Moja oficjalna żona/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział VII
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Nie wiem zgoła, jak długo siedziałem tak, napoły oszalały ze wzburzenia, a napoły oszo­łomiony sennie i zadumany. Sądzę, kilka minut tylko. Drgnąłem, gdy zastukano do drzwi. Boże wielki! Może to już owa okropna sekcja trzecia? Czyż baron powziął w pociągu podej­rzenie, puścił już na nas sforę zbirów swoich? Aresztować zwykli podobno nocną porą, jak to wyczytałem w książce Stępniaka, której okropności stanęły mi w tej chwili żywo przed oczyma.
Jakiś szelest za drzwiami.
Boże! To brzęk kajdanków ręcznych! Chwiejnym krokiem podszedłszy, otwarłem. W kurytarzu stał lokaj ze srebrną tacą, oraz przy­rządem do czyszczenia knotów naszych świec woskowych. Z nudów bębnił sobie tem po tacy, mnie zaś omal nie zabiło przerażenie. Człowiek ten zapytał, czy może zebrać ze stołu.
— Oczywiście! — odparłem, wychylając następny kieliszek koniaku.
W tej chwili zjawił się drugi lokaj, podając bilety wizytowe Borysa Weleckiego, porucznika cesarsko-rosyjskiej marynarki, oraz majora Aleksandra Weleckiego z kawalerji gwardyjskiej.
Panowie ci chcieli złożyć uszanowanie państwu pułkownikostwu Lenox.
— Proszę wprowadzić! — poleciłem, nie mogąc odprawić bratańców Konstantego. Przytem w nastroju chwili, każde towarzystwo wy­dało mi się lepsze od własnego.
Zapukałem do drzwi Heleny, mojej oficjalnej oblubienicy, która dość suchym tonem zawiadomiła, że rozpakowuje rzeczy.
— Do widzenia jutro rano, przy śniadaniu, drogi mój! — roześmiała się.
— Ależ mamy właśnie gości, dwu dziarskich oficerów, Borysa i Saszę Weleckich.
— Ach!
— To cię zapewne przywabi, ukochana moja! — wykrzyknąłem ze złością.
— Niewątpliwie, skarbie jedyny! — odrzekła czule.
W tej chwili weszli obaj przybyli do salonu. Borys miał ciemno granatowy mundur marynarski, zaś brat jego świetnie błyszczący uniform kawaleryjski. Borys był trochę niezdarny, ale prosty i szczery, o wielkich, niebieskich oczach, a uściśnienie dłoni świadczyło o sercu.
Brat starszy był tak odmienny, jak pyszny mundur jego od skromnego granatu Borysa. Wysoki przeszło sześć stóp, miał oczy ogniste, ciemne, kędzierzawe włosy, wojskowo podczesane wąsy, a zachowanie pełne powabu i ży­wości czyniły go zapewne wielce niebezpiecznym dla kobiet.
Gdy zamieniono wstępne powitanie, rzekł Borys tonem usprawiedliwienia:
— Obawiam się, że wizyta nasza będzie państwu nie na rękę. Drogi pułkowniku, jesteś, widzę, trochę zdenerwowany.
— Boże drogi! — mruknąłem do siebie. — Ładna sprawa, jeśli zachowanie zdradza mnie!
— A szanowna kuzynka, — dodał — pewnie zanadto zmęczona, by nas przyjąć? Sprawi ci to, Saszo, podobne, jak mnie, rozczarowanie! — zakończył z uśmiechem, zwrócony do brata.
— Jakże można dawać imię zdrobniałe takiemu olbrzymowi? — spytałem, mierząc muskularną postać spojrzeniem.
— Tak go najchętniej zowią damy! — zauważył Borys.
— Tak jest! — odparł gwardzista. — Nieprzyjaciele zowią mnie Aleksandrem, zaś przyjaciele Saszą, a mam nadzieję zaliczyć do tych ostatnich kochanego pułkownika.
— Ja także zapisuję się do przyjaciół! — powiedziała wchodząc Helena, którą doleciały te wyrazy.
— Mam nadzieję, kuzynko! — zawołał Sasza, całując moją oficjalną żonę, z zapałem, zgoła nie kuzynowskim.
To powitanie będące w zwyczaju, powtórzył Borys z mniejszą znacznie namiętnością.
Nie ulegało kwestji, że oszałamiająca męskie serca pani Lenox, alias Gaines, z domu Vanderbilt-Astor posiadła serce jednego, co najmniej, ze stojących przed nią w podziwie oficerów.
— A więc to jest babunia? — rzekł Sasza ze śmiechem, podczas gdy Helena zapraszała przybyłych, by usiedli.
— Nic dziwnego, żeśmy o pani słyszeli już w operze, kuzynko Lauro! — wykrzyknął Borys z otwartością marynarską.
— W operze? Któżto mówił o mnie? — spytała, ja zaś zawrzałem gniewem słysząc, że sobie znowu przywłaszcza imię mojej żony, będącej w Paryżu.
— Mówił Palikow z preobrażeńskiego pułku, a także książę Oboryski, który was spotkał na dworcu! — potwierdził oficer. — Stary książę rzekł: Widziałem na dworcu kobietę, która po dwudniowej jeździe koleją była jeszcze piękna. Jakże wyglądać musiała w chwili wyjazdu!
— Przybyłem właśnie, by to zobaczyć! — dodał, kłaniając się nisko zarumienionej Helenie. — Żal mi niezmiernie, że już dwie godziny temu mogłem widzieć drogą kuzynkę, gdyby nie służba.
— Czyżbyś pan naprawdę przybył na powitanie? — zawołała. — Jakże to pięknie z pańskiej strony.
— Może także miał zamiar powitać narzeczoną swą, Dosię Palicyn! — wtrącił Borys, którego brat ukarał złośliwem spojrzeniem za to niemiłe przypomnienie. Zaraz jednak wlepił oczy z czułą namiętnością w Helenę, która zdawała się odpowiadać na to.
Wcale niezadowolony oczkowaniem, paplaniną i krewniaczą poufałością pięknego gwardzisty z moją oficjalną żoną, zacząłem interwenjować, ale mimo wszelkich wysiłków nawiązania rozmowy ogólnej utworzyły się, wbrew mej woli, dwie grupy. Po jednej stronie stołu ja z Borysem, a po drugiej paplała Helena z Saszą, który się do niej przysiadł na kanapie.
Nie wiem o czem mówili, ale zauważyłem, że zacząwszy zrazu żarcikami i śmieszkami, zapadli niedługo w rozmowę bardzo poufną, szeptem wiedzioną. Ramiona Heleny drgały raz po raz, on zaś rzucał jej spojrzenia, jak są­dził, nieodporne zgoła.
Musiałem patrzeć z oburzeniem, jak moja świeża oblubienica kokietuje na potęgę. Podczas tego słuchałem, o ile na to pozwalały urażone uczucia, opowiadania Borysa, który kreślił mi interesujące szczegóły z życia córki mojej w Rosji, a także rzucił kilka anegdot o Konstantym Weleckim, zwąc go najwytworniejszym, starym Rosjaninem z czasów Ale­ksandra II. Zapewniał, że poznawszy go dobrze, pokocham również silnie.
Niedługo wstał młody oficer, zauważywszy może roztargnienie moje, które pewnie przypisał zachowaniu się brata. Rzucał mu też raz po raz karcące spojrzenia. A może także rozmo­wa ze mną nie była tak interesującą, jak paplanina tamtych dwojga, siedzących poufnie blisko siebie na kanapie. Przed odejściem zakomunikował mi Borys rzecz, która mnie przejęła naj­wyższym strachem.
— Może nie słyszałeś jeszcze, drogi kuzynku, że Małgosia wyjeżdża pojutrze z posiadłości swej w Rjazaniu! — powiedział.
— Co? Córka moja wyjeżdża pojutrze?
Wykrzyknąwszy to, zerwałem się z miejsca, on zaś wrażenie to przypisał radości.
— Tak. Za trzy dni przybędzie tutaj. Spodziewałem się, że wiadomość ta uszczęśliwi drogiego pułkownika, który już od dwu lat nie widział córki.
To rzekłszy, wziął czapkę i płaszcz.
Brat z wyraźną niechęcią uczynił to samo, mówiąc:
— Zjawię się znowu jutro, piękna kuzynko, i mam nadzieję pokazać jej wspaniałości Peters­burga. Przybędę sam, bez brata, który tęskni tylko do stolika bakaratowego w Jacht-Klubie. Będę tedy mógł zostać dłużej.
— Mój Saszo! To ty właśnie przepadasz za stolikiem bakaratowym w Jacht-Klubie! — rzekł Borys, a potem dodał, zwrócony ku mnie: — Konstanty zapisał pana, drogi pułkowniku, do naszego klubu, gdzie spędzimy, ufam, nie­jedną miłą chwilę.
Rzekłszy to, uścisnął mi serdecznie dłoń i skłonił się Helenie. Sasza uczynił to samo, z tą odmianą, że raz jeszcze pocałował ogniście żonę moją, za co mu życzyłem piekła, mimo że byłem oszołomiony fatalną wieścią o powrocie córki. Cóż miało stąd wyniknąć dla mnie i dla tej kobiety? Jakie odkrycia... konsekwencje? To też niewiele poświęciłem uwagi tej nowej fazie mego miodowego miesiąca.
Gdy przebrzmiały kroki gości, szepnąłem jej ze złością:
— I znowu przywłaszczyła sobie pani imię żony mojej, Laury.
— Proszę przebaczyć — odparła — ale dla naszego wspólnego bezpieczeństwa jest rzeczą niezbędną, bym nosiła to imię. Jeśli chcesz pan dać upust złości, trzeba, drogi Arturze, zamknąć drzwi, gdyż podniesienie głosu spowodowałoby katastrofę.
Zamknąwszy drzwi, rzekłem urągliwie:
— Pewnie chciałabyś pani, bym i ja zwał cię Laurą?
— Byłoby to w każdym razie daleko bezpieczniejsze. Dałoby się jednak może zaspokoić sumienie, gdybyś pan powiedział krewnym, że Helena jest to imię pieszczotliwe tylko.
— Sumienie? — wykrzyknąłem. — Cóż to ma do czynienia ze sprawą?
Zakłopotana tem pytaniem bąknęła:
— Zdaje mi się, że jednak w tym wypadku ma do czynienia...
— Tylko w stosunku do innych! — odparłem wzgardliwie. — Jutro przybędzie żona Konstantego Weleckiego złożyć pani wizytę, będą panią gościć pod swym dachem i honorować jako żonę i matkę córki mojej. To się stać nie może, zanim opowiem Konstantemu całą rzecz.
— W ten sposób ściągniesz pan na niego i siebie nieszczęście! — odrzuciła spiesznie. — Jako urzędnik państwa i poddany carski, powinienby natychmiast zawiadomić policję. Jeśli tego zaniecha, szczędząc gościa i krewnego, stanie się takim, jak my zbrodniarzem. Nazwisko jego skreślą z listy szlacheckiej i skonfiskują majątek. Nasza zatrata pociągnie i jego także w przepaść.
Niesposób było kwestjonować tych faktów. W takich warunkach musiałem milczeć choćby ze względu na Weleckiego.
— A więc nie zawiadomisz go pan zaraz, — drwiła — ja zaś przez dwa dni jeszcze będę pańską oficjalną żoną?
— Nie! — krzyknąłem. — Ani przez pół go­dziny. Honor nie pozwala mi na takie oszustwo!
Podszedłszy do drzwi, wziąłem płaszcz i kapelusz.
Helena pobladła bardzo.
— Dokąd pan idziesz? — wyjąkała.
— Do przyjaciela naszego, barona Friedricha! — rzekłem urągliwie, tuż z pod progu.
Głos jej dotąd wzburzony stał się łagodny, smutny i brzmiał słabo, gdy powiedziała:
— W takim razie proszę mnie pożegnać przed odejściem, gdyż nie spotkamy się nigdy już...
— Nigdy?
— Naturalnie. Pana nie wypuszczą wcale z urzędu policyjnego, mnie zaś rzucą do podziemnego lochu po drugiej stronie rzeki. Przebacz mi pan... jak ja przebaczam. Jestem ostatnią kobietą, jaką pan widzisz, pan zaś ostatnim z mężczyzn, którego dłoń trzymam w dłoni... dłoń, co mnie zabija.
Ujęła mą dłoń, gdyż słysząc co mówi i nie uczuwając zbytniej ochoty rozmowy z baronem Friedrichem, zbliżyłem do niej.
— A pan musisz mimo wszystkich tortur i rozpaczy przebaczyć tej, która cię doprowadziła do kopalń przymusowych, lub na galery.
— Ach! — jęknąłem, padając na kanapę.
— Byłeś pan zazdrosny o poufałość moją z tym gwardzistą — szepnęła. — Ba! Nie sądź wcale, że mnie obchodzi któryś z Moskali inaczej niźli poto, by go zgubić... mnie, której matka...
Urwała nagle, potem zaś podjęła tonem dumnym:
— Nie będą pana interesowały moje stosunki rodzinne, natomiast to co zaszło daje panu prawo znać me przekonania polityczne, co jest nawet niezbędne, byś nie złamał na kolanie wszystkiego przez przywidzenie. Tajna policja zniweczyła nasze połączenia zagranicą, wyłapując tajny alfabet, oraz odkrywając sposoby przesyłania telegramów przez granicę. Jeśli nie będziemy działać łącznie, przegramy sprawę. Dla przewiezienia nowego alfabetu i otwarcia świeżych dróg łącznikowych zaryzykowałam życie, przywłaszczając sobie pokrewieństwo pańskie i docierając do Petersburga. A pan chce zapewne wykorzystać to?
— Zabierasz mi pani życie! Czyż nie mogę dopominać się o pewną nagrodę? — szepnąłem chrypliwie.
Całą rozmowę prowadziliśmy zcicha w obawie, że ściany mają uszy.
— Chcesz pan wzamian czci mojej? — odrzekła, spozierając władczo zgóry, a ciągle tak piękna. — Życie moje, a w razie konieczności także i cześć są własnością ojczyzny. Jestem wobec pana bezbronną, gdyż nie dopełniłam jeszcze misji. Jeśli pan tej nocy wydasz mnie policji, nie zdołam naszym dostarczyć nowego alfabetu i udzielić wskazówek postępowania, a sprawa będzie obezwładniona, może nawet przepadnie całkiem. Dlatego jestem bezbronną i bezsilną w pańskich rękach. Jeśliś pan męż­czyzną, ulituj się, jeśli zaś jesteś pan nikczemnikiem, bierz co ci dali bogowie!
Spojrzawszy mi twardo w oczy, przeszła z dumą królowej salon, zostawiając szeroko otwarte drzwi sypialni. Dobro i zło walczyły we mnie gwałtownie. Wstawszy, podszedłem chwiejnie do drzwi kurytarza.
Ale zaledwo je uchyliłem była już przy mnie, szepcąc:
— Idziesz pan do barona?
— Nie, do Jacht-Klubu! — jęknąłem.
— Niech pana Bóg błogosławi! — zawołała zcicha. — Wiedziałam, że mogę zaufać dżentelmenowi amerykańskiemu.
Nie wiem zgoła, jak doszedłem do biura hotelu, w którym stanąłem przed trzema dopiero godzinami. Wówczas już byłem wzbu­rzony, a może wyczerpany, ale to czegom doznawał w tej chwili nie dało się porównać z niczem.
Wszystko wokoło przybrało inny wygląd. Dojmujący strach przed podejrzeniem, oraz trwoga człowieka, który ucieka przed sprawiedli­wością... w dodatku rosyjską. Zwidywały mi się kary straszne wyczytane w romansach o nihilistach, a także w dziennikach, gdzie jest zawsze mnóstwo wiadomości o niesłychanem okrucieństwie rosyjskiem.
Sekretarz, spostrzegłszy mój stan, zapytał czy mi nie zginął któryś z pakunków. Czy chciał mnie podejść w ten sposób? Może ten ugrzeczniony człowiek był kreaturą sekcji trzeciej?
— Nie, nie! — wybąknąłem, potem zaś opanowawszy się potrosze, zażądałem, by mnie zawieziono do Jacht-Klubu.
Służący sprowadził mnie po schodach, dwaj portjerzy złożyli głębokie ukłony, a szepcąc coś do siebie po rosyjsku patrzyli za mną. Może to szpiedzy rosyjscy? Wszędzie mi się jawiły stra­szydła.
Służący skinął na powóz, a gdy potem wyciągnął z czołobitnym ukłonem dłoń po napiwek, dojrzałem w jego oczach coś, jakby po­dejrzenie. Nawet wołanie, jakiem woźnica ponaglał konie, wprawiło mnie w drżenie.
Za chwilę wszedłem do najwykwintniejszego a także, o ile się jest członkiem, najgościnniejszego klubu stolicy. Dzięki troskliwości Konstantego moja karta przyjęcia była już gotowa i niebawem znalazłem się we wspaniałym gmachu, gdzie grano tak wysoko i lekkomyślnie, jak nigdzie może w Europie.
Po pewnym czasie odnalazłem wśród lśniących uniformów napełniających salę gry, Borysa, który mnie powitał z serdeczną gościn­nością, mówiąc szczerym tonem marynarza:
— Pani pułkownikowa, zmęczona podróżą, śpi zapewne, a pan, drogi kuzynie, chcesz spędzić z nami wesołą noc. Sasza już gra! — rzucił spojrzenie na stół bakaratowy, gdzie brat jego grał w sposób niespokojny, właściwy Słowianom — dlatego też pozwolę sobie zapoznać kochanego kuzyna z przyjaciółmi naszymi. Nie jesteś pan tu obcy, pułkowniku. Żona wsławiła cię już.
Potem przedstawił mnie rozlicznym znakomitościom petersburskim, które nader serdecznie przyjęły amerykańskiego pułkownika, który zdaniem ogólnem przywiózł do stolicy piękność sezonu, okrywając Paryż żałobą.
W takiem towarzystwie, przy cygarach ad libitum i ulubionym na Północy mrożonym szampanie... ad nauseam... spędziłem szaloną noc. Chciałem utopić troskę i oszołomić nerwy nikotyną. Potem postawiwszy kilka rubli, wygrałem. Wkrótce leżał przede mną stos banknotów, pozwalający w dniach następnych wieść żywot dowolnie rozrzutny.
— Drogi pułkowniku! — zawołał od drugiego końca stołu Sasza, który przegrał ostro. — Racz przyjść, kuzynie, wraz z twojem amerykańskiem szczęściem, gdyż sorta rosyjska skończyła się właśnie! — zaraz potem dodał drwiąco: Szczęście w miłości, brak szczęścia w kartach!
— Sasza! — powiedział siedzący obok niego młodzieniec. — W takim razie nie powinienbyś się zbliżać do bakarata, gdy ballerina opery na jedno twe skinienie porzuciła Wielkiego Księcia.
— Istotnie, uczynię tak! — wykrzyknął, rzucając ze stłumionem przekleństwem karty.
Za chwilę opuścił stół, a ledwo obrócił się doń plecami, powiedziano mi, że major Sasza Welecki posiada nawet w rozwiązłej stolicy Rosji opinję największego donżuana, jacy jeżdżą w świcie szlachty carskiej, co znaczyło niemało, zwłaszcza, że miał dopiero niespełna lat dwadzieścia ośm.
— Powinienbyś zerwać z kapryśną boginią szczęścia! — ostrzegał Borys szalonego brata. — Jeśli będziesz dalej grał w ten sposób, może to dojść do uszu cesarza, a on nie lubi, by jego oficerowie zyskiwali zbyt dużo sławy u stolika bakaratowego.
— Ba! — odrzekł Sasza porywczo. — Żaden gentelmen mnie nie zdradzi! Zaś służba...
— Zaś połowa służby to szpiedzy! Przeto pilnuj się!
Na wzmiankę o szpiegach ogarnęły mnie na nowo niedawne obawy i trwogi. Próbując zbyć je żartem, rzekłem:
— Baron Friedrich bywa także prawdopodobnie czasami w klubie?
— Co? Ta kanalja? — wykrzyknął Aleksander, którego wino uczyniło widać nieostrożnym. — Jego nie wpuszczamy, chyba o ile przybywa w sprawach służbowych, albo na wyraźny rozkaz cesarza. Cesarski Jacht-Klub nie wdaje się z żadnym niemieckim dorobkiewiczem, choćby był niewiadomo jak ważkim urzędni­kiem policji. Ach, przyszedł Platow, od tego kozaka wygrywam zawsze.
Rzekłszy to, wrócił Sasza do stołu gry, a Borys ofiarował się odprowadzić mnie do hotelu.
Gdyśmy wyszli z klubu, świtało już. Po drodze mówił porucznik marynarki z otwartością krewnego o bracie swoim.
— Wiedzie życie szaleńcze! — powiedział. — Ale mamy nadzieję, że małżeństwo opanuje go. Podobno poznaliście w drodze narzeczoną jego, księżniczkę Dosię Palicyn. Jest miłą, powabną dziewczyną, a przytem bogatą dzie­dziczką, ale Sasza nie dba o nią, ścigając każdą nową powabną kobietę i to niestety nie zawsze bez skutku.
Czyż miało to być ostrzeżeniem odnośnie do mojej oficjalnej żony? Zdaje się nie, gdyż marynarz przeszedł zaraz na inny temat, roz­powiadając o wielkim balu hrabiny Ignacjew, na który uda mu się pewnie dostać dla nas zapro­szenia, bowiem, jak się wyraził, hrabina gromadzi u siebie chętnie wybitnie piękne kobiety.
W tej chwili przeszkodzono mu. Kilku mężczyzn przebiegło tuż obok nas ulicę, skręcając w poprzeczną, tworzącą z nią kąt prosty.
Dotarłszy do rogu, spojrzałem za nimi. Stali pod jednym z domów. W tej chwili otwarto bramę. Gdy weszli, rozbrzmiał krzyk kobiety i odgłos walki.
— Na pomoc! — zawołałem, spiesząc całkiem a l'americaine na miejsce. Ale Borys przytrzymał mnie silnie za ramię.
— Nic tam po nas! — rzekł znacząco. — To sprawa policji.
— Jakaś zbrodnia, morderstwo może! — odparłem na widok zamkniętego pojazdu, który się zatrzymał pod domem. — Wrzucono weń dwu mężczyzn i jedną kobietę. Wszyscy troje byli już cisi teraz.
— Chodźmy stąd! — rzekł Borys spiesznie. — Jeśli to był mord, przeczytamy jutro sprawozdanie policyjne, a jeśli, co przypuszczam... szło o coś innego...
— Cóż wówczas przeczytamy?
— Nic!
— W Ameryce zbiegłoby się dotąd z dwudziestu reporterów, a jutro widzielibyśmy ogromne nagłówki nad artykułami.
— Ani dzienniki, ani reporterzy amerykańscy nie zagrzaliby długo miejsca u nas! — zauważył oficer tonem, który mi dał do myślenia.
Niedługo potem doszliśmy do hotelu, a zacny Moskowita pożegnał mnie silnem uściśnieniem dłoni.
Na górze zastałem salon w stanie, w jakim go opuściłem. Świece dopalały się, a drzwi sypialni Heleny były naściężaj otwarte. Czyż nie mógłbym bodaj spojrzeć na uśpioną piękność? Zaciekawienie wzięło górę i zajrzałem ostrożnie.
Wielki Boże! Łóżko było nietknięte, pokój pusty! Przerażony padłem w fotel. Cóż się stać mogło? Przyszedłszy jakotako do siebie po ciosie, przeszukałem wszystko. Znalazłem jej pudełko i kufry, klejnoty nawet, ale Helena znikła.
Gdzież poszła? Co się z nią stało? Może chciała porozumieć się ze spiskowcami i areszto­wano ją? Czy może była ową cichą kobietą, którą niby skrępowane jagnię wrzucono do zamkniętego pojazdu?
Na tę myśl zadrżałem, ale nie z obawy o siebie. Dziwnym sposobem szło mi o jej bezpieczeństwo nie zaś swoje, chociaż często zbierała mnie chętka zniweczania kokietki, która była powodem szalonej zazdrości mojej.
Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że nic uczynić nie mogę, gdyż zdradzenie jej nieobecności byłoby nader niebezpieczne. Na wypadek jakiegoś niespodzianego zajścia największe dla mnie świadectwo niewinności sta­nowiło, iż nie wiedziałem o nocnej wycieczce żony. Co prędzej tedy udałem się do łóżka, nadsłuchując ze strachem kroków powracającej. Ale niebawem zaczął działać szampan wypity w klubie i zasnąłem, by przeżywać w marzeniach okropności, jakich do końca życia nie zapomnę.
Boże wielki! Cóż to był za straszliwy miesiąc miodowy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.