Mirtala/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Mirtala
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Miłosz Kotarbiński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

— Artemidorze! Artemidorze! dokąd tak śpiesznie dążysz? I tak samotnie, w towarzystwie jednego tylko Heliasa swego! Gdzież są weseli przyjaciele twoi? czy opuścili cię twoi uczniowie i wielbiciele?
Tak brzmiał donośny i piskliwy, jakkolwiek wykwintnym akcentem wielkiego świata przyozdobiony, niewieści głosik.
Było to na ulicy, która, wypływając z pod bramy Ostyjskiéj, staczała się po pochyłości Awentynu, ku wysokiemu łukowi Germanicusa i przeświecającemu za nim szlakowi rzeki. Na rzece, z pod arkad łuku widać było most, łączący Awentyn z Janikulskiém wzgórzem, u którego stóp, nizko przy ziemi, szarzała i mrowiła się żydowska dzielnica. Długi rząd wykwintnych domów i arkad z towarami oddzielał ulicę tę od rynku rybiego, którego gwary i swędy przylatywały tu z powiewami wiatru. Ulica to była piękna jeszcze, źwierciadłem stwardniałéj lawy zasłana, w dwie kosztowne niby klamry bramy Ostyjskiéj i łuku Germanicusa ujęta, z bazaltowemi chodnikami, pełnemi przechodniów dostatnio ubranych; lecz czuć tu już było blizkość części miasta ubogich, handlarskich, ciasnych i cuchnących. Z pod wysokich sklepień bramy Ostyjskiéj wypłynęło na ulicę towarzystwo, złożone z kilku wystrojonych i wyperfumowanych mężczyzn, a na którego czele biegła raczéj, niż szła, żwawa i zgrabna Kaja Marcya, dogonić usiłująca wysmukłego mężczyznę w białéj tunice, za którym postępował jeden tylko młodziutki chłopak, w grecki chiton przybrany. Środkiem ulicy, kilku lektykarzy niosło, połyskującą ozdobami, lecz pustą lektykę. Kaja Marcya wolała chodzić po mieście pieszo, bo tym sposobem łatwiéj zatrzymywać się mogła we wszystkich bramach i portykach, pod wszystkiemi łukami i arkadami miasta, aby tam patrzéć, słuchać, podsłuchywać, chwytać po drodze znajomych i nieznajomych, wabić i pociągać ku sobie urokiem niebrzydkich jeszcze oczu i pustéj, ale wesołéj paplaniny, młodych i niemłodych próżniaków, których ilość znaczna, czas pozostający od wizyt, uczt i łazien, przepędzała na otwartém powietrzu i bezmyślném zbijaniu kosztownych bruków miasta. Dziś Kaja miała na sobie suknią, bogato naszytą haftowanemi szlakami, i mnóztwo bursztynów na pół-odkrytéj piersi i ramionach, w uszach i włosach, które, przed kilku dniami rude, dziś, nagle, stały się czarnemi. W czarnych lokach było jéj daleko więcéj do twarzy, niż w rudych, i kiedy Artemidor, na dźwięk imienia swego, zatrzymał się pośród chodnika, ujrzał przed sobą kobietę wcale ładną, niezmiernie ożywioną, zalotnemi oczyma błyskającą i giestykulującą rękoma białemi, na których błyszczały drogie pierścienie. Od otaczających ją mężczyzn wionęła na niego silna woń perfum. Utrefieni, w suknie barwiste ustrojeni, z blademi, zmęczonemi, pół-znudzonemi a pół-rozswawolonemi twarzami, powitali go oni chórem uprzejmych, wesołych okrzyków. Jeden z nich mówić zaczął wierszami, ale Kaja, jedną ręką trzymając srebrny łańcuszek, na którym prowadziła za sobą nieodstępnego pieska swego, drugą, giestem poufałym, opuściła na ramię malarza.
— Dokąd, mistrzu, w téj porze i w tém miejscu?
— Pora i miejsce to temi samemi są dla mnie i dla ciebie, Domina — śmiejąc się, odrzekł malarz.
— Na Dyanę, w któréj świątyni przepędziłam dzisiejszy poranek, wymijającą dałeś mi odpowiedź! Chcę wiedziéć, dokąd idziesz?
— Na Janikul, do ogrodu Cezara...
— Za godzinę słońce już zajdzie. Czy zamierzasz przechadzać się w ciemnościach nocnych?
— Zamierzam malować noc, spuszczającą się na kwiaty, tak, jak nielitościwa starość spuszcza się na lica niewieście...
Towarzysze Kai parsknęli śmiechem; jeden z nich wierszami znowu pochwalił złośliwy dowcip malarza, Kaja zaśmiała się także.
— Otoż dociąłeś mi! — zawołała. — Nic to; gniewać się na ciebie nie będę, bo jesteś najpiękniejszym młodzieńcem w Rzymie, i w dodatku, muzy mściły-by się na mnie, gdybym ci co złego uczyniła. Dlaczego jesteś dziś tak samotny? Helias jest ślicznym chłopcem, ale towarzystwo jego wystarczyć ci nie może. Pójdź z nami. W Ostyjskiéj bramie spotkaliśmy przekupnia, który uraczył nas zamrożoném mlekiem i wybornemi ciastkami, nadziewanemi pasztetem z ptasich wątróbek. Teraz dążymy do świątyni Junony, gdzie na intencyą pewną zawiesić mam serce, ulane ze złota i przyozdobione najpiękniejszym z moich szmaragdów. Będzie to ofiara, godna bogini, do któréj szczególne uczuwam nabożeństwo. Potém, Artemidorze, wsiądę do lektyki mojéj i poniosą mnie na Marsowe pole, bo pałam ciekawością ujrzenia przygotowań, które czynią tam do Appolińskich igrzysk. Pójdź z nami!
Wesołość Artemidora zmieniać się zaczynała w znudzenie. Roztargniony, kędyś w stronę mostu poglądający, odrzekł:
— Nie, Domina; szukam dziś samotności; z tobą przestając, znalazł-bym się w towarzystwie całego Rzymu.
— Znowu dociąłeś mi, niepoprawny! Nie pierwszy to raz do zrozumienia mi dajesz, że plotkarką jestem. Powiem ci zato parę wiadomości, które pewno zmartwią cię tyle, ile mnie cieszą pojutrzejsze igrzyska. Czy ty chociaż o igrzyskach tych wiész cokolwiek? Na polu Marsowém zobaczymy tańce trojańskie; tak, trojańskie tańce, wykonywane przez kwiat młodzieży naszéj, którą dowodzić będzie sam przepiękny Tytus. Umieram z ciekawości i lecę, aby zobaczyć, jak budują trybuny i loże... Podobno osobna loża wzniesioną będzie dla Bereniki i dworu jéj... Powiadają, że po skończeniu igrzysk, Berenika laurowy wieniec włoży na głowę Tytusa, a w téj saméj chwili ogłoszoném zostanie ludowi małżeństwo przyszłego Cezara z... Żydówką. Czy my naprawdę doczekamy tego, że Cezarowie nasi żenić się będą z kobietami Wschodu?... Ale o tém wszystkiém: sza! bogom wszystko wolno... Ja na igrzysko patrzéć będę z loży Cestyusza...
— Zapominasz, Domina, że winną mi jesteś zemstę — przerwał Artemidor.
Zaledwie przypomnieć sobie mogła to, co mówiła przed chwilą.
— Tak, na mściwą Junonę! — z wybuchem śmiechu zawołała. — Docinałeś mi dziś bez litości starością i plotkarstwem, muszę cię w zamian zmartwić.
Wspięła się na palce i, wciąż wspierając dłoń na ramieniu malarza, tajemniczo szeptać zaczęła:
— Przyjaciele twoi niech będą ostrożni. Zły wiatr wieje nad domem Helwidyusza i Fanii, i nad głową tego starego nudziarza, Muzoniusza, którego, niech zginę, jeżeli wiem, dlaczego filozofem nazywają, bo popełnianie szaleństw jest jego udziałem. Jeżeli Pretor nie osądzi sprawy Karusa i Argentaryi tak, jak się Domicyanowi podoba,... nie ręczę, czy koniec miesiąca tego ujrzy go jeszcze w Rzymie. Wiem o tém od Cestyusza, który wié wszystko... Syn Cezara!... Karus jest ulubieńcem syna Cezara! Czy twój Pretor oszalał, że ciągle sprzeciwia się tym, którzy w dłoniach swych dzierżą pioruny ziemskie? Muzoniusz znowu prawił coś publicznie o starodawnych dyktatorach, co, gdy tylko niepotrzebnymi już byli, składali władzę w ręce ludu, który ich nią obdarzył. Wszyscy zrozumieli, komu-to dociąć chciał Muzoniusz. On i Dyonizyusz z Pruzyi, i wielu jeszcze głupców myślą, że krzykami swemi zmiotą z pallatium następców Augusta... Przyjaciele twoi, Artemidorze, są kupą szaleńców...
Tu wspięła się wyżéj jeszcze i ciszéj szepnęła:
— Na stole Wespazyana oddawna już leży edykt, skazujący na wygnanie wszystkich waszych filozofów, pod których płaszczami oddychają Manliusze i Brutusowie. Dobry Cezar z podpisaniem jego waha się jeszcze, ale... lada sposobność... A co? czy nie zemściłam się nad tobą? Piękne oblicze syna muz zciemniało, jak noc burzliwa!...
Jak noc istotnie zciemniała twarz Artemidora, przed chwilą jeszcze śmiejąca się niedbale i przyobleczona wyrazem żartobliwéj niecierpliwości.
— Dostojna Kajo! — ozwał się ten z towarzyszy gadatliwéj kobiety, który przedtém przemawiał wierszami — jeżeli przy świetle dzienném chcesz dziś jeszcze zobaczyć pole Marsowe...
— Ależ chcę, Marcyalu, pałam tą chęcią... Masz słuszność, Marcyalu, spóźnię się najpewniéj... Żegnam cię, Artemidorze! Czy słyszałeś o tém, że nazajutrz po trojańskich igrzyskach Cezar wydaje wielką ucztę dla ludu?... Wino lać się będzie strugami... najprzepyszniejsze mięsiwa, mnóztwo skoczków i kuglarzy, wystawa osobliwości na Forum... Lud obżerać się i bawić będzie... Żegnam cię, Artemidorze! Nie wiesz jeszcze pewnie o tém, że Domicyan nie otrzymał dowództwa wojsk, wychodzących przeciw Allanom, i niepowodzenie to przyprowadza go do wściekłości... pociesza się tylko Longiną, ukradzioną Lamii... Dziwy nad dziwami! Lamia, zamiast rozpaczać po téj niewiernéj, rzucił się w orgie, w których dotąd nie widywano go nigdy... Żegnam cię, Artemidorze! Czyś słyszał o téj kobiecie z Lukanii, która powiła dziecko z czterema głowami? Fatalny prognostyk! Fatalniejszy jeszcze, niż ta ognista kula, którą widziano, spadającą nad Wejami...
— Kajo Marcyo! — przerwał znowu najpoufalszy z towarzyszy jéj, poeta Marcyalis — zamknij na chwilę usta swe i wsiądź w lektykę, jeżeli nie chcesz ściągnąć na siebie gniewu Junony za niezłożenie jéj ofiary twojéj w dniu przyrzeczonym.
— Niech-że bogowie bronią mię od popełnienia przestępstwa takiego — zawołała kobieta, na któréj twarzy odmalował się przestrach istotny i, ciągnąc za sobą kudłatego pieska swego, pośpieszyła nakoniec do swéj lektyki, którą lektykarze ponieśli ku wznoszącéj się na pochyłości Awentynu świątyni Junony i za którą, uśmiechając się złośliwie lub wesoło rozmawiając, śpiesznie udali się utrefieni i wystrojeni próżniacy.
Lektyka Kai krzyżowała się w drodze z wielu innemi lektykami, a za każdą z nich postępowały większe i mniejsze orszaki, złożone z ludzi różnego wieku, stanu i strojów, a wszyscy tym swoim pochodem składali hołd szacunku lub dowód przyjaźni temu, którego niesiono w lektyce. Zresztą, jak zwykle w porze zachodu słońca, ruch na ulicach Rzymu ustawać zaczynał; większość bowiem mieszkańców miasta znajdowała się już w ścianach domowstw i zasiadała do głównego dziennego posiłku. Zamrożone mleko i pasztet z ptasich wątróbek, które Kaja Marcya naprędce spożywała w Ostyjskiéj bramie, stanowiły prandium (podwieczorek), po którym oczekiwała ją jeszcze kędyś obfita albo i świetna coena, czyli wieczerza. Dnia tego zresztą nie miała już ona zobaczyć przygotowań do igrzysk trojańskich, dokonywających się na Marsowém polu, bo wieczór zbliżał się szybko, a lektyka jéj, w drodze do świątyni Junony, zatrzymała się raz jeszcze, i zza podniesionéj firanki jéj wychyliła się głowa kobieca, ubrana w bursztyn, i z przywołanym przechodniem jakimś długą zagaiła rozmowę.
W złotych i różowych blaskach nadchodzącego wieczoru, w przycichających gwarach rybiego rynku i mrowiącéj się za rzeką żydowskiéj dzielnicy, u końca ulicy, wypływającéj z pod Ostyjskiéj bramy, w téj chwili pustéj już prawie, Artemidor zatrzymał się i stanął, plecami oparty o rzeźbione gzémsy luku Germanicusa, twarzą zwrócony ku miastu, u którego szczytu, w przeczystém powietrzu, pałające światła walczyć zdawały się z przezroczystemi cieniami. Nieopodal, pod ciemném sklepieniem łuku zatrzymał się téż i stanął Helias, młodziutki sługa o greckich rysach, długich jedwabistych włosach i przenikliwych oczach, jedno z tych chłopiąt pięknych, starannie uczonych, przebiegłych i zręcznych, które posiadać musiał w domu swym każdy wykwintny Rzymianin, i które u boku panów swoich pełniły czynności podczaszych, deklamatorów, czasem trefnisiów lub szpiegów, częściéj powierników, posłów, kochanych i pieszczonych ulubieńców domu.
Helias na służbie u Artemidora trefnisiem ani szpiegiem być nie mógł, lecz u stołu, w niewielkiéj ale wykwintnéj jadalni malarza, kołysał w rękach swych amforę łabędzich kształtów, i gdy ze srebrnego jéj dzioba sorrenckie lub fabonyjskie wino lało się w rubiny kryształowéj czary, srebrny głos swój łączył z cichém dzwonieniem płynu, pół deklamując, pół śpiewając poezye greckie. Nieraz téż, od lat już kilku, panu swemu, wiodącemu swobodny i rozkoszny żywot słynnego artysty, służył on za powiernika i posła w miłosnych przygodach, a nikt lepiéj od niego nie umiał pokryjomu wręczyć tabliczki, opieczętowanéj woskiem, młodziutkiej żonie bogatego starca; nikt gorliwiéj i bystrzéj nie strzegł domu, w którym pan jego pędził miłe godziny na umówionéj schadzce. Wiedział on dobrze, co nastąpić miało, gdy malarz wymykał się starannie od przyjaciół swych i wielbicieli, a na samotną udając się wycieczkę, jemu jednemu tylko mówił: „Pójdź ze mną, Heliasie!“
W téj jednak stronie miasta nigdy jeszcze z panem swoim nie był. Czyżby Artemidor naprawdę dążył do ogrodu Cezara, którego gęsta zieleń okrywała część Janikulskiego wzgórza? Być może, iż czeka tam na niego bogata Fulwia, którą opuścił był przed rokiem, a która go ku sobie dotąd jeszcze przyzywać nie przestawała, albo tancerka Higarya, Andaluzka ta z wulkaniczném okiem, któréj portret, niedawno, w postawie lubieżnie w tańcu przegiętéj, z rozwianym włosem i sistrą w podniesionéj ręce, na ścianie sypialni swéj sam wymalował? Któż zresztą zgadnąć może, z kim spotkać się, jakiéj przyjemności użyć zamierza w ciemniejącym ogrodzie, ten, którego usta tak świeże są i śmieją się tak często, którego serce napawa się naprzemian wzniosłą pięknością sztuki i czarami ziemskich, upalnych rozkoszy? Lecz dlaczegoż stanął on w cieniach pysznego łuku i, bez śladu uśmiechu na zamyślonéj twarzy, zapominać zdawał się o celu swéj wycieczki?
Celem wycieczki jego nie był wcale ogród Cezara, tak jak o tém powiedział kobiecie, zarzucającéj go natrętnemi pytaniami. Przedpołudniowe godziny spędził on dziś w Awentyńskim portyku, kwiecistą girlandą, którą go przyozdobił, z upodobaniem i zapałem spinając postać Eraty, muzy poezyi lekkiéj i miłosnéj, w bluszcze owiniętéj, ze złotą lirą w dłoniach. Pomimo zapału i rozkoszy, jakiemi przejmowało go, wypływające z pod pęzla jego, białe oblicze bogini, od chwili do chwili spójrzenie jego spadało w dół i błądziło śród kolumn portyku. Piérwszy to raz w życiu swém nie spostrzegał kogoś, kogo ujrzéć pragnął; piérwszy raz ktoś, kogo przyzwał do siebie, nie przybywał. Nieprzyzwyczajony do przeciwności i zawodów, niecierpliwił się, i było coś dziecinnego w gniewnym gieście, jakim paletę i pęzel rzucił na ręce uczniów swoich, a ponsowe usta ułożył w zarys wzgardliwy. Wcześniéj, niż zwykle, przerwał robotę, i w otoczeniu liczném, a po drodze wzrastającém, udał się do łazien, gdzie długo i zawzięcie w marmurowym basenie, zimną wodą napełnionym, używał przyjemności pływania, a potém, w Elaeothecium, czyli sali perfum, przeciw zwyczajowi swemu, gburowato zgromił posługacza, że go nazbyt obficie namaścił był wonnemi płynami. Brzydził się modą zbytecznego perfumowania się, i do sali perfum wchodził tylko dla zaprawienia wonią fiołków kruczych swych włosów. Tym razem, roztargniony, pozwolił posługaczowi uperfumować się za wiele i, opuszczając łaźnią, wszystkich, którzy na Ambulatio, dziedzińcu do przechadzania się, zaczepiali go przyjacielskiemi powitaniami, obrzucił strzałami złośliwego dowcipu. Do poróżnionego z żoną Cestyusza, którego właśnie portyk za ogromną malował zapłatę, a który, z wysokości bogactw i przydwornego stanowiska swego, witał go wspaniałym giestem, zawołał:
— Jakże powodzi się dostojnéj Flawii, małżonce znakomitego Cestyusza? Odkąd judejscy czy chaldejscy bogowie zajmować ją zaczęli, Rzym widziéć ją przestał!
Karusowi, najbliższemu przyjacielowi jednego z synów Cezara, rzekł:
— Młodym jesteś, Karusie, a śmierdzisz perfumami, jak stara zalotnica!
Ze Stelli, bogatego próżniaka, bawiącego się poezyą i skupowywaniem dzieł sztuki, zaśmiał się:
— Czy od wczoraj, Stello, ułożyłeś choćby kilka złych wierszy? A Axiusz, ten handlarz z Sabury, czy oszukał cię znowu, sprzedając ci za wielką cenę wyrób ostatniego partacza za arcydzieło Mirona lub Praxitela?
Obrażeni wzruszali ramionami, lecz w milczeniu połykali złośliwe przygryzki malarza.
— Zdaje się — wyrzekł Cestyusz — że, po Cezarze i synach jego, artyści są w Rzymie ludźmi, którym najwięcéj wolno. Innemu nie uszły-by na sucho zuchwalstwa, jakich się on dopuszcza. Ale tego młokosa karcąc, obrazili-byśmy muzy, których jest wybrańcem...
— I oburzyli-byśmy przeciw sobie wszystkich, którzy w Rzymie przepadają za sztuką malarską... — dodał Karus.
— Za obrazę, jemu zrządzoną, kobiety rzymskie podniosły-by bunt, jak wtedy, kiedy im Katon złote naramienniki nosić zabronił — owijając się w jedwabną suknią z szerokiemi rękawami, i miękko układając się na sofie, dokończył biały, ładny, leniwy Stella.
W domu pretora Artemidor długo rozmawiał z Fanią, któréj opowiedział krzywdę, wyrządzoną wczoraj Mirtali przez garderobianę jéj, Egipcyankę Chromią. W godzinę potém, Chromia, zagrożona strąceniem jéj na niższy szczebel domowéj posługi, podniosła wielki krzyk żalu i złorzeczeń, na który jednak nikt nie zważał, bo ważniejsze stokroć sprawy zajmowały rodzinę pretora. W dniu poprzedzającym, Helwidyusz, na uczcie w Pallatium, przy stole Cezara przemówił się ostro z ministrem skarbu, Klaudyuszem Etruskiem, starym Syryjczykiem i wyzwoleńcem, który przebiegłym rozumem i wschodnią służalczością dosięgnął najwyższych zaszczytów dworskich, a płaski, giętki, korny, służył już siódmemu z rzędu Cezarowi. Pomiędzy dworakiem tym a ojcem jeszcze Helwidyusza, starym i nieugiętym republikaninem, istniała głucha nieprzyjaźń, która, raz wybuchnąwszy, skończyła się upadkiem i zgubą drugiego.
Do matki i żony Pretor z pokorą prawie mówił:
— Przebaczcie mi, że mącę wciąż spokojność waszę. Powinienem był milczéć, gdy podły Syryjczyk, schlebiając Wespazyanowéj namiętności, układał niemiłosierne i niesprawiedliwe plany nowych podatków. Wszak wiadomo, że stanie się tak, jako lis ten doradza, ale porywczy jestem i rozdrażniony. Nad głową moją czuję miecz Damoklesa. Jest nim sprawa Karusa i Argentaryi. A ten, kto pewnym nie jest, czy jutro jego białém lub czarném będzie, gołębiem być nie może.
Teraz znowu słowa Kai Marcyi, wybornie zazwyczaj o wszystkiém zawiadomionéj, potwierdziły obawy te, których pełnemi były dziś oczy Fanii, gdy na wzburzoną twarz męża swego patrzała. Artemidor, który po spożyciu w domu swym lekkiego prandium, rzekł do Heliasa, aby szedł za nim, i szybko, wesoło, znowu dążył ku Transtiberim, stanął u łuku Germanicusa i schmurzoném okiem wodził po przyozdabiających go rzeźbach. Rzeźby te przedstawiały bitwy i zwycięztwa, odniesione przez jednego z najczystszych i najszlachetniejszych bohaterów przeszłości rzymskiéj. Czystości téj i szlachetności, sławy rozgłośnéj i wielkiéj w narodzie wziętości zazdrościł mu Tyberyusz, mądry ten, lecz okrutny władzca, który tysiącami krwawych ofiar utrwalił dzieło poprzednika swego, Augusta. Czy Germanicus, wcześnie umierając, padł ofiarą zawiści i podejrzeń jego? Czy istotnie trucizna przecięła mu w połowie piękną nić życia? Tak o tém, gdy Artemidor małém chłopięciem był, mówiła mu matka ze zgrozą w oku; w to wierzył on i teraz, patrząc na rzeźby, bogato okrywające wspaniałe i wdzięczne zagięcia łuku, który pomnikiem był wielkiego męża, zgubionego tak, jak zgubionymi może będą wkrótce ci, których imiona szeptały mu przed chwilą płoche usta Kai. Wkrótce może, tak jak niegdyś Agrypina, małżonka Germanicusa, Fania, z dalekich krain wygnania wracając, tu, w tym porcie Tybrzańskim, ze statku na ziemię rzymską zstąpi i w dłoniach, o zemstę wołających, wysoko wzniesie urnę z popiołami zamordowanego męża!...
Opuściła go w téj chwili wszelka myśl płocha. Szedł był z zamiarem szukania Mirtali, któréj twarz i postać daleko głębiéj wryły się w jego pamięci i rzewniejsze budziły w nim uczucia, niż to kiedykolwiek było udziałem świetnéj Fulwii i nawet prześlicznéj, szalonéj Higaryi.
Szedł, aby znaléźć ją i dowiedziéć się od niéj, dlaczego nie przyszła, gdy on powiedział jéj wczoraj: przyjdź! Ale teraz, po rozmowie z Kają, która odnowiła w nim wrażenie, dziś w domu Pretora doznane, i po myślach gniewnych, poważnych, obudzonych w nim przez przypatrywanie się rzeźbom, zdobiącym łuk Germanicusa, gonienie za schadzką, jeżeli nie miłosną, to w miłosném uczuciu przyczynę mającą, zdało mu się niepodobném. Jednak, gdy spojrzał na rój nizkich, ciemnych domków żydowskiéj dzielnicy, gdy w pierś mu zaleciał cuchnący zaduch, gęstą parą owijający stopy Janikulskiego wzgórza, oczy jego napełniły się wyrazem żalu. Szybkim ruchem wyjął z za sukni tabliczkę, oblaną stwardniałym woskiem, i złotym stylem pisał na niéj przez chwilę, potém, spojrzeniem i ruchem głowy przywołał ku sobie Heliasa. Długowłose chłopię, znudzone i z niecierpliwione, przyskoczyło natychmiast i, zaledwie Artemidor z cicha do niego mówić zaczął, skupiona uwaga odmalowała się na pojętnéj twarzy jego. Bystrym wzrokiem ścigał giesta pana swego, który, wyciągnąwszy ramię, wskazywał mu żydowską dzielnicę i jakieś śród niéj kierunki i zwroty. Potém wręczył mu zapisaną tabliczkę.
— Widziałeś ją nieraz w portyku i w domu Fanii. Poznasz ją?
Greczynek potwierdzająco wstrząsnął głową.
— Znajdziesz ją?
Spojrzał wyzywająco i w drwiącym uśmiechu ukazał śnieżne zęby.
— Czekać cię będę w domu. Odpowiedź przynieś mi. Śpiesz.
Przed domem Menochima stało grono młodych dziewcząt, obejmujących się ramionami i z cicha, z ożywieniem wielkiém, z sobą rozmawiających. Były to córki Sary, które, przysłane tu przez matkę dla dopomożenia Mirtali w sporządzaniu wieczerzy, pozostały jeszcze, trapione ciekawością zobaczenia Jonatana, albo przynajmniéj dowiedzenia się szczegółów o tym niezwykłym człowieku i towarzyszu nieszczęsnego ich brata. Żółte i niebieskie suknie ich wesoło świeciły przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca; czarne i rude kosy ocieniały szyje, połyskujące szklanemi naszyjnikami; dzwonki sandałów pobrzękiwały u ich stóp, niecierpliwie poruszających się. Jedna trzymała srebrny dzban, napełniony winem; druga zawieszała na ramieniu Mirtali bogato haftowany ręcznik do ocierania rąk po umyciu ich przed i po jedzeniu; trzecia głaskała dłonią włosy towarzyszki, żywo opowiadając o krzątaninie, która od wczoraj w domu ich zaszła. Ojciec ich, Symeon, zajęty był całkiem zwoływaniem na jutro gminy do domu modlitwy, matka płakała i śmiała się z kolei, a im bezustannie rozkazywała dopomagać Mirtali w przyjmowaniu drogiego gościa. Szczebiotały długo i, u progu domu pozostawiwszy przyniesione przez się przedmioty, jak ptaki frunęły ku wznoszącemu się w pobliżu domowi Sary. Mirtala patrzała za niemi chwilę, z uśmiechem, który na twarz jéj z wesołych twarzy ich spłynął, aż zmieniwszy kierunek wejrzenia, jakby zdrętwiała, osłupiałym wzrokiem wpatrzyła się w kogoś, stojącego z przeciwnéj strony ogrodzenia. Jakkolwiek w cieniu stojący, Helias zwrócił-by tu na siebie uwagę każdego, kto-by go spostrzegł. Greckie chitony zarówno niewidywanemi tu bywały, jak rzymskie togi. On zaś miał na sobie chiton z materyi, barwą swą przypominającéj ametysty, a długie, kasztanowate włosy, miękką falą spływały mu aż do stanu, ocieniając twarz białą, delikatną, dziewiczą. Trudno było-by zgadnąć odrazu, do jakiéj płci należał; ale Mirtala poznała go przy piérwszem spojrzeniu. Widywała go i w portyku, i w domu Fanii, wiedziała kim był, komu służył i nawet jakie było imię jego. Zdziwienie, radość, trwoga, mieniły się na jéj twarzy. Greczynek, gdy córki Sary zniknęły, bacznie rozejrzał się dokoła i, odrywając plecy od płotu, o który niedbale i na pozór leniwie opierał się dotąd, szybko przebył wązką i brudną uliczkę.
— Nakoniec, — zaczął, — rozleciały się przepiórki te, które tak długo szczebiotały dokoła ciebie, tym waszym dziwnym, brzydkim językiem. Nie mogłem przecież oddać ci przy nich tego, co ci przeze mnie przesyła pan mój, Artemidor.
Na dłoni jego ukazała się zapisana tabliczka. Podawał ją Mirtali, która chciwie ku niéj wyciągnęła rękę i wnet ją cofnęła. Drżała, a z twarzy jéj krew cała zdawała się znikać aż do kropli.
— Dlaczegoż cofasz rękę, jak-byś się tém oparzyć lękała? — Ciekawe oczy topiąc w pobladłéj twarzy dziewczyny, z uśmiechem szeptał Helias. — Nie lękaj się; ręki nie spali ci pismo mego pana. Wéź i czytaj.
Wzięła, oczy utkwiła w piśmie i twarz jéj okryła się wyrazem cierpienia.
— Nie umiem czytać latyńskiego pisma... Zaledwie dosłyszalnie szepnęła.
Nie okazując zdziwienia, Helias zapytał:
— Chcesz, abym ci to przeczytał?
Po chwili milczenia, błagalnie odpowiedziała:
— Przeczytaj!
Chłopię bystrém spojrzeniem ogarnęło pustą w téj chwili uliczkę. Stali zresztą okryci nieco ścianą domu; przybliżył się więcéj jeszcze do Mirtali i z cicha, prędko, przeczytał:
— „Nie byłaś dziś ani w portyku, ani w domu Fanii. Czy zamierzasz może nie ukazywać mi się już nigdy? Przystał-bym na to, gdybym nie żałował pięknéj perły, tonącéj w kałuży. Jutro, o zachodzie słońca, czekać cię będę u łuku Germanicusa. Przyjdź”!
Helias przestał czytać i oddawał jéj tabliczkę, ale ona jéj nie brała. Wyciągała po nią rękę i cofała ją. Nagle twarz w dłoniach ukryła.
— Nie mogę... nie mogę!...
Greczynek nie zrozumiał.
— Używaj słów latyńskich, lub greckich, bo mowy waszéj nie rozumiem. Co mam powiedziéć panu memu?
Odsłoniła twarz, pochwyciła pismo Artemidora i, z przerażeniem w oczach, znowu oddawała je Grekowi. Lecz on zasunął dłonie pomiedzy fałdy chitonu.
— Przyjdziesz? dlaczego nie odpowiadasz?
W ziemię patrząc, cicho, w rozmarzeniu, wymówiła:
— Czyż spragniona sarna może nie biedz ku leśnemu źródłu? Czy róża nie rozkwita, gdy z za chmur zaświeci słońce?
— Dziwnieś to powiedziała, ale odpowiedź twą zapamiętam i dosłownie panu memu powtórzę, — rzekł Helias, i powolnym, niedbałym krokiem, niby ciekawy przechodzień rozglądając się dokoła, odszedł. W końcu ulicy rozminął się ze starym żydem, w ciężkim turbanie i z twarzą zoraną, a tak zamyślonym, że nie spostrzegł go wcale. Był to wracający do domu Menochim. Wchodząc do nizkiéj, małéj izby swéj, zapytał: — Gdzie jest Jonatan?
Na głos jego, w kącie izby, z za krosien, szybko coś za suknią chowając, podniosła się z ziemi Mirtala i, zbliżywszy się do przybranego ojca, nizko schylona, do ręki jego płonące usta przycisnęła.
— Jonatan nie wrócił jeszcze z domu Goryasza, do którego udał się zaraz po odejściu twojém.
Gdy to mówiła, głos jéj brzmiał żalem duszy błądzącéj, lecz z błędem swym niemogącéj rozstać się, jakby z życiem.
W godzinę potém, w cieniu krosien swych na glinianéj podłodze siedząc, Mirtala wlepiała w twarz Menochima oczy, w które zbiegać się zdawały wszystkie siły pojęcia jéj i uczucia. Ciężki turban z głowy zdjąwszy, a bielejące włosy osłoniwszy małą okrągłą czapeczką, która nie zakrywała mu wysokiego, zoranego czoła, Menochim, przy świetle małéj lampy, czytał głośno z rozrzuconych przed nim na stole kart pergaminu. Naprzeciw, z półcienia wychylała się ciemna i wynędzniała, lecz uważna i skupiona twarz na nizkim stołku siedzącego Jonatana. Nad głowami dwóch tych ludzi mglił się dym, ulatujący z lampy; głos czytającego Menochima rozlegał się po izdebce. To, co czytał, było owocem dumań, marzeń i cierpień całego jego życia, dziełem, które w izdebce téj i u stóp gaju Egeryi pisał od lat już wielu. Jęki żałośne, krzyki rozpaczy, błagania, wyrzuty i zapytania zwracane ku Bogu, bunty przeciw samemu Bogu, mistyczne rojenia o rajskiéj przyszłości, straszne pocieszania się złorzeczeniami, miotanemi na wrogów, fantastyczne sny i widziadła, przedstawiające wrogów tych w postaci orłów wielogłowych, skrzydlatych rumaków, roznoszących klęski, mórz, wylewających na świat czarne i cuchnące wody, wszystko to składało się na ten ponury, konwulsyjny poemat, będący niczém inném, jak jednym z utworów tych, które, nosząc nazwę Apokalipsy, rojami w porze owéj rozchodziły się po świecie.
Menochim był poetą, ale takim, jakiego wydać może tylko lud, mocujący się wszystkiemi siłami z przedwczesną śmiercią, zgorączkowany od ran mu zadanych, szalejący w ucisku przemocy, i w szale swym śniący o rajach, potworach, cudach wybawienia i piekłach zemsty, od udręczeń swych uciekający w pijane konwulsye przekleństw, albo w mistyczną krainę extazy.
Był on poetą. Ale zarazem był on człowiekiem chudym, bosym, w łachmany niemal ubranym, z ochrypłym i piskliwym głosem w wązkiéj, słabéj piersi. Teraz, kiedy zdjął turban swój i gruby pas rozwiązał, zmniejszył się i zeszczuplał jeszcze. Ani powagi i wyniosłości wieszcza, ani piorunujących dźwięków proroka w postaci i głosie jego nie było. Kiedy w uniesieniu czytał, a raczéj z pamięci wygłaszał najpotężniejszą strofę poematu swego, bose jego stopy, niesięgające ziemi, kołysały się i trzepotały w powietrzu, a chude ramiona dokonywały giestów, na których widok uśmiechnął-by się wzgardliwie najpośledniejszy mówca z tamtéj strony Tybru. Wydawał się wtedy biednym, chudym ptakiem, konwulsyjnie bijącym w odarte z piór skrzydła. Kiedy zaś strofa żałosną była, błagalną, pokorną, ochrypły głos jego rozkwilał się i cieniał, chude ciało kołysało się w strony obie, drżące dłonie bezwładnie dotykały czoła, oczu, policzków, piersi. Podobnym wtedy stawał się do rozkwilonego, skarżącego się, ku piersi matczynéj niedołężne ramiona wyciągającego, dziecka. I tylko, czy miotał się, czy kwilił, czy konwulsyjnie trzepotał w powietrzu bosemi stopy, czy wargom z łagodnym zarysem śmiesznie nadawał wyraz nienawiści lub grozy; na wzniesioném czole jego tysiączne zmarszczki wypisywały mnóztwo przesnutych marzeń, w źrenicach płonął ogień niewysłowionéj tkliwości, a po sfałdowanych, żółtych, drgających policzkach, od czasu do czasu spływała powoli wielka, pod mdłém światłem lampki świecąca, łza.
Najpośledniejszy mówca z tamtéj strony Tybru, patrząc na poetę tego i słuchając go, uśmiechnął-by się wzgardliwie. Ale pierś Jonatana dyszała głośno i śpiesznie, dłonie jego zczerniałe, czerwonemi bliznami poznaczone, często szukały kolan ojcowskich, na które opadało, wzruszeniem spłonione, czoło.

Mirtala wysunęła się także pod światło lampy, i nie u krosien już swych, ale u ściany, w pobliżu rozmawiających usiadła. Wysilenie myśli, głęboko coś rozważającéj, malowało się w oczach jéj wilgotnych, błyszczących i w Menochima, jak w tęczę, utkwionych.
JONATAN, PLECAMI KU DRZWIOM ZWRÓCONY, NIE WIDZIAŁ NIC.
— Imię twoje, ojcze, sławném i czczoném będzie wśród Izraela... — zawołał Jonatan.

Menochim przecząco wstrząsnął głową.
— Imię moje! — odpowiedział — nie, Jonatanie! Przed tobą jednym otworzyłem duszę moję i na ustach twych kładę pieczęć tajemnicy. Cóżem ja jest? Nieznany, ubogi, pogardzany. Któż mnie słuchać zechce? Ja chcę, aby każde słowo moje było dla Izraela kroplą balsamu i dzidą obrony. Dlatego wyrzeknę się chluby z dzieła mojego, ogłoszę ludziom, że jest ono spuścizną wielkiego naszego Ezdrasza. Temu, kto niegdyś, po wyzwoleniu z niewoli mniéj srogiéj, niż nasza, odbudował Syońską świątynią, wielkiemu skrybie, prorokowi czasów dawnych, łatwiéj uwierzy lud i łacniéj od pieśni jego zapalać się i krzepić będzie, niż gdyby wiedział...
— Wyrzeczesz się więc chluby wszelkiéj z dzieła, które było pracą całego życia twego?
— Nie żądza chluby wiodła ręką i sercem mojém — odrzekł Menochim, a po chwili, ze schyloną twarzą, splecionemi dłońmi i rytmicznie kołyszącą się postacią, pokornym, błagalnym głosem, niby modlitwę mówić zaczął: — Zamień mię, Przedwieczny, w cień nikły, w płomień dogorywający, w marne ziarno piasku! obym, Przedwieczny, stał się przelatującym powiewem wiatru, zeschłym liściem, miotanym po pustych polach, obym zniknął i rozwiał się, jak biała mgła przed promieniem słońca, jak płowa kurzawa pod kopytem jeźdźca... Niech, o Przedwieczny! imienia mego z pokolenia w pokolenie nie wymówią żadne ludzkie usta, i na grobie moim niech pusty chwast z ciernistym przewija się głogiem; lecz z duszy mojéj do duszy ludu mego przenieś choć jednę iskrę nadziei, z pieśni méj uczyń dla niego jednę minutę trwania, pracą mą otrzyj mu z oka jednę łzę boleści...
Drobne, dziewczęce dłonie wyciągnęły się z cienia i sięgały po opuszczoną na suknią rękę Menochima. Postawa Mirtali pokorną była. Zrozumiała wszystko. Wyciągnęła ramiona i już, już, obok Jonatana przychylić się miała ku jego stopom; gdy nagle cofnęła się znowu w cień i obie dłonie niespokojnie przycisnęła do piersi, tam, gdzie, za suknią ukryta, spoczywała cienka tabliczka, zapełniona pismem Artemidora; zarazem szepnęła cicho:
— Nazwał mię perłą, tonącą w kałuży... klejnotem najdroższym jest dusza ojca mego!
Nagle poskoczyła, z błyskawiczną szybkością stanęła pomiędzy Jonatanem a drzwiami i, miękki pas swój zrywając z siebie, rozpostarła go szeroko, niby płachtę, którą-by okryć się chciała. W szeroko otwartych oczach jéj malowało się przerażenie. Przerażenie téż wstrząsnęło ciałem Menochima, który, twarzą ku drzwiom siedzący, zarówno jak Mirtala, ujrzał w drzwiach, cichutko z zewnątrz uchylonych, zaglądającą do izby głowę, rudemi włosami okrytą, i twarz żółtą, z małemi, świecącemi oczyma, bystro i ciekawie obiegającemi izbę. Jonatan, plecami ku drzwiom zwrócony, nie widział nic.
— Sen twój, Silasie, niespokojnym być musi, skoro w wieczornéj porze zaglądasz do cudzych domów — z łagodném szyderstwem rzekł Menochim.
Silas nie wchodził, i wciąż tylko przez drzwi uchylone głowę swą do izby wsuwał.
— Ty także czuwasz, ścierko Monobaza, a dziewczyna twoja pokazuje ci ze swym pasem sztuki kuglarskie. Gościa macie; widziałem go, idącego z domu Goryasza. Wydało mi się, że jest to przybysz ze stron dalekich i przyszedłem, aby go powitać.
Śmiertelna bladość okrywała twarz Menochima. W dłoni swéj kurczowo ściskał suknią Jonatana, który uczynił ruch porywczy, jakby powstać i ukazać się zamierzał. Lecz w téjże chwili, po małéj izbie rozległ się dźwięczny, srebrny, wesoły wybuch śmiechu. Mirtala, zwinnemi ramiony rozwijając wciąż i kołysząc w powietrzu miękką, haftami błyszczącą materyą, z głośnym, swobodnym śmiechem wołała:
— Przybysz z daleka! O, Silasie! nie poznałeś więc Judy, syna Goryasza, który przyszedł dziś, aby rozmową swoją rozweselić starego Menochima? Nie poznałeś więc Goryaszowego syna, którego włosy podobne są do piór kruczych? Idź do Edomity tego, który na Awentynie mieszka i chore oczy ludzkie leczy. Idź, Silasie, do Edomskiego lekarza, bo, gdy się spóźnisz, oślepniesz tak, że już i do swojéj ulubionéj oberży nie trafisz!...
W miarę jak mówiła, podniesiony głos jéj słabnąć zaczynał. Lecz Silas nie miał delikatnego słuchu i, wyrzekłszy grube zaklęcie jakieś, głowę swą usunął z drzwi, które ze stukiem zamknęły się za nim. Za drzwiami czekała na niego gromadka ludzi, wśród których połyskiwały w cieniu srebrne pierścienie i naramienniki Egipcyanki Chromii i odznaczała się barczysta i wysoka postać Babasa.
— Nie wiem, nie widziałem; dyabelska ta dziewczyna zasłoniła go przede mną — do towarzyszy swych szepnął Silas.
— Dlaczego-żeś nie wszedł, ośle syryjski? — krzyknęła Chromia.
— Dziękuję! Jeżeli nie omyliły mię oczy moje, krzywy nóż tego siepacza odesłać-by mię mógł bóztwom podziemnym...
— Dziewczyna może mówiła prawdę — ozwał się Babas, który podsłuchywał był za plecami Silasa. — Widziałeś może Goryaszowego syna...
— Dał-bym sobie rękę uciąć, że był to ten, za którego wydanie władzom rzymskim mielibyśmy za co upijać się codziennie przez cały miesiąc. Niedarmo, patrząc na przeklętego poborcę i dom jego, oczu pożyczam od Argusa...
— Wytrzeszczaj-że drugim razem lepiéj swoje psie ślepie! — gniewnie sarknęła Chromia — bo jeśli mi jakimkolwiek sposobem dziewczyny téj nie sprzątniesz, zamienię cię na Babasa, który oddawna już wzdycha do mnie... Głupia ze mnie dziewka, że tak długo zgadzam się łaskami memi obdarzać takiego, jak ty, niedołęgę!...
Silas ponuro mruknął:
— Sprzątnięto-by ich rychło, gdyby się dowiedziano, że w budzie swéj przechowują zawziętego nieprzyjaciela Cezara i bogów!
Odeszli w kierunku oberży, z któréj zamkniętego wnętrza wymykały się przez szczeliny czerwone światła pochodni i stłumione dźwięki syryjskiéj sumbuki.
W izbie Menochima ciemno już było i cicho.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.