Mocny człowiek/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Czuł się spokojny i mocny.
Teraz wreszcie mógł wszystko na zimno rozważyć, bez tego ustawicznego, drżącego lęku, jakby wisiało nad nim blizkie, coraz bliższe niebezpieczeństwo.
Właściwie jakie?
Łucya może go zdradzić, że zużył manuskrypta Górskiego. No, i cóż z tego? Znalazł w całej Górskiego puściźnie zaledwie szyny, na które on swój własny wóz puścił, włożył w tę całą gmatwaninę tyle własnej twórczej pracy, iż o jakiemś zużytkowaniu cudzej nawet mowy być nie mogło; prawie każde zdanie musiał na nowo przerabiać, luki wypełniać, powyrzucać połowę tego, co chorobliwa mania grafomana na papier podczas gorączkowych wizyi rzucała — sceny, luźne tu i owdzie porozsypywane, logicznie powiązać węzły zadzierzgnąć — spoić, by się to wszystko trzymało... Pod tym względem miał zupełnie spokojne sumienie — to było wszystko surowym materyałem, z którego on dopiero, dzięki swej kulturze artystycznej coś zrobić zdołał.
Roześmiał się. Tak, takie rozumowanie całkiemby go mogło uspokoić, więcej nawet: dać mu pewne przeświadczenie, że wyrządza Górskiemu przysługę, iż się jego puścizną zajął, uporządkował, ale nietylko to: że raczył wogóle podjąć się tej ciężkiej i mozolnej pracy, by to wszystko w możliwie artystyczne kształty ubrać — jednem słowem, zrobić coś z tego. Bo z nazwiskiem — głupstwo i zmarłemu Górskiemu na nic nazwisko się już nie zda — śmiesznie wogóle o tem myśleć. Jakiś tam prosty robotnik zrobi przypadkowo jakiś wynalazek, nie ma najmniejszego pojęcia o jego doniosłości — pokaże go inżynierowi, ten dopiero rozumie o co chodzi, pakuje w jakiś nieudolny, barbarzyński pomysł całą swoją wiedzę, cały zasób tysiącznych martwych i żyjących sił, jakiemi on tylko rozporządzać może, i wtedy dopiero wynalazek staje się wynalazkiem, inaczej nie istniałby wcale.
— Co mi Górski zostawił? Nic właściwie — szyny, proste szyny, ale nie było wozu — i na cóż te szyny bez wozu? No tak! zostawił i wóz, ale ja go przecież pchnąłem...
No, i cóż więcej jeszcze zrobił?
Poczynało go to bawić. Miał w sobie dwóch Bieleckich. Z jednym z nich lubił się drażnić.
— Więc dobrze, znalazłeś szyny, ale to już chyba dużo znaczy — pomyśl tylko, ile to czasu, ile mozołu na to potrzeba, by teren splantować... A czasami teren bardzo trudny — trzeba lasy rąbać, góry przewiercać; a ile to zmudnych obliczeń, ile ogromnego doświadczenia, ile jasnowidzącego prawie przewidywania na to potrzeba, by wóz, chociażby był i twoim, prawidłowo się na tych szynach toczył, na skrętach i krzywiznach z nich nie wyskoczył.
Ten drugi Bielecki spokorniał.
— A widzisz, przyznałeś nawet, że i wóz nie twój — pocieszyłeś się tylko tem, żeś go pchnął — ha, ha, ha! — pewnie, że z śmiercią Górskiego wóz stanął, oczywiście, aleś ty go może źle pchnął... jadąc tym swoim wozem, natrafiałeś co chwila na miejsca, gdzie jakaś zbrodnicza ręka na całe kilometry ci szyny powyrywała, stałeś bezradnie w miejscu, łatałeś, sztukowałeś... Kto ci tak, braciszku, powyrywał szyny? Oj Łusiu! Łusiu! ty słodka psotnico...
Pięciu, dziesięciu ludzi poczęło nagle w nim wzajem się przekpiwać, szydzić, kłócić się i brać się za czuby.
— Spracowałeś się, biedactwo! Jak to wszystko było poprzewracane, ustawicznie stronnic brakowało, związek się rwał...
I cobyś był zrobił, gdyby słodka Łusia nie była ci ustawicznie pomagała — z dziwnym, mistycznym uśmieszkiem i ze zdumiewającą, jasnowidzącą, sił proroczych sięgającą znajomością tworu Górskiego nie wypełniała pustkę ziejącą przerwy między stroną piętnastą a trzydziestą siódmą?
Na kolana przed Łusią! Wartoby jej ręce i nogi za tę przysługę całować, ale robiła to wszystko z takiem wyraźnem szyderstwem, z taką szatańsko-kpiącą miną, że zębami zgrzytał.
Słabszy Bielecki podniósł chytrze łeb.
— A widzisz błaźnie, czemuś się naraził na takie upokorzenia? Nie byłoby ci lepiej trząść całą redakcyą, odziać się w paradną togę wyższości o całe niebo nad twymi kolegami? Mało ci było, że z podziwem patrzyli na ciebie, jako na tego jednego, któryby może niezadługo został ich szefem, zasiadł w parlamencie, a możeby i ministrem został?
Co się tobie nagle zachciało samemu zabawić się w literata? Ty, który miałeś wszystkich literatów, jak pajaców na sznureczkach: pociągnąłeś, a podskakiwał w karkołomnych podrygach, wyfikiwał weksel na wieczność, już na piętach, kolanach, tyłku, brzuchu wkraczał do grobów zasłużonych: schwyciłeś sznurek inny, a taki literat jął rozpacznie wymachiwać rękoma w powietrzu, chwiał się, jak wisielec na suchej gałęzi i był »tot« — »mausetot«... Ha, ha, ha!... Bielecki, zastanów się, czego ci się zachciało?
Nie widzisz, jak się Łusia od śmiechu za boki chwyta? Może po cichu pisze biografię Górskiego i dosłownie cytuje stronnice, których zabrakło, a które niedołężnie wypełniać ci pomogła?
Tchórzem jesteś, panie Bielecki — czujesz doskonale, że w tem wszystkiem, coś po Górskim zrabował, tkwią rzeczy tak wielkie, że przepisałeś, nie rozumiejąc ich sam dokładnie.
— Ale to nie szkodzi — przerwał inny Bielecki — byś to uważał za swoje, byś tak doszczętnie wmówił w siebie, że to wszystko tyś sam stworzył, aż wreszcie niezłomnie uwierzysz. To, to powinieneś przedewszystkiem zrobić, to najważniejsze.
Bielecki odetchnął, wreszcie jakaś rozumna myśl.
Nakazał milczenie małodusznym, tchórzliwym podszeptom, nieprzyjemnym drażnieniom, głupiemu oszukiwaniu siebie samego. Po co, na co to jemu potrzebne?
Tłómaczyć się przed samym sobą, uniewinniać, szukać jakiejś podstawy prawnej, uczciwej, rzetelnej — a wstyd, a hańba!
Trwożnie umilkło tych pięciu, czy dziesięciu chamskich dyablików, reprezentujących tyleż chamskich cnót: teraz Bielecki mówił sam z sobą.
Sformułował to ściśle, aby być sam z sobą w porządku, w kilku punktach. Tu w tym mocno powikłanym wypadku, trzeba jasno, logicznie i z pewną niezbitą metodą postępować.
A więc:
— Otrzymałem w puściźnie pracę człowieka, który zmarł — requiescat in pace... Praca ta była dla niego martwym kapitałem — wszystko, co napisał, mogłoby po jego śmierci zostać sprzedane na funty, jako papier, to znaczy zostałoby zniszczone za jakieś parę rubli, poszłoby pod placki, lub na owijanie kiełbasek u jakiegoś rzeźnika.
Ja to wszystko uratowałem od niechybnej zagłady, a ponieważ na nic umarłemu kadzidło, więc słusznie, że to, com uratował z rozbitego okrętu, mnie przynależy.
Najważniejszą atoli rzeczą jest to, bym miał tak silne i mocne i przekonywające przeświadczenie, że to jest istotnie moją własnością, że nikt nawet w najobłąkańszem przypuszczeniu nie śmiałby coś innego pomyśleć.
Całe więc siły trzeba w tym kierunku wytężyć, bym przedewszystkiem sam niezłomnie uwierzył, że to, co przepisałem — szczere przyznanie się sobie samemu chwilowo nie zaszkodzi — com z pomocą Łusi, a raczej jej dziwnie jasnowidzącej znajomości manuskryptów, zrekonstruować zdołał, ja sam, a nie kto inny, stworzył.
Podejrzeń żadnych być nie może, ani też wątpliwości. Tylem już literatów uśmiercił, tylu innym wskazałem drogę, jaką kroczyć winni; działalność moja, jako krytyka, zrobiła mnie niejako wyrocznią w sprawach literackich, więc to nikogo nie zdziwi, że ja sam zdołałem stworzyć doskonałą rzecz jedną i drugą i trzecią. Na razie to dosyć.
A teraz punkt najważniejszy — nie chciałbym o nim myśleć, ale trudno i darmo: tę ostatnią konsekwencyę pociągnąć muszę.
Łusia wie o wszystkiem, i Łusia skradła część manuskryptów Górskiego. Ma mnie zatem w ręku. Dowody, które posiada, są tak niezłomnie przekonywające, że mogłyby mnie od razu zabić — unicestwić — spopielić — moim prochem możnaby wystrzelić na wiwat tryumfującej prawy i zrehabilitowania geniuszu Górskiego.
Więc, droga Łusiu, aczkolwiek bardzo cię lubię i więcej jeszcze pożądam, więcej aniżeli jakąkolwiek kobietę przed tobą, czem się tłómaczy, że nie zdążyłem ci dać zagranicznego paszportu, zanim zdołałaś spiknąć się z Górskim — miej się na baczności...
W danej chwili, jeżeli mi zechcesz stanąć w poprzek drogi, będę zmuszony traktować cię, jak quantité négligeable... To niemiłe — wysoce niemiłe — tego już doświadczyła ta pani, która na ślepą kiszkę umarła...
Bielecki wyprężył się, czuł się mocnym i swobodnym. Tak jasno, tak uczciwie dawno się z sobą nie rozprawił.
Jako dziennikarz, dziś już, co, prawda ceniony i uwielbiany przez jednych, z lękliwym szeptem nienawidzony przez innych — oczywiście literatów — ha, ha, ha! — mógłby w najlepszym razie zostać prezesem solidacyi maryańskiej, protektorem Eleuteryi, wreszcie posłem — marne życie w ciemnej norze — gdzieś daleko przebłyskuje drobniutkie światełko — a tak... on, Bielecki, z pomocą Górskiego... co za głupstwo! Górski jego podnóżkiem — on świecznikiem, latarnią morską, chlubą i dumą narodu...
Irytowało go, że nie mógł się brać na seryo.
Właśnie wtedy, kiedy powinien wreszcie uwierzyć w swoją twórczą moc, w swoje posłannictwo, w swoją przyszłość pochodni, która mroki zaległe nad ojczystem piśmiennictwem rozjaśnić miała, dławiło go gnojówką złości cuchnące szyderstwo.
Zastanowił się.
— Tego muszę się wystrzegać... o! o! muszę się nauczyć siebie szanować i... psiakrew! wiary mi potrzeba, że Górski, to ja.
Postanowił, że tak często i tak przekonywająco będzie to sobie powtarzał, aż sam uwierzy.
A właśnie ta wiara była podstawą całego jego bytu odtąd aż po wszystkie czasy.
Jednem słowem, musiał się przedzierzgnąć w Górskiego.
Zamyślił się.
Tak trudno to nie będzie.
Nikt tak nie odczuwał, jak on, nikomu z taką łatwością nie przychodziło przerzucać się z jednej roli w inną, jak właśnie jemu. Tak! to fraszka — będzie odtąd grał Górskiego! Z taką łatwością wżył się w jego świat, z którego się tak serdecznie naśmiewał — z jakiem głębokiem przekonaniem recytował już teraz całe rozdziały, które napotkał w tworach Górskiego.
Sic itur ad astra!
Jeszcze kawałek drogi do tych gwiazd, ale droga wytknięta.
— No! teraz jesteś w porządku, ale — uśmiechnął się — przyznać musisz, że tę swobodę myślenia, to jasne, rzetelne i rozumne załatwienie się z sobą masz poniekąd, wprawdzie w małej części, ale zawsze »poniekąd« do zawdzięczenia twojej nowej znajomości...
Swój do swego!
No! dobrze.
Ada Karska. Nom de guerre? czy jej istotnie?
Mniejsza o to.
Szczęśliwie się złożyło, żem ją teraz właśnie spotkał. Raźniej mu było. Dotychczas czuł się osamotnionym. Jakby nagle w ciemnym lesie spotkał towarzysza... Zawszeć wspólnik czynny, czy też cichy wzmaga energię, bezwiednie staje się podnietą. A przytem Bielecki znał siebie doskonale — on potrzebował potwierdzenia tego, co robi, a przedewszystkiem poklasku.
A Karska, przejrzał ją, jeżeli mu nie będzie pomocą, a o tem nigdy naprzód wiedzieć nie można, to w każdym razie będzie miał u niej moralne oparcie.
Roześmiał się na cały głos.
Karska moralnem oparciem!... A jednak, rzeczywiście. Gdyby miał słabnąć, gdyby miał samemu sobie się sprzeniewierzyć, to jej cynizm, jej tęsknota za wszystkiem, co nosi cechę zbrodniczości, występku, zła, będzie mu bodźcem i otuchą.
Silił się, aby rozumować zimno i oschle, nikomu się przyznawać nawet odrobiny wpływu na siebie, a jednak tym razem musiał sobie przyznać, że Karska zrobiła na nim wrażenie. Czuł wyraźnie, że idzie od niej moc i siła.
Lubiał być szczerym z samym sobą, więc gdy teraz rozważał, to zdawało mu się, że nie byłby tak jasno i stanowczo postanawiał Łucyę usunąć, gdyby mu miała stanąć na drodze, nie byłby mógł tak swobodnie i z tak czystem sumieniem myśleć o nader korzystnej transakcyi, jaką zrobił: za kilka, kilkanaście wątpliwych poprawek i ulepszeń przyswoił sobie cudzą pracę. Wprawdzie był w swojem prawie, mógłby się w danym razie tłomaczyć, że coś znalazł, a już oddać nie mógł, bo ten, który zgubił, już nie żył, a wtedy nawet prawnie przynależy mu się znaleziona rzecz — ale pod tym względem ludzie »nieuświadomieni« mają jeszcze strasznie barbarzyńskie pojęcia, więc lepiej z tem nie wyjeżdżać.
W każdym razie ta Karska doskonała znajomość... Jej mógłby się swobodnie w każdej, stokroć korzystniejszej jeszcze transakcyi wyspowiadać, a padłaby mu z uwielbieniem na szyję. I miłem będzie, módz sobie powiedzieć w danym wypadku: mam człowieka, przed którym będę się mógł z mych czynów — czyli też transakcyi — słowo to bardzo mu się podobało — poszczycić i gorący poklask zyskać.
A chciałby się jej przypodobać, raz, że zrobiła na nim silne wrażenie w kierunku pożądania, a powtóre czuł, że już poczynał słabnąć: mózg jego nie miał już tej pewności i rzutkości w postanowieniach, hart woli się już nadkruszał, i z przykrością musiał przyznać, że już na drabinie, po której się wdzierał, dostawał chwilami lekkich zawrotów głowy.
Myśli jego nagle się zamgliły — ujrzał przed sobą szyderczą, wzgardliwą twarz Łucyi: ty istotnie chcesz to wydać po twoim nazwiskiem?
Nie powiedziała więcej, ale zbyt dotkliwie czuł poza temi słowami bezbrzeżny wstręt i obrzydzenie... Uczuł wtedy nagle jakiś palący, plugawy wstyd, tem boleśniejszy, bo był to jedyny, jaki znał: nawskróś cielesny. Gorsze jeszcze, że on, który się nigdy niczego nie lękał, żył teraz ustawicznie w jakiejś wylękłem, nerwowem podrażnieniu — ustawicznie musiał rozważać, że jego nader korzystna transakcya wyjdzie na jaw i to przez Łusię. Raz po raz podchwytywał w jej oczach jakieś złowrogie błyski, pokorniał wobec niej, bo raz po raz padały z jej ust tajemnicze półsłówka, dla niego tylko zrozumiałe: Łucya groziła!
Oho! oho! pomyślał energicznie — trzyma mnie za gardło, może nie chce udusić, w każdym razie może to zrobić. Temu w sam czas muszę zapobiedz.
Tak! — powiedział to głośno.
I znowu nawrócił myślą do Karskiej.
A więc zrobiła na mnie wrażenie i to w kierunku rozbudzonego pożądania, to jedno, dlaczegoby się jej chciał przypodobać, a potem, że jest mu potrzebną, więc musi ją ujarzmić, dostać w swoje panowanie. Nie wiedział na razie, w czemby mu mogła być pomocną, w każdym razie musiał ją ubiedz.
Znał ją już, jak siebie samego. Poza jej pragnieniem poznania go, tkwiła jeszcze inna myśl, widział już te słodkie rączki Dalily, sięgające po ten włosek, w którym cała jego moc tkwiła.
Tą konkluzyą był wysoce zadowolony. Właściwie nie potrzebowałem tych bredni Górskiego, by wstąpić do Parnasu. Człowiek tak przenikliwy, jak ja, z taką znajomością duszy ludzkiej może przy pewnej rutynie stać się czemś innym, jak przepisywaczem bredni wiecznie gorączkującego suchotnika.
Uczuł nieskończoną pogardę dla tych dwóch dramatów, które pod swojem nazwiskiem przed trzema miesiącami wysłał na konkurs.
Pomyśleć tylko, że ta kołowacizna przyniesie mu sławę, postawi na świeczniku — ha, ha... i zaopatrzy w pieniądze... To kapitalne, to już przeironizowana ironia, aż niesmak wzbudza.
I głębszą jeszcze pogardę, aniżeli do bredni Górskiego, uczuł dla publiczności, która je będzie oklaskiwać, a jego Bieleckiego, prawnego spadkobiercę, uwielbiać i na rękach nosić.
Zastanowił się.
Takie myśli są wysoce nieopatrzne i niebezpieczne. Już wypadam z roli. Przedewszystkiem muszę gorąco w to uwierzyć, że równie potężnych dramatów w swojskiej literaturze nie było, muszę zżyć się z tem niezłomnem przeświadczeniem, że brednie Górskiego w mojej redakcyi są wprost objawieniem, a wtedy dopiero zdobędą się na tę bezwzględną siłę, by módz całą publiczność za łeb złapać i kazać jej również w to wierzyć.
Teraz już wiedział w ogólnym zarysie, jak mu należało postępować, w jakim kierunku musi tresować swoją wolę i jednym zamachem wyrzucił cały ten niemiły natłok myśli z swego mózgu: na razie dosyć, program cały gotów, na subtelności jeszcze czas...
Począł rozbierać Karską, to już było znacznie przyjemniejsze.
I rozbierał ją zwolna, mistrzowskimi ruchami, na zimno, spokojnie, bez rozmarzeń i głupiej drżączki jakiegoś tam smarkacza, który się pierwszy raz do kobiety dorwał.
Ciekaw był, czy bliska rzeczywistość potwierdzi jego przypuszczalną ocenę.
Mała głowa siedziała mocno i wyzywająco na silnym, ale nie grubym karku — biust pełny, chociaż nie tłusty, ani obfity — dość ponętnie musiały wyglądać delikatne kości obojczyka z poza ciemnawej skóry — kościec, sądząc z ogólnej budowy, delikatny i smagły, proporcye dobre, a ta reszta — to zwykle u kobiety mało indywidualna: jedna, jak druga ma to samo opolstrowanie, chudsze lub pełniejsze — a ta nie jest ani chudą, ani zbyt pełną. Jedna tylko rzecz u kobiety zupełnie nieobliczalna, to temperament płciowy. Czasami zdaje się, Bóg wie, jaki raj rozkoszy obiecywać, a w najgorętszym uścisku ani drgnie, a przeciwnie ta zimna, niedostępna, z wzrokiem odpychającym na drugi koniec świata, ta immaculata staje się nagle wulkanem, ogniem, pożogą, zniszczeniem...
Rozważał głęboko, jakie będzie ich pierwsze połączenie. Tylko nigdy nie pozwolić się zaskoczyć czemś niespodzianem, jakąś nieznaną, wyrafinowaną rozkoszą, bo to, jak morfina, stanie się potrzebą, bez której się szaleje; trzeba być nieskończenie bacznym i ostrożnym, bo kobieta, która pragnie mężczyznę ujarzmić, ma tysiąckroć razy zdraliwsze sieci, aniżeli pół ślepy samiec, gdy mu żądza krwią ślepia zaleje, a sztuka uwodzenia samca nie wiele co misterniejsza, a może głupsza jeszcze od obłąkanej kołowacizny tańców głuszca wobec nieskończenie podstępnego, idealnie artystycznego mistrzowstwa doświadczonej kobiety.
A Karska posiadała bez wątpienia tę sztukę w wysokim stopniu — zimny cynizm zaostrzył jej oczy, wyszlifował jej instynkty wyrafinowanego detyktywa, który po ciemku namaca słabizny swej ofiary.
He, he, uśmiechał się pocichu i pobłażliwie.
Trafiła kosa na kamień.
Przedewszystkiem trzeba działać według pewnego programu i baczyć, by jakaś niespodzianka go nie wywróciła.
Karskiej mózgu i fantazyi obcesowo zgwałcić nie można — za chytra na to... ale chwilową uległością. Pod ziemię się trzeba zakopać — dać jej iluzyę wyższości, pytać się, słuchać uważnie i z głębokiem zainteresowaniem, powoli, delikatnie otworzyć przed nią furtkę, prowadzącą na śliskie gleczery megalomanii — a któraż kobieta nie skusi się do tej furtki — a potem już ją się ma w ręku. Staje się lichą aktorką, a ja suflerem, który całą rolę jej podpowiadam, ona wiernie bez namysłu, bez rozwagi wszystko, jak papuga powtarza, a to, że święcie wierzy, iż to ona sama mówi: tę satysfakcyę można jej pozostawić...
I znowu uśmiechnął się dobrotliwie z cichem pobłażaniem.
I owszem — i owszem...
Sam nie wiedział, jak zaszedł pod dom, w którym mieszkał.
Namyślił się chwilę, czy nie wstąpić do swej »owczarni«, czy nie pokrzepić sił swoich widokiem ślepo oddanych mu owieczek, ale ciekawość, czy jego transakcya się dokonała, przemogła.
Po ciemnych wschodach wszedł na górę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.