Milord

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Milord
Podtytuł Obrazek miejski
Pochodzenie Z różnych sfer
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



MILORD.
OBRAZEK MIEJSKI.



Któż z mieszkańców miasta Onwila nie znał i nie podziwiał Milorda, wtedy, gdy na szarém tle mieszczańskiego życia jaśniał on, jak piérwszorzędna gwiazda szyku i elegancyi? Kiedy kawalerski powozik jego, zgrabny i błyszczący, w szybkim pędzie i z gwałtownym turkotem, rozbijał koła swe o kamienie ulic, bogaci i urodzeni witali go przytknięciem palców do brzegów kapeluszy i uśmiechami, które fizyonomistom dały-by może trochę do myślenia, lecz z dala uchodzić mogły za objawy uprzejmości przyjaznéj; mniéj zamożni i nie tyle urodzeni, zdejmowali okrycia głów swych z pośpiechem nadzwyczajnym, lub przyjacielskością poufałą; co się zaś tycze zupełnie niezamożnych i nieurodzonych, ci przystawali nawet śród chodników, wkładali ręce w kieszenie odzieży i, ścigając oczyma mknącą w przestworze świetną gwiazdę miasta Onwilu, mawiali na-pół z zachwyceniem, na-pół z zazdrością: „ot! do czego-to człowiek dojść może!”
Milord doszedł był istotnie w porze owéj do rezultatów życiowych znakomitych. Ów kawalerski powozik jego unoszony bywał przez dwa dzielne karosze, o których cenie i pochodzeniu ludzie cuda prawili, a którym na faliste grzbiety, zamiast zwykłych rzemieni, spływały szerokie wstęgi białe, mocne a połyskujące jak atłas. Końce wstęg tych, czyli tych lejców, spoczywały czasem we własnych jego dłoniach, czasem w dłoniach woźnicy, ubranego w długi surdut liberyjny ze srebrzystemi guzikami, niekiedy jeszcze w drobnych rękach wyrostka, ubranego po kozacku, albo drugiego wyrostka w zielonéj, strzeleckiéj podobno, odzieży.
Miał on bowiem i stangreta, noszącego liberyą, i kozaczka, i grooma, chociaż o tém, że chłopak w zielonéj odzieży mógł nazywać się groomem, ani on sam, ani może nikt w Onwilu na pewno nie wiedział. Miał on jeszcze na zimowe miesiące sanie prześliczne, całe obite kwiecistemi dywany, i niemniéj piękne, w porach chłodnych, okrycia dla karoszów swych, które szkarłatnemi lub modremi sieciami osłaniały je aż do ziemi. Za powozikiem zaś, saniami, karoszami, stangretem, kozaczkiem, groomem, śnieżnemi lejcami i szkarłatnemi siatkami, biegły w poskokach dwa psy niezmiernie piękne, złociste setery najczystszéj rasy, w błyszczące i dzwoniące obroże strojne. Pies trzeci, malutki szpicek, z błękitną kokardą pomiędzy śpiczastemi uszkami, siadywał zwykle na kolanach pana swego.
Błyskawica ta zatrzymywała się często tu i owdzie, bo Milord miewał w mieście interesów mnóztwo, i posiadał mnóztwo znajomych. Przed bramami kamienic albo ładnych dworków miejskich, przed drzwiami najwytworniejszéj miejscowéj cukierni, co trzeci dzień, a czasem co dzień, przed błyszczącą i woniejącą wystawą fryzyera wysiadał on z powoziku swego, lub z sani, i wówczas, gdy giestem milczącym nakazywał seterom swym spokojne na powrót swój oczekiwanie, gdy szpica owijał w pled i powierzał troskliwości stangreta, kozaczka lub grooma, gdy spojrzenie, pełne troskliwości, rzucał na rumaki swe, pieniące się od szybkiego biegu, każdy, kto tylko, znajdując się w pobliżu, chciał tego, mógł dokładnie powierzchowność jego obejrzéć.
A któż-by nie chciał? Huki, które Milord po Onwilu wyprawiał, zwróciły-by na niego ciekawą uwagę choć-by głuchego człowieka, i najczarniejszemu melancholikowi dały-by chwilę rozrywki. Wszyscy tedy chcieli oglądać Milorda, i... oglądali.
Był on przystojnym mężczyzną, wysokim, szczupłym, zgrabnym. W ostatnich czasach wydawał się nawet wyższym jeszcze, niż zwykle, z powodu ubrania, które nosił na ulicy, a które było owym długim paltotem, z tyłu podobnym do szynelu żołnierskiego, a z przodu do szlafroka, paltotem, który, jak to gdzieś wyczytałem, nosi malowniczą nazwę: sortie de l’hôpital.
Odkąd panowie nosić zaczęli to sortie de l’hôpital, ludzkość wydaje się bardziéj chorą, niż kiedy. Milord jednak miał pozór człowieka zupełnie zdrowego, chociaż bardzo delikatnego. Twarz jego była ściągła, dość ładnie zarysowana i bardzo biała; przyozdabiały ją, z dwu jéj stron spływające, długie bokobrody jasno-płowe, jedwabiste; jasne téż i w pierścienie wijące się włosy ukazywały się z pod cylindra, którego brzeg ocieniał parę pięknych, błękitnych, oczu, wesołych czasem, czasem marzących, lub zupełnie w dobrym tonie znudzonych.
Takim był Milord. Ludzie, przypatrujący się mu z rozmaitemi wyrazami na twarzach, z wyrazami, śród których przeważał jednak najczęściéj szczery i zachwycony podziw, mawiali czasem:
— Ot! do czego to człowiek dojść może.
Czasem zapytywali:
— Zkąd on przecież to wszystko bierze?
Wtedy mieszczki gadatliwe i ordynaryjne, z głowami owiniętemi w kraciaste, jaskrawe chusty, odpowiadały:
— A zkąd-by brać miał? Nieboszczyk Dyrko dobrze umiał kabzę pakować, to i wypakował ją, staréj swojéj zostawił, a ona synala swego tuczy i złoci!
— Aha! już to drugiéj matki takiéj, jak Dyrkowa, ze świecą nie znaléźć... — wołał głos publiczny chórem na dole; w górze bowiem, w sferach tych towarzyskich, ku którym wzniosły Milorda skrzydła świetnych jego przeznaczeń, o matce Dyrkowéj nic wcale, albo niezmiernie mało wiedziano.
— Oj, ta matka Dyrkowa! jak ona go wychowała! jak ona go na pana wykierowała! jak ona go szczęśliwym zrobiła! co to za matka! oj matka to, matka!
Tak mawiali wszyscy, na dole mieszkający: panowie majstrowie mularscy, ciesielscy, szewieccy, i inni; panie majstrowe; synowie ich, którzy wzdychali przytém i ze skrytym wyrzutem na rodziców swych spoglądali; córki ich, którym widok Milorda sprowadzał na twarze rumieńce wzruszenia, a w piersi nawiewał tęsknotę. A pośród tłumu tego jeden tylko odzywał się głos, staruszkowaty i nieco zgryźliwy, który na wykrzyki: „co to za matka! oto matka!“ odpowiadał:
— Głupia matka!
Potém zaś ciszéj, i dla siebie tylko, dodawał:
— Biedna matka!
Był to głos Andrzeja Rębskiego, człeka znanego całemu onwilskiemu mieszczaństwu, nauczyciela niegdyś wiejskich szkółek, a teraz właściciela niewielkiéj posiadłości miejskiéj w Onwilu. Był to szczupły, niepozorny człowieczek, lat około sześćdziesięciu, w długim wyszarzanym surducie koloru orzechowego, w staréj czapce z daszkiem, ocieniającym twarz długą i pomarszczoną.
Starzy mieszczanie, mówiąc o Milordzie, mawiali téż zawsze:
— Gdyby téż nieboszczyk Dyrko, świeć Panie duszy jego, zmartwychpowstał, i syna swego teraz zobaczył, otoż-by wyrósł na łokieć od ziemi!
— Nie, — odpowiadał Andrzej Rębski, — nie miałby on czasu wyrość, bo biegł-by co prędzéj do trumny swéj, aby się w niéj napowrót położyć!
Niestety! Niestety! Milord nazywał się Dyrko, i jeden chyba Geldhab, z niezmierną swą we względzie tym pomysłowością, zdołał-by zadysponować genealogiczne drzewo rodu, nazwisko to noszącego. Nie należy przeto mniemać, aby Dyrkowie wcale już żadnéj genealogii nie posiadali. Owszem, ród to był nie magnacki wprawdzie, nie szlachecki nawet, ale poczciwy i małomieszczański. Odkąd Onwil zapamiętać może, iż jest Onwilem, Dyrkowie byli w nim zawsze znani, jako wyborni garncarze, zamożni obywatele miasta, a nierzadko czynni i roztropni urzędnicy magistratu miejskiego. W tradycyi téj zatém nie było nic a nic zawstydzającego, i milord dźwigał-by ją może z lekkiém sercem, gdyby ostatecznym wyrazem jéj nie było gminnie brzmiące nazwisko: Dyrko.
Nazwisko to dokuczało mu z razu srodze; dał-by był pół życia za to, aby módz je przekształcić na sposób, jak wyrażał się w myśli swéj, szlachetniejszy, aby módz przynajmniéj końcówkę ko zmienić na ski, coby bardziéj jeszcze zbliżyło go i upodobniło do dobrego przyjaciela jego, a syna możnéj obywatelskiéj rodziny, Józia Morskiego; do innego jeszcze przyjaciela jego, młodego i niezmiernie eleganckiego artysty-muzyka, Edzia Kolickiego; do przyjaciela jego także, młodziutkiego panicza, zwanego Kociem Nielińskim, i do tuzina całego serdecznych jego przyjaciół, którzy wszyscy nosili nazwiska, w bliższym lub dalszym stosunku stojące z herbarzami i herbami. Nie mógł uczynić tego i bolało go to czas jakiś. Widok pierwszych kart wizytowych, które sporządzić sobie kazał, wprawił go w długą i smutną zadumę. Józio Morski, patrząc raz na jednę z kart tych, parsknął głośnym śmiechem.
— Niech cię dyabli, Rajku, z nazwiskiem twojém! Żeby nie to nazwisko, wprowadził-bym cię do domu mojéj matki, ale jak cię jéj przedstawię: pan Dyrko! gotowa zemdléć!
Obecni przemowie téj przyjaciele milorda zaśmieli się głośno.
Milord ściągnął brwi.
— Mój drogi, — odparł, — chciał-bym bardzo bywać u twojéj matki, ale jeżeli ona jest taką arystokratką, nie pójdę do niéj, choć-byś mię nie wiem jak ciągnął. Wiész o tém, że cierpiéć nie mogę arystokracyi, a nazwiska mego wstydzić się nie myślę.
Mówił to z obojętnością wyniosłą, ale... mówił nieprawdę. Nazwizka swego wstydził się i za arystokracyą przepadał. To téż z kartami owemi wizytowemi radził sobie w sposób najrozmaitszy, ażeby tylko trywialność wyrytego na nich nazwiska zamaskować. Pomagało mu w tém trochę imię, które nosił. Imię to było Rajmund, brzmiało zatém dość dźwięcznie i zupełnie niepospolicie.
Rozkazał sobie tedy raz sporządzić karty wizytowe tak duże, jak ćwiartka listowego papieru, a śród téj pustyni welinu wylitografować: „Rajmund Dyrko” literkami tak drobnemi, że wyczytać je można było chyba z pomocą szkieł powiększających. Innym razem zmieniała się proporcya rzeczy, kartki były malutkie, a litery bardzo duże. Bywały one, kartki te, białe, szare, koloru drzewa, bledziutko-różowe i inne. Stało na nich raz: „Rajmund Dyrko”, innym razem „Rajmond Dyrko”, albo jeszcze „Raymond de Dyrko”.
W pewnym roku karty wizytowe milorda sprawiły nawet w mieście głęboką emocyą. Znajdował się na nich dyabeł, czarny jak noc, z różkami, kopytkami i wszelkiemi innemi przynależnościami, a na rozwianéj przepasce swéj niosący imię i nazwisko posiadacza swego.
Wszystkie zgryzoty te i kłopoty trwały przecież niezbyt długo, dopóty tylko, dopóki milord nie zajaśniał pełnią blasku swego. Gdy zajaśniał, zachwycił się tak świetnością swoją, że i nazwisko jego wydało mu się ozłoconém przez nią i wysoce uszlachetnioném.
Przyznać téż trzeba, iż nie sam on tylko w złudzenie to popadł. Dzieliła je cała prawie publiczność onwilska. Oprócz tego spadł był na niego tytuł Milorda. Jakim się to stało sposobem? wnet zobaczymy.
Ile razy Milord zapotrzebował środków pieniężnych dla załatwienia któréjkolwiek z ważnych spraw swego życia, tyle razy mawiał najbliższym przyjaciołom swym:
— No! trzeba mi jechać do banku mego!
I potém, gdy najbliżsi przyjaciele Milorda widzieli dorożkę naprzód, potém powozik jego, skręcający z ulic głównych w wązkie, kręte uliczki, stanowiące najdawniejszy zawiązek miasta, — uśmiechali się i mówili:
— Milord nasz do banku swego pojechał!
Wązkie, kręte uliczki, pomiędzy które szybko i z wielkim hukiem kół wpadał niekiedy Milord, stanowią dzielnicę miasta starożytną bardzo i czysto mieszczańską. Okoliczni przybysze nie mieszkają w niéj nigdy, żydzi niedawno i rzadko zaledwie zaczęli się tam pojawiać.
Jest to dzielnica cicha, schludna i bardzo poważna. Nad wązkiemi szlaczkami bruków okropnych, złożonych z kamieni ostrych, nierównych i na-pół skruszonych, wznoszą się ze stron obu mury wysokie, barwy ceglasto-różowéj, sinéj lub czekoladowéj. Wzdłuż murów tych, od facyatek, które ze szczytów śpiczastych dachów ciekawie wysuwają się na przód, aż ku rynsztokom, bezpośrednio u stóp ich ciekącym, biegną rysy głębokie, zygzakowate, podobne do zmarszczek, okrywających stare i chropowate oblicza. Tu i owdzie dwie przeciwległe ściany pochylają się ku sobie tak, że zdawać się może, iż wyższe piętra kamienic tuż-tuż zetkną się z sobą, niby tęskniące do spoczynku czoła; gdzieindziéj facyatki tak bardzo wysunęły się na przód, iż tworzą nad uliczką rodzaj łuku, przerżniętego pośrodku wąziuchnym szlaczkiem obłoków. Z dwóch stron szlaczku tego, niby domki stawiane z kart, wiszą jakby w powietrzu dwa rzędy trójkątnych budowelek, a okna ich, zbliżone ku sobie na wyciągnięcie ręki, zdają się ze sztywném zamyśleniem patrzéć sobie szybami w szyby.
U dołu stare kamienice te mają szczególne otwory i wejścia; są to drzwi bardzo wysokie a wązkie, ciężkie od zardzewiałego żelaztwa, lub okryte grubemi rzeźbami. Ilekroć drzwi te otwierają się, oko przechodnia tonie w przepaścistych sieniach i kurytarzach, sklepionych, mrocznych, i w dalekiéj, wązkiéj perspektywie spostrzega za innemi znowu, przeciwlegle otwierającemi się drzwiami, świeżą zieleń podwórza i ogrodów. Stare te bowiem kamienice cisną się ku sobie tylko ze strony ulic, z drugiéj ich strony istnieją przestrzenie obszerne, dziedzińce świeże, czyste, zielone, ogrody pełne drzew owocowych, warzyw, a nawet kwiatów.
Drzewa, warzywa i kwiaty były snadź dla dawnych mieszczan onwilskich ulubionemi przedmiotami zbytku, jedynym może zbytkiem, którego pozwalali sobie ci zdrowi niegdyś, trzeźwi, niestrudzeni, a zbyt, niestety! nieliczni pracownicy krajowego przemysłu.
Przy jednéj z uliczek dzielnicy téj istnieje kamieniczka, bardziéj jednak, niż inne, staro wyglądająca, wązka, bo z trzema zaledwie frontowemi oknami, ale wysoka, trzypiętrowa i z rzędem trójkątnych facyatek u góry. Dół jéj nie zawiera w sobie mieszkania żadnego, bo zajęty jest całkiem bramą, szerokości nie proporcjonalnéj do rozmiaru budowy, wysoką, sklepioną, i dającą kamieniczce pozór taki, jak gdyby stała na dwóch, szeroko bardzo rozstawionych, nogach.
W archiwach onwilskiego magistratu kamieniczka ta od wielu lat zapisaną była, jako własność Dyrków — garncarzy, a przed kilku jeszcze laty oficynę jéj, w głębi stojącą, zamieszkiwała Apolonia Dyrkowa, wdowa po Mateuszu Dyrce, ostatnim z rodu tego garncarzem.
Mateusz Dyrko ostatnim był z rodu swego, ale za to niepoślednim wcale garncarzem, a przytém człowiekiem gospodarnym, przemyślnym i skąpym. Nabył téż on, przy jednéj z głównych i nowych ulic miasta, piękną i intratną kamienicę, a o pieniężnych zbiorach jego ludzie w mieście całém cuda prawili. Zbierał istotnie, ale ile zebrał, o tém na pewno nie wiedział nikt, bo, umierając, zwierzył się z bogactw swych jednéj tylko swéj żonie. Na niewiele przed śmiercią, włócząc się jeszcze po dziedzińcu swym i ogrodzie, w długiéj kapocie mieszczańskiéj i czworokątnéj baraniéj czapce, Mateusz Dyrko wzdychał ciężko.
— Gdyby starsi chłopcy moi żyli, ludziom dojrzałym zostawił-bym krwawicę ojców swoich i swoję. Starszy, panie mój, był już garncarzem tęgim, a młodszy na ogrodnika ochotę miał. Co zaś z Rajmundka będzie? przewidzieć nie mogę. Od ziemi to ledwie odrosło...
O! gdyby ojciec garncarz przewidzieć mógł przyszłe wysokie przeznaczenie swego Rajmundka i te świetne metamorfozy, w jakich krwawica jego i ojców jego światu objawić się miała!
Za wązką kamieniczką, stojącą na bramie swéj, jak na szeroko rozstawionych nogach, znajduje się dość obszerne, brukowane podwórze, z murowaną oficyną w głębi, za którą zielenią się w lecie, a w zimie śniegiem i szronem bieleją, stare owocowe drzewa. Po środku zewnętrznéj ściany oficyny są drzwi wązkie i ciężkie, mające u góry framugę, z jaskrawym obrazem Matki Bozkiéj w głębi, i prowadzące do sieni, ciemnéj w dzień najbielszy, sklepionéj wpół-kóliste łuki i zaopatrzone z dwóch stron w drzwi grube, ociosane, do dwóch mieszkań wiodące. Jedno z mieszkań tych zajmował przed laty kilku stolarz jakiś z rodziną swą, drugie stara Dyrkowa.
Mieszkanie Dyrkowéj składało się z dwóch izb obszernych, tak, jak sień, sklepionych, z wązkiemi oknami, opatrzonemi w drewniane kraty, i od strony ogrodu zacienionemi, tak w zimie jak w lecie, staremi drzewami. Piérwsza z izb tych wyglądała na kuchnią, bo posiadała ogromny staroświecki piec do gotowania i pieczenia chleba, ławki i stoły z niepomalowanego i niczém nieokrytego drzewa, podłogę zupełnie prostą i ściany odymione nieco, a tu i owdzie poplamione siną pleśnią wilgoci. Druga izba posiadała pozór śpichrza i składu. Oprócz łóżka, obfitą pościelą zasłanego, pary twardych krzeseł, wybitych spłowiałym perkalem, i kilkunastu obrazków świętych, jaskrawo malowanych i w czerwonych ramkach, wiszących na ścianach, nie było tam sprzętów ni ozdób żadnych.
Kilka za to skrzyń i kufrów wysokich, ciężko okutych, stało pod ścianami; po kątach leżały wory i worki, pełne ziarn jakichś, i wisiały pęki uprzędzonych talek; tuż pod niemi podłogę okrywały wielkie kłębki zwiniętych nici, a nasiona ogrodowe i zioła lecznicze, grubemi warstwami rozesłane, suszyły się na oknach. Były tam jeszcze kosze pełne jaj, i u stóp pieca urządzone dla kur schronienie zimowe, a w kuchennéj izbie znajdowały się u drzwi: beczka z wodą i koryto do karmienia wieprza; przed piecem, na drewnianym stołku, stała prząśnica z więzią lnu albo wełny, a w głębi, ciężkiemi zarysy majaczył w zmroku warsztat tkacki z czółenkiem, uwikłaném w czarne nici zesnutego wątku.
Wieczór to był jesienny, ciemny i wietrzny. W mieszkaniu Dyrkowéj wesoły ogień palił się w piecowisku, a przed nim, w małym garnuszku, warzyła się skromna jakaś strawa. Czerwonawe błyski płomienia rozstrzeliły się po izbie, złociły drewniane kraty okien, ślizgały się po tkackim warsztacie, unosiły się chwilami pod wysoki sufit i ginęły tam w zagłębieniach półkolistych sklepień. W chwilach, gdy ogień rozpalał się najszerzéj, widać jeszcze było biegnącą dokoła ścian półkę drewnianą, a na niéj, ustawione rzędem ścisłym i długim, najrozmaitsze wyroby garncarskiéj sztuki: ogromne dzbany z powierzchnią szklistą i kunsztownie wyrabianemi uchami; polewane misy, z wnętrzem, przyozdobioném girlandami różnobarwnych kwiatów; garnki, oplecione całkiem siecią misternie malowanych zygzaków i arabesek; z gliny wyrabiane, a ku ozdobie ścian czy pieców służące, pyzate głowy dziecinne; skrzydlate konie, wspaniałe koguty, bajeczne smoki. Wszystko to, starannie snadź przechowywane i czyszczone, połyskiwało i różnemi barwami mieniło się pod ślizgającym się po ścianach blaskiem ognia. Przed ogniem zaś, w ciszy głębokiéj, która panowała w mieszkaniu, siedziały dwie kobiety.
Jedna z kobiet tych, Apolonia Dyrkowa, siedziała na drewnianym stołku i przędła; druga, malutka i nieco garbata, umieszczona na nizkiéj ławeczce, robiła pończochę i doglądała gotującéj się strawy.
Dyrkowa musiała być kiedyś piękną kobietą. Teraz jeszcze, gdy w sinéj grubéj spódnicy, własnego widocznie wyrobu, w białym fartuchu i kraciastéj chuście, skrzyżowanéj na piersi, siedziała w blaskach ognia prosta i wysoka, jedną ręką snując z więzi lnu cieniutką nitkę, w drugiéj, odchylonéj daleko, obracając wrzeciono, kibić jéj wyglądała kształtnie i silnie. Siwe włosy jéj, wysuwające się z pod białego czepca, srebrzyły się nad piękném, białém, z lekka tylko pomarszczoném, czołem; na białe, ściągłe policzki wybijał się lekki rumieniec, a wielkie oczy świeciły jeszcze świeżym błękitem źrenicy, i tym srebrnym połyskiem, który u starców zdaje się być śladem łez, wylanych przez życie, zarówno jak objawem niezgasłéj jeszcze energii. Usta Dyrkowéj, zwiędłe już i pomarszczone, posiadały zarys spokoju i słodyczy. U nóg jéj, zwinięty w kłąb olbrzymi, spoczywał wielki czarny brytan, wierny i stary stróż domowy.
Przędła i patrzała w ogień. Wzrok jéj był nieruchomy i zamyślony, ale po ustach wiły się uśmiechy miłych jakichś myśli. Wrzeciono warczało z cicha, za oknami szumiały drzewa, od kilkunastu wazonów, ustawionych u okna, w duszném nieco powietrzu rozchodziły się silne i ciężkie wonie piżma i geranium.
— No — po długiém milczeniu ozwała się stara kobieta — książę nasz chyba już dziś nie przyjedzie...
Mówiąc to, patrzała na siedzącą przy saméj ziemi i pończochę robiącą, garbatą, niepozorną istotkę.
— Wiész co, Ludwisiu, że spodziewałam się dziś księcia mego od samiuteńkiego ranka. Coś tak, jakby mi do ucha szeptało: dziś przyjedzie!
Głos jéj był dźwięczny i łagodny, sposób mówienia powolny i śpiewny.
Ludwisia podniosła na mówiącą małe, piwne oczy, które, zagłębione śród chudéj, żółtéj twarzy, posiadały wyraz na-pół pokorny, na-pół wesoły, i odpowiedziała:
— Pani codzień spodziewa się, że książę nasz przyjedzie, a tu już dwa tygodnie przeszły, jak nie był...
Stara skinęła głową z powagą i jakby niezadowoleniem.
— Nie był, prawda, ale to i cóż, że nie? Czy ty myślisz, że on ma czas na to, aby przy staréj matce siedzieć? Oho! nie taki on, jak inny, co to matczynéj spódnicy albo ojcowskiéj kapoty trzyma się przez całe życie obiedwiema garściami! On człowiekiem jest, z ludźmi tedy żyć musi. Pan z niego całą gębą, a panowie mają co innego do roboty, niż do matek starych i prostaczek jeździć wciąż i jeździć. On z wizytami jeździ, na wieczorach proszonych bywa i sam wieczory u siebie wydaje... A panienki... ha? cóż to? mało to one młodemu i pięknemu paniczowi czasu zabiorą! To nie nasze dziewczęta, którym dość łaski, kiedy gospodarski syn, przechodząc, zerknie na nie i żart jakiś z nich zrobi. Do panienek bogatych, wysoko urodzonych, takich, co to u trzewiczków obcasiki noszą na ćwierć łokcia wysokie, a stany sobie przepasują szarfami, szerokiemi na pięć dłoni, zalecać się trzeba długo, oj, długo, póki która z nich uśmiechnąć się, albo pod rączkę na spacer pójść, albo rączkę do tańca podać raczy. Zalecać się im trzeba, komplementy mówić, grać im na fortepianie, za sprawunkami ich chodzić... dziwne dziwy, powiadam ci, moja Ludwisiu, dziwne dziwy i facecye!... Młodemu to tak i życie na tém przechodzi... lata sobie koło ładnych kwiatków, jak motylek, aż ot utknie raz na jednym i przylgnie, i już nie odczepi się, żeby jak chciał... Wtedy basta, na zapowiedzi dał, na kobiercu stanął i ożenił się... klamka zapadła i mój złoty motyl koło jednéj już tylko żonki swojéj uwija się, dzieci hoduje i staréj matce czasem je w pięknéj karecie przywozi, ażeby wnukami oczy swoje pocieszyła... ale czasem tylko, czasem, bo paniątkom takim duszno było-by i nie zdrowo w starych izbach tych, w których pohodowali się ojciec ich i dziadowie, ale im hodować się nie wypada już... nie wypada!...
Tak prawiła stara. Prawiąc, stosownie do znaczenia różnych ustępów mowy swéj, uroczyście wznosiła do góry rękę kształtną, choć grubą i spracowaną, figlarnie mrugała powiekami, albo uśmiechała się z rozkoszą. Najrozkoszniéj uśmiechnęła się przy wzmiance o wnukach tych małych, które-to kiedyś ojciec ich przywozić do niéj miał w pięknéj karecie. Kiedy zaś opowiadała o motylu tym, co to krąży około kwiatów, aż zatrzyma się na jednym, przylgnie i basta! śmiała się nawet tak serdecznie, że aż błękitne źrenice jéj zwilgotniały, a różowe policzki zarumieniły się żywiéj. Mała, garbata Ludwisia, przez cały czas jéj mówienia, nie robiła pończochy, tylko, wlepiając w twarz jéj oczki swe, pełne na przemian podziwu i rozradowania, przechylała z boku na bok głowę i z cicha wtórzyła:
— A jakże! a jakże! oj, oj! co to! panicz taki!
Dyrkowa prząść zaczęła znowu, i na chwilę zamyśliła się głęboko. Oczy jéj, w górę wzniesione błądziły spojrzeniem po ustawionych pod ścianą garncarskich wyrobach.
— Aha! — rzekła do siebie tonem, oznaczającym wewnętrzny tryumf.
— Tak, tak, — mruknęła jeszcze i zaśmiała się z cicha. Potém jeszcze milczała chwilę, a wzrokiem wciąż wodziła po misach i dzbanach.
— Tak, tak, — powtórzyła i mówiła daléj;
— Ojciec i dziadowie jego porodzili się tu i pohodowali tu, w domu tym pracowali, harowali, i synków swych na pracowanie i charowanie nowe hodowali... Długo tak było, długo, aż i skończyło się przeze mnie, bo ja nie chciałam, żeby mój Rajmundek garnki lepił... powiedziałam sobie, że kiedy syn mój ma już być Dyrko, to niechże będzie Dyrko pan, nie Dyrko garncarz... Żebym była wyszła za Andrzeja Rąbskiego, została-bym szlachcianką i syn mój byłby szlachcicem, a kiedy już tak stało się, że na całe życie moje zostałam na dole, niech-że dziecko moje przynajmniéj w górę pójdzie! Tak powiedziałam i tak zrobiłam... Nie jemu to garnki lepić, nie jemu! Dość już dziady i ojciec jego garnków nalepili.
Ludwisia oczy podniosła i, patrząc na półkę, ostawioną glinianemi naczyniami, głupowato zaśmiała się.
— Ale, że pięknie oni garnki lepili, to pięknie! prawda pani?
Dyrkowa, z powagą i dumą pewną, głową skinęła.
— A jakże! — odrzekła, — na całą gubernią, a może i na całą Litwę i Koronę, garncarzy takich, jak Dyrkowie, nie było. Na rzemiośle tém zęby zjadali i fortunki wcale uczciwe robili. A przytém było tam nieraz i honoru trochę. Ot, na ten przykład, kiedy pradziad Mateusza mego wynalaył był taką formę dzbanów, jak oto tamten, co w samym rogu stoi, widzisz?...
— Aha! — twierdząco mruknęła Ludwisia, i na dzban wskazany patrzała.
Dzban to był w istocie taki, że mógł-by śmiało i zaszczytnie figurować na wystawie jakiéjś krajowych starożytności i przedwiekowego krajowego przemysłu. Gliniany przedmiot ten był niemal dziełem sztuki. Kształt miał wysmukły, do kształtu urn zbliżony, wygięcie dzioba pełne wdzięku, a powierzchnią blado-różową, owiniętą wieńcem z wypukłych zielonych liści.
Dyrkowa prawiła daléj:
— Otóż, kiedy pradziad Mateusza mego pierwszy dzban taki zrobił i pojechał z nim do wojewody, niepamiętam już jakiego, wojewoda dał mu za niego sto dukatów złotem...
— Sto dukatów zło-tem, jak lo-du! — powtórzyła, — a w dodatku poklepał go po ramieniu i powiedział: „Imci panie Dyrko! Waszmość jesteś mistrzem w sztuce swojéj, i temi oto wyrobami rąk swoich honor krajowi przynosisz!” Pradziad Mateusza mego zrobił potém dzbanów takich tysiące może, i wszystkie wielkim panom i urzędnikom rozsprzedał! Powiadali ludzie, że to go w dumę wzbiło, i że, z powodu tych dzbanów swoich, głowę, tak wysoko nosił, jakby pan jaki! Ale to chyba kalumnią było, bo przecież, gdyby dumnym był, nie pozwoliłby na to, aby syn jego garncarzem został...
— I! — potwierdziła Ludwisia, — nie pozwoliłby pewnie!
— A ot! — rzuciła Dyrkowa, — nietylko syn jego, ale dwóch synów garncarzami zostało. Jeden z synów tych był dziadem Mateusza mego rodzonym, a drugi stryjecznym. Owóż ten stryjeczny dostał po ojcu, jak ludzie mówili, talent. Te misy, malowane w kwiaty, on piérwszy w całéj Koronie i Litwie robić zaczął. Nieboszczyk Mateusz mój, świéć panie nad duszą jego, opowiadał mi, że biedaczysko osiwiał jak gołąbek, nim nauczył się róże te i maki na glinie malować. Zatoż malował ładnie i trwale, niéma co powiedzieć, bardzo trwale! kto-by to powiedział, że ot ta misa... widzisz?...
— Aha! — potwierdziła Ludwisia.
— Że ot ta misa, z tym wianuszkiem róż we środku, sto lat już, jak zrobiona!
— Sto lat! — wykrzyknęła piskliwie mała istotka.
— A jakże! sto lat i jeden jeszcze! a dzban ten, z girlandą z liści, zrobiony temu lat sto i trzydzieści dwa...
— Jezusie Panie! na zbawienia ludzi grzesznych umęczony! a dlaczegóż te czerepy tak długo tu stoją? Czy to nieboszczyk pan Mateusz, świéć Panie nad duszą jego, sprzedać ich nie mógł?
— Zapewne, że nie mógł! o! dla Boga! o co łatwiéj, jak o sprzedanie takich pięknych rzeczy! ale w familii Dyrków taki był już zwyczaj, że kiedy Dyrko który zrobił piękną jaką robotę i osobliwą, rozumiész? osobliwą, to jeden exemplarz zostawiał w domu. Exemplarz, moja Ludwisiu, to jest jedna rzecz z tych wszystkich, które są zrobione... naprzykład, kiedy ja kopę talek uprzędę, to każda talka jest exemplarz, rozumiesz?
— A no, — skinęła głową Ludwisia.
— Owóż po każdym Dyrce, który rozumniejszym był od innych i miał talent, został się w domu jeden exemplarz osobliwéj jakiéj roboty... ot, po pradziadku Mateusza mego dzban ten prześliczny, po stryjecznym dziadku — te misy, malowane w kwiaty; po stryju — te garnki z arabeskami; po ojcu rodzonym — te oto wyobrażenia ptaków i zwierząt różnych, a wszystkie te exemplarze chowały się w familii pod wielką opieką żon Dyrkowych... To téż i ja, kiedy z Mateuszem moim piérwszy raz do domu tego weszłam, pokazał on mnie palcem caluteńką tę półkę, i powiedział: „Widzisz, Polciu, to jest historya familii naszéj, na ścianach naszego domu robotami rąk naszych pisana!” a potém przykazał: „pilnuj mi tego wszystkiego, jak oczu w głowie.” Pilnowałam, i z historyi familii Dyrków żadne słóweczko nie zginęło, i do śmierci mojéj nie zginie.
Mówiąc to, wodziła wzrokiem po dzbanach, misach i garnkach, a oczy jéj nabierać zaczęły wyrazu smutnéj trochę tkliwości.
— Życie przebywałam, na czerepy te patrząc, — szepnęła. — Patrzałam na nie, gdym młodą i świeżą była, gdyby róża i z Mateuszem moim nad kołyską pierworodnego mego Antolka siadywała; patrzałam na nie, kiedym pierworodnego mego do trumny stroiła... patrzałam na nie, kiedy mój średni, Fortunek pod okiem mojém uczył się kwiatki i warzywo sadzić, i kiedy, w goryczce śmiertelnéj leżąc, rączyny swoje wychudłe na szyję móję zarzucał... patrzałam na nie, kiedy Mateusz mój kochanką swoją i lubcią mię nazywał, i kiedy oczy swe do snu wiecznego zamykał... Oj! garnki to niby, garnki... nieżywe, gliniane czerepy, a jednak świadki doli méj i niedoli, pustot moich młodych i łez macierzyńskich i żoninych...
— Pani! pani! — piskliwie zawołała mała, żółta ta twarzyczka, ku płomieniom zbliżona, — kartofelki czas jeść... już ugotowały się zupełnie.
— Czas! no, to odstaw od ognia i w miskę włóż. Choć mnie i jeść nie chce się, taka zmartwiona jestem, że księcia mego dziś znowu nie zobaczę... I pan Andrzéj nie przywlókł się jakoś dzisiaj... no, może jeszcze przywlecze się... godzina nie późna...
Jak na zawołanie, wiszący w kącie izby wielki zegar, z bukietem róż na cyferblacie, wybijać zaczął godzinę. Uderzył razy ośm.
— Ósma, — pisnęła Ludwisia, która z garnkiem, pełnym ugotowanych kartofli, stała przed piecem, dopóki zegar bić nie przestał, — ósma... chwała Bogu, za godzinę już spać...
— Ciii! — syknęła Dyrkowa, — słuchaj!
Pochyliła ucho do okna.
— Słyszysz?
— Słyszę! słyszę!
— Turkot?
— Turkot! turkot!
— Coraz bliżéj!
— Bliżéj! bliżéj!
Wyrazy te zamieniały szeptem, jak bywa zawsze w chwili niespokojnego oczekiwania i nasłuchywania niemal trwożnego.
— Książę nasz! — zawołała nagle i głośno Dyrkowa.
— Książę nasz! — wrzasnęła Ludwisia, głosem takim, jakby ją kto mordować usiłował, garnek z kartoflami postawiła na powrót przed ogniem i z rozstawionemi ramionami poczęła, jakby nieprzytomnie a widocznie szukając czegoś, kręcić się po izbie.
— Świecy! — wołała Dyrkowa — Ludwisiu, bierz świecę i ze światłem spotkaj księcia mego na progu! Ja nie mogę, bo reumatyzm mój w nodze... Ludwisiu! Ludwisiu! aj ty, nieprzytomna dziewczyno... świecy-żeż, świecy... poświeć! a to jeszcze upadnie w ciemnéj sieni i zabije się...
— Świecy! świecy! — piskliwym głosem wtórowała Ludwisia, kręcąc się wciąż po izbie — a to skaranie Bozkie! gdzie świeca? Jezu Panie! za zbawienie ludzi grzesznych... oj nieszczęśliwa godzina... ot jest! jest! już jest! jest!
I z ogarkiem świecy, tkwiącym w mosiężnym lichtarzyku, biegła ku ognisku, ale Dyrkowa z rąk jéj wyrwała lichtarz i ogarek.
— Łojowa świeca! mosiężny lichtarz! czyś ty zwaryowała! czy ty Boga w sercu swojém nie masz! Świeca na przyjazd księcia w szafie stoi, stearynowa w srebrnym lichtarzu... w szafie... mówię ci, w szafie...
Ludwisia, zamiast do szafy, biegła do beczki z wodą. Dyrkowa sama roztworzyła drzwi szafy ze stukiem nadzwyczajnym i, galopem przebiegłszy izbę, knot stearynowéj świecy do ognia przytknęła. W téj saméj chwili na dziedzińcu zaturkotało, zaszczekało, zaświeciło. Dwie błyskawice przeleciały za oknami i stanęły przed progiem domu, złocąc dokoła bruk podwórza. W świetle błyskawic tych uwijała się, szczekała i obrożami dzwoniła para złocistych zwierząt. Para zwierząt innych stukała o bruk kopytami. Rajmund Dyrko z karoszami swemi, seterami, stangretem w liberyi i dwiema latarniami u kawalerskiego powoziku, przybył w progi ojców swoich.
— Mama zdrowa? — ozwało się tuż przed drzwiami pytanie, wymówione głosem dźwięcznym i donośnym.
Z progu sieni piskliwy i drżący od wzruszenia głosik kobiecy odpowiedział:
— Zdrowa! zdrowa! a jakże! chwała Bogu!
Dyrkowa, stojąca u drzwi kuchennéj izby, pytanie syna usłyszała i twarz jéj stanęła cała w płomieniach radości.
— Zdrowa — szepnęła — zdrowa jestem, robaczku ty mój najmilszy!
Nie domówiła jeszcze wyrazów tych, gdy w drzwiach szeroko rozwartych stanął przybyły. Świetne to zjawisko. Wysoki i kształtny mężczyzna miał lekko na ramieniu zarzucone pyszne futro niedźwiedzie, a na głowie błyszczący cylinder. Futro roztwierało się z przodu szeroko i ukazywało balowe ubranie, złożone z czarnych inexprymablów, połyskujących jak szkło bucików, fraka, kamizelki prawie niewidzialnéj i ukazującéj szeroki przód koszuli śnieżnéj, cieniutkiéj i bogato haftowanéj. Na czarném suknie świecił gruby łańcuch złoty od zegarka, a wśród haftów koszuli tkwiła szpilka, utworzona z rączki złotéj trzymającéj serduszko z brylantem.
W progu jeszcze zdjął z głowy kapelusz, niedbałym ruchem strząsnął z ramion futro, które zsunęło się na stojącą za nim Ludwisię i o mało jéj ciężarem swym nie przygniotło, potém schylił się przed matką i pocałował ją w rękę. Dyrkowa objęła głowę jego ramionami, do piersi swéj ją przycisnęła i drżące nieco usta zatopiła na chwilę w jasno-płowych włosach syna, od których wiał szeroko zmieszany zapach jaśminu i fryzyerskiego żelazka.
— No! przyjechałeś, lubciu! — przemówiła nakoniec — przyjechałeś! tak dawno cię nie widziałam. Nie wiem, czy to moje oczy tak widzą, czy naprawdę wyrosłeś jeszcze trochę przez te dwa tygodnie! Ty bo wydajesz mi się coraz wyższym! No, ale siadaj! siadaj-że! odpocznij sobie trochę u staréj matki! Ludwisiu, krzesła, krzesło-żeż, Ludwisiu! podaj, księciu naszemu krzesło.
Ludwisia kręciła się znowu po izbie tak, jak przed kilku minutami i, porwawszy z kąta drewniany stołek, niosła go ku ognisku. Dyrkowa wyrwała jéj z rąk stołek, pobiegła do drugiéj izby i wyniosła krzesło, z poręczą kratkowaną i spłowiałym perkalem wybite. Rajmund tymczasem stał na środku izby, z miną człowieka, który nie widzi i nie słyszy nic wkoło siebie, pochylił głowę i zatopił się cały w poprawianiu jakiegoś szczegółu swéj toalety.
— Niech ją dyabli wezmą! — mruknął — ta trupia główka zsuwa mi się zawsze z kółka! jeszcze ją kiedy zgubię.
Przy zegarku jego wisiały z różnych materyałów zrobione: serce, kotwica, chart, armatka i trupia główka.
Dyrkowa stanęła naprzeciw syna i, z rozpostartemi ramionami, oglądała go od stóp do głowy.
— Ależ bo wystroiłeś się dziś, mój Raju! — zaczęła — jak z igły zdjęty! Czy to do staréj matki w zaloty w takich elegancyach przyjeżdżasz?
Młodzieniec skończył sprawę swą z trupią główką, wyprostował się i odpowiedział:
— Jadę na bal, moja mamciu, a przed balem znalazłem minutkę czasu i do mamci zajechałem!
— Minutkę! — żałośnie wymówiła Dyrkowa — no, cóż robić? cóż robić? dobrze i to. Ja cię nie zatrzymuję przy sobie, dziecko ty moje! Szczęście to już dla mnie, że cię przez minutkę zobaczę. A do kogóż ty na bal jedziesz?
Usiadła na stołku i wpatrywała się w syna, siedzącego na krześle, jak w tęczę.
— Dziś bal u Morskich. Nie chciałem tam jechać, bo to arystokracya wielka, a ja arystokratów cierpiéć nie mogę; ale Józio Morski gwałtem wymógł ode mnie słowo. Panna Pelagia Morska jest panną na wydaniu... rozumié mama? Brat, jak może, ciągnie młodzież do domu...
— Rozumiem, rozumiem — z domyślnym uśmiechem odparła matka — no, a ładna-ż to panna? co — I mrugnęła filuternie ku synowi.
— Bardzo ładna! — niedbale odrzucił syn.
— A posażna? co?
Rajmund odął wargę i zdawał się namyślać.
— Morscy majętni ludzie, ale troje dzieci mają. Nie sądzę, żeby panna Pelagia więcéj posagu miała, jak trzysta tysięcy złotych.
— Trzysta tysięcy! — zawołała Dyrkowa — ależ to, lubciu, posag śliczny!
— Trzysta tysięcy! Jezu Panie! — zajęczała Ludwisia, która, na nizkiéj ławeczce swéj siedząc, z wytwornego młodzieńca oka nie spuszczała.
Rajmund uśmiechnął się.
— Cóż to znaczy! — rzucił niedbale.
Kobiety osłupiały ze zdziwienia i milczały chwilę.
Wkrótce jednak Dyrkowa zawołała:
— Ale ja sobie gadu, gadu, a zapominam, że ty, lubciu mój najmilszy, zjadł-byś co u mnie może, albo wypił...
Spojrzała na garnek, stojący u ognia, i ze zmieszaniem widoczném zaczęła:
— Kartofelkami memi częstowała-bym cię, ale nie wiem...
— Dziękuję mamci, jeść mi się nie chce...
— No, to herbatki może! Zaraz będzie! Ot już Ludwisia nastawia samowar.
— Dziękuję mamci! herbatę u Morskich pić będę. Teraz jeszcze za wcześnie!
— Wcześnie? — zaśmiała się Dyrkowa i wstrząsać głową zaczęła — u nich jeszcze wcześnie! Dziewiąta godzina wnet wybije.
— Wnet już i spać pora! — pisnęła z za pleców Dyrkowéj Ludwisia.
— Co kraj to obyczaj! — zaśmiał się syn — mama w innym kraju żyje, a ja w innym.
— W innym! zupełnie innym! — z radością pochwyciła stara; — ale twój kraj piękniejszy od mego, jak słonko on złoty i jasny. Dość na ciebie spojrzéć żeby widziéć, jaki to kraj, w którym ty żyjesz...
Młodzieniec przebierał znowu w palcach serce, kotwicę, charta, armatkę i trupią główkę.
— Ja do mamci dziś przyjechałem — zaczął — z wiadomością i interesem...
— Z wiadomością! mówże, mów, lubciu mój! może, broń Boże, zła wiadomość jaka!
— Dobra! dobra! niech mamcia będzie spokojną! U mnie, dzięki Bogu, żadnych złych wiadomości nigdy niéma.
Wyprostował się, ręce w białych rękawiczkach na kolanach oparł, spojrzał matce w oczy i z filuternym uśmiechem przemówił:
— Niech mamcia zgadnie, jaki ja tytuł dziś dostałem?
Dyrkowa poruszyła się na stołku swym, jak gdyby na rozżarzonych węglach siedziała.
— Tytuł! jakiż to tytuł! mówże, lubcin mój, mój! takam ciekawa!
— Nazwano mię dziś Milordem — śmiejąc się niby, ale z widoczném uszczęśliwieniem, wyrzekł Rajmund.
Dyrkowa szeroko oczy otworzyła.
— Cóż to znaczy? — zapytała — co takiego Milord? urzędnik jaki, czy co?
— Milordami nazywają się wielcy panowie angielscy. Otóż mnie nazwano Milordem dlatego, że jestem podobno typem wielkiego pana angielskiego.
— Aha! to tak samo, jakby cię na ten przekład nazwano księciem albo grafem.
— A tak samo, tylko, że jeszcze lepiéj, bo angielscy wielcy panowie mają najwięcéj dynstynkcyi i, jakby to powiedziéć, najwięcéj szyku ze wszystkich wielkich panów na świecie.
— Najwięcéj szyku! no, patrzcie! jacy to ci Anglicy! wszystkie inne narody zakasowali. Ciebie tedy nazwano Milordem dlatego, że masz najwięcéj szyku?
— Ja mamie opowiem, jak to było — rzekł świeżo kreowany lord onwilski.
— Opowiedz, Raju mój! opowiedz detalicznie tylko, tak jak było!
— Widzi mama, graliśmy wczoraj w karty: ja, Józio Morski, Edzio Kolicki i Teoś Taczkiewicz... ten, co to w rządzie gubernialnym służy i mnie małpuje. Ja zrobiłem sobie czamarkę szamerowaną i on sobie zrobił taką samę; ja kupiłem od Józia dwa setery i on sobie zkądś zdobył choć jednego... Śmieszny chłopiec, ale bardzo poczciwy. Otóż graliśmy w karty, z początku w preferansa, ale potém, niechcący jakoś, zrobił się stosik... wié mamcia? na prawo i na lewo! Byłem w humorze do grania i grać zacząłem grubo. Ale los mój nie był w humorze. Co postawię na kartę jaką dziesięć, albo dwadzieścia pięć rubli, to i przegram. Przegrałem tak rubli dwieście. No, mówię: dama pikowa, czyli brunetka, zawsze mi sprzyjająca. — Przegrałem! Józio, który bank trzymał, patrzy się na mnie, a ja nic, jakby to nie o moje pieniądze szło. — Dama karowa, czyli blondynka czuła! Au rébours! — Przegrałem! Józio patrzy na mnie. A ja nic. Ani brwią nic poruszyłem, Taczkienicz stał koło mnie i także przegrywał, a co przegrał, to krzyknął: Jezus Marya! albo: niech licho porwie! Rzucał się, marszczył się i karty darł ze złości. Józio spojrzał na niego i z cicha powiedział: quel mauvais genre! Ja to usłyszałem i pomyślałem sobie: poczekaj-żeż, pokażę ja tobie, jakim to ja bon genre być umiem. Ja nie Taczkiewicz! — Dama trefl czyli szatynka melancholiczna! Wabank z wchodem! — mówię. Przegrałem. Wyjąłem pugilares i położyłem przed Józiem ośmset pięćdziesiąt rubli. On patrzy się na mnie, a ja nic. Zanuciłem sobie: „Ujrzałem raz i kocham już!” Odszedłem od stołu i przed lustrem stanąłem. Józio wtedy wstał także, poszedł do mnie i poklepał mię po ramieniu. No — rzekł — Anglik z ciebie! — Potém zapytał się Edzia Kolickiego: prawda, że nasz Rajcio zupełnie do Anglika podobny? a Edzio odpowiedział: a prawda, włosy ma nawet takie, jak u Anglików, i angielskie faworyty nosi. Prawdziwy z niego Milord! — Od téj chwili Józio, Edzio i Teoś inaczéj nie nazywają mnie, jak Milordem; rozeszło się to już nawet po mieście i kiedy dziś przyjechałem z wizytą do pani Kolickiéj, przywitała się ze mną: dzień dobry, Milordzie. Ażeby mamcia wiedziała, jak ona to ładnie powiedziała! Młodziutka mężateczka! kobiecina jak cukierek!
Skończył i, delikatnie rozstrzępiając palcami długie płowe swe faworyty, z pochyloną nieco głową przypatrywał się im uważnie.
Dyrkowa siedziała z miną osoby, która nie wié sama, czy cieszyć się ma, albo martwić.
— Ośmset pięćdziesiąt rubli — wymówiła nakoniec i coś jakby westchnienie pierś jéj podniosło.
Za plecami jéj ozwało się westchnienie drugie, zmieszane z cichym, osłupiałym jakby szeptem.
— Jezu Panie! za zbawienie ludzi grzesznych...
— Powiedz-że mi, mój Raju, czy ty naprawdę pieniędzy tych nic a nic nie żałowałeś...
Milord wyprostował się.
— Już to, moja mamciu, czy ja ich żałowałem, albo nie, to moja rzecz; ale, broń Boże, w dobrém towarzystwie okazywać tego żalu nie można. U nas jest prawidło takie. Człowiek z dobrém wychowaniem, choćby ostatnią koszulę przegrywał, ani brwią poruszyć nie powinien. Najwięksi panowie nawet nie zawsze mają taką moc nad sobą, ale ja mam...
Wstał i stanął w całéj okazałości postawy swéj i w całym blasku stroju, który większéj jeszcze świetności nabierał od tła izby, pełnego pierwotnéj niemal prostoty, od pierwotnie prostego ubrania staréj matki i od płomieni ogniska, które oblewały go całego złotą powodzią.
— Tak — rzekł — ja tak zawsze. Przegrywam, czy wygrywam, wszystko jedno! Oka nie zmrużę, ręki nie poruszę, brew mi nie drgnie. Wyprostuję się, oczy przymrużę, jakby mi się spać chciało, i tak stoję. Za to téż zostałem Milordem; no, i za faworyty także, i za karosze moje zapewne, wyżły angielskie, komfort apartamentu mego, słowem: za wszystko.
— Za wszystko! — splatając ręce, jak echo powtórzyła Dyrkowa — to i chwała Bogu, że nazywają cię wielkim panem za wszystko! Tak i być powinno! Tego ja i żądałam! A teraz, Rajciu mój, mów-że mi swój interes. Wiadomość, dzięki Bogu, dobra była, jakiż to będzie interes?
— Interes nie będzie zły — odparł Milord — niech mamcia będzie łaskawa, da mi tysiąc rubli!
Dyrkowa posiadała snadź na równi z synem sztukę panowania nad sobą, bo nie objawiła niczém, aby żądanie syna złe wrażenie na niéj sprawić mogło. Oczy jéj tylko zamigotały trochę i wargi zaledwie widzialnie drgnęły. Uśmiechnęła się jednak niby filuternie i, opierając dłonie na kolanach a ku twarzy syna podnosząc wzrok niby poważny, zapytała:
— A na co tobie to pieniądze potrzebne? przyznaj się. Jeżeli na co dobrego, to dam, a jeżeli, broń Boże, na grzech jaki, to i nie dam.
— At grzech! nie grzech, ale głupstwo! Józio, Edzio i Teoś nasiedli na mnie, ażebym wieczór kawalerski wydał, niby to na to konto, że Milordem zostałem. Przyjęcie więc kosztować będzie, a przytém będziemy grać i pewnie Józiowi pożyczyć coś przyjdzie, bo on często pożycza, a odmówić mu nie wypada.
— Nie wypada, nie wypada! — potwierdziła Dyrkowa. — Bogaty panicz... odda pewnie, przytém przyjaciel twój i siostrzyczkę piękną ma...
— A czy wypada mi przyjaciołom wieczorku odmówić, kiedy napierają się go?...
Dyrkowa myślała.
— Nie wypada — rzekła po chwili, głowę z boku na bok przechylając — nie wypada...
— A czy wypada mi przy stole gry stanąć, kiedy wszyscy grać będą, nawet Taczkiewicz...
— Hm, może-by to i dobrze było, żeby tak zrobić... ale sama wiem, że tobie nie wypada...
— Widzi mamcia! niech-że więc mamcia da mi te pieniądze, bo już blizko dziewiątéj, a o wpół do dziesiątéj muszę być u Morskich, wprzódy zaś jeszcze zajadę do fryzyera, bo mi jakoś nie tęgo włosy ufryzował i poprawić je trzeba...
Przez chwilę jeszcze Dyrkowa nieruchoma na stołku swym siedziała. Zdawało się, że wstać było jéj ciężko. Wstała jednak, wzięła świecę i, milcząc, poszła do przyległéj izby. Za nią, strzępiąc palcami faworyty swe i przypatrując się im, poszedł Milord.
Nie wracali długo. Mała garbata istotka, która sama jedna na niziuchnéj ławeczce swéj w izbie pozostała, słyszała z-za drzwi przymkniętych otwieranie i zamykanie skrzyni, szepty krótkie i długie głośne pocałunki, wesoły śmiech Milorda i przyciszony, rozkoszy pełen, chychot Dyrkowéj. Wyszli nakoniec rozpromienieni oboje i coś jeszcze do siebie szepcący. Z szeptu Dyrkowéj do uszu Ludwisi doszły słowa:
— Tak, tak, lubciu mój! pora, żebyś sobie żoneczkę wybrał, pora! mnie gwałtem wnuków, a tobie nowego zapasiku pieniążków potrzeba! Czy ty to słyszysz?
— Słyszę, mamciu, i wybiorę wkrótce; zobaczy mama, że wybiorę! tylko wprzódy majątek kupię.
Dyrkowa palcem za siebie wskazała.
— Oj! — szepnęła żałośliwie nieco — kiedy bo tam już na kupienie majątku niéma... chyba-by tyci malusi był, a tobie przecież wielkiego trzeba.
— Kamienicę tamtą sprzedam, a majątek kupię — niedbale odparł Milord i na zakończenie rozmowy rękę matki pocałował.
W téj saméj chwili otworzyły się cicho drzwi od sieni i naprzeciw rozmawiającéj pary wsunęła się naprzód mała przyćmiona latarka, a za nią szczupły, niepozorny człeczyna, w długim surducie orzechowego koloru i w staréj czapce z wykrzywionym daszkiem.
— Niech będzie pochwalony — zaczął.
— Aha! pan Andrzéj — zawołała Dyrkowa — na wieki wieków.
Andrzéj Rębski stał chwilę przy drzwiach, zdziwiony czémś widocznie.
— Cóż to dziś za illuminacya i feta u jejmości — zaczął — stearynowe świece w srebrzystych lichtarzach płoną... samowar kipi...
Nagle zamilkł i wlepił wzrok w Milorda, jakby w téj chwili obecność jego spostrzegał.
— A! — zawołał — pana i dobrodzieja mego... witam! szacunek mój składam, do nóżek ścielę się! Prawda! toć to ekwipaż przed drzwiami stoi ze stangretem, latarniami, psami i różnemi bombartami! Powinienem był domyślić się, jakiego-to gościa imć pani Apolonia u siebie przyjmuje. Ale ja, prosty człek, około świetności tych przeszedłem, nie myśląc nad tém, kogo-to one po tym padole płaczu wożą! Pan dobrodziéj już ucieka?
Ostatnie wyrazy spowodowały poruszenie Milorda, szybko i z zasępioną nagle twarzą zmierzającego do drzwi. Nie mógł jednak ominąć gościa matki swéj, który stał przed samym progiem i rękę do niego na powitanie wyciągał.
— Niechże mam szczęście uścisnąć dłoń pana dobrodziéja! — mówił, kłaniając się.
Nagle cofnął rękę i zawołał:
— O! białe rękawiczki, a łapa moja mokra od deszczu i otarta o tę załojoną latarkę... Czy to teraz modnie wieczorami białe rękawiczki przywdziewać?
— Książę mój na bal jedzie — wesoło wtrąciła Dyrkowa.
— Aha, na bal. Czy i wyżły pańskie na bal także jadą?
Pytanie to zadał z zupełną powagą.
— Nie, — odburknął Milord — psy ze stangretem wrócą do domu.
Ze słowami temi wyszedł, a za nim podreptała Ludwisia ze świecą.
Człeczyna w orzechowéj kapocie teraz dopiero zgasił latarkę swą, zdjął z głowy czapkę i, ostrzepując ją z kropel deszczu, półgłosem mówił:
— Ze stangretem! stangret! stangret w liberyi! trzeba będzie przyjrzéć się kiedykolwiek, jaki tam herb na liberyjnych guzikach wyryty: garnek czy makotra.
— No, siadaj-że, panie Andrzeju, siadaj i nie psuj mi humoru gderaniem swojém — ozwała się Dyrkowa — ja dziś taka szczęśliwa jestem, jakbym Panu Bogu nogi uścisnęła. Milorda mego widziałam!
— Kogo znowu? kogo? — zapytał gość, siadając przed piecem i ciemne grube dłonie swe przed ogniem wygrzewając — cóż znowu za Milord do jejmości z zielonych niw Albionu przyjeżdżał?
— Z zielonych, czy nie z zielonych, ale przyjeżdżał — odparła Dyrkowa, len do przęśnicy przymocowując i, z filuterném trochę na gościa spojrzeniem, dodała: — Gdyby pan Andrzéj nie był starym gderaczem i do chłopca mego, licho wié za co, wciąż nie czepiał się, to-bym historyą całą opowiedziała...
Widocznie było, że pałała żądzą opowiedzenia historyi o pasowaniu syna jéj na angielskiego magnata.
— Opowiadaj pani, opowiadaj? — rzekł gość — słucham obydwoma uszami i ani słówkiem nie przerwę!
Dyrkowa opowiadała, a gość słuchał z uwagą i powagą zupełną.
Andrzéj Rębski, wśród mieszczan onwilskich, pomiędzy których wmieszał się, był osobistością bardzo wydatną. Miał on w mowie i powierzchowności swéj dziwną mieszaninę grubości ze wniosłością, zgryźliwéj złośliwości z prawdziwą słodyczą. Twarz jego pociągła była, żółta, zwiędła i okryta u dołu krótkim siwiejącym zarostem.
Usta jego, wązkie i nieco wklęsłe, układały się często w zarys złośliwéj goryczy; oczy zaś posiadały wyraz, zwykły samotnikom, długie dnie spędzającym z własnemi tylko myślami. Zamyślone to były oczy, nieruchome najczęściéj, szklistą powłoką okryte. Niekiedy z-za szklistéj powłoki téj strzelał z siwéj źrenicy błysk zapału lub gniewu, albo przeglądała głęboka, łagodna tkliwość.
Ze spojrzeniem nieruchomém, z dłońmi do ognia zwróconemi, wysłuchał on opowiadania Dyrkowéj, i dopiéro, gdy skończyła je, parsknął głośnym i długim śmiechem. Z ręki Dyrkowéj wypadło wrzeciono. Szeroko oczy otworzyła, potém oblała się rumieńcem gniewu; nie wybuchnęła jednak, jakby zmiarkowała się i, zamiast ofuknąć gościa za śmiech jego, zawołała:
— Ludko! dajże herbaty! — i dodała: — Ot, niech pan Andrzéj herbatą śmiech swój zapije. Z czego tu śmiać się? Jegomość do chłopca mego jak cierpisz coś, tak cierpisz! Ciekawam, co mu do zarzucenia masz?
Rębski przestał śmiać się, i lekceważąco skinął ręką.
— Co to już o tém gadać! Gadałem ja już o tém pani Apolonii niemało, i nic nie wygadałem. Żebym tak jeszcze piérwéj był do Onwilu przyjechał, zrobił-bym może cośkolwiek i z jejmością, i z chłopcem. Ale gdzie! jakem przyjechał, do panicza ani przystępu już nie było: cztery klasy skończył, na fortepianie grał i, we własnéj kamienicy mieszkając, rządził się, jak sam chciał... Próbowałem ci ja, próbowałem... ale...
Rzucił znowu ręką i powoli wydeklamował:

Nie siać tego pola, które źle zorane,
Nie wyuczyć dziecka, które źle chowane!

Dyrkowa zdawała się nie słuchać nawet mowy starego. Była snadź przyzwyczajoną do gderania i wyrzutów jego, i nic sobie z nich nie robiła. Z pomocą Ludki ustawiła na stole kartofle, które z powodu wizyty Milorda rozgotowały się zbytecznie, a przy samowarku i szklankach położyła bochen razowego chleba.
— Przysuń się, panie Andrzéju, do stołu, — rzekła, — będziemy jedli, pili, i o starych czasach gawędzili.
— Dziękuję, — odrzekł Rębski, — już wieczerzałem.
— Cóż pan Andrzéj na wieczerzę jadłeś?
— Jak zawsze: chleb i mleko.
— Czy to panu Andrzejowi na szklankę herbaty nie stać?
— Czemuż-by nie? ale ja od miodu już przywykłem nie dla tego żyć, aby jeść, ale dla tego jeść, aby żyć.
— Wiem, wiem, — przyjaźnie uśmiechnęła się Dyrkowa, — jegomość zawsze o tém tylko myślisz, żeby jak najwięcéj ludziom rozdać, a sam lada okruszyną obchodzisz się.
Przelewając herbatę ze szklanki do wielkiego fajansowego spodka, Dyrkowa zapytała znowu:
— Dlaczego to pan Andrzej tak późno dziś do mnie przyszedł?
— Zabakałarzyłem się z dzieciakami memi, — weseléj odparł stary, — a potém otworzyłem sobie książczynę jakąś, i tak zeszło. Był-bym dziś nawet nie przyszedł wcale, gdyby nie stare przyzwyczajenie gawędzenia co wieczór z sąsiadką...
— Że téż panu Andrzejowi chce się tak całe życie bakałarzyć z dzieciakami, — rzekła Dyrkowa.
Stary zaśmiał się z cicha ale wesoło.
— Ofiarowałem się już tak od piérwszéj młodości mojéj, — odparł, — i votum to spełniać będę do śmierci.
Dyrkowa ze spodkiem, pełnym herbaty, w ręku, wpatrywała się w starego takiemi oczyma, jak gdyby go piérwszy raz w życiu widziała. Po chwili rzekła:
— Choć mnie pan Andrzéj nieraz to mówił i tłómaczył, ale ja do tego czasu zrozumiéć nie mogę, jakim sposobem obywatelski syn, panicz, mógł sobie takie życie obrać... Toż ja pamiętam, jak jegomość w sąsiedztwo nasze, do téj wiejskiéj szkółki, przyjechałeś. Młody byłeś, nieubogi i uczony podobno, a między chłopami osiadłeś, ażeby dzieci ich nauczać. I tam już byłeś póty, póki było można, a jak już nie było można, przyjechałeś do miasta i mieszczańskie znowu dzieci uczysz... Oj! panie Andrzeju! Jegomość albo święty jesteś, albo, z przeproszeniem, waryat...
Rębski zaśmiał się znowu, ręką machnął i odrzekł.
— Ani ja święty, ani ja waryat, tylko człowiek, i mam w sobie ludzkie myśli, chęci i uczucia. Kiedy młody byłem, miałem towarzyszy, takich samych jak ja. Szlachcicami byliśmy wszyscy, nieubodzy i z trochą nauki w głowie. A kiedy przyszło nam w świat wyruszyć, zapytaliśmy się siebie: co my na świecie robić będziem? A potém: co téż na świecie najpilniejszego jest do roboty? I rozeszliśmy się po kraju, ażeby powinność naszę pełnić. Taki był wtedy duch czasu, takie ambicye i żądania rosły w sercach młodzieńców. Ślubowaliśmy sobie miłość dla ludzkości cierpiącéj, a srogość dla samych siebie. Srogość i czystość! Jedni dotrzymali ślubów swych po koniec życia, drudzy łamali je piérwéj czy późniéj; ale powiadam ja jejmości, że ci nawet, którzy przez ułomność natury ludzkiéj złamali je, szczęśliwi byli, bo raz w życiu przynajmniéj w sercu swém Boga mieli, i raz chociaż świeciło przed nimi słońce wielkiego celu.
Mówiąc to, rozgrzał się stary i uniósł. Wyprostował się i oczy jego błysnęły gorąco pod siwemi brwiami.
Mówił-by tak dłużéj jeszcze, ale Dyrkowa, która, ze spodkiem do ust przytkniętym, wlepiała w niego wzrok na-pół zdziwiony, na-pół rozrzewniony, przerwała:
— Mój panie Andrzeju! Jegomość jesteś poczciwym człowiekiem, i to, co robisz dla ludzi, z dobrego serca płynie; ależ nie wszyscy ludzie w świecie na jeden stworzeni manier. Jeden idzie sobie tędy, a drugi tamtędy. Pan Andrzéj poszedł sobie jedną drogą, a mój chłopiec drugą... i co to komu szkodzić może?
Rębski nie odpowiedział. Zamyślony głęboko, drobnym prędkim krokiem chodził wciąż po izbie. Siadł potém na poprzedniém miejscu przed ogniem i, zwracając do Dyrkowéj twarz, filuternie nieco uśmiechniętą, rzekł:
— Ja i panią Apolonią chciałem na moję drogę wprowadzić, i razem po niéj z jejmością iść... nie chciałaś !...
Dyrkowa zaśmiała się.
— Co tam o tém wspominać! Ledwo mię raz matka do miasta zawiozła, poznałam mego Mateusza i rozmiłowałam się w nim na śmierć. A u mnie już taka natura, że jak kogo kocham, to za nim choćby w przepaść polecę, i reszty świata ani już zobaczę.
— Musiałaś pani Apolonia istotnie Mateusza Dyrkę kochać bardzo, — żartobliwie zauważył Rębski, — kiedy dla niego, mieszczanina, odmówiłaś mnie, szlachcicowi i obywatelskiemu synowi...
— A jużci! wolała-bym była pewnie za szlachcica wyjść... ot, i milord mój byłby teraz szlachcicem... ale cóż robić? „Serce nie sługa, nie zna, co to pany, nie da się okuć w złociste kajdany.”
Wiersze te nie wypowiedziała, ale z lekka zanuciła.
Rębski patrzał na nią z uśmiechem.
— A czy pani Apolonia, — zaczął, — pamięta jeszcze trochę młyn ojcowski i swoje rodzinne strony?
— I jak jeszcze pamiętam! Jakże-bym nie pamiętać mogła?
I zanuciła znowu:

Miła strona ta poranna,
Gdzie słoneczko wschodzi;
Ale milsza ta każdemu,
Gdzie się kto urodzi.

Rębski wstrząsnął głową, uśmiechnął się i nie zanucił wprawdzie, lecz dźwięczniejszym, niż mówił wprzódy, głosem, piosnkę dokończył:

Bodaj się świeciła
Ta rodzinna strona;
Miła ona, miła.
Jak wiosna zielona!

Dyrkowa skończyła pić herbatę, przesiadła się na stołek swój przy ogniu, i wrzeciono w rękę ujęła. Ogień dogasał i błękitnemi płomykami strzelał nad czerwonym żarem. Ludka drzemała w kącie izby na ławie; w ciszy głębokiéj, słychać było znowu za oknami szum drzew i pluskanie dészczu. Starzy ludzie, siedzący przed piecem, rozmawiali o dawnych czasach, o wiosce dalekiéj, zielonych łąkach jéj, brzozowych, gajach, o wodzie, która u stóp wielkiego młyna płynęła bystrym strumieniem i z warczących kół zbiegała spieniona, śnieżna i szumiąca; o ogrodzie za młynem, w którym ładna córka młynarska, śpiewając od świtu do nocy, pełła len i warzywo, sadziła nagietki i maki.
— Czy panu Andrzejowi nie tęskno czasem do wioski rodzinnéj? — zapytała Dyrkowa.
Rębski nie odpowiadał przez chwilę.
— Moja pani Apolonio, — rzekł potém, — kto to zliczyć i opowiedziéć może wszystkie smutki i tęsknoty takiego, jak ja, samotnika! Rodzinna wioska moja daleko za mną została, a w miejskiéj chałupie mojéj pusto i bezludnie. Cudze tylko dzieci przychodzą do niéj...
Milczeli chwilę, potém Dyrkowa ozwała się znowu:
— Bo co ja, to przyznam się panu Andrzejowi, że za niczém nie tęsknię. Wspominać sobie to i owo lubię, ale do domu mężowskiego przyrosłam ciałem i duszą. Każdy kąt mnie tu miły i taki znajomy, że z każdym długie rozmowy prowadzić-bym mogła. Czy wié pan Andrzéj, że chciała-bym czasem, ot, tym ścianom dziękować i całować je za to, że pod ich osłoną dwadzieścia lat z Mateuszem moim w szczęściu i zgodnie przeżyłam, a Rajmundka mego urodziłam i wyhodowałam... Drogie mi te ściany, drogie bardzo, a wszystko, co w nich jest, sprzęcik każdy i czerepek, przyjacielem moim się zdaje...
Umilkła, w zamyśleniu wodziła wzrokiem po ścianach mrocznych i półkach, zastawionych garncarskiemi wyrobami, a obracając wciąż w palcach wrzeciono, czystym, dźwięcznym i silnym jeszcze głosem, na nutę smętną nieco i przewlokłą, śpiewać zaczęła:

Dziękowała brzózka biała
Zaciszu leśnemu:
Oj jakże ja wydziękuję
Ustronkowi twemu!


∗             ∗

Dziękowała wiochna mała
Swojéj wiosce miłéj:
Twoje strzechy i uciechy
Bodaj się święciły.

Śpiewała-by może dłużéj jeszcze, ale Ludka, śpiewaniem jéj obudzona, wyprostowała się na ławie i, przecierając senne oczy, przeraźliwie piskliwym dyskantem nagle zawiodła:
— Dobranoc o Jezu! dla miłości twojéj...
Rębski, który głębokim wzrokiem swym wpatrywał się w sine płomyki ognia, drgnął, jak ze snu zbudzony.
Dyrkowa zaśmiała się głośno i wesoło.
— Ot, — zawołała, — Ludka, mimochcąc, nauczkę mnie dała. Ja tu sobie światowe rozmowy z panem Andrzejem wiodę i piosenki świeckie wyśpiewuję, a godzina późna już i pora wielka Boga za dzień przeżyty podziękować... a jeszcze i szczęśliwy taki dzień!... Rajmundka mego widziałam...
Wstała ze stołka i nagle, w ręce klasnęła.
— O Matko Najświętsza! — zawołała, — wszakże to świeca stearynowa pali się i pali cały wieczór... a ja i zapomniałam zgasić...
— To tak z radości, że synalka jejmość zobaczyłaś, — mruknął Rębski, do wyjścia zbierając się i świeczkę w latarce swéj zapalając.
— A że z radości, to z radości, zbytku takiego dopuściłam się. Świeca stearynowa piętnaście groszy kosztuje... Książę mój miał-by za to papierosików kilka, albo, dołożywszy, kupił-by cukierków dla panienki jakiéj...
Rębski, który był już blizko drzwi, odwrócił się, dziwnym wzrokiem na kobietę popatrzał, i mruknąwszy: „dobranoc”, wyszedł. Dyrkowa Ludce spać iść kazała, ognisko zgasiła sama i, z ogarkiem łojowéj świecy idąc do przyległéj izby, litanją do Matki Bozkiéj półgłosem mówić zaczęła. Za każdym razem, gdy wymawiać jéj przychodziło: „módl się za nami”, mimowoli zupełnie mówiła: „módl się za nim!” Chciała widocznie stosować się do textu modlitwy, ale usta jéj nie słuchały. W przyległéj izbie wątłe światełko ogarka zgasło bardzo prędko, a w ciemności długo jeszcze głos zniżony, lub błagalny, szemrał i wzdychał:
— Wieżo z kości słoniowéj, módl się za nim! Gwiazdo zaranna, módl się za nim! Furto niebieska, módl się za nim!
Potém i modlitwa staréj matki umilkła, a gdy zegar wybił dziesięć, cisza zupełna panowała w starém domowstwie, zagłębioném śród staréj, poważnéj, milczącéj dzielnicy onwilskich mieszczan. Czasem tylko, niby grzmot przerywany i oddalony bardzo, zahuczał turkot odległych ulic, koty gdzieś żałośliwie zajęczały na dachach, albo deszcz głośniéj plusnął i wiatr zaszumiał silniéj w drzewach ogrodu...
Z obrazem tym ciszy, snu i ciemności, jaskrawą sprzeczność stanowiły środkowe, szerokie i ludne, ulice miasta. Tu życie wrzało jeszcze w całéj pełni, latarnie i okna sklepów oblewały potokami światła chodniki, po których ze szmerem, podobnym do szumu wody, sunęły roje przechodniów.
Jedném z najszerszych i najrzęsiściéj oświetlonych okien sklepowych, było okno fryzyera, ulubieńca, a nawet powiernika złotéj młodzieży onwilskiéj. W oknie tém, wśród połyskujących i symetrycznie ustawionych flakonów z perfumami, słoiczków z pomadami, grzebieni, szczotek i mydełek, owiniętych w papiery, ozdobione bukietami róż i fijołków, pod światłem czterech lamp kulistych, okręcała się ze sztywną powagą duża lalka woskowa z czarnemi lokami, opływającemi przód atłasowego stanika i szyję, zdobną w fałszywe perły. Uliczne wyrostki, a niekiedy i dorośli gamonie miejscy przystawali przed oknem tém, i z roztwartemi usty przypatrywali się lalce fryzyerskiéj, która ukazywała im z kolei to warkocze, kunsztownie osłaniające tył jéj głowy, to znowu twarz woskową, zmizdrzoną ckliwym uśmiechem i sztywnie patrzącą szklanemi oczyma. Tuż obok były drzwi szerokie, na-pół szklane, a za niemi rozlegały się donośnie męzkie rozmowy i śmiechy.
Na wieży poblizkiego kościoła zegar uderzył dziewiątą godzinę — była to właśnie chwila, w któréj Apolonia Dyrkowa, zgasiwszy ogarek łojowéj świecy, rozbierała się w ciemności i szeptała z westchnieniem: „módl się za nim!” — gdy z trzaskiem rozwarły się drzwi fryzyerskiego zakładu, ostre dzwonienie przywiązanego do nich dzwonka wpadło w turkot i gwar ulicy, zabrzmiał chóralny śmiech kilku młodych męzkich głosów i, nad chodnikiem, z rozwianém swém futrem niedźwiedziem, stanął Milord.
— Grzegorz! podawaj! — zawołał.
I, zwracając się do stojących za nim kilku młodych ludzi, zapytał:
— Kto z was jedzie ze mną? Dwóch zabrać mogę!
Odpowiedź towarzyszy zgłuszoną była turkotem podjeżdżającego powoziku i szczekaniem skaczących przy nim psów.
Wtém Milord uczuł, że ktoś pociąga go za połę niedźwiedziéj szuby. Spuścił wzrok i ujrzał stojącą przed sobą dziewczynkę, dziesięcio-letnią może, z malutkiém dzieckiem na ręku. Stała w świetle lamp, zdobiących okno, łachmanami okryta, z dziecinną twarzą wychudłą i żółtą, i wielkiemi, zapadłemi, czarnemi oczyma, wzmesionemi ku twarzy świetnego młodzieńca. Dziecię, które trzymała na ręku, niewidzialne prawie było śród okrywających je łachmanów.
— Czego chcesz? — z roztargnieniem, lecz łagodnie, zawołał Milord.
— Grosika! — szepnęła dziewczynka.
— Chodź, Milordzie! chodź-że: — wołali towarzysze Milorda, stojący już przy drzwiczkach powozu. Ale Milord sięgnął ręką do kieszeni, wydobył z niéj niezmiernie elegancką, niewieściemi snadź paluszkami urobioną, sakiewkę, i położył na małéj, wyciągniętéj ku niemu, dłoni parę srebrnych monet.
— Milordzie! spóźnimy się! już i tak spóźniliśmy się srodze! — wołali towarzysze.
Ale Milord zapytywał dziewczynkę w łachmanach.
— Jakież to dziecko nosisz?
— Braciszek, — odpowiedziała z cicha.
— Milordzie! Milordzie! bój się Boga! opuścisz piérwszego mazura!
Milord jednym skokiem był już na stopniu powozu.
— Piérwszego mazura z panną Pelagią tańczę — zawołał.
— Szczęśliwcze! — odpowiedziało parę głosów.
— Z kopyta! — krzyknął Milord do woźnicy.
Od wczesnéj wiosny do późnéj jesieni, ile razy wschodzące słońce zaiskrzyło skraj widnokręgu rąbkiem złotym i różowym, tyle razy w wązkich drzwiach murowanéj oficyny stawała kobieta wysoka i silna, w samodziałowéj sinéj spódnicy, w grubém obuwiu, z białą chustką na siwych włosach. Stawała na progu, wiodła wzrokiem po niebie, z którego zsuwały się lotne mgły nocne, po czyściutkim bruku dziedzińca, po szaréj, długiéj i zamkniętéj jeszcze budowie, w któréj mieścił się warsztat sąsiada stolarza i, uśmiechając się przywiędłemi usty, mówiła z cicha:
— Ot i znowu dzionek Boży! — Szła ku fórtce ogrodowéj, otwierającéj się w prostym, lecz porządnym płocie, a idąc, oglądała się niekiedy na okna mieszkania swego, za których staremi szybami i drewnianemi kratami błyskać poczęły piérwsze iskry rozpalonego ogniska, i na framugę u szczytu drzwi wchodowych, w któréj głębi majaczyły, w szarém jeszcze świetle, jaskrawe barwy i złociste ozdoby świętego obrazu.
Ogród był obszernym i gęsto zarosłym. Agrestowe i malinowe krzaki rosły tu gęstwiną nieprzeniknioną, wąziuchne białe ścieżki znaczyły wielkie kwadraty, napełnione rozłożystemi drzewami śliw, grusz i jabłoni, a śród drzew ciągnęły się długie zagony z warzywem. Dokoła płotu rosły kolczate berberysy i głogi, bzy koralowe wyrastały w cieniste drzewka, gdzieś w głębi bujała wysoka, zabłąkana śród agrestów, brzózka z korą białą; pod ścianą oficyny na kilku kląbach, rzniętych w kółka i esiki, kwitły narcyzy, tulipany, piwonie, a potém nasturcye, nagietki i astry. Było téż tam niemało słoneczników, podnoszących nad gęstą zieleń ogromne swe, żółte i płaskie oblicza, po wyschłych tyczkach wiły się fasole i cukrowe grochy, kręte łodygi ogórków uściełały ziemię szorstkiemi liśćmi, maki kwitły czerwono i biało, dynie ogromne zalegały miedze, i pękate, złociste, zdawały się z rozkoszą wygrzewać na jesienném słońcu.
Ogród ten przedstawiał typ mieszczańskich ogrodów. Nie było w nim ozdobności ni elegancyi żadnéj, ale znamionowały go obfitość, przemyślność i ład. Znać tu było na każdym kroku zapobiegliwą i praktyczną myśl o codziennych domowych potrzebach, chęć i umiejętność wyzyskania najmniejszéj piędzi gruntu, z trudem odebranego ulicom i domowstwom. Znać tu jeszcze było stare dzieje rodziny, któréj pokolenie każde zasadzało coś, zasiewało, wkopywało się coraz głębiéj w łono ziemi, użyźniając ją, i coraz nowemi zasilając sokami.
Mieszczanie ci miłowali snadź gorąco posiadłość tę, spadającą z ojców na synów, i wlewali w nią wszystkie krople potu, pozostałe im po opuszczeniu upalnych pracowni, w których lepili i wypalali garnki swe i misy. Ogród ten był zbytkiem ich i chlubą, cieniem w upały, świeżym powiewem w wieczory dni znojnych, miejscem, w którém lubili spożyć owoc soczysty, lub wzrok nacieszyć kwiatem, błyszczącym poranną rosą, w którém na uczczenie dni uroczystych, stawiali pod jabłoniami i koralowemi bzami stoły i stołki, i w odświętnych kapotach częstowali sąsiadów „czém chata bogata”. Był on im może jeszcze, ten kawałek ziemi zielonéj i kwitnącéj, źródłem, z którego wytrysła niejedna pociecha w serdeczném strapieniu, i niejedno poczciwe natchnienie; bo dziwna jest ta miłość, wiążąca człowieka z gruntem, na którym żyli i pracowali ojcowie jego, ta poezya, wiejąca od drzew, krzaków i traw, złoconych w słońcu a srebrzonych w rosie, i ta duma, która podnosi czoło jego, gdy stopami swemi depce on choćby małą piędź ziemi — własnéj.
Apolonia Dyrkowa wchodziła do ogrodu i zanurzała się w tę masę zieleni, owianéj białawą mgłą i nieruchoméj tak, jakby jeszcze uśpioną była. Na niebie, w powietrzu i na widniejących z za płotu dziedzińcach sąsiednich domowstw cicho było zupełnie. We mgle białéj stara kobieta chodziła zwolna po ścieżkach ogrodu, pochylała się nad krzakami, stawała przy drzewach, tu odginała i prostowała gałęzie, tam z podniesionemi rękoma rozpatrywała liście, tam jeszcze podpierała coś, wiązała, nożyczkami, które u pasa jéj wisiały, cięła, i niekiedy, z niezadowoleniem czy zadumą, głową wstrząsała.
Z krzakami i drzewami wiodła ciche rozmowy.
— Aha! — szeptała do krzewu jednego, — już i przekwitłeś! no dobrze! dobrze! zaraz mi tu jagódkami osypiesz się, jak koralami! — A do drzewa mówiła markotnie: — czy nie myślisz ty tylko usychać? Coś w tym roku listków mało masz, a na owoce ani ci się zbiera.
Na robaki, obsiadające listowie, gniewała się bardzo, zbierała je i strząsała z gałęzi.
— Przez was, — szeptała, — listki dziurawe robią się, jak rzeszota, i drzewa smutnieją. — Jednak litowała się i nad robakami. — Stworzył was Pan Bóg przecie! Żyjecie tedy i żywić się potrzebujecie, jak stworzenie wszelkie, a tu zabijają was i niszczą! biedne wy.
Żaden najbieglejszy ogrodnik nie opatrzył-by staranniéj ogrodu swego, nie oczyścił-by i nie ponaprawiał w nim wszystkiego umiejętniéj i gorliwiéj jak to uczyniła Dyrkowa w téj przedporannéj porze dnia.
Tymczasem złoty rąbek nieboskłonu rozszerzał się coraz, w powietrzu przelatywały chłodne powiewy i rozdzierały białą mgłę, która przezroczystemi szmatami uciekała z nad ziemi, a wieszała się po szczytach drzew; w gałęziach przebiegały drżenia i szmery, i ptaki odzywały się cichemi, urywanemi głosy; na niebie szare szmaty obłoków uciekały coraz prędzéj w stronę zachodu.
Nagle, z za ścian sąsiednich domowstw strzelał blask wielki; dachy, kominy i szczyty drzew stawały całe w żółto-różowéj łunie, po czystym błękicie nieba rozlatywały się roje iskier, ostatki mgieł nocnych znikały bez śladu, trawy i liście błyskały brylantową rosą, a ptaki podnosiły wrzawę ogłuszającą. Wtedy stara kobieta, stojąca wśród zagonów, z nogami zanurzonemi w wilgotnych trawach, podnosiła twarz, zarumienioną od porannego chłodu, wodziła wzrokiem po niebie, szczytach drzew i dachach sąsiednich, uśmiechała się chwilę w milczeniu, a potém silnym, czystym, dźwięcznym głosem zawodziła: „Kiedy ranne wstają zorze...”
Jakby echa, odpowiadające śpiewowi jéj, odrywały się wnet dokoła odgłosy różne. Ze stukiem roztwierało się wychodzące na ogród okno sąsiada, stolarza, a za oknem tém basowy głos męzki łączył się z głosem Dyrkowéj, z zapałem śpiewając: „Tobie ziomia, Tobie morze;” za płotem, przedzielającym ogród z dziedzińcem sąsiednim, cienki i przenikliwy głosik kobiecy zawodzić poczynał: „Tobie śpiewa żywioł wszelki” i pieśń nabożna biegła tak po przyległych ogrodach i dziedzińcach, wywołując śród nich coraz liczniejsze echa, aż gdy rozbrzmiewał ostatni głos strofy, śpiewany już przez chór ludzi, rozrzuconych i niewidzących się wzajem, tu i owdzie wybuchały srebrzyste szczebioty i chichoty dzieci, kury gdakać zaczynały rozgłośnie, i stada gołębi, wypuszczonych z miejsc noclegu, wzbijały się w złote powietrze, wysoko nad obłoki, dziedzińce i dachy.
Z okna, wychodzącego na ogród, wychylała się młoda i ładna kobiéta, w nocnym czepku na płowych włosach i z wielką miotłą w ręku.
— Pani gospodyni — wołała, — zawsze jak ptaszyna budzi z rana sąsiadów śpiewaniem swojém! Bóg-że zapłać! Ludziom weseléj na świat Boży spojrzéć, gdy piękne śpiewanie ze snu ich obudzi!
Dyrkowa siadywała już w chwilach owych śród krzaków lub na zagonach, jagody obrywała, albo warzywo pełła. Na głos sąsiadki podnosiła głowę i odkrzykiwała:
— Dzionek pięknie zaświtał, pani majstrowo. Spać już nie czas, ale, Boga pieśnią pochwaliwszy, do roboty brać się!
I, śpiewając daléj pieśń poranną, a po skończeniu jéj rozpoczynając inną, napełniała jagodami fartuch i kosze, sadziła lub pełła warzywo, a czasem kopała ziemię w zagony, albo ścieżki gratowała, albo, chodząc dokoła klombików, z blaszaną konwią w ręku, skromne kwiaty swe podlewała.
Sąsiadka, w głębi mieszkania swego, krzątając się około gospodarskich zajęć, często jednak wychylała się przez okno, aby jedno, drugie słowo rzucić gospodyni, pracującéj w głębi ogrodu; ta śpiewanie przerywała i odpowiadała, a że były z dala od siebie, podnosić musiały głosy i wykrzykiwać wyraz każdy. Gawędziły tak, czasem śpiewały razem, czasem téż basowy głos stolarza mieszał się z dzwoniącemi głosami kobiet, i trwało tak dopóty, aż przygarbiona mała Ludka, stojąc w fórtce ogrodu, oznajmiła Dyrkowéj, że śniadanie już zgotowane. Wtedy stara kobieta opuszczała ogród, a zaledwie ukazywała się na dziedzińcu, wnet, wyciągając się leniwie, dążyć ku niéj zaczynał wielki brytan, kudłaty i czarny, żółty kotek złaził po rynnie z dachu i z cichém miauczeniem ocierał się o nogi jéj i spódnicę, z gdakaniem głośném zbierały się ku niéj z różnych stron dziedzińca kury tłuste i czubate, i kilka par gołębi, bijąc skrzydłami, krążyło nad jéj głową. Głaskała psa, przemawiała do kota, gderała na kury, a ku gołębiom spoglądając mrużącemi się od światła oczyma, wołała: dyś! dyś! dyś! Potém wchodziła do sieni, a za nią wchodziły: pies, kot i kury i wlatywały gołębie.
Niekiedy, wnet po wschodzie słońca, wchodziła na dziedziniec gromadka robotnic, które Dyrkowa do pomocy sobie najmowała. Wtedy spotykała je ona wesołém pozdrowieniem, wiodła do swego zielonego państwa i na czele ich stawała z rydlem, koszem albo konwią w ręku. Kopały, zbierały, podlewały i pełły a w ogrodzie rozlegał się nieustannie dźwięczny i donośny głos Dyrkowéj. Pracowała, jak żadna z jéj pomocnic, a wciąż gawędziła, opowiadając historyą każdego drzewa, zalety i wady każdego krzewu, naturę każdéj niemal trawki. Znała się téż na tém. Prawiła o roślinności, jak najdoświadczeńszy ogrodnik. Często téż śpiewała. Gdy była młodą, sąsiedzi przezwali ją skowronkiem. Teraz mawiali o niéj: oto śpiewająca starowina! I przepadali wszyscy za jéj śpiewami, od poważnych majstrów zaczynając, którzy utrzymywali, że robota lepiéj im idzie, kiedy pani Dyrkowa w swoim ogrodzie śpiewa, do dziatwy z sąsiednich dziedzińców, która garnirowała płot wychylającemi się z za niego pyzatemi i murzatemi główkami, i najemnych robotnic, które, chichocąc i wzdychając naprzemian, uczyły się od niéj pieśni i przyśpiewków różnych.
Gdy tylko dnia którego Dyrkowa zapomniała o śpiewaniu, wnet z otwartego okna stolarzowéj, z którego dziedzińca sąsiedniego, z za płotu, czy ściany jakiéj, głos jakiś wołał do niéj: co téż to dziś pani gospodyni cicha taka? markotnaś pani, czy chora?
— Ani markotna, ani chora, dzięki Bogu — odkrzykiwała — a czegóż markotną mam być?... Rajek mój zdrów i szczęśliwy, i w ogródku wszystko dobrze. Ot jeżeli tak chcecie, to pośpiewam sobie.
I zawodziła. I na okoliczność każdą, na każdą porę roku i dnia miała inne coraz piosenki. Jeżeli to było wczesnym porankiem, śpiewała:

Na ranném niebie
Miesiączek biały,
Ze stróży nocnéj
Schodzi ospały.


∗             ∗

Bystre słoneczko
Wzeszło nad górki,

A deszczyk rosił
Z majowéj chmurki.

Gdy deszcz wiosenny padał, stała pod nim niewzruszenie i z siwą głową, zroszoną bujnemi kroplami, zaczynała:

A deszczyk szemrze
W pola dąbrowy;
Idę ja, idę,
Deszczyk majowy.


∗             ∗

Roszę pszeniczkę.
Drzewo i ziele,
Weselę pola,
Sady weselę.


∗             ∗

Zielenię, kwitnę,
Pachnę przyjemnie,
Niéma nade mnie,
Niéma nade mnie.

Czasem, spoglądając na prawdziwe stada ptasząt, które napełniały ogród jéj, śpiewały, gruchały i w gąszczy zielonéj fruwały, zdawała się lotowi ich przyśpiewywać:

Leci stado gołąbeczków,
Z niemi przepióreczka,

Przyleciały i wleciały
W chłód do ogródeczka.

A o zachodzie słońca przeciągle i smętnie nuciła:

Zachodź słońce,
Zachodź lśniące,
Złocistą koroną,
Za dębinę,
Za leszczynę,
Za paproć zieloną.

Tak schodziły Dyrkowéj wiosny i lata; w jesieni i zimie miała ona pełno zatrudnień innych: przędła, tkała, chleb miesiła, fasole łuszczyła, zioła suszyła i leczyła niemi sąsiadów i sąsiadki. Rozdając przychodzącym do niéj garsteczki suszonych kalin, róży, czombru, brunetki, tysiączniku i t. d., leczyła od słabości i bólów przeróżnych, przytém rozdawała téż i jałmużny częste pod postacią kromek chleba, garstek krup i mąki, mis gorącéj strawy, szmat staréj odzieży.
Co do jałmużny pieniężnéj, téj nie dawała nigdy nikomu. Zdawało się, że żadna siła ludzka nie zdołała-by wydrzeć u niéj grosza, który raz wpadł do rąk jéj.
A grosze nie wpadały do rąk jéj, ale sypały się obficie. Sprzedawała plony ogrodu swego i wyroby rąk swoich: nici, płótna, dywaniki, które tkać umiała prędko i wcale smakownie, sprzedawała jeszcze jaja, kurczęta, gołębie młode i nasiona ogrodowe, a biorąc do ręki otrzymywane za to wszystko pieniądze, mówiła zawsze:
— To dla Rajka mego!
I szła do sypialnéj izby swéj, gdzie słychać ją było otwierającą i zamykającą ciężkie wieko skrzyni. Ludzie mawiali o niéj, że kuje pieniądze. Kuła istotnie, zbierała skrzętnie groszyki najmniejsze i chowała je, a gdy raz schowała, nikt już, oprócz Milorda, wywołać ich nie mógł na światło dzienne.
Pomimo to, czyniła ludziom dobrego niemało, a ile razy dziękowano jej, mówiła zawsze: pomódlcie się za syna mego! Jeżeli ktokolwiek ją zapytał, o co mianowicie prosić dla niego u Boga trzeba było, odpowiadała: „O cóżby, jeżeli nie o zdrowie i długie życie! Niczego więcéj mu nie potrzeba, niczego! Piękny on jak królewicz, dobry jak anioł, a miłość ludzką wielką ma, o! wielką. Niech więc tylko zdrów będzie i żyje długo!”
— I niech sobie żonkę piękną i posażną znajdzie! — dodawali niektórzy.
Na słowa te, twarz staréj stawała cała w blaskach radości.
— Oj! to, to, to! — wołała — oj, żeby znalazł! już-bym wtedy oczy swoje spokojnie i z ochotą do snu wiecznego zamknęła!
W życiu tém pracowitém były i dnie uroczyste, i chwile wielkich radości. W niedziele i święta zawieszały się w starém domowstwie roboty wszelkie. W wielkich sklepionych izbach, czyściuteńko wymiecionych i oprzątniętych, Dyrkowa stawała z rana na stołku, umieszczonym na ławie, i własnoręcznie, cienką ściereczką, czyściła wyroby garncarskie, które napełniały półkę, dokoła izbę oblegającą. Przesuwała się ze stołkiem swym coraz daléj, ocierała, opylała, dmuchała, a do każdego ze starych czerepów przemawiała z cicha w ten sam sposób, w jaki rozmawiała z drzewami i krzakami ogrodu.
Potém przywdziewała strój odświętny, złożony z czarnéj lustrynowéj sukni i wielkiego czepca z barwistemi wstęgami, a w zimie jeszcze z dostatniéj szuby futrzanéj, i z ogromną księgą do nabożeństwa w ręce, szła do kościoła. Wracała ztamtąd uradowana zawsze i ożywiona bardzo. — Tom się już dziś wymodliła za Rajmundka mego, wymodliła! — mawiała. Pomimo wyrazu zadowolenia, twarz jéj i oczy miewały wtedy na sobie ślady łez. Przy śpiewach księży i brzmieniu organów, modliła się snadź za syna z rzęsistemi łzami.
Nad wieczór schodziło się do niéj sąsiadek kilka. Ustawiała im wieczerzę, złożoną przeważnie z przerobu płodów gospodarstwa domowego, i gwarzyła; sąsiadki, chcąc się jéj przypodobać, najczęściéj téż z ciekawości i szczerego zachwytu, rozpytywały się ją o syna jéj, żyjącego na wielkim świście. Wtedy Dyrkowa opowiadała biografią księcia swego od pierwszéj chwili jego urodzin i słowa, jak potok, z ust jéj płynęły.
Był to dla niéj dzień prawdziwie uroczysty, gdy z rana mogła wymodlić się za syna, a wieczorem wygadać się o nim z sąsiadkami. Ale chwilami wielkiéj radości były te chwile, w których on sam do niéj przyjeżdżał. A ile razy przyjechał, tyle razy czémś nowém zachwycił ją i uszczęśliwił.
Jakże cieszyła się, kiedy po raz piérwszy przybył powozem i końmi własnemi! Jakże oglądała go ze stron wszystkich, gdy stanął przed nią w owém sortie de l’hôpital! Klasnęła w dłonie i pięć minut wstrząsała głową z podziwu, kiedy powozik jego wpadł raz w wieczór na dziedziniec, poprzedzony przez kozaczka, jadącego na bułanym kucyku i świecącego szeroko rozpaloną pochodnią. Prawda, że na widok kozaczka tego, cwałującego wieczorami z pochodnią przed powozikiem Milorda, wszyscy mieszkańcy Onwilu otwierali ze zdziwieniem oczy i usta. Był to bowiem pomysł wcale oryginalny, choć nie jedyny, na jaki w porze téj najwyższego blasku swego zdobył się Milord. Wszystkie zaś na tém polu, bądź własne pomysły, bądź wyborne naśladownictwa jego, wprawiały starą kobietę, która życie swe pędziła w głębi mieszczańskiéj dzielnicy, w uniesienia, pełne klaskania rąk, stłumionych chichotów, rumieńców, które tryskały na czerstwe policzki i iskier, które rozpłomieniały łagodne i kochające jéj oczy.
Raz tylko przelękła się i zmartwiła srodze. Było to wtedy, gdy Milord wyjął z kieszeni owę wizytową kartę z czarnym dyabełkiem, unoszącym na przepasce swéj imię i nazwisko jego, i z filuternym uśmiechem pokazał ją matce. Dyrkowa zbladła, przeżegnała się szybko, a potém z nieśmiałością pewną prosić zaczęła syna, ażeby strasznych tych wizerunków dyabelskich przy sobie nie nosił.
Milord żartował z razu z trwogi matki, przekonywając ją o niewinności wizerunków tych, aż nakoniec żądanie jéj spełnić przyrzekł. Dodać należy, że słowa dotrzymał, choć z ciężkością przyszło mu to zapewne, bo nie nacieszył się był jeszcze nowością tą, modną naówczas w saméj nawet Warszawie. Ztąd wnosić można, że Milord miał dla matki swéj uczucie pewne szacunku i przywiązania. Istotnie, w pocałunkach, które składał na jéj rękach, było ciepło serdeczne; czasem znów wpatrywał się w nią długo swemi pięknemi oczyma, zupełnie do oczu jéj podobnemi, i ogarniała go snadź wtedy tkliwość czy wdzięczność, bo chwytał ręce jéj, pochylał się ku niéj i mówił z cicha:
— Moja dobra, złota, kochana mamciu!
Nikt opowiedziéć nie zdoła, jak szcześliwą w chwilach owych była Dyrkowa. Chwile te dawały jéj tak wysokie wyobrażenie o sercu syna, że nazywać go zaczęła nietylko już księciem, ale jeszcze aniołem.
Cóż dopiero, gdy dowiedziała się o tém, że spełnia on téż niekiedy dobre uczynki. Marylka, sierota po ojcu złodzieju i matce pijaczce, dziewczynina blada, wychudła i czarnooka, która, chodząc po ulicach Onwilu, żebrała z malutkim braciszkiem na ręku, opowiedziała jéj ranka pewnego, jak to syn jéj daje jéj od czasu do czasu srebrną złotówkę lub czterdziestkę. Opowiedziała, że widuje go często, wychodzącego od fryzyera, gdzie-to ta piękna lalka kreci się w oknie, albo w bramach wielkich kamienic, gdy przyjeżdża on tam do znajomych, i wtedy prosi go o jałmużnę, a daje jéj zawsze grosik srebny, a jeszcze czasem i dobrém słowem do niéj przemawia. Kiedy mała Marylka cichym od osłabienia głosem wszystko to opowiadała, Dyrkowa wznosiła w górę oczy i szeptała:
— Anioł mój! oto prawdziwy anioł.
Ona sama żywiła téż często Marylkę, a nawet przywdziewała ją w szmaty szaréj odzieży, jednak nie miała tego sobie za cnotę ni zasługę żadną. Lecz gdy dowiedziała się, że syn jéj od czasu do czasu rzuca biednemu dziecku okruchę zbytku swego, przejęła się dla niego uwielbieniem, graniczącém ze czcią. Uwielbiała go i z rozkoszą motyla, kąpiącego się w promieniach słonecznych, kąpała się w blasku, który otaczał go, który od niego bił.
Jakim sposobom ta córka młynarska, ta pracowita i skromna kobieta, z obyczajami ptostemi i czystemi jak kryształ, mogła w podobny sposób rozkochać się w tém wszystkiém, co błyszczące i głośne, i dla syna swego zapragnąć błyszczącéj i głośnéj doli? któż wié? W macierzyńskiéj żądzy téj były może ślady własnych jéj niegdyś a niespełnionych nigdy marzeń i ambicyi. Być może, iż, patrząc kiedyś na wodę, spływającą śpienionym szumem z kół ojcowskiego młyna, śniła ona o śnieżnych perłach i skrzących się brylantach, albo, jak owa dziewczyna z bajki, w modréj fali widziała ciągnące sznury zbrojnych i strojnych rycerzy? Być może, iż, pogodziwszy się potém z cichym i pracowitym żywotem mieszczki, a nawet zrósłszy się z nim duszą i sercem, zapragnęła ona wznieść dziecko swoje wyżéj nad skromne istnienie, które rozwijało się dokoła niéj, ku światom, co z daleka zdawały się jéj rajem piękności, spokoju i szczęścia.
To tylko pewna, że niebezpieczeństw, cierpień, pokus i przewinień powyższego świata tego nie znała całkiem, i że, ułatwiając do niego drogę synowi swemu, pewną była, że ułatwia mu szczęście.
Od chwili, w któréj została matką, wszystkie myśli i usiłowania jéj dążyły do celu tego. Przed chrztem każdego dziecka swego otwierała kalendarz i wczytywała się w imiona świętych, szukając pomiędzy niémi najpiękniéj według niéj brzmiącego, a co najważniejsza, najmniéj śród mieszczan znanego imienia. Ztąd synowie jéj nosili imiona: Anatol, Fortunat i Rajmund.
— Z Mateuszem moim — opowiadała potém sąsiadkom i staremu przyjacielowi swemu, Rębskiemu — z Mateuszem moim miewałam o to sprzeczki wielkie; kiedy urodził się mój najstarszy, przeczytałam kalendarz i powiedziałam, że chcę, aby mu na chrzcie świętym dano imię: Anatol. Mój stary, aż oczy wytrzeszczył. „Nie, powiada, nazywać się on będzie Grzegorz, tak jak mój pradziad.” Ja swoje, on swoje. Nie przywykła byłam do sprzeczek, bo żyliśmy zawsze w zgodzie świętéj, więc serce mi się ścisnęło i w płacz uderzyłam! A tu sąsiadki na Mateusza mego: „Jegomość żonkę zabijesz! ona jeszcze taka słabiutka i bledziutka.” Machnął wtedy ręką i pozwolił. O Fortunata już nie sprzeczaliśmy się, bo i jemu imię to do smaku przypadło; ale kiedy narodził się nam nasz najmłodszy, on znowu ze swoim Grzegorzem wyjechał. Jednak postawiłam ja na swojém i ot teraz któż to taki nazywa się Grzegorzem? Furman Rajmundka mego, ale nie on sam...
Rębski mawiał jéj czasem:
— Zrobiłaś sobie, pani Apolonia, z dziecka swego bożka, postawiłaś go na ołtarzu i kłaniasz się mu, jak poganka!
Istotnie wyrażenie to określało najlepiéj rodzaj ten macierzyńskiéj miłości. Matka ta była bałwochwalczynią. Była ona także szczęśliwą zupełnie i dziwnie spokojną. Cień wątpliwości jakiéjkolwiek albo złego przewidywania nie zawitał nigdy do jéj umysłu, a jedyném smutném jéj uczuciem bywała tęsknota za synem, łagodzona nadzieją rychłego ujrzenia go i pewnością, że „on się tam bawi, jak królewicz, i opływa we wszystko, jak pączek w maśle.”
Trwało tak długo i w porze dopiéro, gdy Milord dosięgał dwudziestu ośmiu lat wieku, a zdawał się być na szczycie chwały swéj i powodzeń, w życiu matki jego zaszły zmiany pewne.
Był to znowu wieczór jesienny; Apolonia Dyrkowa i Andrzéj Rębski siedzieli znowu przy ogniu, palącym się w piecowisku, a garbata Ludwisia drzemała na ławie.
Stara kobieta wyglądała trochę nieswoją. Gdy przędła, nić rwała się jéj w ręku i przeszło od godziny już nie zaśpiewała i nie zanuciła nawet ani razu. Rębski nie był téż rozmownym, chmurnie spoglądał w ogień.
Po chwili Dyrkowa ozwała się:
— Czy wié pan Andrzéj, że jakiś niepokój serce mi gryźć zaczyna.
— Cóż to za niepokój taki? — zapytał stary.
Westchnęła i chwilę nie mówiła nic.
— Ot! — rzekła z cicha — już kończą się...
— Co kończy się?...
— A te grosze, które Mateusz mój zostawił... Brałam z nich, brałam, aż już tyle, co nic prawie, zostało!...
Rębski mruknął:
— No to i cóż ztąd?
— Co! co! — zawołała Dyrkowa, szeroko oczy roztwierając — czy jegomość nie rozumiész? A cóż ja powiem memu księciu, kiedy on przyjdzie do mnie i powié: daj!
— Powiész jemu jejmość, że nic nie dasz, bo nie masz!
— Ale! tak to łatwo powiedziéć dziecku; nie mam! a jak on powié, że jemu trzeba.
— Toż ma kamienic dwie: jednę tam na Złotéj ulicy, drogą tu.
— No tak, zapewne — mówiła Dyrkowa — ale z tych kamienic ma on tyle, żeby sobie módz dobrze żyć, a te pieniądze, co Mateusz mój zostawił, były jemu zawsze pomocą, gdy bardzo czego zachciał, albo gdy wypadło mu jakiś zbytek extra zrobić... Umyślnie nie oddawałam mu ich wszystkich razem, a nawet nie powiedziałam, ile ich jest. Myślałam sobie: będę po troszku dawać, na dłużéj wystarczą i robak mój zawsze sobie u matusi swéj cukierek jakiś znajdzie. Dobre dziecko nie napierało się o wszystko, brało po troszku i zawsze grzecznie, pięknie prosiło; daj mamciu! a teraz ot i kończy się już rozkosz jego i moja. Teraz stara matka musi powiedzieć mu: nie mam, synku!
Otarła palcem łzę z oka.
Rębski przypatrywał się jéj w milczeniu.
— Może to i dobrze — rzekł, — że tych przeklętych pieniędzy jejmość już mu tkać w rękę nie będziesz mogła... ustatkuje się, zaoszczędzi...
— Biedactwo! — głęboko westchnęła Dyrkowa.
— Weźmie się do roboty jakiéj! — dodał Rębski.
Kobieta aż podskoczyła na stoiku swoim.
— Ciekawam do jakiéj! — zakrzyknęła — cóż? może garnki lepić, albo w kancelaryi nad stolikiem usychać! Jeszcze czego nie stawało! Nie na tom ja, go ledwie że nie w mleku ptasiém kąpała i na panicza hodowała... nie na to...
Przerwał jéj Rębski, który powstał żwawo z nagle powziętą determinacyą jakąś.
— No — rzekł — jeżeli już jejmość wciąż taka ślepa jesteś, a z paniczowstwem tém wciąż wyjeżdżasz, to ja dłużéj milczéć nie mogę. Nie chciałem dotąd być ptakiem złéj wieści. Ale przygotować panią trzeba. Pan Rajmund będzie musiał w prędce zmienić zupełnie sposób życia. Na kamienicę tę i tamtą zaciągnął on tyle długów, że prędko pękną obie...
Dyrkowa słuchała z oczyma szeroko otwartemi i dziwnie jakoś mglącemi się i migocącemi.
— Pękną! — krzyknęła nagle i klasnęła rękoma — Jezus Marya!
Zmartwiałą źrenicą patrzała chwilę na towarzysza swego, potém zawołała znowu:
— I cóż potém będzie, mój panie Andrzeju! mówże jegomość, co potém będzie?
Rębski namyślał się chwilę i, jakby litując się nad matką tą, któréj rysy wstrząsała trwoga niewymowna, łagodnie odpowiedział:
— No, no! może i lepiéj będzie! Panicz weźmie się do roboty jakiéj, ożeni się uczciwie i jejmość prędzéj będziesz wnuki piastowała...
Ale Dyrkowa może i nie słyszała słów tych pocieszających. Z rękoma załamanemi i strumieniem łez, płynących po jéj twarzy, z cicha jęczała:
— Biedno dziecko moje! biedny mój robak! ja tu sobie jadłam, piłam, zbytkowałam i jak królowa w wygodach wielkich żyłam, a on w kłopotach bywać musiał!...
I z nieśmiałością zapytywać zaczęła Rębskiego: a ile tam długów tych? a komu one należą? a czy to tylko wiadomość pewna? — Rębski mówił niechętnie. Przebąkiwał jednak to i owo, cytując źródła, z których wiadomości owe zaczerpnął.
— Całe miasto mówi o tém — rzekł w końcu — i pani tylko jedna nic nie wiedziałaś.
Dyrkowa przestała płakać i ręce łamać. Siedziała długo nieruchoma, milcząca, aż nagle wyprostowała się i głowę podniosła.
— No — rzekła — kiedy tak, to trzebaż mnie teraz inaczéj zacząć żyć... Bieduje tam gdzieś główka jego, niechże pobieduje i moja. Nim ostatnia bieda nadejdzie, on pewno ożeni się i posag duży weźmie, a nim ożeni się, stara matka ulżyć mu w kłopotach powinna... Dość mi panować.
Jakkolwiek Rębski znał dobrze starą kobietę, nie odgadł od razu całego znaczenia jéj mowy. Znaczenie to objawiło się wyraźnie nazajutrz rano, kiedy Ludwisia, jak zwykle, wybierała się z koszykiem w ręku po prowizyą do miasta, a Dyrkowa zatrzymała ją, mówiąc:
— Nie pójdziesz dziś i wcale już chodzić nie będziesz... chyba tam w wielkie jakie święto... W powszednie dni, a nawet w proste niedziele, nie trzeba mięsa, nie trzeba masła, nie trzeba mléka, i niczego z miasta nie trzeba. Są w domu dynie, kartofle, gruszki suszone, jest mak, groch, kapusta, i mąki jeszcze na chleb sporo... będzie nam tego na długo...
Dziwny był to widok staréj matki téj, zstępującéj dobrowolnie z dobrobytu, niewykwintnego wprawdzie, lecz dostatniego, w nędzę, istotną, liczącą się z każdym kęsem żywności, do ust wkładanym, i z każdą niemal kroplą wody; skrzętnie z dnia na dzień zbierającą najdrobniejsze okruchy, aby dziś starczyć mogło na jutro, i jeszcze po jutrze.
W długie wieczory zimowe, wielka, sklepiona izba smutną była i zimną, bez ognia w piecowisku, który teraz gaszonym bywał z samego rana, natychmiast po ugotowaniu, mającéj starczyć na dzień cały, odrobiny mdłéj strawy z dyń albo kartofli, okraszonych makiem. W głębi płomyk malutkiéj łojówki błyszczał nakształt dużéj iskry żółtéj, a dokoła zalegały mroki tak grube, że ustawione przy ścianach wyroby garncarskie kryły się w nich całkiem, a stołki i ławy majaczały niewyraźnemi i fantastycznemi zarysy.
W szczupłym kręgu światła, rzuconego przez żółty płomyk łojówki, naprzeciw głębokiego otworu pieca, czarnego jak noc i ziejącego chłodem, Dyrkowa siadywała, jak dawniéj, przy kądzieli, ale ani gawędziła z Ludwisią, ani śpiewała, ani nawet tak szybko i umiejętnie nie przędła. Zwolna, bardzo zwolna szara nić wysnuwała się z pod jéj palców, wrzeciono w dłoni okręcało się leniwie i nie warczało tak wesoło, jak kiedyś! Spoglądała na przywiązaną do prząśnicy wiązkę lnu z niepokojem widocznym.
— Ot, i zaraz już wszystko wyprzędę, — szeptała, — i nie będę już miała czego prząść!
— Pani znowu sobie lnu kupi! — zauważyła Ludwisia...
— Kupi! — wołała Dyrkowa, — a niech Pan Bóg broni! nie trzeba teraz nic kupować, nic, nic! Jeżeli grosz jaki wejdzie do chaty, to i chwała Bogu. Nikomu go już nie oddam, tylko jednemu, biednemu robakowi memu...
Grosze wchodziły do chaty obficiéj niż kiedy, Dyrkowa bowiem sprzedawała teraz wszystko, co tylko sprzedać mogła, a czego cześć znaczną obracała wprzódy na użytek własny i cudzy. Widząc ubogich, którzy wedle zwyczaju dawnego przychodzili do niéj po kawałek chleba, garstkę mąki albo misę strawy, z daleka już wołała:
— Niéma, moi kochani, nic u mnie dla was niéma! Idźcie sobie z Bogiem, idźcie! niech Bóg dopomoże, bo ja nie mogę!
I od dziada, baby lub dziecka żebrzącego, odprawianych w ten sposób, odwracała się szybko, bo niepokój, połączony ze wstydem, mglił jéj oczy, a usta drżały z żalu.
Czasem zapytywała garbatéj Ludwisi:
— Ludwisiu! może ty głodna jesteś?
Mała, upośledzona istotka wykrzykiwała z zapałem:
— Ja głodna! oto! jeszcze czego! jem to samo, co i pani, i mam być głodna! albo to kaszka z dynią i zaciereczki z suszonemi gruszkami nie smaczne!
— To dobrze, to dobrze, że ty, Ludwisiu moja, głodna nie jesteś! — mówiła Dyrkowa z zadowoleniem widoczném. — Dzieckiem cię małém na opiekę wzięłam... sierotą jesteś... Przytém, pracujesz przecie i pomagasz mi od lat tylu... na sumieniu tedy miałabym, gdybyś ty głodną była...
Małe piwne oczki Ludwisi spoglądały w twarz mówiącéj bacznie i z niepokojem widocznym. Po chwili, z cicha i nieśmiało bardzo, upośledzona sierota, przez Dyrkową wychowana, zapytywała:
— A pani czy nie głodna?
Po ustach staréj kobiety przesuwał się uśmiech na-pół smutny, na-pół zachwycony.
— Poco mam kłamać przed tobą? — odpowiedziała. — Głodna ci ja czasem... ot tak, odrobinę głodna... ale głód ten rozkoszą dla mnie, bo z niego jaka taka pomoc dla robaka mego wyrasta... Biedny on... ma teraz kłopoty różne, choć mi o nich nie mówi nigdy... niech-że z cierpieniem jego, kochanka mego, cierpienie moje w parze idzie...
Gdy to mówiła, oczy jéj, wzniesione w górę, zachodziły łzami, i znać było, że w piersi staréj, prostéj téj kobiety, na piérwszą wieść o troskach, dotykających jéj syna, powstało dziwne jakieś pragnienie męczeństwa, mistyczna żądza łączenia cierpień swych z jego cierpieniami.
Rezultatem rozmowy téj było to, że nazajutrz garbata Ludwisia raz tylko przytknęła do ust łyżkę ze strawą i, zjadłszy kawałek suchego chleba, przez dzień cały jadła żadnego nie dotknęła.
— Czemu nie jész? — zapytała ją Dyrkowa, — kaszka kartoflana z makiem smaczna przecie... widzisz, jak ja zajadam... Czyś nie głodna?
Ludka kręciła się po izbie w luźnym kaftaniku swym, albo pochylała nad beczką z wodą małą główkę swą, obciążoną ogromnemi, roztarganemi włosami. Dyrkowa wołała ją do misy.
— No jedz-że, — mówiła, — czyś nie głodna?
Wtedy mała istotka stawała przed nią z powiekami spuszczonemi wstydliwie i nieśmiało jąkała:
— Ja przed panią kłamać nie mogę! głodna-m ci ja trochę... ot tak, odrobinę głodna, ale z głodu mego może jakakolwiek pomoc dla księcia naszego wyrośnie!... A przytém i ja także chcę, żeby cierpienie moje z cierpieniem księcia naszego szło w parze.
Jak papuga powtarzała słowa, od Dyrkowéj słyszane, niewiadomo nawet było, czy znaczenie ich rozumiała dobrze, jednak jeść kartofli z makiem nie chciała nic a nic. Dyrkowa patrzała na nią mglącemi oczyma. Potém wyprostowała się i z powagą rzekła:
— Kiedy tak, to i mnie trzeba jeść mniéj jeszcze... Jeżeli ty możesz, jakże-bym ja nie mogła? Ja przecież matka...
I szły w zawody, kto mniéj jeść zdoła. Śmiały się przytém niekiedy.
— Ile razy z misy zaczerpnęłaś? — pytała wychowanki swéj stara kobieta.
— Chyba ze sześć razy, — odpowiadała Ludwika.
— No, to ja mniéj, bo pięć!
— Dalibóg nie! pani siedm razy zaczerpnęła, a ja tylko sześć!
— Kłamiesz!
I śmiały się, a połowę zgotowanéj strawy na jutro zostawiały.
— Nie trzeba będzie jutro drzewa palić! — mówiła Dyrkowa, — zjemy kartofelki na zimno i chlebkiem zakąsim, a wodą zapijem! Czy dobrze? Ludko!
— A czemu nie dobrze! oto! kartofelki zimne smaczniejsze jeszcze od gorących, a drzewa szkoda palić, bo jak wyjdzie, kupować trzeba będzie...
— Niech Pan Bóg broni od kupowania! — kończyła stara.
Nazajutrz w nieopalonéj izbie dwom kobietom zęby szczekały od chłodu.
— Ot, — zaczynała Dyrkowa głosem, który trząsł się jéj w piersi, — nie wiem, co dla człowieka przykrzéjszém jest: głód czy chłód?...
— Chyba chłód! — mówiła Ludwisia.
— A no; to przynieś już może parę polanek...
Ludka przynosiła malutkie brzemię drzewa i kładła je u stóp pieca. Długo na drzewo to spoglądały obie.
— Hm! — szepnęła Dyrkowa, — zawsze to złotówkę jakąś, albo czterdziestkę kosztuje! Nie zapalaj jeszcze, poczekamy jeszcze trochę, a może i tak sobie posiedzimy. W łóżku pod kołdrą ciepło będzie...
Raz Dyrkowa rzekła:
— Ot, bieda moja! woda drogo kosztuje! dwadzieścia pięć groszy za beczkę, a jak tydzień postoi, to już i na nic... wylać jeszcze trzeba i znów kupować...
— Niby to ja wody nanosić nie mogę? — z zapałem zapiszczała Ludwisia.
— Czy ponanosisz?
— Jezu Panie! czemuż-by nie?
— No to sprobuj!
Odtąd ze starego domowstwa wychodziła co trzeci dzień mała, przygarbiona istotka, z prząsłami o dwóch wiaderkach na chudém ramieniu i, przygniatana ciężarem swym, dążyła ku odległéj studni. Gdy wracała, tchu nie stawało we wklęsłéj jéj piersi, a żółta twarzyczka oblaną była krwawym rumieńcem. Dyrkowa spotykała ją na środku dziedzińca, brała z ramion jéj prząsło z wiadrami, i sama wnosiła je do izby. Potém ujmowała w obie dłonie głowę gorliwej pomocnicy swéj i całowała ją w czoło. Pocałunek ten rozlewał na zmęczoną twarz Ludwisi radosne i tkliwe światło. Głośno jeszcze dysząc i ręką wspierając się o ścianę, bo na nogach ustać ze zmęczenia nie mogła, zapytywała cichym głosem:
— To dla księcia naszego, prawda pani?
— Prawda, kochanko, dla niego! wszystko dla niego!
— No, to i dobrze! — mówiła Ludka.
Książę tymczasem co dwa tygodnie lub trzy, a czasem i rzadziéj, przyjeżdżał do matki, jak dawniéj, powozikiem swoim, z karoszami, seterami, kozaczkami i wszelkiemi innemi przynależnościami. Dyrkowa oczekiwała go teraz nie ze spokojną tęsknotą, jak dawniéj, ale z widocznym, trwożnym niepokojem. Usłyszawszy turkot powozu jego, zapalała wnet stearynową świecę, czekającą w szafie przybycia jego, i rozkazywała Ludce coprędzéj nastawiać samowar, aby uczęstować syna herbatą, któréj garsteczkę na okazye te wyłącznie w szafie przechowywała.
Zanim Milord wyskoczył z powoziku swego i przeszedł sień dużą, gorączkowe rumieńce wybijały się na bledsze niż dawniéj policzki staréj. Z niespokojnych ruchów jéj i błysków oczu, niegdyś tak cicho zawsze zadowolonych, znać było, że, za każdem przybyciem syna, lękała się ona złéj wieści jakiéj, albo strasznego dla niéj pytania. Milord przecież nie miał ani razu pozoru człowieka zgryzionego, albo złą wieść przynoszącego. Gdy wysoka i kształtna postać jego napełniła na-pół ciemny, wilgotną i zimną izbę blaskiem elegancyi i woniami wykwintnych perfum, Dyrkowa rzucała się ku niemu i, ramionami szyję mu oplatając, w twarz jego głęboko spoglądała.
— No i cóż tam? cóż? cóż? — pytała.
Całował ją w ręce z jednostajną zawsze serdecznością, i odpowiadał wesoło:
— A cóż, mamciu! Wszystko po dawnemu. Zatęskniłem się za mamcią i przyjechałem na minutkę...
— O mój ty, robaku jedyny! mój ty aniele dobroci! zatęskniłeś za starą mutusią i przyjechałeś choć na minutkę! no, siadaj-że, siadaj! może herbatki napijesz się?
Milord siadał i wstrząsał się cały od chłodu.
— Jak tu zimno u mamci! dlaczegoż-to ogień nie pali się, jak dawniéj?
— Jeszcze czego! ogień! — wolała z nad samowara Ludwisia, — a potém drzewo kupować!
— Cicho bądź? — odkrzykiwała jéj z przestrachem formalnym Dyrkowa, a do syna mówiła:
— Widzisz, lubciu, przekonałam się, że nie zdrowo mi, kiedy w izbie zbyt ciepło... krew mi do głowy bije...
— A to co innego, — mówił syn, — jednak tu zaziębić się można...
— Ludka! rozpal ogień, prędzéj! książę nasz zaziębi się jeszcze, jak tu posiedzi...
I smutna zawsze izba rozweseliła się ogniem, trzaskającym w piecu, i kłębami pary, buchającemi z szumiącego samowara. Stearynowa świeca paliła się na stole, Dyrkowa chleb krajała z najświeższego bochenka. Tam, w cieniach szafy, spoczywały kromki czerstwe, twarde, które dwie kobiety jeść potém miały, ale na przybycie Milorda był zawsze przygotowany bochenek świeższy i staranniéj upieczony.
— Czém chata bogata, tém rada! lubciu mój! — mówiła Dyrkowa, stawiając przed synem szklankę herbaty i talerz z nakrajanym chlebem.
— A czemuż mamcia i Ludwisia herbaty nie piją także? — łaskawie zapytał Milord.
— Piłam już, lubciu mój, piłam, godzinę temu!
A Ludwisia w kątku swym wzdychała:
— Jeszcze i o mnie pamięta! książę nasz! anioł nasz!
Teraz już Dyrkowa, za każdą bytnością syna, zapytywała go:
— No! Rajku mój! a czy ty myślisz tam o żoneczce?
Milord odpowiedział raz z rozjaśnioną twarzą:
— Myślę, mamciu, naprawdę już myślę. Panna piękna, dobra jak anioł i, przyznam się mamci szczerze, że rozkochałem się w niéj po uszy... Z początku zdawało się nic, a potém rozkochałem się.
— A posażna-ż ona, — dopytywała się Dyrkowa.
— Więcéj nawet niż myślałem. Z pół miliona miéć będzie!
— A oddadzą-ż ci ją rodzice? bo panna to pewnie z wysokiego rodu...
— Mam nadzieję — bawiąc się z brelokami swemi odpowiadał Milord. — Przyjmują mię uprzejmie, bardzo uprzejmie; z bratem jéj w przyjaźni jestem...
— Chwała Bogu! — z głębi serca wykrzykiwała stara.
Nie pytała o nazwisko przyszłéj syna swego, bo niczego-by jéj ono nie nauczyło. Ze świata, w którym przebywał on, nie znała nikogo zupełnie. Milord sam szepnął raz mamci:
— Powiem mamci pod sekretem wielkim. Staram się o pannę Pelagią Morską. Matka jéj arystokratka wielka, ale ojciec i brat nie uważają już na te wszystkie głupstwa i przesądy... przytém panna sama...
— Sprzyja ci pewnie... ma się rozumiéć... jakże-by sprzyjać nie miała... to i dobrze! niech będzie Bóg Wszechmogący pochwalony... Ożenisz się, kamienicę tamtą sprzedasz, za swoje i za żonine pieniądze majątek kupisz, a mnie to już w tém starem domowstwie dożyć końca mego pozwolisz...
Milord całował matkę w rękę.
— Co moje to i mamci, — odpowiadał, — może mamcia z nami na wsi zamieszkać zechce...
Dyrkowa przecząco wstrząsała głową.
— Nie, lubciu, nie! już do tych ścian przyrosłam. Zresztą obywatelem będziesz, wielkim panem... żonka twoja, pani z rodu wysokiego... Matula mieszczka wstyd-by wam może przed ludźmi robiła... Nie, lubciu! ja sobie tu zostanę, domowstwa i ogrodów ojców twoich strzedz będę... a ty mnie czasem odwiedzisz i dziatki swoje w karecie mi przywieziesz... No, jeżeli już kiedy zechcecie i pozwolicie, to i przyjadę do was na tydzień jaki, ażeby waszém szczęściem i waszemi elegancyami oczy nacieszyć... a potém wrócę znów do kątów swoich i z Ludką moją poczciwą... oj! ty nawet nie wiész, jaką poczciwą!... o księciu moim i o mojéj księżnéj, i o moich małych wnuczątkach-książątkach gawędzić będę... Żeń się ty tylko, żeń prędzéj, bo mi na tę godzinę szczęśliwą czekać ciężko trochę!
— Ożenię się, mamciu, teraz już ożenię się z pewnością; przed ślubem jeszcze narzeczoną moję mamci przywiozę... Niech tam sobie ludzie gadają, co chcą... Ona dobra! matki mojéj wstydzić się nie będzie, przywiozę ją mamci...
— Otóż ją wycałuję!... wycałuję i pobłogosławię taką modlitwą, że już chyba Bóg ją usłyszy! — zawołała Dyrkowa, zasiniała się przyciszonym, radosnym chichotem i zapłakała kilku perlistemi łzami.
Tak marzyli. Potém milord mówił:
— Niech mamcia będzie łaskawa da mi trochę pieniędzy.
Dyrkowéj ręce drżéć zaczęły. Z figlarną wesołością, wymożoną na sercu ściśnioném, zaczynała przekomarzać się z synem:
— A jak nie dam? ot nie dam!
— Aj, dasz mamciu! dasz! kiedy mnie potrzeba...
— No dam! ale troszkę...
— Ile tam mama łaskawa...
Brała świecę i szła do izby sypialnéj. Ale teraz nie pozwalała już synowi iść za sobą.
— Poczekaj tu sobie, poczekaj!
— Cóż to znów za sekrety? — gniewnie trochę sarkał syn, zostawał jednak, a po chwili matka przynosiła mu pieniądze.
— Tak mało, mamciu! — skarżył się żałośnie.
— Dość, dość na dziś, — mówiła, — innego dnia dam znowu!
Czasem prosił i nalegał, dziwiąc się, zkąd się skąpstwo to u niéj wzięło. Czasem, nie mówiąc nic, niedbale wkładał pieniądze do pugilaresu, na którym ładna rączka jakaś wyszyła złotą nitką wyrazy: „ne m’oubliez pas!” Miał jeszcze w kamienicach swych zasoby znaczne, a przytém tonął cały w marzeniach o wdziękach panny Morskiéj i posagu jéj także.
— Ja mamci dokuczać nie chcę, — mówił, — co mamci łaska dać mnie, to biorę!
— Ty anioł jesteś, — szeptała Dyrkowa.
Milord wybuchał śmiechem.
A do twarzy mu było z wesołością. Gdy śmiał się, był istotnie pięknym. Białe czoło jego jaśniało, błękitne oczy iskrzyły się, z za warg rumianych ukazywały się rzędy śnieżnych zębów. Nie dziw, że bogata i wesoła téż panna Morska uczuła dla niego wyłączną sympatyą... Gdy śmiał się, tańczył, albo, trzymając na obu rozpostartych dłoniach moteczek włóczki lub jedwabiu, z młodzieńczym błyskiem w oczach przyklękał z dala na jedno kolano, dziewicze oko spocząć na nim mogło z sympatyą i na długo...
Po odjeździe Milorda gasła w srebrnym lichtarzu stearynowa świeca, gasło ognisko, znikał ze stołu samowar i chleb świeży; a w mrocznéj znowu, chłodnéj i milczącéj izbie, Dyrkowa, niemająca już lnu do przędzenia, rozpinała na motowidle dawniéj uprzędzoną talkę i, zwijając ją przy świetle łojówki, nucić zaczynała. Nuciła już teraz wtedy tylko, gdy przez chwilę napatrzyła się na syna. Można-by powiedziéć, że promyk jakiś z błyszczących oczu jego przechodził do jéj serca i budził w niém, uśpioną dziś, dawną jéj wesołość.
Ale głos jéj, silny jeszcze i dźwięczny niedawno, tak osłabł i przycichł, że zagłuszało go niemal warczenie motowidła, z którém téż, niby drugi ton tego samego akordu, mieszało się monotonne mruczenie żółtego kotka, uśpionego na wystającym murze pieca.
Tak przeszła zima.
W piérwszym dniu wiosennym, wilgotnym jeszcze lecz już ciepłym, Dyrkowa weszła do ogrodu swego. Kiedy chodziła po ścieżkach ogrodu, sąsiadka, stolarzowa, spojrzawszy w okno, rzekła do męża.
— Ależ postarzała się przez zimę ta gospodyni nasza, to postarzała! I tak raptem!
Istotnie, teraz dopiéro, gdy oblało ją blado-żołte światło marcowego słońca, można było dostrzedz wyraźnie, że włosy jéj, niedawno jeszcze popielate, od siwizny stały się zupełnie prawie białemi, a oczy zapadły głęboko pod wysokiém, piękném czołem, które zżółkło i okryło się rojem drobnych zmarszczek. Policzki jéj schudły i zżółkły także, a usta, i wprzódy już uwiędłe, zamiast dawnego spokojnego zadowolenia, układały się w wyraz cichego téż, lecz jakby przyrosłego do nich, smutku. Szła bardzo zwolna, krokiem słabym. Pochylała się, jak dawniéj, nad krzakami, ale z trudnością widoczną, a gdy z podniesioną głową oglądała gałęzie drzew, oczy jéj mrużyły się tak, jak bywa u ludzi, długo przebywających w mrokach i od światła odwykłych.
Zaczęła, jak zwykle na wiosnę bywało, siać, sadzić i kopać. Przy zajęciach tych znalazł ją raz Milord. Rzadko przyjeżdżał on do matki w dzień, i od dawna już nie widział jéj inaczéj, jak w izbie na-pół mrocznéj, a na-pół oświetlonéj jaskrawym blaskiem ogniska. Wszedł do ogrodu i, rozglądając się wkoło, zawołał:
— Mamciu!
Kiedy, wołając wesoło i znów donośnie: „jestem tu, synku, jestem!” wychyliła się z pomiędzy gęstéj już zieleni agrestowych krzaków i szła ku niemu najprędzéj, jak tylko mogła, stanął i, z pewném przykrém zdziwieniem, przypatrywał się idącéj.
— Ależ mamcia zmizerniała! — zawołał, całując ją w rękę, — co mamci jest? czy nie chora mamcia czasem?
— Chora! — zaśmiała się Dyrkowa, — a mój-że ty lubciu jedyny! jak ty mnie rozśmieszyłeś! ja jak żyję, nie chorowałam...
— Jednak mamcia tak jakoś wygląda...
— At! — rzuciła prędko, — starość nie radość, synku... wszelkie stworzenie żyjące starzéć się musi... postarzałam i ja...
Stali oboje pod drzewkiem wiśniowém, które zaczynało już osypywać się kwieciem. Milord zerwał różową gałązkę i przypiął ją sobie do guzika szamerowanéj czamarki. Potém wziął rękę matki, położył na swojém ramieniu i prowadził ją ku domowi. Kiedy tak, wsparta na ramieniu pięknego i wytwornego młodzieńca, w sinéj swéj grubéj spodnicy i spłowiałéj chuście, szła przez ogród, głowa jéj podnosiła się wysoko, na całéj twarzy rozlał się promieniejący wyraz szczęścia i dumy, a co chwila ukośne spojrzenia rzucała na okna stolarza. Pragnęła namiętnie, aby w chwili téj okna te były pełnemi twarzy i oczu ludzkich, aby jak najwięcéj ludzi widziéć mogło nadzwyczajną dobroć i piękność jéj syna, i jéj nadzwyczajne szczęście.
Prowadząc ją, Milord mówił, że wyjechać musi z Onwilu na kilka miesięcy. Usłyszawszy to, stara drgnęła i rękoma rozpacznie klasnęła.
— Morscy jadą za granicę, — tłomaczył syn, — trzeba mi za nimi jechać, bo lękam się przez czas ten zapomnianym zostać...
— A kiedy tak, — zrozumiawszy, rzekła ze smutkiem jeszcze, ale i z uśmiechem, — to jedź-że, lubciu mój... jedź za bohdanką swoją! Goń ptaszynę swą drogą, ażeby ci nie uciekła czasem...
Milorda słowa te rozczuliły.
— Żeby mamcia wiedziała, — rzekł, — jak ja ją kocham...
— To i dlaczogoż nie pobierzecie się zaraz? — pytała matka, — ty kochasz ją, ona ci sprzyja... sprawcie weselisko, a potém jedźcie już sobie w cudze światy...
Milord smutnie pochylił głowę.
— Nie tak to łatwo, moja mamo! to przeklęte urodzenie moje drogę mi do niéj utrudnia. Głupstwo to jest, przesąd... ale cóż zrobić, kiedy świat jeszcze taki. Nie oświadczam się dotąd, bo lękam się rekuzy... nie od panny, ale od matki. Józio mi radzi, żebym nie spieszył się i dał czas jemu i pannie matkę przygotować i uprosić...
Stanęli przy drzwiach mieszkania. Milord powiedział, że nie zajdzie nawet tym razem, bo bardzo wiele przed odjazdem zajęć i interesów ma, ale przyjedzie jeszcze za dni parę, aby matkę pożegnać. Miał już iść do powozika, który na niego oczekiwał, ale przytrzymała go za ramię Dyrkowa. W oczach jéj, wpatrzonych w twarz syna, malowała się trwoga wyraźna i ręce jéj drżały. Chciała widocznie powiedzieć mu coś, ale wahała się i lękała. Nakoniec, przytłumionym i wahającym się głosem, zaczęła:
— Ale, lubciu mój, tobie na wojaż ten pewnie pieniędzy dużo potrzeba będzie...
Milord zachmurzył się na chwilę.
— Naturalnie, — rzekł, wiodąc dłonią po czole — ryzyko to wielkie... ha! ryzykuję... pieniądze zresztą już mam, dostałem...
Dyrkowa odetchnęła, lecz wnet drgania niespokojne przebiegły znów po znędzniałéj jéj twarzy.
— Pożyczyłeś? — szepnęła.
— A cóż miałem robić? — z przymusem uśmiechnął się syn. Potém weseléj już i z figlarném na matkę spojrzeniem, dodał:
— Cóż miałem robić, kiedy widziałem, że mamcia postanowiła resztę skarbów swoich dla wnuków już chyba swych chować... Ja mamci dokuczać nie chcę...
Dyrkowéj krwisty rumieniec uderzył do bladego czoła.
— Ty anioł jesteś, — szepnęła drżącemi wargami i, pomyślawszy chwilę, dodała:
— Jednak, jak przyjdziesz na pożegnanie, dam ci trochę grosików, dam! Jabym nie przeniosła tego, żebyś ty, robaku mój, wyjeżdżał w świat, i na tak długo jeszcze, bez jakiego takiego od matusi swéj upominku.
Po czułym i długim uścisku rozstali się.
Nazajutrz w mieszkaniu Dyrkowój zjawiły się, nigdy tam wprzódy niewidywane, żydówki handlarki, a w sypialnéj izbie przez długie parę godzin słychać było otwieranie i zamykanie skrzyń i głośne a zawcięte targi. Potém żydówki wyszły, obciążone całe motkami i kłębkami nici, zwojami grubszych i cieńszych płócien, wieloletniemi a różnorodnemi zapasami odzieży, bielizny i nawet pościeli. Była tam ślubna jeszcze suknia Dyrkowéj, z barwistemi bukietami na białém tle, i odświętne suknie, noszone przez nią w młodości, kraciaste i kwieciste, i wielkie chusty wzorzyste, naśladujące wschodnie tkaniny i — nakoniec, szuba jéj, żółtemi lisami suto podbita. Wieczoru tego Dyrkowa nic nie robiła. Siedziała na stołku przed piecem ze złożonemi na kolanach rękoma, dumając głęboko.
Raz uderzyła się w piersi i szeptała głośno:
— Moja wina! moja wina! gdybym była wyszła za szlachcica, dziecko moje przeszkód-by takich na drodze swéj nie miało!... Urodzenie - to przeszkadza jemu... urodzenie - to prowadzi go do ruiny... a kto temu winien? oj! biła-bym siebie, żebym mogła, biła-bym!...
Milord, żegnając się z matką, markotnym wydawał się i niespokojnym.
— Albo król, albo cygan! — rzekł, — powrócę albo żonatym już i szczęśliwym, albo...
— Albo co? — dopytywała matka.
Rzucił ręką i dokończyć nie chciał. Potém jednak rozweselił się i szepnął:
— Mam zamiar za granicą oświadczyć się, i tam już, dla uniknięcia gawęd ludzkich, ślub wziąć...
Małą sumę, jakichś paręset rubli, którą dała mu matka, wziął bez szemrania i odjechał.
Dyrkowa nazajutrz mszę w kościele zakupiła i sama powlokła się na nią. Wróciła z oczyma nabrzękłemi od płaczu, i twarzą porytą czerwonemi bruzdami.


Lato minęło, i był to dzień jesienny, biały i chłodny. Dyrkowa siedziała na zwykłém miejscu swém przed piecem, lecz ani przędła już, ani zwijała, od czasu do czasu tylko poprawiała skąpy ogień, palący się w piecu, i mieszała w malutkim garnuszeczku gotującą się garstkę fasoli. Ludwisi nie było w izbie. Przed chwilą wyszła była z wiaderkami po wodę, u nóg staréj kobiety siedział tylko, z pyskiem ku ziemi zwieszonym, wielki Bryś czarny, wychudły i zesmutniały, a na półce pomiędzy garnkami, z cicha od czasu do czasu gruchała para siwych gołębi. Pies ten, ptaki te, i ów jeszcze kotek żółty, którego jednak w izbie nie było, bo przepędzał on większy część czasu na wyszukiwaniu sobie pożywienia, przedstawiały wszystko już, co pozostało z zamożnego niegdyś gospodarstwa staréj mieszczki. Znikły z niego już od dawna sprzedane kury czubate, umilkło na strychu rozgłośne śpiewanie kogutów, stado różnobarwnych gołębi nie unosiło się nad dachem domowstw kolistym, wysokim lotem. Chciała ona była nawet odprawić psa i sprzedać siwe gołębie; ale Bryś, po kilka razy oddawany sąsiadom, wracał zawsze i przypełzał jéj do stóp z cichém skomleniem, a ptaki, wyhodowane przez nią i wypieszczone, wyrwały się z rąk sąsiadki, któréj sprzedać je chciała, zleciały na jéj ramiona, i póty dziobały siwe jéj włosy i zaglądały w oczy z nieśmiałém gruchaniem, aż pogładziła je wychudłą dłonią i powiedziała:
— No, to już zostańcie sobie! zostańcie!
Do cichéj izby dochodziły z dziedzińca odgłosy piły, hebla i młotka, rozlegające się w warsztacie stolarza; niebawem, wśród odgłosów tych ucho Dyrkowéj dosłyszało snadź inny jakiś, bo wyprostowała się ona i ręce jéj drżéć zaczęły. Odgłos to był męzkich śpiesznych kroków.
— Książę mój! — krzyknęła kobieta, i z rozwartemi ramionami rzuciła się ku drzwiom. Nie mogła jednak, jak dawniéj, silnym i szybkim krokiem przegalopować izby; nogi jéj plątały się i drżały pod nią z braku sił i ze wzruszenia. Zanim więc dobiegła do drzwi, otworzyły się one i w progu stanął Milord. W długim paltocie swym, na którym połyskiwało szkiełko binokla, miał on, jak zwykle, pozór wytwornego młodzieńca, ale zaledwie zdjął z głowy kapelusz, ramiona Dyrkowéj opadły, a na twarzy jéj odmalował się przestrach. Milord blady był i posępny; włosy jego, tak starannie zawsze pierścienione i namaszczane, w nieładzie opadały mu na schmurzone czoło.
— Dziecko moje! co tobie? — wydarł się z piersi matki krzyk przyciszony.
Nie odpowiadając nic, pocałował ją w ręce obie i usiadł na stołku z poruszeniem i miną człowieka zrozpaczonego.
Dyrkowa z załamanemi rękoma stanęła przed nim.
— Dziecko! synku! robaczku mój! — szeptała, — co tobie się stało? czegoś ty taki mizerny i smutny?
Nagle klasnęła rękoma i zawołała:
— Nie dali ci bohdanki twéj? Prawda? nie dali?
— Nie dali! — szepnął Milord, tragicznym ruchem uderzając się dłonią w czoło i ponuro oczy wlepiając w ziemię.
— O! ja nieszczęśliwa! — jęknęła matka i ciężko osunęła się na stołek. Milord podniósł głowę.
— A ja szczęśliwy! — wyrzekł z goryczą i zaśmiał się zdławionym, szyderskim uśmiechem. — Mama wyobrazić sobie nie może, co ja przecierpiałem i cierpię... Kiedy mi ją z pod nosa rodzice wzięli i gdzieś wywieźli tak, że ani domyślić się nie mogłem dokąd; zwaryowałem... tak, zwaryowałem, i całe dwa dni byłem waryatem... Zawiedli mię ludzie, gorzko zawiedli! i ona zawiodła, i wszystko mię zawiodło!.. zbrzydł mi tem świat i chciał-bym módz nie patrzeć na niego...
Tak mówił i skarżył się długo, mowę swą przerywając ciężkiemi westchnieniami, lub wybuchami gorzkiego śmiechu. I, jak wszystkie rozpieszczone dzieci, jak wszyscy ci, którzy przywykli bóztwem być dla siebie i drugich, ani myślał o tém, ani spostrzegł, że skargi i użalania się jego krwawić mogły serce téj, która ich słuchała. Nie spostrzegł, że na zapadłe żółte policzki staréj matki wybijały się zwolna krwiste plamki rumieńców, że usta i ręce jéj drżały, a czoło, zawsze wyniosłe i piękne, pod srebrzystą przysłoną włosów zupełnie już białych, fałdowało się w grube, bolesne zmarszczki.
Umilkł nakoniec i dlatego tylko zapewne, że w zupełności już zadowolnił potrzebę swą zwierzenia się i skarżenia. Wtedy naprzeciw niego ozwał się szept cichy i drżący:
— Oj biedny ty, biedny, synku mój! robaczku, gołąbku...
Milord wstał.
— O tak! — rzekł, — biedny jestem, bardzo biedny! ale co tam już o tém mówić!
Zapewne, mówił już dosyć o biédach swych.
— Teraz, — ciągnął, — trzeba-by pomyśléć o zaradzeniu biedzie ostatecznéj...
I, stanąwszy przed matką ze skrzyżowanemi na piersi ramionami, wymówił:
— Czy mamcia wié, że ja do mamci piechotą przyszedłem?
Za całą odpowiedź, siwe gęste brwi kobiety podniosły się wysoko nad oczyma jéj, nieruchomo w twarz syna wpatrzonemi.
Milord ciągnął:
— Sprzedałem powóz mój, konie, meble, nawet psy, wszystko słowem, co lubiłem i do czego przywykłem... a raczéj sprzedał je Taczkiewicz, do którego o to z za granicy pisałem, a pieniądze, które mi za to przysłał, poszły tam, gdzie i inne... Teraz kamienicę na Złotéj ulicy wierzyciele moi wzięli we władanie swe i trzymać ją będą, póki się im nie uiszczę, a za kilka dni wezmą i tę starą ruderę... Gdy wróciłem, nie puszczono mnie do domu tamtego, a za kilka dni wypędzą i z tego... tak, wypędzą i mnie, i mamę... jeżeli dziś, jutro, nie zapobiegniemy nieszczęściu...
Skończył i czekał na odpowiedź matki. Daremnie. Dyrkowéj usta otworzyły się wprawdzie, ale nie wyszło z nich słowo żadne, ani nawet westchnienie.
Pochylił się ku niéj i wziął obie ręce.
— Moja dobra, złota, kochana mamciu! niech mię mamcia ratuje!
Coś, jakby jęk stłumiony, zaszemrało w głębi piersi kobiecéj, osłoniętéj spłowiałą, skrzyżowaną chustą.
— Robiłem długi, to prawda, ale cóż miałem czynić, kiedy mi dochód z tych dwóch chałup na życie nie wystarczał?... mamcia dawała mi czasem po trochu pieniędzy, ale ja nie chciałem dokuczać często... Jak mi trzeba było, prosiłem czasem mamci, a czasem nie... bo myślałem, że to wszystko jedno... dług jak zaciągnę, to go temi pieniędzmi zapłacę, które u mamci są... Ani spodziewałem się, że zabrnę tak głęboko... Staranie się to dokończyło ruiny mojéj... odmówiono mi i, z sercem zranioném, z życiem złamaném, w takie jeszcze kłopoty wpadłem!
Łzy mu nabiegły do oczu, wydobył z kieszeni chusteczkę cienką i pachnącą, zakrył nią sobie twarz i z głośném łkaniem zapłakał.
Odgłos łkania jego obudził Dyrkową ze stanu skamieniałości, w jaki popadła. Podniosła się ze stołka, wysoka, sztywna, prosta i, uczyniwszy kroków parę bez słowa, jęku ni łzy, zarzuciła mu na szyję ramiona. On znowu ręce jéj obie pochwycił i, całując, mówił:
— Niech mamcia odda mi wszystkie te pieniądze, które u mamci są... Ja niemi długi moje popłacę... one dla mnie deską zbawienia będą...
Dyrkowa opuściła ramiona, odwróciła się i poszła do sypialnéj swéj izby. Milord popatrzał za nią oczyma, pełnemi łez jeszcze, ale téż i nadziei widocznéj.
Po krótkiéj chwili Dyrkowa wróciła, niosąc w ręku dwie czy trzy asygnaty storublowe i, milcząc, trzęsącą się ręką, podawała je synowi. Pieniądze te pochodziły z plonów źle uprawionego w roku tym ogrodu, z ostatków wyprzedanego gospodarstwa, z głodu, nakoniec, który matka ta cierpiała przez rok cały, z zimna, od którego trzęsły się stare jéj kości, z łachmanów, które je przyodziewały.
Milord z osłupieniem patrzał na podaną sobie drobną sumę, nie dotykając jéj.
— Co to? — zapytał, — co to takiego mama mi daje?
— To już wszystko! — szepnęła Dyrkowa i, osuwając się na stołek, upuściła z rąk pieniądze.
— Jakto wszystko? co wszystko? — zawołał.
— Wszystkie pieniądze, synku! — odpowiedziała.
Podniósł obie ręce do głowy i spiętrzył niemi wysoko bujne swe włosy.
— Mamcia złą chwilę do żartów wybrała — sarknął — mnie serce i głowa pękają a mamcia żartuje sobie... — Moja mamo — dodał łagodniéj — proszę, pozwolić mi pójść tam i samemu poszukać!...
— Idź, synku, szukaj! — ledwie dosłyszalnie rzekła kobieta.
— A klucze?
Dziwny uśmiech przewinął się po ustach jéj białych i kurczowo ściągniętych.
— Niezamknięte! — rzekła.
Milord poskoczył do sypialni matki swéj i począł tam otwierać skrzynie jedne po drugiéj. Wszystkie były puste. Tu i owdzie jeszcze, na dnie któréj ze skrzyń mniejszych, leżały rzucone niedbale: łachmany staréj odzieży, obuwie podarte, sztuk parę grubéj bielizny, ale dawnéj obfitości zasobów najrozmaitszych, ani téż pieniędzy, nie było śladu. Milord długo bawił w izbie ze skrzyniami. Przejrzał wszystkie kątki jéj, zaglądał do kilku pustych worków, szukał w zeszczuplałéj dziwnie matczynéj pościeli... nakoniec wyszedł. Wyszedł z twarzą bladą jak chusta, z szeroko od zgrozy roztwartemi oczyma i z włosami, które jeżyły się wysoko i w nieładzie nad posępném czołem.
Stanął przed matką i rzekł zdławionym głosem:
— Niéma!
— Niéma — powtórzył, jak echo, szept, do słabego tchnienia podobny.
— Ależ to być nie może! — wybuchnął młody człowiek — ojciec mój ogromne sumy zostawił po sobie... wszyscy o tém mówili i mówią... gdzież się one podziały? Mamciu! proszę mi powiedzieć, ile pieniędzy ojciec mój zebrał i mamci przed śmiercią swoją oddał?
Dyrkowa podniosła schylona przedtém głowę; zmartwiałą jéj źrenicę przerznął błysk dawnéj energii.
— Dwadzieścia tysięcy rubli było ich, synku! — rzekła — dwadzieścia tysięcy!
Młody człowiek zaśmiał się gardłowo.
— Jakto! — zawołał — tak mało! kto to temu uwierzy?
— Mało! — silniejszym głosem wyrzekła Dyrkowa — oj! synku, czy to lepiąc garnki, można większe pieniądze zebrać...
Milord rzucił się gniewnie i rozpacznie.
— A więc! — zawołał — żebrakiem jestem! i nic już nie pozostaje mi więcéj, jak wziąć torbę na plecy i iść żebrać!
Jako odpowiedź na te słowa, po izbie rozległ się krzyk przeszywający, krzyk piersi, w któréj z bólem okropnym pękały struny życia. Ale Milord tak był pochłonięty rozpaczą własną, że, na krzyk ten nie zważając, rzucił się na ławę i twarz ukrył w dłonie.
W izbie zrobiło się cicho bardzo. Z jednéj strony przy oknie siedział tam mężczyzna młody i wykwintnie ubrany, łokcie wspierał na stole, twarz krył w dłoniach i szeptał coś do siebie gwałtownie i niezrozumiale. Z drugiéj strony, na stołku siedząc, stara kobieta, w grubéj podartéj spódnicy, w podartém obówiu i spłowiałéj dziurawéj chuście, wsparta plecami o ścianę, pozostawała w nieruchomości kamiennéj. Policzki jéj okryte były krwistym rumieńcem, na trupio blade czoło spływały z pod białych włosów krople potu, a zapadłe, szeroko rozwarte oczy patrzały w przestrzeń źrenicą zmartwiałą i szklistą, wstrząsaną tylko od chwili do chwili błyskami nieprzytomnéj prawie rozpaczy i trwogi.
Po kilku minutach otworzyły się z cicha drzwi od sieni i w progu stanęła mała Ludwisia z dwoma wiadrami, pełnemi wody, na uginającém się ramieniu. Spostrzegła naprzód milorda i krzyknęła z radością nadzwyczajną:
— Książę nasz!
Spojrzała potém na Dyrkową i prząsło z wiadrami ze stukiem zsunęło się z jéj ramienia. Woda rozlała się po podłodze strumieniem szerokim; a mała przygarbiona istotka biegła ku dobrodziejce swéj z rozpostartemi ramionami.
— Jezusie Panie! — wołała — o, pani moja najdroższa! za zbawienie ludzi grzesznych... co pani stało się takiego...
Przypadła do kolan jéj, schwyciła obie jéj ręce, poniosła je do ust swych, do czoła, do piersi i wybuchnęła okropnym płaczem. Wtedy i Milord podniósł głowę, a spojrzawszy na matkę, z przerażoną twarzą zerwał się z ławy.
— Mamciu! — krzyknął.
Na głos jego, białe, kurczowo ściągnięte usta poruszyły się i szeptały:
— Żebrak! żebrak! książę mój żebrak!
Po chwili wymówiła jeszcze:
— Boże! zlituj się nad nim!
I zwarły się znowu silnie i szeroko otwarte oczy, patrzały w przestrzeń szklisto, martwo, strasznie...
W kilka minut potém, sąsiadki, na pomoc przez Ludwisię przyzwane, wbiegać zaczęły do izby ze wzdychaniami i okrzykami zdziwienia a Milord, schwyciwszy za kapelusz, blady i z zaciśniętemi usty, rzucił się do miasta.
Gdy wkrótce wrócił, wiodąc z sobą lekarza, sąsiadki i Ludwisia rozebrały już i położyły w łóżko Dyrkową. Stara kobieta leżała nieruchoma, z zamkniętemi powiekami. Ciało jéj, pod przykryciem staroświeckiéj kołderki w spłowiałe kraty, zarysowało linie szczupłe i sztywne. Sztywność ciała i żółtość twarzy czyniły ją podobną do smutnéj, martwéj figurki woskowéj, a tlące życie objawiało się w niéj tylko wyrazem nieméj rozpaczy, wyrytéj na pomarszczoném czole jéj i w zaciśniętych ustach. Oddech jéj był krótki i czasem jękliwy, a żółte, wyschłe ręce, w rękawach grubéj koszuli, czyniły czasem poruszenia takie, jakby giestem grozy, to znów błagania, chciały podnieść się ku niebu, lub spleść do modlitwy. Daremnemi były długie i wytrwałe pytania lekarza. Zapewne nie słyszała ich nawet. Gdy syn jéj pochylił się nad nią i mówić do niéj zaczął, usta jéj zarysowały słaby uśmiech, który wnet zniknął a po izbie rozszedł się szept, przerażeniem nabrzmiały:
— Żebrak! żebrak! książę mój żebrak.
A potém ledwie dosłyszalne westchnienie:
— Boże zlituj się nad nim!
Po długiém badaniu, po wielu nadaremnych próbach rozmaitych lekarskich środków, lekarz półgłosem rzekł do Milorda:
— Matka pańska umiera z rozpaczy...
A w różnych kątach izby pełnéj ludzi rozszedł się szept: — I z głodu! z głodu także!
Lekarz odszedł, lecz po kątach izby siedzące na skrzyniach kumoszki-sąsiadki i stojący przy nich poważni majstrowie, znajomi lub przyjaciele nieboszczyka jeszcze Mateusza Dyrki, z wzdychaniem lub gniewném sarkaniem, jękliwemi, szepcącemi lub burkliwemi głosy jęli przypominać sobie szczegóły różne z ostatnich czasów życia Dyrkowéj: jak to ona nic prawie nie jadła i nie piła, w nieopalonych izbach siedziała, a grosz każdy chciwie chwytała, dla synka swego szczędząc i chowając...
„Wycieńczyła się, wyschła, siły nieboraczka straciła, a teraz z głodu i słabości umiera” — szeptano dokoła.
Wszystkiego tego słuchał, z osłupieniem z razu, potém z oczyma, ponuro w ziemię utkwionemi, młody, wysoki mężczyzna, zasunięty w najciemniejszy kąt izby i plecami przyparty do ściany, tak, jak gdyby pragnął skryć się przed wzrokiem ludzi i przed strasznym widokiem matki téj, umierajającéj z rozpaczy i — głodu.
Nad wieczór, sąsiadki i sąsiedzi porozchodzili się do domów swych, a w izbie zostały tylko, oprócz choréj, trzy osoby: Rębski, siedzący przy łóżku i smutnemi oczyma wpatrzony w twarz staréj swéj przyjaciółki, Ludwisia, skurczona na ziemi, na-pół okryta poręczą łóżka i małą główkę swą trzymająca w kościstych dłoniach, i młody człowiek, stojący wciąż w ciemnym kącie izby, milczący i nieruchomy. Rębski zapalił żółtą świeczkę i postawił ją na pustéj skrzyni, przyległa izba została ciemną. Około północy, wśród ciszy grobowéj, panującéj dokoła, ozwał się na dziedzińcu srebrny głos małego dzwonka. Był to znak, że do umierającéj, wezwane przez kogoś z pobożnych sąsiadów, przybywały: ostatnia pociecha i ostatnie pożegnanie ziemskiego świata. Po chwili otworzyły się drzwi od sieni i z cieniów przyległéj izby wysunęła się na żółte światło świecy żałobna postać księdza, w białéj komży i czarnéj długiéj szacie. Za nim stanęło młode chłopię kościelne, z połyskującemi w cieniu kościelnemi naczyniami i z cicha podźwiękującym jeszcze dzwonkiem.
Ludwisia podniosła głowę i przeraźliwie krzyknęła:
— O Jezu miłosierny! ksiądz proboszcz z Panem Bogiem do mojéj pani już przyszedł.
Na krzyk ten, Dyrkowa oczy otworzyła, a ujrzawszy księdza, nagłym ruchem wyciągnęła ku niemu ręce, i szeptem głośnym, wyraźnym, zawołała:
— Ojcze mój! nic nie pamiętam! Niech tak Bóg dziecku memu litośnym będzie, jak ja nic nie pamiętam, ani com zgrzeszyła, ani com przez całe życie robiła... Nic nie pamiętam, oprócz nieszczęścia jego, synka, robaczka, kochanka mego biednego...
Coraz głośniéj i z coraz gwałtowniejszemi giestami rąk, podnoszących się w górę, to rozkładających się w rozpaczy, to splatających się jak do modlitwy, mówiła daléj:
— On żebrak teraz... książę mój żebrak... Anioł mój, z nieba wysokiego strącony... Co z nim będzie? co z nim stanie się? kto główkę jego przytuli? kto smutki jego zagoi? Dokąd go biedne nóżki jego zaniosą, kiedy on nie ma już domu, ni łomu, i kawałka chleba nie ma... i nic nie ma!... Serce jego zranili, bohdankę mu odebrali i wszystko od niego uciekło, a ja, matka, dopomódz mu nie mogę i w nieszczęściu a opuszczeniu zostawić go na tym świecie muszę, a sama iść do króla niebieskiego skarżyć się na niedolę synka mego... Oj! niedola jego, niedola! niedola...
Z piersi téj, wyschłéj i wstrząsanéj drganiami konania, wytrysnął jeszcze strumień łez z oczu zapadłych a rozpaczą błyszczących, i polał się po żółtych jak wosk policzkach.
Przyciszonym, poważnym głosem ksiądz zapytał ją o grzechy i winy jéj życia. Odpowiedziała z wybuchem:
— Nie zgrzeszyłam, ojcze mój! nie zawiniłam ja niczém przeciw niemu, kiedym go do szczęścia i wielkości hodowała, kiedym go do wysokiego słońca na rękach moich podnosić chciała! Niczém ja, ojcze, jemu, synkowi memu, nie zawiniłam, kiedym go maleńkim jeszcze kąpała, czesała i pachnącemi olejkami oblewała, żeby wyglądał on jak paniątko delikatne, żeby ludzie nizko przed nim kłaniali się...
Ksiądz jéj przerwał i wymówił imię Boga. Ona odpowiedziała:
— Przed Bogiem spowiadam się i przed tobą, ojcze duchowny, że nie wszystko zrobiłam dla dziecka mego, co zrobić byłam powinna... Jadłam sobie, piłam, suto żyłam sama i obcym ludziom rozdawałam... Trzeba mi było o głupie ciało moje nie dbać i na ludzkie biedy nie zważać, a dla niego, robaka mego, wszystko zbierać, ciągle zbierać... trzeba mi było do rodziców bahdanki jego pójść, do nóg im upaść, płakać i prosić... trzeba mi było pomoc jaką jemu z pod ziemi wydrapać, z kamienia wygryźć, u Boga wykrzyczéć, u ludzi wybłagać... Nie zrobiłam tego i oto spowiadam się przed Bogiem i przed tobą, ojcze duchowny, że winna jestem gorzkiéj niedoli dziecka niego...
I po kilka razy, uderzając się pięścią w pierś z siłą dziwną, ze skruchą niezmierną powtarzała:
— Moja wina! moja wina! moja bardzo wielka wina!
Taka była spowiedź Dyrkowéj! Wszelkie usiłowania, wszelkie napomnienia łagodne i surowe, wydobyć nie mogły z pamięci i serca jéj żadnego wspomnienia i żalu, oprócz wspomnienia o synu i żalu nad jego niedolą. Gdy kapłan pytał ją o winy przed Bogiem, ona spowiadała się z mniemanych win swych przed synem; gdy upominał ją, aby modliła się o zbawienie swéj duszy, ona szeptała:
— Zlituj się nad nim, Boże! zlituj się nad nim!
Nad rankiem, w wązkiéj, sklepionéj izbie panowała cisza zupełna. Łóżko Dyrkowéj umieszczoném było u okna, za którego staremi szybami i drewnianą kratą, w białym świcie poranku, stała nieruchomo rozłożysta grusza, osypana żółtemi liśćmi. Świeczka paląca się na skrzyni zgasła, czarny Bryś, chudy i smutny, przyszedł do izby i wczołgał się pod łóżko, gdzie legł, zwinięty w kłębek; u nóg choréj, żółty kotek spał na kraciastéj kołdrze; a gdy rozedniało zupełnie, z przyległéj izby wleciały dwa siwe gołębie, usiadły na poręczy łóżka i zagruchały z cicha. Chora podniosła powieki, uśmiechnęła się i słabym, lecz jak srebrny dzwonek dźwięcznym głosem, zanuciła:

Przyleciały gołąbeczki,
Z nimi przepióreczka...

Silnie i żwawo usiadła na łóżku i spojrzała w okno. Oczy jéj błyszczały, na żółtych policzkach leżały krwiste plamy rumieńców, białe włosy rozsypały się na szarą koszulę, a odsłoniły czoło wysokie, pomarszczone, lecz pogodne. Spojrzała w okno, zapuściła wzrok pomiędzy drżące w powiewach poranku złote liście gruszy, podniosła je ku niebu, na którém świecił blady półksiężyc, goniony przez różowe chmurki, i zaśpiewała:

Na ranném niebie
Miesiączek biały,
Ze stróży nocnéj...

Urwała nagle, bo gołębie zleciały na kratę okna i zagruchały znowu. Uczyniła poruszenie tak, jak gdyby przelękła się czegoś i, splatając ręce, zawiodła znowu:

Mój słowiczku, nie tak głośno
Śpiewaj na drzewięciu,
Nie przerywaj snu cichego
Mojemu dziecięciu.

A potém, kołysząc niby coś w objęciu, przeciągle smutnie nucić zaczęła:

Luli synku mój!
Luli Rajku mój!
W oczki ci gwiazdy wcałuję,
Na króla cię wyhoduję!
Synku, Raju mój!

Ogromne łkanie męzkiéj piersi wybuchnęło w kącie izby i, stojący tam dotąd, młody mężczyzna runął na klęczki u wezgłowia łóżka. Po chwili umilkł w izbie cichy śpiew kobiecy i głośny płacz męzki; nad martwą głową, spoczywającą śród włosów białych, gruchały z poręczy łóżka siwe gołębie; do ręki jéj, zimnéj już i sztywniéjącéj, długiemi pocałunkami lgnęły usta pochylonego nizko młodzieńca; a stary, szczupły człeczyna, w orzechowéj kapocie, łzawy wzrok przenosząc z obrazu tego na niebo, które za oknami złociło się i błękitniało, szepnął:
— Ty jeden tylko, o Wszechwiedzący! rozsądzić możesz, kto z dwojga tych nieszczęsnych katem był a kto ofiarą!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.