Mocny człowiek/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Mocny człowiek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Kiedy Łucya przyszła do siebie, świtało w pokoju.
Przysiadła na podłodze, obejrzała się dookoła i zwolna przytomniała.
Wszystko, co tej nocy przeżyła, wiedziała dokładnie, ale nie zadawała sobie trudu, by o czemkolwiek myśleć.
W głowie łoskot, huk, szum — gdzieżby w tym zgiełku można o czemś myśleć! Przeciwnie, o niczem myśleć nie będzie. Odwróciła się ku drzwiom i wlepiła uporczywie i bezmyślnie oczy w świecącą klamkę.
Wiedziała, że się coś strasznego stało — coś, czegoby napewno myślą objąć nie zdołała, i to przeświadczenie nie pozwalało jej się z miejsca ruszyć, ani oczu odwrócić.
Raz po raz spadała czarna noc na jej oczy, zdawało jej się, że leci głową na dół w jakąś przepaść; wtedy odruchowo padała twarzą na ziemię, wpijała paznokcie w podłogę, by się tylko o coś zaczepić.
Rozciągnęła się krzyżem na ziemi.
Raz jeszcze poderwała ją ta sama szatańska siła i wyginała przemocą w tył, ale i tym razem się jej oparła.
Leżała w śmiertelnem oczekiwaniu, czy się to powtórzy — ale nie. Zwolna się uspokajała, dźwignęła się na kolana, podczołgała do fotelu, ale nie miała sił, by podnieść się i usiąść.
Oparła głowę o siedzenie i patrzyła przed się.
Przed jej oczyma jął padać gęsty śnieg... nie — to nie śnieg, to deszcz drobniuteńkich, dyamentowych kulek... ależ nie — to szalony, wirujący taniec przeraźliwie świecącego pyłu. Świetliste fale rozszalałego pyłu przelewały się przed jej oczyma, biły o jej piersi, szyję, twarz, wlewały się w oczy i uszy, wdzierały się do gardła.
Dusiła się, ale głosu dobyć nie mogła, chciała się dźwignąć, ale nie miała władzy nad swem ciałem.
W tej chwili jęła przytomnieć. Zebrała wszystkie siły, szarpnęła się i dźwignęła na nogi.
Teraz kurczowo chwyciła się oburącz poręczy, wsunęła się głęboko w fotel, przymknęła oczy, bo wiedziała, że, gdy je otworzy, to... to... — To co? — spytała się siebie znienacka — co? co? — Wsłuchiwała się w siebie, ale nie otrzymała odpowiedzi.
Niecierpliwiło ją to. Więc zwolna, ukradkiem, poczęła zerkać po pokoju. Światło dzienne zaczęło oblizywać przedmioty naokół niej. Lampa już dawno zgasła, a z mroku wyłaniały się szare ściany, parę obrazów na nich zawieszonych; ujrzała stosy papierów na stole, dużą białą kopertę, potem oczy jej padły na własną rękę, która dziwnie po sukni błądziła, widziała końce bucików, które wystawały z pod jej spódnicy — i znowu przymknęła oczy, bo wiedziała, że w tym pokoju jest jeszcze coś, na coby żadną miarą patrzeć nie mogła...
Coś dziwnego się w niej działo. Czuła dokładnie, że się rozdwaja: jakieś siły się w niej zmagały w dyszących zapasach, z głuchej ciemni wyłaniały się ramiona, które podrzucały się w górę, jakby się czegoś uczepić chciały, opadały bezwładnie, jakby coś niewidzialnego je bezustannie miażdżyło. W głuchych odmętach wirowały dwie gwiazdy, które się wzajem wchłonąć chciały, a w dzikim poświście konały chrapliwe krzyki: ratunku! ratunku!
Ratunku! To jedno pragnienie rozdarło oślepiającą błyskawicą opary mgieł, które jej mózg zaległy — świtać w niej poczęło... Krwawą czerwienią słońca wschodzącego oblane, budziły się w mroku zasnute wysepki myśli, z zasłon mgieł wyłaniały się zwolna niejasne jeszcze wspomnienia.
Wszystkie siły zebrała, by jasność, która się w niej nagle stała, ogarnąć, opanować.
Ależ nie — ta jasność była zimna, szklista, bierna. Żadnego jej bólu nie sprawiała: było to, jakby miała w swym mózgu bryłę lodu, której zamknięte w niej zimne światło promieniało na zewnątrz.
Lęk topniał, nikł, przerażenie rozsypało się w tuman pyłu, który się rychło rozwiał na wszystkie wiatry, a w jej duszy zapanował zimny, głuchy spokój.
Coś w niej umarło, coś się w zaciekłej walce oderwało od niej: teraz miała spokój.
Teraz już niczego nie potrzebowała się lękać. Teraz mogła oczy szeroko otworzyć — szerzej jeszcze, bo już się niczego nie bała.
Mogłaby teraz spokojnie na wszystko patrzeć — nawet na to, tak, nawet na to; ale ponieważ nie śmiała jeszcze sobie powiedzieć, co to było, na coby teraz już spojrzeć mogła, więc głębiej jeszcze wtuliła się w fotel i odpoczywała.
O! teraz!... teraz! — nie! jeszcze chwilę...
Podwinęła nogi pod siebie, skręciła się, jak jeż, chciałaby się stać teraz jakiemś nikłem zwierzęciem, schować się w jakąś szparę, przedostać się przez skórę, którą fotel był obity, schować się w pakułach!... Ha, ha, ha!... roześmiało się coś w niej figlarnie, ale w tej samej chwili zlękła się tego śmiechu i sama nie wiedziała, kiedy i jak stanęła na środku pokoju.
Całkiem już spokojna, jak jej się zdawało.
Spojrzała nagłem postanowieniem, z jakiem się człowiek w niechybną śmierć rzuca: na łóżku leżał wyprężony, sztywny, zastygły — Górski...
— Umarł! — pomyślała. Przecież dawno już o tem wiedziała, tylko to jej w głowie pomieścić się nie mogło, by on — Górski — mógł umrzeć.
Teraz już jej to nie dziwiło, bo i w niej coś umarło, ale zbyt jej to było obojętne, że tam coś umarło — nie warto było o tem myśleć. Więc ze zdwojoną ciekawością jęła się przyglądać temu, który tam leżał na łóżku, a który istotnie nie żył.
Oczu nie mogła od niego oderwać.
Piękna twarz Górskiego zastygła w cichym, nieziemskiego majestatu pełnym uśmiechu.
Tak pięknym go nigdy przedtem nie widziała.
Zaparła oddech, jakby się lękała, że może go przebudzić, podeszła bliżej, coraz bliżej, usiadła na krawędzi łóżka.
Z głębokim zachwytem wessała się oczyma w tę piękną twarz. Jego uśmiechem nie z tego świata uroczyściała w świetlistej pogodzie jej dusza; zwolna wysuwała się jej ręka, wahała się, cofała i znowu wysuwała — aż nagle z cichym krzykiem szczęścia schwyciła jego rękę. Zimny dreszcz wstrząsnął nią, gdy uczuła lodowate zimno martwego ciała, ale to jej szczęście dawało.
I już, już miała się rzucić z rozkosznym szlochem niewysłowionego szczęścia na piersi Górskiego, gdy nagle drzwi po cichu się otworzyły. — Zerwała się zaskoczona: w drzwiach stał Bielecki.
Przez chwilę był tak zdumiony i oszołomiony, że zatrząsł się, obejrzał bezradnie dokoła i znowu drgnął i zbladł: ujrzał Górskiego, rozciągniętego na łóżku.
Stał tak chwilę, jakby wrósł w podłogę, przewłóczył tylko swe spojrzenia od Szumskiej do trupa; tu zagrzązł głębiej przez chwilę, oderwał z trudem oczy od twarzy zmarłego, która przemocą zdawała się do siebie wzrok jego przykuwać, a potem podszedł do Szumskiej, schwycił ją za rękę.
— Skąd się tu wzięłaś? — syknął.
— A ty skąd? — Słyszał głuchy, szyderczy śmiech. A zimne, twarde oczy obślizgiwały się obce i wrogie wdłuż niego.
Spojrzał na nią, jakby chciał ją wzrokiem swym spiorunować, ścisnął jej rękę tak silnie, że z bólu syknęła.
— Wyjdź stąd natychmiast!
Szarpnęła ręką, wyrwała się z żelaznego uścisku.
— Precz ty stąd, bo zacznę na cały głos krzyczeć, cały dom zwołam.
Zląkł się. Twarz jego skurczyła się, ręce drżały, usta się otwierały i znowu niepomiernie zaciskały w cieniutkim, wązkim pasku. A w oczach zmagały się pragnienie zemsty i bezsiła, dzikie, zwierzęce błyski jarzyły się w tych dyszących oczach.
— Ha, ha, ha! — śmiała się cicho i bliżej jeszcze podeszła ku niemu. — Teraz się ciebie nie boję. No — no! ciśnij piorunem — zabrakło ci ich? Spróbuj mnie teraz sponiewierać, rzuć mnie teraz o ziemię, stratuj, wepchnij gdzieś w kąt. Spróbujże teraz, bohaterze, tu, tu... On — pokazała na Górskiego — on umarł, on trup, on nie mógłby się za mną ująć, a ty, marny tchórzu, wobec trupa odważyłbyś się mnie dotknąć?
— Waryatko wściekła, nie rozumiesz, że tu za chwilę policya nadejdzie? — syczał z wściekłością, której już pohamować nie mógł.
Oparła się o ścianę i przypatrywała mu się z szyderczą ciekawością.
— Coś ty taki rozjuszony!? Ach, jak paskudnie i jak obrzydliwie teraz wyglądasz! Jak jakiś dziki, rozbestwiony zwierz. Spojrzyj tam na niego — patrz, jaki on piękny, spojrzyj na jego uśmiech — czem ty jesteś wobec niego? — jakimś jadowitym, obrzydliwym padalcem, oślizgłym płazem, który się kurczy i skręca w marnej, złej niemocy, gdy się go stopą nastąpi.
— Milcz! — Syk jego zdawał się mieć moc piekielnego wrzasku, i istotnie zdawało mu się, że wrzasnął, bo nagle się przeląkł i obejrzał trwożnie za siebie.
Nie zważała na niego. Siadła na krawędzi łóżka, pochyliła się nad trupem, patrzyła długo w zastygłą, uśmiechniętą twarz Górskiego i nagle odwróciła się do Bieleckiego.
Stał, jak wryty, z twarzy jego ściekał zimny pot.
— Na cóż ty jeszcze czekasz? Boisz się o policyę? Poco to głupie kłamstwo? O jego manuskrypty ci chodzi: tam są — wszystko przed śmiercią uporządkował — to wszystko tobie w puściźnie zostawił.
Bielecki nie patrzył na nią, oczy jego latały, jakby szukały jakiegoś punktu oparcia; nagle wyprężył się, odetchnął.
— No widzisz — widzisz — już teraz po ludzku wyglądasz. To teraz nie trać czasu — tu może rzeczywiście niezadługo przyjść policya, za godzinę dom się rozbudzi — potem wszystko opieczętują i — wszystko przepadnie.
Patrzył na nią teraz z takiem natężeniem, że oczy krwią mu nabiegły.
— Chciałbyś mnie do dna przeniknąć. Chciałbyś teraz duszę ze mnie wyciągnąć... Daremny wysiłek, nie potrzebujesz się mnie lękać, ja nierozerwalnie z tobą spętana — zerwała się — ja ci nawet będę pomocną.
Podeszła ku niemu kocim ruchem.
— Patrz, już umarł, i we mnie umarł przed chwilą: zanim przyszedłeś, coś we mnie umarło. To on — on! No, nie patrz na mnie tak błędnie. Ja teraz prawdę mówię, prysł doszczętnie urok, jaki on na mnie rzucił, śmierć jego wyzwoliła mnie z pod jego mocy, i znowu do ciebie przynależę, ty mój słodki szatanie — tylko już przestałam być twoją niewolnicą... Tobie pozostawił swoje manuskrypta, byś mógł panować nad ludźmi, a mnie zrobił twoją panią — rozumiesz?
Bielecki wytężył wszystkie siły swej duszy, by pochwycić oś, naokoło której jej mózg w nagłym, niepojętym jeszcze dla niego przewrocie wirował, ale nie był w stanie pojąć.
Widział tylko przed sobą jakąś całkiem mu nieznaną kobietę, czuł tylko, że panowanie jego nad nią się skończyło, że coś mu się z ręki wymknęło, że to, co tak silnie w ręku trzymał, wyśliznęło się z jego mocy niepojętym dla niego cudem.
— Widzisz, taki mi się podobasz, spokorniałeś. Tak, tak... teraz przestałam być twoją niewolnicą, twoją panią jestem. — Ten wielki król... — spojrzała na Górskiego, urwała i odruchowo przywarła do Bieleckiego. — Patrz, jak on się śmieje!
Bielecki nie mógł oczu oderwać od Górskiego.
Twarz trupa wyraźnie się śmiała dzikiem szyderstwem, jakąś piekielną pogardą...
— Śpieszmy się! — szepnął. — Ty wyjdziesz pierwsza... Nie, nie! poczekaj!
Skradał się na palcach do drzwi, otworzył ją z niezmierną przezornością, bo lękał się, by nie skrzypnęły, wyciągnął z sieni przygotowaną tam torbę ręczną, wpakował w nią z gorączkowym pośpiechem wszystkie papiery, leżące na biurku.
Śledziła z zimną ciekawością każdy jego ruch, z pogardą patrzyła na jego pośpiech.
— Myślałam, żeś ty mocniejszy. Co tak drżysz, co się tak trzęsiesz? Przecież to wszystko twoje, przed śmiercią mówił mi, że tobie to wszystko darował — i pozwól — tu jest jego list, pisany do policyi. To bardzo ważne, zostaw to na stole, tu na samym wierzchu, by było widoczne... O tak...
Odwróciła się od niego, siadła znowu na łóżku przy zmarłym, zdawało się, że całkiem o Bieleckim zapomniała. Ujęła głowę w obie ręce i patrzyła przed się, nic nie widząc.
Bielecki ochłonął. Jej wzgardliwe słowa, którychby nigdy przedtem nie ośmieliła mu się powiedzieć, oprzytomniły go zupełnie. Spojrzał na nią z tłumioną złością.
— Słuchaj — syknął — dosyć komedyi.
— Nie przybieraj wobec mnie tego tonu, bo toby ci na dobre wyjść nie mogło. Teraz ja jestem panią, zrozum to! A teraz nie czas na jałowe gadanie. Wyjdź ty stąd czemprędzej. Ja tu chwilę pozostanę, jako twoja arrièregarde. No! — podniosła głowę — na co jeszcze czekasz? Na policyę?
Bielecki szarpnął się i skierował ku drzwiom.
— Czekajże, laskę tu zostawiłeś i kapelusz. Opanuj się, człowieku! — podała mu laskę i kapelusz. — Ha, ha! ty mocny, silny człowieku, coś tak nagle zesłabł?
Obrzucił ją nienawistnem, złem spojrzeniem, zgrzytnął zębami.
— Idź już, idź, ja niedługo przyjdę, jak będę miarkowała, że już możesz się czuć bezpiecznym.
Bielecki wyszedł. Stąpał na palcach z przebiegłą, chytrą ostrożnością, stanął w korytarzu, nadsłuchiwał na wszystkie strony, a potem — czuła to, bo słyszeć nie mogła — ześliznął się, jak wąż, po poręczy wschodów na dół.
— Jaki przezorny! — pomyślała — nawet torby nie zapomniał.
Zapadła na chwilę w nawpół senne majaczenie — położyła głowę na piersi Górskiego.
»Żegnam cię, głowo święta w cierniowej koronie...« — śpiewała jej dusza rozpaczną, beznadziejną pieśń »Gorzkich żalów« w Wielki Piątek.
Z jaką żarliwością całowała wtedy wszystkie pięć ran żelaznego, pozłacanego Chrystusa, rozpiętego na drewnianym krzyżu!... Kiedy — kiedy to było?
Jęknęła — zamajaczył jej się dom rodzinny — ojciec, matka, bracia, siostry...
— O, o! — skomlała i wkuliła się w siebie.
Przepadło — przepadło!
Zerwała się!
Teraz wszystkiemi siłami musi się bronić. Byle tylko przytomności nie stracić... Była tak wyczerpana tą straszną nocą, że słaniała się na wszystkie strony.
— Nie poddawaj się — szeptała do siebie — zbierz resztę sił; teraz musisz być silną, mocną. Zrobił cię panią — mocną być musisz, by móc zapanować...
Odruchem poprawiła włosy, nałożyła kapelusz, raz jeszcze spojrzała na piękną, uśmiechniętą twarz Górskiego i wyszła po cichu.
A dusza jej śpiewała bezustannie:
»Dobranoc, głowo święta w cierniowej koronie...«







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.