Moja oficjalna żona/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział XVI
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

Rano ktoś dotknął mego ramienia, mówiąc:
— Przepraszam. Mam zlecenie od pana barona Friedricha.
Obok mnie stał mężczyzna w cywilnem ubraniu.
Wiedziałem zaraz, że nadeszła chwila. Znalazłem się w rękach rosyjskiej sprawiedliwości. Stojący obok mnie pan powiedział grzecznie:
— Nie ośmieliłbym się budzić pana pułkownika, ale mam rozkaz ścisły, nie dopuszczający zwłoki. Najuprzejmiej proszę, by pan pułkownik raczył wstać. Mam nadzieję, że sprawa zostanie załatwiona szybko i wróci pan tu na śniadanie jeszcze.
Wstając z łóżka, wiedziałem doskonale, że w tym hotelu nie spożyję już śniadania. Serce mi bić przestało, czułem zimne dreszcze... miałem przed sobą zupełną zatratę.
Gdym się ubrał, pan ten poprosił, bym mu towarzyszył. Przeszliśmy do salonu, gdzie siedzieli dwaj mężczyźni cywilnie ubrani, czekając widocznie na rozkazy.
Myślałem, że zastanę tu Helenę, możliwie z pętami na pięknych przegubach rąk i z kneblem w uroczych usteczkach, ale nie było jej.
Zauważyłem jednak, że znajduje się, podobnie jak ja w szponach tych ludzi, gdyż z przyległej sypialni dolatywał jej głęboki, silny oddech. Zbudziwszy się, będzie już w mocy sprawiedliwości rosyjskiej.
Chciałem się z nią rozmówić, ale towarzyszący mi pan oświadczył:
— Proszę iść ze mną niezwłocznie, nie zawiadamiając małżonki. Tak opiewa rozkaz mój.
Poszedłem tedy z nim i wsiadłszy w czekający pod hotelem powóz, zostałem zawieziony do dyrekcji policji. W otoczeniu stójkowych zaprowadzono mnie po schodach do wygodnej pracowni. Prócz drzwi, któremi wszedłem, wiodły dwa jeszcze wejścia do przyległych komnat. Baron Friedrich siedział u biurka swego, a kilku żandarmów czekało na rozkazy.
Kazał im odejść, zerwał się i rzekł:
— Kochany pułkowniku! Racz przebaczyć, że fatyguję pana przed śniadaniem jeszcze, ale sądzę, że w ciągu kilku minut, rzecz zostanie załatwiona. Proszę usiąść.
Rzekłszy to, podał mi cygaro, które zapaliłem, by udawać obojętność, ale nie smakowało mi wcale. Zauważywszy to rzekł cicho z uśmiechem:
— Tak, tak... nie jest tak dobre, jak to, które paliliśmy w drodze z Wilna. Ale przechodzę do rzeczy, wiem bowiem, że spieszno panu do śniadania. Idzie o pewną damę uwięzioną przez policję. Przyjechała za paszportem pańskim, który stwierdza, że jest pańską żoną. Oczywiście, wiem dobrze, iż masz pan żonę swą w hotelu de l'Europe. To też kazałem przyprowadzić tu oszustkę, byś pan oświadczył, że nie jest pańską żoną, poczem postąpimy z nią tak jak zazwyczaj z osobami, używającemi fałszywych paszportów.
Słowa te, nader łagodne z pozoru, a tak straszne w rzeczywistości napełniły mnie przerażeniem. Serce me waliło młotem. Niepewność trwała krótko.
Baron zadzwonił, rozkazując przyprowadzić damę, czekającą w kurytarzu.
Za chwilę w drzwiach ukazała się kobieta, pełna oburzenia.
— Cóż to za nowa bezczelność! — wykrzyknęła, potem zaś powiedziała z uniesieniem: — Arturze! Dzięki Bogu, żyjesz! Otrzymawszy telegram twój, obawiałam się, żeś zmarł!
Moja własna, błękitnooka żona z Paryża padła mi, łkając w ramiona, ja zaś, pod wrażeniem łez i pieszczot uczułem wielkie wyrzuty sumienia, z powodu że przez cały tydzień zapomnia­łem o niej, uwiedziony cudnemi oczyma innej.
Baron patrzył na tę scenę z uśmiechem niewysłowionej szczęśliwości i triumfu, jednocześnie atoli, jak to zauważyłem, strzepywał nerwowo popiół cygara. Po chwili spytał nagle:
— Panie pułkowniku, kto jest ta dama?
— Żona moja, prawdziwa żona! — wykrzyknąłem. — Na miłość boską, nie sądzisz pan chyba, bym się miał jej wyprzeć i wydać w delikatne rączki rosyjskiej sprawiedliwości!
— Rosyjska sprawiedliwość, to wstyd i hańba! — wykrzyknęła Laura, żona moja. — Wszystko mi jedno, opowiem wszystko. Otrzymawszy depeszę, żeś ciężko zachorował, z wezwaniem, bym przyjechała pielęgnować cię, wzięłam pierwszy pociąg z Paryża do Petersburga, tem więcej żeś mi pisał o grasującej tu epidemji. Jechałam za paszportem, wystawionym przez poselstwo amerykańskie z wizą rosyjską. Tymczasem, na granicy zaaresztowano mnie i dostawiono tu pod eskortą, jako zbrodniarkę, poczem uwięziono aż do rana. Chodźmy zaraz do poselstwa amerykańskiego.
Słysząc to wybuchnąłem chrypliwym, desperackim śmiechem, a baron Friedrich powiedział:
— Za pozwoleniem. Muszę panią rozdzielić z małżonkiem, chociaż za chwilę będzie pani wolna.
— A mąż mój! — zawołała. — Co się z nim stanie?
Okulary barona były w tej chwili bardziej jeszcze, niż zazwyczaj tajemnicze.
— O tem, potem! — rzekł znacząco. — Narazie, proszę przyjąć z mej strony wyrazy pożałowania z powodu doznanych przykrości, ale... — tu uczynił gest znaczący.
Pocałowałem raz jeszcze desperacko żonę, którą zaraz wyprowadzono do pokoju, z którego weszła, i drzwi za nią zapadły. O Boże, czyż miałem nadzieję ujrzyć ją jeszcze?
Wspomniawszy wszystkie grzechy czynne i bierne doznałem wrażenia, że nie nastąpi to w tem życiu!
— A teraz — powiedział baron Friedrich, tonem nie przyjacielskim jak dotąd, ale surowo jako przedstawiciel władzy — a teraz, zechciej pan dać wyjaśnienie i wyznać wszystko! Zaprzeczanie nie przyda się na nic, wiem bowiem, kto jest ta druga żona pańska i mam ją w ręku!
Miał rację zupełną. Nie miało już żadnego znaczenia kryć cokolwiek, to też spiesznie opowiedziałem całą przygodę od początku. Baron Friedrich przerywał mi uwagami: — Tak, tak, doskonale... Mam ją... Mam ją... Jest moja...
Zanim jeszcze zdołałem opowiedzieć szczegóły naszego przybycia do Petersburga, zapukano do drzwi.
— Przepraszam na chwilę! — rzekł baron — potem zaś zawołał: — Proszę!
Wszedł podurzędnik i zameldował, że radca cesarski, Konstanty Welecki chce pomówić z baronem i to nawet w sprawie tego pana, do­dał spojrzawszy na mnie.
— Dobrze! Wprowadź go!
Za chwilę wszedł mój szlachetny krewniak rosyjski żywym krokiem i zanim baron Friedrich zdołał wypowiedzieć słowo, rzekł:
— Biedny pułkowniku, wiem z jakiego powodu jesteś tutaj. Wiadomo mi, w jakie nieszczęście wepchnął cię jeden z członków rodziny naszej. Wypieram się go i przeklinam z powodu zhańbienia prawa gościnności.
— O kim pan mówisz? — spytał żywo baron Friedrich.
— O bratańcu moim, Saszy który pohańbił honor mężczyzny i rodziny przez porwanie żony mego krewnego i gościa! — stary szlachcic ocierał łzy wzburzenia i bólu, podczas gdy ja i baron Friedrich patrzyliśmy nań z wielkiem zdziwieniem. — Mój drogi, — podjął znowu Konstanty — prosiłem cię, byś zamieszkał z żoną u mnie. Czyż nie domyśliłeś się, że chcę schronić pod tarczę domu mego żonę twoją, uwalniając ją od grzecznostek, intryg i sztuczek tego nicponia, dla którego niema żadnych świętości, ni pokrewieństwa, ni praw gościa.
— Drogi panie radco! — przerwał mu baron Friedrich. — Cóż to za dziwy opowiadasz nam pan?
— Opowiadam pełną prawdę! Dziś rano przekonałem się, że bratanek mój Sasza Welecki uciekł wczoraj wieczór z Rosji z żoną tego oto pana, mego krewniaka i gościa.
Niepodobieństwo! — zawołał baron Friedrich, wybuchając szkaradnym śmiechem. Zawtórowałem szefowi policji, spostrzegając jednocześnie, że pobladł na chwilę. Potem powiedział: — Od dwudziestu czterech godzin nasadziłem na nią szpiegówkę, której ujść nie mogła. Dama, o której pan radca mówi, że uciekła z bratańcem pańskim, zjawi się tu za pięć minut i omyłka zostanie stwierdzoną.
Podczas, gdy mówił jeszcze, otwarto drzwi, baron pobladły, chwycił kurczowo brzeg biurka, my zaś z Konstantynem wydaliśmy bezwiednie okrzyk zdumienia, bowiem stała przed nami nie urocza Helena, ale skrępowana i zakneblowana, smukła Francuska Mlle. Eugenja de Launay. Oczy jej rzucały błyskawice, a gdyby mogła mówić, wybuchnęłaby napewno wściekłością i gniewem.
— Kogóż to mamy przed sobą? — rzucił Konstanty.
— Natychmiast wyjąć knebel! — rozkazał baron Friedrich, dodając żywo, choć grzecznie: — Poproszę, by pan radca był łaskaw oddalić się na chwilę.
Chciałem wyjść z krewniakiem, ale tłusta dłoń barona spoczęła na mem ramieniu.
— Pan tu zostaniesz! — szepnął. — Pan jesteś mój!
Serce mi bić przestało, chociaż byłem żywo zainteresowany rozmową, jaka miała nastąpić.
Odzyskawszy mowę, chciała guwernantka opowiadać, ale baron przerwał:
— Cicho! Odpowiadaj pani na pytania moje... ani słowa pozatem! Gdzie jest osoba, która przybyła tu za paszportem tego oto pana, jako żona jego?
— Uciekła.
— Uciekła? Boże wielki! Kiedy i dokąd?
— Wczoraj nocą z Saszą Weleckim.
— O której godzinie?
— O siódmej.
— Dokąd?
— Tego nie wiem.
— Czekajże pani! W czasie tak krótkim nie mogła ujść poza nasz rejon, to niemożliwe! — załamał ręce. — A gdyby jednak zdołała uciec! — Potem zawołał: — Telegrafista niech tu stanie zaraz! Prędko! Ujść nie mogła. Ejdkuny? Odległość zbyt wielka. Kronsztad strzeżony. Jedno jest tylko miejsce, którędy mogła opuścić Rosję, to znaczy Wyborg! — zadzwoniwszy, rozkazał: — Niezwłocznie telegrafować do Wyborga. Zapytać, czy ubiegłej nocy wy­jechał jakiś statek. Jeśli tak, jacy pasażerowie. W pierwszej linji, czy widziano tam majora gwardji husarskiej Weleckiego, czy towarzyszyła mu kobieta, jeśli tak, za jakim wyjechali paszportem... o ile są jeszcze, aresztować nie­zwłocznie! — potem wybuchnął: — Rysopisy ich i rozkaz aresztowania roztelegrafować w okręgu tysiąca wiorst od Petersburga — począł biegać po gabinecie, rozmawiając ze sobą głośno. — A może ośmielili się ukryć w kraju? Nie, Sasza wie dobrze, iż oznaczałoby to opóźnione trochę, ale pewne aresztowanie! — następnie, zwrócony do Francuzki, powiedział: — Opowiedz pani wszystko. Sądziłem, że mogę zaufać, gdyż nienawidziłaś tę kobietę.
— Tak! — wtrąciłem żywo. — Ale kochała gwardzistę!
— Co? Kochała Saszę Weleckiego? Boże wielki! To jest więc klucz postępowania pani? Proszę odpowiadać!
Padła przed nim na kolana, żebrząc łaski.
— Powiedz pani całą prawdę, to jedyna droga dla uzyskania łaski od barona Friedricha. Chcę prawdy!
— Otrzymawszy pańskie instrukcje, udałam się na swą placówkę. Wszakże nie przypuści pan baron, bym pozwoliła, o ile to było w mocy mojej, uciec człowiekowi, którego kocham, ze znienawidzoną kobietą. Przez cały dzień czyhałam w hotelu i spostrzegłam, że ona wraz z pułkownikiem Lenoxem udała się do Kronsztadu.
— Miała tedy nadzieję umknąć mi tamtędy? — wykrzyknął baron tonem, świadczącym, że plan Heleny ujścia na pokładzie „Dalekarlji“ nie udałby się w żaden sposób.
— O wpół do szóstej wróciła, jak widziałam, do mieszkania, gdzie kelnerzy przysposobili już obiad. W dwadzieścia minut potem wszedł do jej pokoju Sasza, ja zaś dawałam pilniejsze jeszcze baczenie. Po dziesięciu minutach wyszedł na kurytarz, gdzie go zagadnęłam, wyrzucając mu niewierność wobec mnie, gdyż kocham go...
— A on okpił panią? — urągał baron strasznym głosem.
— Tak... tak... on...
— Co?
— Powiedział: Eugenjo, czy możesz być zazdrosna o babkę? Dziecko naiwne... nie jestem miłośnikiem starożytności! — Potem jął szeptać tonem, któremu się oprzeć nie mo­głam nigdy: Zaczekaj tu chwilę. Spędzę z tobą najbliższe trzy godziny, na dowód, że nie mam wcale zamiaru uciekać! — Zaraz potem dodał: — Jesteś, widzę, znużona. Lenox i żona jego są w sypialniach swoich, przyniosę ci szybko filiżankę kawy z ich stołu! — przyniósł, podał ze słowami miłości, ja zaś wypiłam...
— A potem? — syknął baron chrypliwie.
— Rozmawiał ze mną przez chwilę jeszcze. Uczułam wielką senność, uświadamiając sobie jeszcze, że mnie objął i zaprowadził do pokoju. Gdym się rano zbudziła w łóżku rywalki, związano mnie, zakneblowano i przywieziono tutaj.
— Przeklęta namiętność pani dla tego rosyjskiego błazna udaremniła największe zadanie życia mego! Nie spodziewaj się zmiło­wania! — wrzasnął baron, gdy Eugenja wiła się u jego stóp.
W tej chwili wszedł telegrafista i podał baronowi depeszę, na widok której wydał ryk wściekłości. Twarz jego pobladła śmiertelnie, i zacisnął kurczowo dłonie. Potem rzekł:
— Zabrać stąd tę dziewczynę! Chcę zostać sam z Amerykaninem!
Gdyśmy zostali sam na sam, jął mówić, rzucając z wysiłkiem słowa:
— Telegram ten powiada, że kobieta, którą, miałem już, zdawało się, w ręku, zdołała uciec. Major Sasza pojechał jako oficer służbowy do Wyborga, posterunku zewnętrznego Petersburga, na co nie potrzebował paszportu. Tam poprosił, by mu z racji, że jest oficerem carskim, pozwolono jechać okrętem nocnym do Danji. Miał ze sobą kobietę z paszportem Eugenji de Launay, agentki nadzwyczajnej tajnej policji, który zezwalał jeździć wszędzie w sprawach służbowych, bez przeszkody. Okręt ten wypłynął wczoraj o wpół do dwunastej w nocy. Nie mogę jej już schwytać, gdyż znajduje się na pełnem morzu i jest tym ra­zem bezpieczna przede mną.
Potem spojrzał na mnie, jak jastrząb na łup swój.
— Ale pan jesteś mój! — rzekł ze śmiechem. — Paneś ją przewiózł do Rosji za fałszywym paszportem, przedstawiając krewnym swoim za prawdziwą małżonkę, wprowadzając nawet w pobliże cesarza... Jesteś pan w zupełności własnością moją! Siedzisz w pułapce bez wyjścia!
Wpatrywał się we mnie z triumfem.
W tej chwili przyszedł mi do głowy najszczęśliwszy pomysł życia, myśl doskonała, podyktowana rozpaczą, za co się sam każdego dnia klepię z podziwem po ramieniu. Biedna myszka spróbowała ostatnim wysiłkiem wy­mknąć się z łapki.
— Nie! — oświadczyłem. — Jestem równie bezpieczny jak pan. Drogi przyjacielu, posłuchaj mnie pan dla ocalenia własnego. Prawdą jest, że przemyciłem tę damę na swój paszport. Przekroczyłem tedy tak dalece prawa rosyjskie, że mógłbyś mnie pan zesłać dożywotnio na Sybir.
— Może coś więcej jeszcze! — zauważył oschle.
— Nie możesz pan atoli dokonać tego, bez wywołania śledztwa. Jestem znanym obywatelem amerykańskim, nie zaś osobą, którąby można pocichu uwięzić. Poselstwo moje zasięgnęłoby informacji. Możesz pan przedłożyć, coprawda, stan rzeczy i w tym wypadku, wiem dobrze, państwo moje nie podejmie interwencji. Czyż jednak odważysz się pan przedłożyć sprawozdanie także cesarzowi, władcy swemu? Czyż wyznasz, że przysięgła nieprzyjaciółka jego była w Rosji, żeś pan z nią rozmawiał, całował jej ręce, a nie poznał? Co więcej, żeś pan tolerował tę kobietę obok niego, tak że byłaby go mogła lada chwila zamordować?
— Zamordować? — wykrzyknął baron, z trudem chwytając powietrze.
— Tak jest, zamordować! — powiedziałem silniejszym tonem, pewny już, że sprawę wygram.
— Pst! Nie tak głośno! — prosił.
— Czy ośmielisz się pan powiedzieć carowi, że moja, nie pańska ręka uratowała mu życie, chroniąc przed jej rewolwerem?
— Niemożliwe! Pleciesz pan głupstwa! — zawołał.
— Wszystko mogę udowodnić! Słuchaj mnie pan dla ocalenia własnego.
Opowiedziałem mu, w jaki sposób moje proszki opjumowe uchroniły cesarza przed myśliwym, który miał zwierzynę już jak na­leży pod strzałem.
Nie odpowiadając, przycisnął oczy dłonią i dumał z naprężeniem.
— Mówiłeś mi pan niedawno — ciągnąłem dalej — że tutaj obowiązuje prawo oddania głowy winnego, lub własnej. Czy ośmielisz się pan powiedzieć władcy swemu, że umknęła ta kobieta, która budzi w nim strach równie wielki, jak w panu? Bezpieczeństwo nas obu polega na milczeniu! Pozwól pan, bym nie­zwłocznie wraz z żoną wyjechał z Rosji, choćby nas miano nawet odstawić do granicy pod es­kortą wojskową. Przedewszystkiem zaś nie dozwól pan żonie mojej poruszać się swobodnie wśród ludzi, gdyż wyszłoby na jaw, że przez cały tydzień inna pod jej nazwiskiem mieszkała tu ze mną.
— A żona pańska dowiedziałaby się, że byłeś fałszywym małżonkiem! — zawołał baron, wybuchając szkaradnym śmiechem. — Ha, ha, drogi przyjacielu, rzucę pana na pastwę zemsty żony... będzie ona zaiste straszniejsza, niż zemsta cara.
— Zgoda! Zechciej pan nas tedy oboje odszupasować choćby, tak byśmy jak najspieszniej opuścili Rosję.
— Natychmiast! — powiedział, zaraz jednak przejawiła się przyjaźń jego dla mnie, gdyż dodał: — Gdy przybędę do Paryża, zabawimy się doskonale!
— Ale proszę, nie mów pan o niczem żonie mojej! — poprosiłem.
— Najlepiej będzie — zauważył — gdy pan już nie wrócisz do hotelu.
— Co? Na miłość boską! — wykrzyknąłem — jestem jeszcze bez śniadania.
— Spożyjemy je tedy razem. Żonie pańskiej podano już.
Zadzwoniwszy, zamówił do gabinetu swego śniadanie dla nas obu i kazał przewieźć tu rzeczy z hotelu de l’Europe.
— Najlepiej będzie, chyba — powiedział złośliwie — jeżeli kufry tej damy wyślę na paryski adres żony pańskiej.
Propozycja ta omal nie spowodowała mdłości.
— Zapewne radbyś pan pożegnać starego, szlachetnego Rosjanina, Konstantego Weleckiego? — zauważył po chwili.
— Lepiej nie! — bąknąłem.
— Acha! Zarzut złamania prawa gościnnego dotyka pana, nie jego? — powiedział, potem zaś wybuchnął: — Czemuż jednak nie powie­działeś mi pan tego wszystkiego, podczas pierwszego naszego śniadania? Wielki Boże? Przyniosłoby to nam było niezmierną nagrodę, mnie sławę i potęgę, panu zaś z pół miljona rubli!
Oświadczyłem, że się bałem.
— Bałeś się pan? Ba! Byłeś zakochany! — zadrwił, dodając jednak zaraz poważnie: — Jeśli zbrodniarka jest piękna, to znajduje ona w namiętności mężczyzn silną przeciw nam osłonę. Ta piękna, ponętna kobieta spowodo­wała, że zaryzykowałeś pan życie, teraz zaś zniweczyła raz na zawsze tego nędznego Saszę.
— Czy nie miałeś pan zpoczątku podejrzenia? — spytałem.
— Nie! Wydała mi się z postaci zbyt młodą na babkę, ale bywa tak czasem, zaś przyjęcie przez Weleckich zatarło w zupełności to wrażenie. O, mądrze i chytrze postępowała. Raz tylko zapomniała się, mianowicie, gdy tony mazurki podnieciły jej krew. Tańczyła, jak to umie jeno Polka, lub Rosjanka. Miss Vanderbilt-Astor nie mogłaby tak wykonać tańca narodowego. Powziąłem podejrzenie, ale była zbyt dobrze wprowadzona. Welecki cieszy się wielką łaską cesarza, tak że nie mogłem zaryzykować omyłki. To też posłałem prawdziwej żonie pańskiej do Paryża telegraficzną wiadomość, żeś pan chory i podstęp ten odniósł skutek. Ale dość tego, żona pańska czeka niecierpliwie.
W dwie godziny potem opuściłem wraz z żoną Petersburg pociągiem o pierwszej, pod nad­zorem policji, mając rozkaz nie mówić z nikim. Mimo to podróż pozostawiła miłe wrażenie, miłe wspomnienie, bowiem wyrwałem się ze szponów śmierci. Z przyjemnością słuchałem zapewnień żony, że mnie nigdy już nie puści samego do Petersburga, oraz jej wyklinań pod adresem policji rosyjskiej.
Przez całą drogę jechał tym samym pocią­giem baron Friedrich i sam odstawił nas do gra­nicy. W Ejdkunach pożegnał mnie słowami:
— Kochany pułkowniku, Rosja nie jest krajem dla pana!
— Zgadzam się w zupełności z panem, drogi baronie!
— Dziwny z pana człowiek! — zauważył. — Dużobym dał zato, gdybyś wstąpił do po­licji naszej i służył pode mną.
— Nie! Dziękuję! — odrzekłem, śmiejąc się.
— Ach! — rzucił, klepiąc mnie po ramieniu. — Czy wiesz pan, pułkowniku, że jesteś skoń­czonym głupcem, który miewa atoli czasem jasne chwile. Bądź pan zdrów!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.