Moja oficjalna żona/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział I
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Drżeliśmy wszyscy wśród nocy zimowej, podczas gdy koła pociągu zgrzytały po szynach, pędząc przez równie Prus Wschodnich. Zagrody wieśniacze, wsi, lasy, potoki, bagniska przebiegały koło nas w dzikim tańcu. Pociąg pospieszny zbliżał się do posępnego, starego Królewca.
Zawinięci w koce, tulili się różnojęzyczni pasażerowie do czerwonych poduszek małego przedziału wagonowego, drzemiąc, paląc, mrucząc, lub paplając, stosownie do chwilowego nastroju. Niewielu widziałem współpodróżnych moich, bowiem poprzeczny przedział małych wagonów niemieckich uniemożliwiał studja odkrywcze w pociągu, do czego przywykł pasażer amerykański.
Czas odjazdu pociągu pospiesznego Berlin—Petersburg naznaczono na „dwunastą w nocy“, a dziwna ta pora była wymownem świadectwem wzgardy biurokratycznej administracji kolejowej dla wygody jadących.
Tuż przed odjazdem, zdołałem uwiadomić krewnych moich w stolicy Rosji o wyjeździe z Berlina i kupić bilet bezpośredni via Ejdkuny do tego nowego Paryża nad brzegiem Newy. Przytem noc, spędzona w wytwornie urządzonym wagonie pierwszej klasy, nie stanowiła zbyt wielkiej fatygi dla starego weterana.
Moja wyprawa podróżna, mająca na celu inwazję do Rosji, składała się z dobrego koca, paczki najmniej złych, będących w handlu wytworów tytoniowych, kilku tomów Tauchnitza, oraz kilku romansów francuskich dla okrasy. Napełnioną troskliwie „pocieszycielkę duszy“ wetknąłem w kieszeń watowanego płaszcza. Było to właśnie w połowie października, a jałowe, kamieniste pola słały się martwe, zimne pod światło księżyca. W moim przedziale byli jeszcze dwaj młodzi, przystojni, dziarscy oficerowie rosyjscy, o białych, klejnotami okrytych rękach, którzy wracali z Pa­ryża, gdzie Rosjanie chętnie spędzają czas urlopu.
Ułożony, jak można najwygodniej, na miękkiem, szerokiem siedzeniu, zdrzemnąłem się wkrótce, podczas gdy moi wojskowi towarzysze, kręcąc papierosy, paplali o zakupach poczynionych, paryskich kobietach, oraz sprawach ojczystych, a to w sposób nader swobodny, czem chlubi się zazwyczaj Rosjanin zagranicą. U siebie, pod żelaznem berłem „białego cara“ nie waży się, oczywiście, żaden z nich na lu­ksus tego rodzaju.
O świcie przejechaliśmy przez fortyfikacje starego Królewca, ostatniego wielkiego miasta pod granicą rosyjską.
Po śniadaniu zatonęli wojowniczy towarzysze moi w rozkoszach bakaratu i papierosów. Z ich rozmowy wywnioskowałem rychło, że mam przed sobą dwu oficerów wyborowej broni, bowiem cesarskiej gwardji rosyjskiej, kapitana Grzegorza Szewiera i porucznika Aleksego Michajłowicza.
Paplając doskonale po francusku, co stanowi cechę Rosjanina, rozmawiali o różnościach bieżących, a zmienne szczęście gry dysponowało dowolnie resztą nie zostawionych w Paryżu pieniędzy. Zatopiony z pozoru w czytaniu, słuchałem bacznie, bowiem jako wysłużony oficer amerykański, przybywający po raz pierwszy do ich romantycznej ojczyzny, byłem niezwykle zainteresowany. Przewracając kartki nudnej książki, nastawiałem ucha. Między innemi sprawami poruszyli nieda­wne mianowanie istnego potwora, złośliwego i chytrego urzędnika, szefem tajnej policji rosyjskiej.
Człowiek ten, pochodzenia niesłowiańskiego, ale niemieckiego, posiadał, nawet w kraju rzą­dzonym despotycznie, potęgę niezwykłą. A ręka tego Machiawela z tajnej petersburskiej kry­jówki sięgała niewidomie wszędzie. Wysoka ranga, rozległe pełnomocnictwa i nader ważny urząd pozwalały mu każdego czasu dostać się do cara, którego dostojne imię było w rękach jego piorunem zagłady.
— Grzegorzu — powiedział Aleksy — słyszałem, że nihiliści pracują obecnie z wszystkich sił, by nawiązać zpowrotem swe połącze­nie pocztowe i telegraficzne, zniweczone przez Borysa Melikowa.
— Racja! — potwierdził Aleksy, patrząc w karty z instynktem zachłannego na pieniądze, chytrego Słowianina. — Ci biedacy nie mogą się przedostać przez naszą granicę bez narażenia na dożywotni Sybir, lub coś gorszego jeszcze. Nowy prezydent policji jest mądry jak Bismark, a chytry jak Vidocq.
Kręcąc w zadumie papieros, rzekł Grzegorz:
— Muszą czynić desperackie zgoła wysiłki, by w sposób nieznany dotąd przedostać się, bowiem, jeśli nie zdołają ustalić nowych sygnałów i tajnego pisma, będą chyba zmuszeni raz na zawsze zaniechać spisków swoich. Mają zresztą ogromne pieniądze i mnóstwo bardzo zręcznych pośredników.
— To prawda — przyznał Aleksy — stryj mój, ambasador, powiedział, że mają po swej stronie kilku naszych urzędników telegrafu, którzy im oddają nieocenione przysługi.
— Mimo całej przebiegłości, nowy prezydent policji prześciga ich i zapędzi niezawodnie w pu­łapkę.
— O ile go przedtem nie zamordują! — zauważył Aleksy, wręczając zwycięskiemu koledze pęk pomiętych banknotów i klnąc jedno­cześnie w duchu niepowodzenie swoje.
Grzegorz roześmiał się, patrząc z zadowoleniem na ruble i chowając je do kieszeni, po chwili zaś powiedział:
— Nihilistom nie powiedzie się, sądzę, lepiej niż tobie, drogi przyjacielu! Czy pamiętasz piękne salony paryskie księżny Trubeckiej?
Aleksy uśmiechnął się, na wspomnienie odniesionych tam niedawno sukcesów, i pogładził jasną bródkę.
— Otóż wiedz, — ciągnął dalej kapitan — że niejeden gruby pakiet błękitnych banknotów francuskich wślizgnął się w białą, zdobną pierścieniami dłoń księżny, która dostarcza odpisów planów nihilistycznych. Mówią także, iż wywiedziała się o pewnych rzeczach,które doprowadzą do aresztowania tej...
Spojrzał na mnie podejrzliwie, potem zaś szepnął koledze swemu kilka słów niezrozumiałych.
— Przysięgam na św. Włodzimierza! — wykrzyknął Aleksy. — To jest ta kobieta, której od czasu śmierci naszego kochanego, starego cesarza daremnie poszukuje policja? Hm, doskonały kąsek to dla kata. Jest podobno anielsko piękna!
— O, w takim razie — zauważył Grzegorz, którego twarz tatarska przybrała wyraz pożądliwości — chętnie sambym został „le maître des épaules...“
Oficerowie jęli się sposobić do wysiadania, gdyż dotarliśmy już w pobliże ostatniego miasta granicznego.
— Bałwany — pomyślałem — niedługo pozbędę się waszego ordynarnego towarzystwa! — i pogrążony w czytanie romansu nie od­czuwałem żadnej osobistej obawy z racji wkroczenia na terytorjum Rosji.
Pocóż zresztą? Byłem szczęśliwym posiadaczem paszportu, który poselstwo rosyjskie zawizowało starannie, oświadczając, że jest zupełnie „en règle.“ Poza tem miałem przy sobie gorące polecenie do spokrewnionego ze mną Konstantego Weleckiego, jednego z radców cesarskich, który, jako dawny paź nie­boszczki carowej, cieszył się wielkiemi względami carskiej rodziny.
To polecenie i inne jeszcze otwierały mi wstęp do najwyższych sfer. Córka moja była żoną Bazyla, jedynego brata Weleckiego, dzielnego, rycerskiego oficera, który pod Plewną dowodził bataljonem, potem zaś poległ na Dalekim Wschodzie, osierocając młodą kobietę i dziecko.
Córka moja poznała go w Japonji, poślubiła, ja zaś podjąłem pierwszą mą podróż do Rosji w celu zajęcia się jej sprawami majątkowemi.
Żonę zostawiłem w Paryżu, gdyż obawiała się ostrej zimy i czekała na wieść ode mnie, by także wyruszyć na spotkanie dziecka naszego, które przez czas krótki tylko żyło w Ameryce, poczem, po śmierci męża, poległego w służbie rosyjskiej w Azji, udało się do nowej ojczyzny pod opiekę nieznanych, ale życzliwych krewnych.
Wrzaskliwe dzwony i gwizdania zwiastowały przybycie do Ejdkun, granicy „świętej Rosji“, gdzie trzeba było czekać pół godziny dla rewizji pakunków i paszportów.
Słupy o barwach państwowych nakazywały milczenie, ciszę i ostrożność polityczną, co pod­kreślał jeszcze rząd żołnierzy, rozstawionych w odległości kilku metrów.
Wspaniały, międzynarodowy dworzec obok urzędu celnego, z wystawną restauracją po stronie rosyjskiej nęcił zgłodniałe oczy moje. Szaleńczo pragnąłem jeść.
Niestety, granica, dzieląca oba państwa, zamknięta była żelazną kratą, co czyniło zaspoko­jenie głodu zależnem w zupełności od zaopinjowania paszportu mojego do Rosji.
Z szablami u boku, zbrojni w rewolwery, stali strażnicy, gotowi aresztować śmiałka, któryby się poważył wcisnąć bezprawnie.
Około stu moich współpasażerów zamknięto w sali i polecono nam przysposobić do rewizji rzeczy, oraz paszporty. Powolny surowemu rozkazowi dobyłem papiery i klucze, rozglądając się jednocześnie z zaciekawieniem po podró­żnych. Hrabiny w aksamitach i futrach, zręczne subretki francuskie, dobroduszni mieszczanie, brudni żydzi polscy z pejsami, w zasmarowanych chałatach, wekslarze, żołnierze i podróżujący dla przyjemności, tworzyli dziwną mieszaninę ludzką. Zarozumiali oficerowie wałęsali się z kąta w kąt, rzucając rozkochane spojrzenia kobietom co piękniejszym, powłócząc wyzywająco długiemi szablami.
Gdy kolej przyszła na mnie, rozwarłem swój paszport z orłem amerykańskim. Pochwycił go brodaty pułkownik, okryty orderami i me­dalami, wykrzykując życzliwie:
— Amerykanin! Doskonale!
Słysząc to, przestałem żałować pięciu dolarów, wydanych na wizę w poselstwie. Paszport ten opiewał także na imię żony mojej, na wypadek, gdyby chciała jechać wraz ze mną, mimo że jej wystawiono osobno drugi, który miała w Paryżu, by móc w danym razie przybyć później.
Kazano mi udać się do sali przyległej dla rewizji pakunków. Kilku podróżnych, których papiery nie całkiem były w porządku, cofnięto i zaraz utworzyli oni meeting oburzenia. Uszczęśliwiony schowałem mój „sezam“ wnijścia do restauracji rosyjskiej, gdy nagle poczułem obok siebie czarowną obecność istoty żeńskiej.
Głos pełny, dźwięczny rozbrzmiał w czystej angielszczyźnie:
— Przepraszam, czy mogłabym zamienić z panem słów kilka?
Dama, która to powiedziała, była bardzo młoda i piękna, ja zaś, jak większość starych weteranów, nie byłem całkiem obojętnym na wdzięki kobiece. Strój i wszystko, co miała przy sobie piękna nieznajoma, było na wskroś ladylike.
Gdym uważnie spojrzał, ujrzałem istotę pełną niewinności, niedoświadczenia i bezsiły, co mu­siało stanowczo wzruszyć człowieka kulturalnego. Głębokie, ciemne jej oczy spozierały trwożnie, przecudne koralowe usta drżały w podnieceniu, faliste, brunatne włosy otaczały delikatną, uroczą, nieco dumną twarzyczkę, a wszystko razem stanowiło obraz niezrównany. Mimo że czyniła wrażenie dziecka niemal, była jak na wczesną młodość zbyt bujnie rozwiniętą, a ciemno-brunatny, bramowany sobolami kostjum uwydatniał nader korzystnie zarys przepysznych kształtów.
Piękne rączki wetknęła w zarękawek, błagalne oczy spozierały z pod zgrabnej, małej czapki, a małe nóżki w wysokich, polskich bucikach drepciły niespokojnie.
Zdjąłem kapelusz przed elegancką, nieznaną zjawą, uśmiechnąłem się rozkosznie, niby stu­dent w niedzielę, i odparłem:
— Jestem do usług, łaskawa pani.
Piękna, rodaczka, pomyślałem jednocześnie, chociaż okład z niebieskich lisów u futra, okrywającego powabne ramiona, był luksusem lokalnym, zda się.
— Podaj mi pan, proszę ramię, pospacerujemy trochę, by nie zwracać uwagi! — szepnął uroczy ptaszek przelotny, z lekkiem drżeniem głosu.
Mam nadzieję, że to nie potrwa długo, pomyślałem, nadsłuchając brzękania talerzy, widelców i noży, dolatującego od rosyjskiej granicy. Wyfraczeni kelnerzy biegali żywo, gdyż już pierwsi goście przekroczyli wrota raju epikurejskiego.
— Jestem Amerykanką i jadę do Rosji, by tam spotkać się z mężem, który mnie wyprzedził! — powiedziała. — Ma on paszport dla nas obojga i całkiem niespodzianie zauważyłam, że nie przedostanę się przez granicę. Nie wiem co począć.
Podczas gdy to mówiła, uścisk, którym objęła ramię moje, przenikał mnie, niby prąd elektryczny, a głos jej brzmiał melodyjnie, jak szmer strumyka.
— Bardzo mi przykro, — mruknąłem — ale nie wiem doprawdy, jak pani pomóc. Jestem zwyczajny podróżny amerykański, bez żadnego stanowiska oficjalnego, wysłużony oficer, jadę w odwiedziny do krewnych i nikt mnie tu nie zna.
Powiedziałem to zgoła niewinnie, gdyż nie raz już robiłem figle i nie było mi tajne, że tego rodzaju zaczepka może mieć bardzo niemiłe skutki.
— Zauważyłam, że nie masz pan ze sobą damy, a paszport pański opiewa „wraz z małżonką“.
— To prawda! — przyznałem trochę niecierpliwie, gdyż coraz silniejszy brzęk naczynia dowodził, że jedzenie, którego tak pożądałem, pożerane jest z wielką szybkością poza kratą, w Rosji.
Dama uniosła się uroczo na palcach i ściskając znacząco me ramię, szepnęła:
— Nieprawdaż? Weźmiesz mnie pan przez granicę, jako żonę swoją?
— Boże wielki! — wykrzyknąłem. — Cóż na to powie żona?
Pani Lenox bywała czasem skłonną do zazdrości. Jednocześnie zaś czułem, że głód wierci mój żołądek, niby szczur pustą skrzynię po rodzynkach.
— Proszę, zaklinam! — ciągnęła dalej tonem głębokim, wspaniałym. — Nie zostawiaj mnie pan w rozpaczy! Muszę koniecznie przebyć granicę, a wszyscy uważają mnie już za żonę pańską. Nie spytano mnie nawet o paszport.
— Za moją żonę? — rzuciłem bez tchu niemal.
— Oczywiście! Starszy inspektor uważał mnie za pańską żonę. Jesteś pan ziomkiem moim... proszę mnie zabrać do Wilna, gdzie mąż mój złoży panu osobiście podziękowanie.
Z trwogą dziecięcą przytuliła się do mnie. Doznałem oszołomienia, nerwy drżały, a serce biło młotem od tego dotknięcia. Nieraz już w ciągu dalekich podróży przychodziłem z pomocą pięknym kobietom.
Coś w rodzaju wycia rosyjskiego urzędnika cłowego dało znak, bym się spieszył. Pakunki nasze leżały jeszcze na wysokim stole wykładanym blachą, a wszyscy niemal podróżni odeszli już.
Pułkownik służbowy, zdążając do restauracji, rzucił przechodząc spojrzenie podziwu i po­żądliwości na uroczą postać u mego boku, szepcąc do siebie:
— Urocza Amerykanka!
— Nie opuścisz pan chyba rodaczki swej w tego rodzaju kłopocie! Doprawdy, myślę, że zaaresztowanoby mnie! — dodała tonem niewinnym, drżąc ze strachu.
Rzuciłem inspektorowi klucze i spojrzałem z wahaniem na piękną suplikantkę.
Cóż z tego wyniknie? Oszołomiony zupełnie, gapiłem się na funkcjonarjusza, który przerzucał mój spartański zasób rzeczy.
Lekki powiew niósł nęcącą woń smakowitego jadełka i wyśmienitej kawy, poprzez strzeżoną pilnie kratę.
— Pani raczy wybaczyć! — rzekłem nieco szorstko i chrypliwie.
Brodaty funkcjonarjusz objął spojrzeniem wielką ilość pakunków damy... Musiałem się zdecydować niezwłocznie.
— Na miłość boską, — błagała, mając w przecudnych oczach wyraz wielkiej trwogi — na miłość boską, nie opuszczaj mnie pan tu beznadziejnie! — a jednocześnie podała mi z całym spokojem klucze, które mechanicznie cisnąłem w wyciągniętą dłoń zgłodniałego funkcjonarjusza. Potem, ogarnięty skruchą, uczyniłem gest zaprzeczenia.
— Nie dopuści pan, sądzę, bym była zmuszona zaniechać podróży, zwłaszcza, że wystarczy milczeć! — szepnęła mi w ucho drżącym głosem, a przedziwnie piękne, ciemne jej oczy, spoglądały żałośliwie i sm utnie. Facilis est descensus Avernii. Czułem, wiedziałem nawet, że ulegnę. Obejrzałem się szybko. Ach, gdybyż tak niespodzianie zjawił się jej mąż i żona moja! Niestety, szczęsny ten przypadek nie zaszedł. Spostrzegłem natomiast, że pułkownik patrzy pytająco, badawczo na moją piękną towarzyszkę. Czyżby podejrzewał? Niesposób dopuścić! Wściekły, wrzasnąłem na funkcjonarjusza, pytając czemu marudzi.
Przez cały czas, tykot wielkiego zegara, niby sygnał zaziemski, przypominał, że czas mija. Rewidujący inspektor grzebał w otwartych kufrach pięknej kobiety, ja zaś patrzyłem z niekłamaną, choć niską radością na tajemniczy materjał toalety damskiej. Nie będąc Worthem, ani Pingotem, nie myślę zapuszczać się w szczegóły, przyznaję atoli otwarcie, że byłem dumny z wyprawy onej damy, godnej księżnej krwi. Niezmiernie delikatne były koronki i hafty, wystawne, miękkie jedwabie i niesłychanie elegan­ckie pantofelki, oraz buciki wszelkiego rodzaju.
Na widok tych rzeczy, wrażliwe serce starego żołnierza jęło bić żywiej. Patrzyłem na uroczą kobietę, której ponęty miały zostać podniesione jeszcze przez te wszystkie przybory. Trzymając się ramienia mego, była wcieleniem niewinności, piękna i niepokoju, zarazem.
Rewizja została ukończona, kufry zamknięte. Mechanicznie rzuciłem rubla funkcjonarjuszowi, który zachłannie pobiegł zaraz do restauracji.
Uczułem silniejsze uściśnienie ramienia, owionął mnie zapach, wydzielający się z szat, a gdym spojrzał, napotkałem oczy jej pięk­niejsze jeszcze pod wpływem strachu. Drżała i chwiała się na nogach, tuląc się do mnie. Boże wielki! Bliską była omdlenia.
By jej dodać otuchy, szepnąłem z głupkowatym śmiechem:
— Prześliczną ma pani wyprawę!
Zbliżyliśmy się do kraty, a urocza, coraz bardziej tuląca się do mnie istota jęła kroczyć, zdało mi się, pewniej jakoś.
Niezatrzymani, przekroczyliśmy bramę, stając na terytorjum „świętej Rosji“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.