Mocni ludzie/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
LUDZIE CZYNU

Rewizor posłany z Petersburga od dawna już odjechał.
Życie Narymu, wzburzone nieoczekiwanymi, a tak doniosłymi wypadkami, weszło już było na dawne tory. Nikt więcej nie zaglądał do małego miasteczka, które potrafiło zadać cios występnej działalności samowładnych urzędników. Dopiero około kwietnia doszły tam wieści, że w marcu odbył się sąd na radcą Safianowem i kilku innymi urzędnikami, że zostali oni skazani na pięć lat więzienia, że wyznaczona wreszcie rewizja senatorska usunęła gubernatora, gdyż dowiedziono mu udziału w sprawach łapownictwa, szeroko uprawianego w rządzonym przez niego kraju.
Doktór Gruber spełnił przyrzeczenie i przysłał pani Lisowej duży zapas środków leczniczych i materiałów opatrunkowych, a baron Alfred Toll z własnego popędu wystarał się dla Władysława Lisa o dostarczenie mu z komisji oświatowej podręczników szkolnych, map ściennych, zeszytów, piór i atramentu dla uczniów.
Cisza i spokój panowały w Narymie, zasypanym śniegiem.
Zima zbliżała się już ku końcowi. Codziennie do miasteczka powracali łowcy, spędzający ten czas w tajdze. Przychodzili obarczeni zdobyczą. Nieśli ją na plecach lub wieźli na wąskich, podłużnych saneczkach — „nartach“, ciągnionych przez renifery lub psy.
Na ostatku powróciła z łowów partia, złożona z czterech najlepszych myśliwych: Wotkuła, Gasty, Robaha i sędziwego Gangi. Czworo sani, naładowanych skórami, mięsem i rogami jeleni i łosi, szło za nimi. Za łowcami biegły czujne, mądre łajki, wychudłe, kosmate i zawsze ponure.
Cała ludność wysypała na spotkanie przybywających, aby powitać ich i obejrzeć zdobycz łowiecką. Sczerniali na mroźnym wietrze, osmoleni dymem ognisk, z popękaną skórą na wargach i rękach, mieli wygląd ludzi znużonych śmiertelnie, wyczerpanych do reszty.
Siadali przed swymi domami, zapalali małe gałązki modrzewiu i okadzali się, szepcąc dziękczynne modły do Numy — Wielkiego Ducha, który szczęśliwie doprowadził ich do rodzinnego domu i drogich istot. Żony i dzieci łowców odwiązywały rzemienie, odprzęgały renifery, zdejmowały skóry i futra z nart i pokrzykiwały radośnie na widok cennej i obfitej zdobyczy.
Żona Wotkuła i mały Ganga rozwieszali w przewiewnej kleci skóry niedźwiedzie, łosiowe, jelenie, sarnie; liczyli wiązanki skórek popielic, lisów, kun, tchórzów, gronostajów i łasic, podziwiali piękne futra soboli, wydr, rosomaków, rysiów, zawieszali na hakach szynki niedźwiedzie, ozory, wycięte łosiom i jeleniom i długie pasma mrożonego mięsa.
Tegoż dnia Władysław Lis zapukał do chaty Wotkuła.
Samojed spał jeszcze, lecz posłyszawszy głos przyjaciela, stękając, zwlókł się z tapczanu i serdecznie uścisnął rękę Polaka.
Zesłaniec opowiedział Wotkułowi o wizycie rewizora, zajściu z Safianowem i o zapadłym wyroku sądowym, raz na zawsze pozbawiającym zbrodniarza możliwości powrotu.
Wysłuchawszy uważnie opowiadania Wotkuł pokiwał głową i mruknął:
— Obroniliście nas przed wyzyskiem... Tego wam Samojedzi nigdy nie zapomną! Dobrze jest, że Safianow już nie powróci... lecz miejcie się na baczności, przyjacielu!
— Czegóż się mam bać? — spytał zdumiony Lis.
— Pamiętajcie, że „ręka rękę myje“. Oni tu ze sobą wszyscy związani i jeden drugiego broni... Nie ma Safianowa, lecz pozostali jego przyjaciele, którzy jeżeli zechcą, zemszczą się na was za swojego herszta... O, oni to umieją! Bądźcie ostrożni i przebiegli jak lis, jak prawdziwy lis, co to myszkuje w tajdze!
Słowa Samojeda utkwiły w pamięci zesłańca. Postanowił mieć się na baczności i unikać zatargu z władzami.
Wotkuł opowiadał obszernie o łowach tegorocznych w okolicy „Łosiowych Jarów“, gdzie znalazł kilka gniazd sobolich, a na małych dopływach Jeniseju — nory wydr, które schwytał w sidła. Żegnając przyjaciela Samojed raz jeszcze napomknął mu o możliwym niebezpieczeństwie zemsty ze strony przyjaciół Safianowa.
Zesłańcy nie zmieniali trybu życia.
Lis od rana do południa uczył dzieci, pani Julianna krzątała się po domu. Przy obiedzie i potem, aż do wieczora, spędzali czas razem rozmawiając o różnych sprawach; przypominali sobie ubiegłe lata miłości i cierpień, nadziei i rozpaczy na widok upadającego powstania, tak wspaniale rozpoczętej walki o wolność, lecz przegranej na skutek niezgody, panującej w kołach naczelnego dowództwa, oraz innych niesprzyjających i nieprzewidzianych okoliczności. Wieczorem zjawiała się nową partia uczniów, dorosłych, a nawet takich, którym siwizna mocno już przyprószyła czupryny. Lis znowu zmieniał się w nauczyciela, a pani Julianna szła do chorych, albo też w przyległej izbie uczyła sąsiadki haftu i kroju.
Otoczeni przyjaźnią i szacunkiem całej ludności pędzili swój żywot wygnańczy, niosąc oświatę i pomoc ciemnym, bezbronnym mieszkańcom tego zapadłego kąta Syberii.
Pewnego razu zjawiła się u nich starszyzna samojedzka z wójtem na czele.
— Sprawiedliwy człowieku i przyjacielu! — uroczystym głosem rozpoczął starzec swe przemówienie. — Rada Samojedów Niżowych uchwaliła wynagrodzić cię za to, coś dla nich uczynił zwalniając od uciążliwych podatków. Od dnia dzisiejszego pasmo Obi pomiędzy potokiem Gurzy a rzeczką Czoroch należy do ciebie. Tylko ty możesz rzucać tam sieć i łowić ryby!
— Dziękuję wam! — zawołał wzruszony Polak. — Niech jednak tam ktoś inny zajmie się połowem, bo ja nie mogę z tego skorzystać. Nie mam ani łodzi, ani sieci!
— Pomyśleliśmy już i o tym! — odparł Wotkuł. — Nasze kobiety i dziewczęta już plotą dla ciebie niewód, więcierze i mereże, a młodzież przystąpiła do wypalania z pni modrzewiowych czółen dla ciebie. Chłopaki wiją nawet dla ciebie sznury z włosia na wędki, a kowal Basaryn wykuwa haki i ostrza do ości... Ha! Nim nastąpi „wonż“, staniesz się posiadaczem całego rybackiego taboru, przyjacielu!...
Lis nic już nie mówił. Ściskał ręce poczciwych, wdzięcznych Samojedów, a w oczach miał łzy.
Od tej rozmowy upłynął jeszcze miesiąc.
Pewnej nocy straszliwy hałas obudził Lisów.
Długo nie rozumieli, co się mogło stać, lecz huk i ogłuszający, zgrozą przejmujący trzask powtórzyły się jeszcze raz, jak gdyby kilkanaście dział w jednej i tej samej chwili dało ognia.
Rozległy się trwożne krzyki, nawoływania, tupot nóg biegnących w popłochu ludzi; z małej cerkiewki, gdzie tylko dwa razy do roku odprawiano nabożeństwo, rozległ się jękliwy głos dzwonu alarmowego. Był to tak zwany „nabat“, sygnał ognia lub innej klęski, nawiedzającej miasteczko.
Lis ubrał się szybko i wypadł z domu.
— Co się dzieje? — spytał biegnącego rybaka Elisejewa.
— Ob łamie lód, tworzy „zator“ i już występuje z brzegów... Zaczyna się powódź! — odkrzyknął przerażony sąsiad i zmieszał się z tłumem, zgromadzonym na placyku.
Zesłaniec nie zatrzymując się pobiegł ku brzegowi Obi. Już po drodze przekonał się, że rybak mówił prawdę. Dość było spojrzeć na małą w porównaniu do Obi rzekę Keć i jeszcze mniejszą Narymkę.
Ukryty pod sczerniałym lodem prąd ich wzbierał z każdą chwilą, podnosił zamarzłą skorupę, a woda coraz bardziej zalewała niski zdziar i już pluskała pod zwisającymi nad urwiskiem wysokiego brzegu nagimi pędami krzaków.
Lis dobiegł wreszcie do Obi.
Stała tu gromadka ludzi, przyglądających się rzece.
Brzask — mętny i słaby — sączył się już wokół, a w jego niepewnym, zwodniczym świetle wszystko nabierało tajemniczych, potwornych kształtów i barw.
Lód i śnieg na Obi wydawał się zupełnie czarny.
Na jego powierzchni, tam i sam, z trzaskiem tworzyły się szczeliny i, jak chybkie węże, biegły w różne strony bluzgając spienioną falą.
Szerokie przeręble, chroniące przed „zamorem“, znikły, bo Ob zerwała już była połacie swej lodowej pokrywy i zamknęła nimi wolną przestrzeń. Chwilami zdawało się, że ciężkie, z szalonym wysiłkiem wydobyte westchnienie podnosi twardą, zmarzniętą na kamień pierś mocarnej rzeki, — tak Ob podnosiła i opuszczała nagle swój pancerz zimowy. Wtedy tworzyły się nowe szczeliny, wyrwy i leje, a z nich wytryskały potoki brunatnej wody, wyrastały pagórki i grzędy na miał przetartego lodu tworząc „torosy“.
Tu i tam z pluskiem i łoskotem obsuwały się olbrzymie tafle lodowe i znikały w szalonym nurcie rzeki; inne nasuwały się na ich miejsce, wślizgiwały się, gramoliły na twardą powierzchnię, łamiąc się i rozsypując w ostre szkliwie, dzwonne, szeleszczące, zgrzytliwe. Prąd z wściekłością wyrzucał wciąż nowe stosy odłamków i miału, gromadził je w piętrzące się coraz wyżej i dalej „torosy“, niósł pod okrywającą go skorupą płynące z południa kry, wypełniał nimi łożysko rzeki, przegradzał rozszalałej strudze jej drogę ku oceanowi, wznosił potężne tamy, których przełamać, zdruzgotać nie mogła rozbestwiona, pianą wirów okryta Ob.
Gdy słońce wyjrzało spoza mgławic przedświtu, rzeka wzbierać zaczęła gwałtownie. Struga żółtej wody, niosącej piaski ałtajskie i burą glinę stepów kirgiskich, nie mieściła się już w swym korycie odwiecznym.
Zwęziło się ono bowiem przez zimę, gdyż przy brzegach, na łachach piaszczystych, koło wysp nizinnych, na mieliznach żdziarowych rzeka przemarzła do dna i w murze lodowym z trudem, z rozpaczliwym wysiłkiem, sykiem i pluskiem musiała drążyć nowe łożysko. Co chwila wypełniały je po brzegi i przegradzały zbite w jeden zwał odłamki lodu, przyniesione z daleka pnie porwanych drzew, nagromadzone ławice piargu i żwiru.
Ostatnim wysiłkiem wezbrał rozhukany wart, nacisnął, odbiegł był na chwilę krótką, cofnął się i — znowu runął naprzód z łoskotem i trzaskiem podnoszonego, szarpanego, łamanego lodu, zderzył się z tamami w korycie, cisnął na nie, nowe gromady mknącej kry, zawirował, plusnął olbrzymią falą i ryknął rozpaczliwie wściekłym głosem burzących sił.
Z ogłuszającym skowytem i łomotem wylatywać jęły w powietrze całe pola lodowe, odłamki i tafle ich padały na stromy spych, tworząc skrzące się w słońcu nasypy.
Tamy wszakże nił puściły... i Ob z groźnym pomrukiem wylała, zatapiając łachy porosłe wikliną, dolinę całą, aż hen — pod Wilczy Jar, gdzie wstrzymały ją pagórki, wrzosami i jałowcami okryte.
Szybko spływała brunatna, spieniona woda do kotlin, rozłogów i wąwozów, przez ulicę wpadała na placyk Narymu i otaczała osiedle ludzkie jeziorem bezkresnym.
Lis zdążył do domu przed ostatecznym wylewem Obi i Keci.
Całe pięć dni mieszkańcy miasteczka spędzili w domu, osaczeni przez falującego napastnika, który przy każdym podmuchu wschodniego wiatru głośno pluskał i ciskał bryzgi na szyby okien, jak gdyby wedrzeć się chciał do siedzib ludzkich i stoczyć tam ostatnią walkę.
Jedna po drugiej padały i kruszyły się topniejące tamy w łożysku rzeki; woda ściekała tą samą drogą poprzez ulicę, jary, rowy i niziny, do koryta Obi i Keci, a resztę, pozostającą w kotlinach i zagłębiach, wypiła, wessała budząca się do życia ziemia, na głębinie od wieków i na wieki od mrozów i zimnych wichrów północnych na kamień stwardniała.
Ludzie poczęli teraz wychodzić z domów i rozglądać się po okolicy.
Dzieciaki jęły chwytać ryby, pozostałe w wykrotach, a nawet wprost na łąkach, gdzie młoda trawa lękliwie, nieufnie przebijała się już poprzez warstwę zwarzonych przez mrozy zielsk.
— „Wonż“ nadchpdzi... „wonż“!
Jednak te z pożądaniem oczekiwane dni nastąpiły dopiero w połowie maja, o dwa tygodnie niemal wcześniej, niż zwykle.
Widocznie, gdzieś na stepach Kułundy lub w górzystym Ałtaju, skąd swój bieg rozpoczynała Ob, od pierwszych dni wiosny ustaliła się była ciepła pogoda.
Niezliczona masa ogrzanej wody szybko roztopiła lód na rzece i wylała się do oceanu ciepłym prądem.
Gonione instynktem ryby, zbite w olbrzymie ławice, już podpływały do ujścia rzek, wynurzając się z otchłani morskiej, aby dążyć ku południowi, ku czystym źródłom, tryskającym z piersi gór; w biegu swym do miejsca składania ikry zwalczyć musiały wartki prąd rzeki, nagromadzone na jej dnie głazy i zwaliska skamieniałych drzew, borykać się z przewalającymi się przez nie z pluskiem, wirującymi strugami wodospadów, unikać rozrzuconych przez rybaków pułapek — jazów, niewodów, więcierzy, sznurów, najeżonych chwytnymi hakami, w popłochu kryć się przed pościgiem fok, szczupaków i drapieżnego ptactwa.
Począwszy ciepły prąd, wpadający do oceanu, niezliczone stada ryb stłoczyły się w ujściu Obi i jęły sunąć na południe, wchodzić do mniejszych dopływów, wpadać do małych cichych zatok — „sorów“ lub nawet na zalane powodzią niziny.
Sprawni, czujni łowcy nie przepuścili tych kilku zaledwie dni „wonzi“.
Na Obi kołysały się już łodzie z piętrzącymi się na nich stosami świeżo osmolonych sieci; na mniejszych rzekach, jak Wach, Keć, Połoj, Samojedzi zbudowali zapory, czyli jazy, w których pozostawili dla ryb jedno tylko przejście do głębokiego kosza lub do „gimg“ — dużych mereży, z prętów wikliny splecionych; po „sorach“ rozrzucano więcierze i inne samołowy; po okrytych wodą łąkach pływały małe czółenka, z których rybacy chwytali zdobycz: w dzień za pomocą „krzywdy“, tj. sieci na trójkątnej ramie, a w nocy ościeniem o pięciu zazębionych ostrzach.
Cała ludność wyległa na połów.
Kobiety, a nawet i dzieci „brodniami“ wyłapywały szczupaki, okonie, płotki i karasie po kałużach, rowach i małych jeziorkach torfowych.
Władysław Lis od kilku już dni razem z innymi rybakami cały czas spędzał na rzece. Łódź jego, wypalona z mocnego pnia modrzewiowego, obszerna była, zaopatrzona w jeden maszt o szerokim, prostokątnym żaglu, dwie pary wioseł, duży zwój sieci i kilka ości. Jednak pojedynczy człowiek, mimo że zwrotna była łódź Lisowa, nie dałby sobie z nią rady.
Wiedzieli o tym przyjaciele narymscy i wyznaczyli mu do pomocy Szymona Rodionowa i Gangę, syna Wotkuła. Obaj chłopcy z radością wsiedli do nowej łodzi i przyrzekli sobie w duchu, że uczynią wszystko, aby Lisowi połów udał się tak, jak staremu, doświadczonemu rybakowi. Na pewnej odległości od łodzi w małym czółenku płynął kulawy Garas, wyrostek samojedzki — sierota niespełna rozumu.
Z dołu rzeki nie sygnalizowano jeszcze o zbliżeniu się głównej „wonzi“, więc chłopacy wraz z Lisem badali teren łowów. Wkrótce za pomocą bosaków ściśle określili szerokość większych łach, poznali wszystkie głębokie doły — „jury“ na dnie, obejrzeli i wymierzyli większe zatoki — „sory“, a w kilku potokach, wpadających do Obi, naprędce zbudowali „jazy“, przy ich ostrym końcu zakładając zwykłe „mordy“ — podłużne kosze, z jednym wąskim otworem, przez który wchodziła ryba, lecz wyjść już z potrzasku nie mogła. Z niezwykłą szybkością splótł je kulawy Garas bezustannie roześmiany.
„Wonż“ odbywa się zwykle nie jednocześnie, lecz dla każdego gatunku ryb z osobna.
Toteż niewód Lisa zagarniał przez kilka dni liny, moksuny i nelmy, w następne zaś różne sigi: pospolitą sigę, pyżjany i szczokury (Cosegomus polkur i nasus), aż wreszcie rybacy zmuszeni byli wskakiwać do wody i staczać bitwy z olbrzymami rzecznymi — ogromnymi, ważącymi nieraz do stu kilogramów jesiotrami, sterletami, tajmieniami, należącymi do rodziny łososi i miętusami. Te ciężkie, silne ryby, wpadające do sieci, zaczynały się w niej miotać, a ciągnąc ją na głębinę, wlokły za sobą łodzie rybaków.
Pewnego dnia w sieci Lisa uwikłała się jakaś bardzo duża ryba.
Widać było, jak kotłowała się i pieniła woda, którą smagała potężnym ogonem szamocąca się w niewodzie zdobycz. Snadź posiadała ogromną siłę, gdyż zaczęła holować za sobą oba czółna, ciągnąc je na najgłębsze miejsce łożyska rzeki.
— Zrzuć sznury z kamieniami, aby hamowały ruch łodzi! — krzyknął do Lisa młody Samojed. — Inaczej ryba wywlecze łodzie na wart i przewróci nas albo przerwie sieć!
Lis opuścił za burtę uwiązane do liny kamienie; wlokły się po dnie, zawadzały o lezące na nim pnie drzew i znacznie zwolniły bieg łodzi.
Kilka razy jeszcze ryba usiłowała powtórzyć manewr, lecz zmęczona w końcu pozostała bez ruchu.
Młody Rodionow zaczął szybko się rozbierać.
— Dlaczego to robisz? — spytał Lis.
— Wskoczę do wody i spróbuję ostrożnie podciągnąć matnię niewodu na mieliznę — odparł chłopak.
— Dobrze! — zgodził się Ganga. — Wtedy uspokoimy naszego jeńca.
Sieńka dał nura i długo nie pokazywał się na powierzchni.
Gdy wypłynął, otrząsając z głowy wodę, glinę i wodorosty, zawołał:
— Takiego jesiotra dawno nie schwytano na Obi! Wieloryb to — nie jesiotr! Zaplątał się skrzelami w okach niewodu i cały omotał się jego zwojami. Podciągnąłem matnię do łachy. Musimy wejść do wody i wydobyć sieć; chociaż inne ryby uciekną nam, ale za to będziemy mieli jesiotra.
Tu urwał, bo woda pod łodzią zakotłowała się znowu i plusnęła falą. Ogromna ryba potężnym wysiłkiem szarpnęła się i z rozmachem wpadła wraz z siecią na łachę, okrytą niegłęboką wodą.
Łowcy z podziwem przyglądali się ciężkiemu potwornemu kadłubowi ryby o długim ostrym ryju i rogowym pancerzu.
Nie namyślając się ani chwili Lis wyskoczył z łodzi i stojąc po pas w wodzie z całej siły uderzył jesiotra w głowę obuchem topora. Zwinęło się i wyprostowało potworne cielsko, a rybak uderzył raz jeszcze.
— Uspokoi się teraz! — zasiniał się Garas, podpływając i wlokąc za czółnem drugie skrzydło niewodu.
Wspólnymi siłami zaczęli wyciągać sieć. Widzieli, jak wyślizgiwały się z niej zwinne sterlety, szczupaki i duże, srebrzyste plotki, lecz nie było innej rady! Jako-tako wydobywali sieć i składali ją w poprzek łodzi, a gdy zaczęły się ukazywać skrzydła matni, Sieńka znowu nurkował uwiązując jesiotra za skrzele.
Z trudem wyzwolono ogłuszonego jesiotra z pęt i spod skrzydeł niewodu wyprowadzono go na otwartą wodę.
Leżał teraz na dnie w całej okazałości, od ostrego ryja aż po płetw ogonowych.
Długi na trzy metry, gruby i ciężki niezmiernie, przypominał kloc starego drzewa, sczerniałego pod wodą.
Uwiązano go na mocnej linie do rufy, a Garas hakiem wyciągnął z sieci inne ryby, pokaleczone i zgniecione przez potwora. Dopiero przy pomocy dwóch innych łodzi udało się rybakom przyholować zdobycz swoją do brzegu.
Tam znów w pocie czoła pracowały ciężko kobiety, a wśród nich — żona zesłańca.
Na brzegu zbudowano kilka szałasów, w których rozwieszano wypatroszone i rozcięte wzdłuż grzbietu ryby. Dzieci posypywały je solą i znosiły nacięte, świeże gałęzie modrzewia i jałowca. Gdy szałasy zostały wypełnione rybami, rozpalono w nich ognisko i zatkano szczelnie wszystkie szpary i otwory. Ogień, ledwie się tląc, dawał dużo dymu, w którym wędziły się sterlety, jesiotry, nelmy, duże sigi, delikatne moksuny, opływające tłuszczem.
Inne kobiety składały mniejsze, pospolite ryby do kadzi i koryt, przysypywały solą i nakrywszy płachtą, przyciskały kamieniami.
Najprostsze gatunki, jak płotki, okonie, liny i szczupaki, przerabiano na „jukołę“, pożywienie niezbędne dla myśliwych w czasie łowów zimowych.
Taki sposób przygotowania ryby nie wymagał żadnych zachodów.
Przeciętą na połowę rybę posypywano solą i nawlekano na sznur, zawieszony na dwóch żerdziach. Ryby przez kilka dni schły i twardniały na powietrzu, zmieniając się na „jukołę“.
Najdrobniejszych okazów „jukoły“ używano zwykle na „pors“. W tym celu przecierano suchą rybę między kamieniami na mąkę, z której łowcy przyrządzali sobie polewkę rybną, pożywną i nie wymagającą żadnej sztuki kucharskiej.
Pani Julianna wraz z pomagającymi jej dziewczętami i nieodstępną Dunią miała kłopot nie lada z olbrzymim jesiotrem, schwytanym przez męża. Trzeba go było porąbać na kawałki, pociąć na plastry i pasma, bo inaczej nie dałoby się zasolić go i uwędzić.
Tymczasem Lis miał przed sobą jeszcze kilka dni „wonzi“.
Każdego dnia przywoził coraz to nową zdobycz.
Po jesiotrach, które szybko przeszły w górę rzeki, zesłaniec łapał teraz sigi; sunęły one ławicami, rozbijały się na mniejsze partie i wdzierały setkami do saku. Chwytał miętusy, goniące je duże szczupaki i wreszcie śledzie morskie, które tego roku zapędziły się aż do ujścia Keci.
Połów udał się znakomicie, a był tak obfity, że pan Władysław zmuszony był część ryb wymienić na kadzie i beczki, aby nie zmarnować reszty. Musiał mieć jak najwięcej ryb, gdyż wiedział, że za ten towar otrzyma od koczujących na tundrze Samojedów oswojone renifery i dobre sanie, potrzebne dla zimowych łowów i w gospodarstwie domowym.
„Wonż“ minęła. Większość rybaków powróciła do domów, lecz łodź Lisa i małe czółenko — „zajazdka“, z kulawym, ciągle śmiejącym się Garasem, wciąż jeszcze krążyły po Obi. Wyciągano z jazów ryby, schwytane w „mordach“ i więcierzach. Małą siecią łapano sigi i jesiotry i nelmy, które pozostały w „sorach“, gdzie żerowały.
W nocy pani Julianna wyszedłszy na brzeg widziała czerwone światełko, powolnie sunące po ciemnej, prawdę czarnej rzece. Wiedziała, że to jej mąż z palącym się w żelaznym koszyku łuczywom płynie w mroku i stojąc na dziobie czółenka wypatruje co najlepszą zdobycz.
Istotnie tak było.
Przy wiosłach na zmianę siedzieli Garas lub syn Wotkuła. Wpatrzeni w ciemną postać Lisa, który na tle, oświetlonym czerwonymi błyskami płonącego łuczywa, wydawał się czarnym olbrzymem, cicho poruszali wiosłami, bez szmeru i plusku opuszczając je do wody.
Lis wpatrywał się w oświetloną ogniem głębię zatok rzecznych, gdzie prąd płynął wolno, leniwie, a gdzie chętnie żerowały ryby, znajdując wśród wodorostów i traw obfite pożywienie.
Widział z lekka falujące, do włosów podobne wstęgi wodorostów i pędy traw; każdą jamę oglądał dokładnie, szukał w niej i pod zwałami kamieni zaczajonych ryb, zaciskając w mocnej dłoni długie drzewce ości. Przez kilka dni uczył się wbijać zęby tej broni w ciało śpiących ryb, toteż wyciągał teraz karasie, liny, szczupaki i miętusy. Na tych pospolitych rybach, po setkach nieudanych prób, wprawił się znakomicie i już rzadko chybiał.
Pan Władysław posiadał niezwykłą siłę, więc ważył się napadać na duże nawet jesiotry, nelmy i czyhające na nie szczupaki, od starości porosłe wodorostami na drapieżnych łbach i szerokich grzbietach.
Ostrza jego ościenia wchodziły tak głęboko, że największe ryby szybko słabły i stawały się zdobyczą rybaka.
W końcu maja, gdy wszystkie wędrujące ryby odpłynęły już na południe lub ukryły się w dorzeczach Obi, Lis posiadał bardzo znaczny plon połowów wiosennych. Pomyślawszy i naradziwszy się z żoną, wynajął trzech Samojedów i zaczął budować duży spichrz, w którym na razie miał przechowywać ryby. W tym celu wykopano w nim i ocembrowano deskami dwa głębokie doły. Jeden zasypano czystym, drobnym piaskiem na przechowanie jarzyn, drugi wypełniono lodem, w którym umieszczono kadzie z soloną rybą. Na przewiewnym strychu rozwieszono wędzone ryby, „jukołę“ i ustawiono worki z „porsem“.
Pani Julianna była teraz zajęta czym innym.
Wychowana na wsi, znała się dobrze na gospodarstwie, więc razem z Dunią i innymi dziewczętami zakładała ogród warzywny. Skończywszy z kopaniem grzęd, pewnej niedzieli zwołała kobiety z całego miasteczka i zwróciła się do nich z przemówieniem. Opowiedziała im, że podczas swoich przejazdów z miasta do miasta spostrzegła, iż Sybiracy nie znają bardzo pożywnej i dobrej jarzyny, jaką są ziemniaki, które dają obfity urodzaj i nie wymagają trudnych zachodów. Pokazała im worek z ziemniakami, które dostała na prośbę swoją od rodziców. Sybiraczki z podziwem oglądały kartofle, wąchały i nawet nadgryzały je.
— Otóż — mówiła pani Julianna — dam każdej z was po kilka ziemniaków i nauczę, jak należy hodować je; resztę posadzę na swoich grzędach. Pierwszego zbioru starczy nam na całe pole w przyszłym roku. W ten sposób będziecie miały nowe pożywienie, z którego będziecie zadowolone!
Istotnie od tego roku mieszkańcy obwodu Narymskiego, a w ślad za nim — Tomskiego i Tobolskiego rozpoczęli uprawę ziemniaków, które wprowadziła tu rodzina polskich zesłańców, nie zatrutych bierną rozpaczą i bezsilną nienawiścią, lecz uduchowionych pragnieniem służenia ludzkości, niesienia pomocy w jej szarym, nędznym życiu. Pani Julianna namówiła też gospodarzy narymskich do innej jeszcze czynności, chociaż ta na razie wydała im się błahą i zbyteczną. Jednak, ustępując naleganiom Polaków, podczas żniwa zaczęli Sybiracy wybierać najbujniejsze, najcięższe kłosy, aby wyłuskawszy z nich ziarna, użyć ich na przyszły siew.
W ten sposób rozpoczęto selekcję zboża, a wkrótce podniesiono znacznie urodzaje i wyhodowano nowe, lepsze gatunki żyta i owsa syberyjskiego.
Taką to pamiątkę po sobie zostawili na Syberii zesłańcy polscy — ludzie czynu i życia.
Nie sądzonym było jednak Lisom doczekać się tego i tylko wieści o wyniku ich rad i pracy doszły wygnańców z daleka, radością napełniając serca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.