ nie udałby się w żaden sposób.
— O wpół do szóstej wróciła, jak widziałam, do mieszkania, gdzie kelnerzy przysposobili już obiad. W dwadzieścia minut potem wszedł do jej pokoju Sasza, ja zaś dawałam pilniejsze jeszcze baczenie. Po dziesięciu minutach wyszedł na kurytarz, gdzie go zagadnęłam, wyrzucając mu niewierność wobec mnie, gdyż kocham go...
— A on okpił panią? — urągał baron strasznym głosem.
— Tak... tak... on...
— Co?
— Powiedział: Eugenjo, czy możesz być zazdrosna o babkę? Dziecko naiwne... nie jestem miłośnikiem starożytności! — Potem jął szeptać tonem, któremu się oprzeć nie mo­głam nigdy: Zaczekaj tu chwilę. Spędzę z tobą najbliższe trzy godziny, na dowód, że nie mam wcale zamiaru uciekać! — Zaraz potem dodał: — Jesteś, widzę, znużona. Lenox i żona jego są w sypialniach swoich, przyniosę ci szybko filiżankę kawy z ich stołu! — przyniósł, podał ze słowami miłości, ja zaś wypiłam...
— A potem? — syknął baron chrypliwie.
— Rozmawiał ze mną przez chwilę jeszcze. Uczułam wielką senność, uświadamiając sobie jeszcze, że mnie objął i zaprowadził do pokoju. Gdym się rano zbudziła w łóżku rywalki, związano mnie, zakneblowano i przywieziono tutaj.
— Przeklęta namiętność pani dla tego rosyjskiego błazna udaremniła największe zadanie życia mego! Nie spodziewaj się zmiło­wania! — wrzasnął baron, gdy Eugenja wiła się u jego stóp.
W tej chwili wszedł telegrafista i podał baronowi depeszę, na widok której wydał ryk wściekłości. Twarz jego pobladła śmiertelnie, i zacisnął kurczowo dłonie. Potem rzekł:
— Zabrać stąd tę dziewczynę! Chcę zostać sam z Amerykaninem!
Gdyśmy zostali sam na sam, jął mówić, rzucając z wysiłkiem słowa:
— Telegram ten powiada, że kobieta, którą, miałem już, zdawało się, w ręku, zdołała uciec. Major Sasza pojechał jako oficer służbowy do Wyborga, posterunku zewnętrznego Petersburga, na co nie potrzebował paszportu. Tam poprosił, by mu z racji, że jest oficerem carskim, pozwolono jechać okrętem nocnym do Danji. Miał ze sobą kobietę z paszportem Eugenji de Launay, agentki nadzwyczajnej tajnej policji, który zezwalał jeździć wszędzie w sprawach służbowych, bez przeszkody. Okręt ten wypłynął wczoraj o wpół do dwunastej w nocy. Nie mogę jej już schwytać, gdyż znajduje się na pełnem morzu i jest tym ra­zem bezpieczna przede mną.
Potem spojrzał na mnie, jak jastrząb na łup swój.
— Ale pan jesteś mój! — rzekł ze śmiechem. — Paneś ją przewiózł do Rosji za fałszywym paszportem, przedstawiając krewnym swoim za prawdziwą małżonkę, wprowadzając nawet w pobliże cesarza... Jesteś pan w zupełności własnością moją! Siedzisz w pułapce bez wyjścia!
Wpatrywał się we mnie z triumfem.
W tej chwili przyszedł mi do głowy najszczęśliwszy pomysł życia, myśl doskonała, podyktowana rozpaczą, za co się sam każdego dnia klepię z podziwem po ramieniu. Biedna myszka spróbowała ostatnim wysiłkiem wy­mknąć się z łapki.
— Nie! — oświadczyłem. — Jestem równie bezpieczny jak pan. Drogi przyjacielu, posłuchaj mnie pan dla ocalenia własnego. Prawdą jest, że przemyciłem tę damę na swój paszport. Przekroczyłem tedy tak dalece prawa rosyjskie, że mógłbyś mnie pan zesłać dożywotnio na Sybir.
— Może coś więcej jeszcze! — zauważył oschle.
— Nie możesz pan atoli dokonać tego, bez wywołania śledztwa. Jestem znanym obywatelem amerykańskim, nie zaś osobą, którąby można pocichu uwięzić. Poselstwo moje zasięgnęłoby informacji. Możesz pan przedłożyć, coprawda, stan rzeczy i w tym wypadku, wiem dobrze, państwo moje nie podejmie interwencji. Czyż jednak odważysz się pan przedłożyć sprawozdanie także cesarzowi, władcy swemu? Czyż wyznasz, że przysięgła nieprzyjaciółka jego była w Rosji, żeś pan z nią rozmawiał, całował jej ręce, a nie poznał? Co więcej, żeś pan tolerował tę kobietę obok niego, tak że byłaby go mogła lada chwila zamordować?
— Zamordować? — wykrzyknął baron, z trudem chwytając powietrze.
— Tak jest, zamordować! — powiedziałem silniejszym tonem, pewny już, że sprawę wygram.
— Pst! Nie tak głośno! — prosił.
— Czy ośmielisz się pan powiedzieć carowi, że moja, nie pańska ręka uratowała mu życie, chroniąc przed jej rewolwerem?
— Niemożliwe! Pleciesz pan głupstwa! — zawołał.
— Wszystko mogę udowodnić! Słuchaj mnie pan dla ocalenia własnego.
Opowiedziałem mu, w jaki sposób moje proszki opjumowe uchroniły cesarza przed myśliwym, który miał zwierzynę już jak na­leży pod strzałem.
Nie odpowiadając, przycisnął oczy dłonią i dumał z naprężeniem.
— Mówiłeś mi pan niedawno — ciągnąłem dalej — że tutaj obowiązuje prawo oddania głowy winnego, lub własnej. Czy ośmielisz się pan powiedzieć władcy swemu, że umknęła ta kobieta, która budzi w nim strach równie wielki, jak w panu? Bezpieczeństwo nas obu polega na milczeniu! Pozwól pan, bym nie­zwłocznie wraz z żoną wyjechał z Rosji, choćby nas miano nawet odstawić do granicy pod es­kortą wojskową. Przedewszystkiem zaś nie dozwól pan żonie mojej poruszać się swobodnie wśród ludzi, gdyż wyszłoby na jaw, że przez cały tydzień inna pod jej nazwiskiem mieszkała tu ze mną.
— A żona pańska dowiedziałaby się, że byłeś fałszywym małżonkiem! — zawołał baron, wybuchając szkaradnym śmiechem. — Ha, ha, drogi przyjacielu, rzucę pana na pastwę zemsty żony... będzie ona zaiste straszniejsza, niż zemsta cara.
— Zgoda! Zechciej pan nas tedy oboje odszupasować choćby, tak byśmy jak najspieszniej opuścili Rosję.
— Natychmiast! — powiedział, zaraz jednak przejawiła się przyjaźń jego dla mnie, gdyż dodał: — Gdy przybędę do Paryża, zabawimy się doskonale!
— Ale proszę, nie mów pan o niczem żonie mojej! — poprosiłem.
— Najlepiej będzie — zauważył — gdy pan już nie wrócisz do hotelu.
— Co? Na miłość boską! — wykrzyknąłem — jestem jeszcze bez śniadania.
— Spożyjemy je tedy razem. Żonie pańskiej podano już.
Zadzwoniwszy, zamówił do gabinetu swego śniadanie dla nas obu i kazał przewieźć tu rzeczy z hotelu de l’Europe.
— Najlepiej będzie, chyba — powiedział złośliwie — jeżeli kufry tej damy wyślę na paryski adres żony pańskiej.
Propozycja ta omal nie spowodowała mdłości.
— Zapewne radbyś pan pożegnać starego, szlachetnego Rosjanina, Konstantego Weleckiego? — zauważył po chwili.
— Lepiej nie! — bąknąłem.
— Acha! Zarzut złamania prawa gościnnego dotyka pana, nie jego? — powiedział, potem zaś wybuchnął: — Czemuż jednak nie powie­działeś mi pan tego wszystkiego, podczas pierwszego naszego śniadania? Wielki Boże? Przyniosłoby to nam było niezmierną nagrodę, mnie sławę i potęgę, panu zaś z pół miljona rubli!
Oświadczyłem, że się bałem.
— Bałeś się pan? Ba! Byłeś zakochany! — zadrwił, dodając jednak zaraz poważnie: — Jeśli zbrodniarka jest piękna, to znajduje ona w namiętności mężczyzn silną przeciw nam osłonę. Ta piękna, ponętna kobieta spowodo­wała, że zaryzykowałeś pan życie, teraz zaś zniweczyła raz na zawsze tego nędznego Saszę.
— Czy nie miałeś pan zpoczątku podejrzenia? — spytałem.
— Nie! Wydała mi się z postaci zbyt młodą na babkę, ale bywa tak czasem, zaś przyjęcie przez Weleckich zatarło w zupełności to wrażenie. O, mądrze i chytrze postępowała. Raz tylko zapomniała się, mianowicie, gdy tony mazurki podnieciły jej krew. Tańczyła, jak to umie jeno Polka, lub Rosjanka. Miss Vanderbilt-Astor nie mogłaby tak wykonać tańca narodowego. Powziąłem podejrzenie, ale była zbyt dobrze wprowadzona. Welecki cieszy się wielką łaską cesarza, tak że nie mogłem zaryzykować omyłki. To też posłałem prawdziwej żonie pańskiej do Paryża telegraficzną wiadomość, żeś pan chory i podstęp ten odniósł skutek. Ale dość tego, żona pańska czeka niecierpliwie.
W dwie godziny potem opuściłem wraz z żoną Petersburg pociągiem o pierwszej, pod nad­zorem policji, mając rozkaz nie mówić z nikim. Mimo to podróż pozostawiła miłe wrażenie, miłe wspomnienie, bowiem wyrwałem się ze szponów śmierci. Z przyjemnością słuchałem zapewnień żony, że mnie nigdy już nie puści samego do Petersburga, oraz jej wyklinań pod adresem policji rosyjskiej.
Przez całą drogę jechał tym samym pocią­giem baron Friedrich i sam odstawił nas do gra­nicy. W Ejdkunach pożegnał mnie słowami:
— Kochany pułkowniku, Rosja nie jest krajem dla pana!
— Zgadzam się w zupełności z panem, drogi baronie!
— Dziwny z pana człowiek! — zauważył. — Dużobym dał zato, gdybyś wstąpił do po­licji naszej i służył pode mną.
— Nie! Dziękuję! — odrzekłem, śmiejąc się.
— Ach! — rzucił, klepiąc mnie po ramieniu. — Czy wiesz pan, pułkowniku, że jesteś skoń­czonym głupcem, który miewa atoli czasem jasne chwile. Bądź pan zdrów!



ROZDZIAŁ XVII.

W trzy miesiące po tych wydarzeniach sezon dosięgnął szczytu i pewnego wieczoru, dość późno już, wysiadłem z żoną z powozu przed portalem opery paryskiej.
Noc była śnieżna, a lampy elektryczne oświetlały jasno wspaniałe pojazdy bogaczy i łach­many biedaków. W chwili, gdym wysadzał Laurę, chcąc ją wprowadzić do wielkiego przed­sionka, uczułem na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni, a w uchu zabrzmiał mi głos od którego zadrżałem. Głosu tego nie słyszałem od trzech już miesięcy. Obejrzawszy się, ujrzałem Saszę. Płaszcz miał wytarty trochę i nie był to już rzeźki oficer gwardji, nurzający się w złocie gracz cesarskiego Jacht-Klubu.
— Na miłość boską! Muszę pomówić z pa­nem! — szepnął mi.
— Dobrze! — odparłem. — Zaprowadzę tylko żonę do loży i będę do dyspozycji.
— Ach! — powiedział ze znaczącem spoj­rzeniem na Laurę. — Pocieszyłeś się pan, widzę rychło!
— Pst! — szepnąłem. — Wrócę za parę minut.
Zawiodłem żonę, która nie wiedziała, co mogę mieć do czynienia z tym podejrzanie wygląda­jącym człowiekiem i umieściwszy ją starannie w loży, rzekłem:
— Przebacz na chwilę. Wrócę niedługo.
— Dokądże idziesz?
— Na dole czeka pewien pan...
— Pan?
— Ano więc, człowiek jeśli wolisz... Muszę się z nim rozmówić.
— Idzie pewnie o wsparcie?
— Tak, to znaczy po części. Sądzę, że chce, bym mu wyrobił posadę.
Rzekłszy to, zeszedłem, czując wielką niechęć do tej sprawy. Ten człowiek, z gruntu zły, bez sumienia, który, jak mi mówiono, został haniebnie zdegradowany i wyrzucony z Jacht-Klubu, a majątek jego skonfiskowano, ten człowiek, znający całkowitą prawdę, miał mnie w ręku. Gdyby uczynił wzmiankę wobec Laury... Boże wielki!
Gdym doń podszedł, zauważył:
— Nie masz pan, widzę, ochoty mówić ze mną?
— Tak jest — odparłem. — Skądżebym zresztą miał ją mieć?
— Ale ja muszę koniecznie pomówić z panem!
— Chodźmy! — powiedziałem, wiodąc go do sąsiedniej kawiarni i kazałem podać coś do picia, co przyjął ochotnie.
— A teraz do rzeczy! — rzekłem krótko. — Czego pan sobie życzysz ode mnie?
— Miły Boże! Czyż pan nie wiesz, jak ze mną postąpiono? Jestem zdegradowany, majątek mi skonfiskowano i skreślono mnie z listy szlachty rosyjskiej. Nie zostało nic. Ta djablica pozbawiła mnie wszystkiego. Ale pan, drogi pułkowniku... pan...
— Czego panu potrzeba?
— Pomocy. Wiem, że nie była pańską żoną. Ale mnie wykierowała lepiej jeszcze. Przyjęła me towarzystwo, skusiła do ucieczki, przed panem, jak mi się zdawało, a właściwie przed władzami rosyjskiemi i zniweczyła doszczętnie. I cóż mi dała wzamian? Nic! Nic! Nawet pocałunku! Gdyśmy byli na pełnem morzu, schroniła się pod opiekę kapitana duńskiego i wyśmiała, oświadczając, że nienawidzi mnie, jak innych zresztą Rosjan i chciałaby wszystkich doprowadzić do ruiny. Grała tylko komedję ze mną, podobnie jak i z panem, pułkowniku. Znamy się teraz i oceniamy wzajem należycie. Rozumiesz pan chyba? Jestem człowiekiem honoru i nie zdradzę pana przed żoną. Nie, mimo zupełnej ruiny finansowej jestem nadal człowiekiem honoru.
— Jakto? Wszakże porwałeś pan tę damę, mimo, że uważałeś ją pan za moją żonę? Gdzież honor?
— Ach! Drogi pułkowniku! Z kobietami to rzecz inna. Każdy jest w tych razach najbliższy samemu sobie.
— Czegóż pan chcesz właściwie?
— Straciłem w Monte Carlo ostatniego rubla. Pożycz mi pan, proszę, dwieście pięćdziesiąt dolarów, bym mógł wyjechać do Ameryki, tej przystani nieszczęśliwych! Tam poradzę sobie, posiadając młodość, siłę, zręczność i opinję człowieka honoru.
W interesie spokoju domowego uznałem za wskazane, odciąć temu człowiekowi honoru wszelką sposobność wyjawienia mej Laurze niemiłych rzeczy, tedy powiedziałem:
— Dobrze! Spotkamy się jutro tutaj i przyniosę panu pieniądze.
Uczyniłem to, on wyjechał do Ameryki i zostawszy podobno przedsiębiorczym dyrektorem zespołu operowego, zabawiał się z primadonnami swemi równie lekkomyślnie, jak z pięknościami Petersburga.
Wróciłem do żony i usiadłem obok niej, rad wielce, że zaabsorbowana muzyką, oraz podziwianiem pięknej damy w loży przeciwległej nie zadała pytania. Zaraz potem podała mi lornetkę swoją, mówiąc:
— Spójrz, Arturze, tam, trzecia loża od sceny i powiedz, czy nie jest to najpiękniejsza kobieta, jaką widziałeś w życiu?
Wedle zlecenia spojrzałem i ręka mi opadła, tak że omal nie rzuciłem szkieł na głowy sie­dzących pod nami. Damą ową była Helena, piękniejsza jeszcze, bardziej promienna i oszałamiająca, niż kiedykolwiek indziej.
— Wiesz coś, zda się, o niej? — rzekła żona moja żywo i z pewnem niedowierzaniem. — Widziałam, że drgnąłeś!
— Tak! — odrzekłem. — Tę damę wzięto za ciebie i miast niej zostałaś aresztowana przez policję rosyjską.
— Pochlebia mi to wielce! Ona jest przecudna! — odrzekła Laura. — Czyż ja jestem także tak piękna?
Odrzekłem z dyplomacją zdobytą w ciągu dwudziestu lat małżeństwa:
— W moich oczach, niezawodnie, droga Lauro!
— Co wiesz o niej, powiedz wszystko!
Jąłem żonie opowiadać o intrygach nadobnej nihilistki, sposobach i podstępach, jakiemi mściła się na despotach, walcząc o wolność ojczyzny swojej. Wszystko, com wiedział o Helenie, opowiedziałem drogiej połowicy, z wyjątkiem faktu, że przez tydzień była w Petersburgu oficjalną żoną moją. Dzięki wstrzemięźliwości zachowałem dotąd tę tajemnicę dla siebie, chociaż nie wiem, czy zawsze tak będzie. Przyszło mi na myśl, że zuchwalstwo daje osta­tecznie największe bezpieczeństwo, przeto powiedziałem:
— Wiesz, że damę tę spotkałem w Petersburgu. Jeśli nie masz nic przeciw temu, złożę jej krótką wizytę.
— Owszem, idź, opowiesz mi, co powie! Radabym się dowiedzieć więcej.
Gdym wszedł do loży Heleny, pochylał się nad nią właśnie attaché turecki, obok siebie miała wysokich oficerów austrjackich, a młody miljoner amerykański wodził za nią rozkochanem spojrzeniem.
Na mój widok drgnęła, ale powiedziała zaraz:
— Oczekiwałam pana, pułkowniku, zobaczywszy w przeciwległej loży. Ta dama, to zapewne żona pańska!?
— Tak! — odrzekłem, tłumiąc bezwiednie ton czułości. — Ale nie moja oficjalna żona!
— Oficjalna żona? — spytał Amerykanin. — Cóż to znów za nowy termin małżeński?
— To nasza tajemnica! — odparła Helena ze śmiechem.
W tej chwili zadrżała i spojrzawszy na mnie, pobladła. Właśnie rozbrzmiały tony tego walca, które słyszeliśmy w chwili, gdy sięgała do kieszeni po rewolwer, by zabić rosyjskiego despotę, a miast tego padła zaśniona w ramiona moje.
Wyszedłszy z loży, zadałem sobie pytanie, ilu mężczyzn życie i miłość wystawi na niebezpieczeństwo, a nawet poświęci zemście i patrjotyzmowi swemu. Jakiż los ostatecznie czekał moją „oficjalną żonę“?

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.