Miljonówka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Sobociński
Tytuł Miljonówka
Pochodzenie I koń by zapłakał...
Wydawca Gazeta Grudziądzka
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne Wiktora Kulerskiego
Miejsce wyd. Grudziądz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miljonówka.

— Wacek, małpo, wstawaj!
Przeciągły świst nosowy i nie dające się bliżej określić tony były jedyną odpowiedzią.
— No rusz się, trzeba uprzątnąć pracownię!
Wacek śpi jak na obstalunek.
Rady innej nie było. Właściciel pracowni uciekł się do środka niezawodnego, a często ze skutkiem praktykowanego, który polegał na łechtaniu pięty ofiary Morfeusza.
Śpioch zareagował kopnięciem odruchowym; leży jak kłoda.
— Aha — pomyślał właściciel pracowni — ululała się bestja. — Skonstatowanie stanu rzeczy wymagało środka zaradczego, a radykalnym lekarstwem w takich razach jest metoda ks. Knejpa. Właściciel pracowni ujął za dzbanek i zawartość jego wylał Wackowi na czuprynę.
— Poszedł bydlę, sen mi przerwałeś, — z żalem głosie[1] rzekł Wacek, ale już otrzeźwiony i pełen świadomości, gdzie się znajduje.
— Możesz iść spać na korytarz, bo pracownię trzeba uporządkować. O 10 ma przyjść 2 nabywców, o których mi się wystarał radca Dzięgielewicz.
— Djabli cię nadali z tobą i twoim nabywcą, śmiertelnie mi się spać chce. Aaa... aaa... przeciągając się leniwie i ziewając przeklinał Wacek.
— No, no tylko się nie rozwalaj, bardzo cię proszę; trzeba po ludzku przyjąć gościa. Nieład artystyczny teraz nie modny; jak cię widzą, tak z tobą gadają, sprzedać coś trzeba: rządca dopomina się o komorne, szewcy i krawcy składają nam wizyty; co dziś na obiad, to przypuszczam kwestja też nie bez znaczenia.
— Zawsze ci mówiłem, Franku, żeś pospolity filister; myślisz tylko o żołądku, a przecież umysł, głowa, to grunt. — Na dowód zaś, jak bardzo ceni w człowieku intelekt, śpioch układa się do snu.
Stanowcza opozycja ze strony właściciela mieszkania, ujawniająca się w energicznym ściągnięciu kołdry, zapobiegła tendencji Wacka rozlokowania się do spoczynku.
— Wacek, chorobo, ty mię do wściekłości doprowadzasz. Nuże, wstawaj, trzeba pomyśleć o obiedzie!
Wacek, widocznie zreflektowawszy się, że przespać życia nie można, i że obiad, nie w swym brzmieniu filologiczno-abstrakcyjnym, ale w świecie realno-gastronomicznym ma ponętną stronę i że funkcja spożywania w całokształcie bytu jednostki odgrywa też rolę niepoślednią, wstaje i ubiera się.
— Co więc na obiad? gadaj! — pyta Franek.
— Marto, Marto, troszczysz się o wiela, jednego tylko potrzeba, — sentencjonalnie rzekł Wacek, — illustrując tę potrzebę wywróceniem nazewnątrz pustych kieszeni.
— Mam tylko 2 marki, — pesymistycznie wyrzekł Franek.
— Nie wiele więcej odemnie, ale to nie powód do rozpaczy. Nie starczy na obiad, zjemy to, co zostało ze śniadania.
— Zawsze cię głupie kawały się trzymają, — wiesz dobrze, że śniadanie ze względu na późną porę zeszło z porządku dziennego naszych obrad, kwestję tę odłożyliśmy od calendas graecas.
— Ha, w takim razie, — odparł Wacek, — bierz swoje kicze i dymaj na rynek, bo ja już nawet nie mam co sprzedać. Omnia mea mecum porto, a dla twego widzimisię nie spławię chyba którejkolwiek części swej garderoby, boby to popsuło stylowość mego ubrania.
Równie i Franek nie mógł sprzedać coś cenniejszego, bo jako dusza artysty, wrażliwa na harmonję, wzdrygała się na samą myśl pozbycia się jedynej pary butów, lub spodni, które, jak wiadomo, tradycja, zdawien dawna, uświęconym obyczajem nakazuje nosić w nieodłącznym towarzystwie z marynarką.
Słowem, że gdyby którykolwiek z nich chciał się pozbyć garderoby, tym samym, skazany byłby na dobrowolny areszt domowy, lub też w razie nie zastosowania się do aresztu, wszedłby w kolizję z obyczajem, którego pogwałcenie zarówno ściga prawo moralne, a co gorsza — administracyjne.
Jeden i drugi tak cenili jednostkową swobodę indywidualną, że nigdy na kompromisowe używanie garderoby nie zgodziliby się, i to tymbardziej, że o ile Franek miał nogi za krótkie, o tyle Wacek za długie.
Po długich, nie można powiedzieć żeby bezowocnych naradach, wyniesiono wspólną rezolucję przechodząc nad kwestją obiadu do porządku dziennego prawie, że przytłaczającą większością głosów.
Obstrukcja żołądkowa nie wpłynęła na zmianę zasadniczej uchwały, bowiem głosy sprzeciwu stłumiono energicznym ściągnięciem pasów o dwie dziurki.
— Widzisz, pało głupia, — wyrzucał zirytowany Wacek, — czy warto było wstawać? czy nie lepiejbyśmy wyszli na przespaniu momentu krytycznego. — Zadowolony, że argument ten trafiał Frankowi do przekonania, zaczął już na dobre się rozbierać do spoczynku.
— Nil desperandum! trzeba działać na dwa fronty, próbował ratować sytuację Franek. Zostań w domu i oczekuj kupca, może przyjdzie, bo obiecał, choć to niepewne; ja zaś zabieram parę obrazków i sypnę się do antykwarjusza. Może coś z tego będzie.
— Guzik! — nie wierząc w powodzenie akcji zaprorokował Wacek.
— Słuchaj, w wypadku, gdyby reflektant przyszedł, to zareklamuj damę z pieskiem, w tych złotych ramach, rzecz sprzedażna, efektowna.
— Cena?
— Zaśpiewaj 40.000, ale tylko dla powagi, nie upieraj się gdyby dawał połowę.
— A jak nie da? — recytował Wacek.
— To opuść jeszcze połowę od połowy!
— A jak nie da?
— To wyrzuć go na zbitą twarz, albo... albo staraj się go zatrzymać dopóki nie przyjdę, zabaw, a ja już zdołam cośkolwiek mu wpakować w łapy.
— Bene, idź i niech opatrzność kieruje twymi krokami.
Franek, otrzymawszy błogosławieństwo na drogę, a wypchawszy podeszwy tekturą, albowiem deszcz padał, udał się na rynek zbytu, wątpiąc o pomyślnym rezultacie swej wycieczki.


∗                              ∗

— Aaa..., moje uszanowanie, sługa najniższy pana dobrodzieja, czem służyć mogę?
— Jestem Kleofas Pietruszkiewicz, właśnie tego... ten przyszedłem ee...e... no tego, panie dobrodzieju — kupić obraz!
— Bardzo miło, bardzo przyjemnie, Wacław Bemolewski do usług, z kurtuazją i przesadnym ukłonem powitał zastępca gospodarza mieszkania przybyłego nabywcę.
Łaskawy pan zapewne na imieniny córeczce, żonce, — niespodzianka? tak, tak podarunek wartościowy dodatnio wpływa na potęgę uczucia wdzięczności, a cóż jest bardziej cenne w dzisiejszych czasach niż obraz i to obraz tęgiego artysty. — Dziś, panie łaskawy, po obrazy, po dzieła sztuki to ogony niczem po cukier lub spirytus. Właśnie przed chwilą literalnie z kolegą byliśmy atakowani, tylko, że to proszę pana, artyście oddać w obce ręce produkt swego natchnienia, to z przeproszeniem pana dobrodzieja za porównanie, to samo, jakby pan szanowny musiał oddać komu swą córeczkę. A propos, jakże zdrowie żony, dzieci czy zdrowe? — gradem słów zasypał Wacek gościa oszołomionego taką uprzejmością.
— Ależ tego... panie dobrodzieju, co chciałem rzec ten tego, ja nie mam żony ee... ten tego i dzieci także.
— A to przepraszam, mnie się wydawało, że pan szanowny żonaty. No nic nie szkodzi, bagatela, nawet lepiej, bo to panie dzisiaj małżeństwo to lukratywna instytucja. Niczem fabryka w którą się kładzie nieprodukcyjnie kapitał.
— Panie tego ten, dobrodzieju, mnie stać na żonę, a jeśli się tego... nie ożeniłem, to wina narzeczonej, która uparła się tego ten czekać do karnawału — ot co!
— Serdecznie winszuję, serdecznie. A, to inna sprawa, zaraz mi coś mówiło, że szanowny pan bezwątpienia kawaler: mina dziarska, tężyzna i wzięcie u kobiet. — Ho, ho, niech się pan dobrodziej nie wypiera, widzę to po oczach!
— Ma się wiedzieć tego ten, że mam szczęście, panie dobrodzieju, bo też ta moja Magdalena e...e.. no bo to anioł nie kobieta, anioł, panie tego!...
— Sądzę, że łaskawy pan wybierze z tej galerji obrazów rzecz godną, aby w ofierze u stóp swej przyszłej boskiej wybranki złożyć. — Ot naprzykład ta dama z pieskiem w złotych ramach.
— Ii... panie, ten tego, moja Magdalena, panie dobrodzieju, nie lubi psów!
— W takim wypadku te oto kwiaty, chryzantemy.
— Kwiaty? tego niby byłoby tego, ale wiesz pan, panie dobrodzieju? — aha, moja Magdalena uradowałaby się tego, żeby namalować jej twarz, mam nawet ten tego... fotografję. — Hę, hę, to byłoby niezłe.
— Doskonały pomysł, cudowny pomysł, bajeczny nawet pomysł. — I dziwić się tu, że pan dobrodziej ma szczęście do kobiet. — Ten, kto posiada taką sztukę przypodobania się kobietom, może być lwem wszystkich salonów. No, no, cudownie proszę pana, zrobione.
— Jutro portret szanownej narzeczonej łaskawego pana będzie gotów, tylko mała zaliczka, rozumie pan, dla formalności.
— Ale tego... panie, ile to będzie kosztować takie malowidło?
— Przypuszczam, że nie drogo, lecz właśnie kolega specjalista od portretów przed chwilą wyszedł, niebawem wróci, to się panowie co do ceny ułożycie. Sądzę, że wyżej 40 000 kosztować nie będzie.
— Czterdzieści tysięcy?!?, tego ten, no panie dobrodzieju, to już ja tam wolę iść do fotografisty!
— Panie łaskawy, robimy dla pana po cenie kosztu. Proszę wziąć pod uwagę farby, które niebywale są drogie i których wprost nie ma w Polsce: płótno, ramy, czas — proszę to wszystko zsumować.
— Nie, panie dobrodzieju, tego ten, za drogo, pójdę do fotografisty.
— Wola szanownego pana — z rezygnacją odrzekł Wacek — widząc, że z tej mąki nie będzie chleba.
— Czterdzieści tysięcy?!... Ho, ho, panie tego, a mówili mi, że ten pan malarz, jakże się tego ten nazywa...
— Franciszek Pędzelkiewicz!
— Tak, Franciszek Pędzelkiewicz, to bierze tanio ten tego.
— W takim wypadku niech pan dobrodziej zaczeka, za chwilę nadejdzie.
— Kiedy nie mam, tego ten, jakże się nazywa — czasu.
— Ależ chwileczkę, doprawdy tak interesująco się z panem rozmawia, jedną sekundę.
— Nie, już tego — idę, do miłego z panem!
— Idź do choroby ciężkiej — zaklął Wacek w duchu — zamykając drzwi za gościem.
— Ale, ale, — wracając się ze schodów gość zapytał: — Panie dobrodzieju, zapomniałbym tego, a czy też pan mógłby wymalować w moim mieszkaniu sufit, bo się jucha, już poobdrapywał, i co będzie kosztować?
— Niech pan idzie do „fotografisty“ panie łaskawy, to panu odmaluje nietylko podłogę i sufit, ale pana i pańską narzeczoną wytapetuje na zielono — z wyrazem wściekłości w głosie odparł Wacek i zatrzasnął drzwi za zwolennikiem zdjęć fotograficznych.
Wacek wściekły począł mierzyć pracownię przyspieszonym krokiem i rozmyślać na temat, czy nie wartoby jednak zawołać odprawionego nabywcę i ofiarować mu jaki obraz po cenie fotograficznej. Ambicja jednak i obawa zbytniej odpowiedzialności przed przyjacielem kazała mu zaniechać tej metody handlarskiej.
Mistrz tonów, który przed chwilą z tak słabym powodzeniem odegrał rolę sprzedającego, chcąc zagłuszyć wyrzuty organów, których funkcją jest trawienie, począł gwizdać jakąś arję z „Wesołej wdówki“, oraz naprzemian deklamować: „Bez serc, bez chleba — to szkieletów ludy“.
Głośne dobijanie się do drzwi poderwało go niby prąd elektryczny. Jak na komendę uciął i otworzył drzwi przybyszom.
— Czy zastaliśmy pana malarza? — sapiąc niczem miech kowalski, zagadnął otyły jegomość w progu, zastawiając sobą całe wejście i drobną postać towarzysza.
— Prawie jakby go panowie zastali. Pełnię chwilowo funkcję pana domu z wszelkiemi pełnomocnictwami, oprócz braku upoważnienia do regulowania jakichkolwiek zobowiązań, bądź materjalnych, bądź moralnych.
— Jestem do usług, Marceli Cytryna, a to mój przyjaciel Majeranek — zgodnie z przyjętym zwyczajem towarzyskim — zarekomendował otyły jegomość siebie i swego towarzysza, który nie w pięć ni jedenaście podając dłoń wyrzekł: przepraszam.
— Bardzo miło; nad wyraz przyjemnie — Wacław Bemolewski. — Czem służyć mogę?
— Ano, niby, jeśliś pan gospodarz domu, to przyślim powiedzieć, że chcielim kupić jaki obrazek od pana malarza Franciszka Pędzelkiewicza. Ale widzę, że nasz malarz gdzieś sobie buja, no to pójdziemy.
— Ale przepraszam, kto to panom powiedział? właśnie kolega przyjdzie lada chwila, tylko go patrzeć. Proszę, niech panowie spoczną — z wytwornością fryzjera, zapraszającego gościa do golenia — Wacław podsunął krzesło przybyłym.
— Ale nie na długo, bo czasu nie mamy do stracenia, nieprawda Symforjanie? — zwrócił się otyły jegomość do chudego jegomościa.
— Przepraszam, rzetelnie mówi Marceli, nie mawa czasu — autorytatywnie przytaknął Symforjan.
— Ależ, co znowu — upewniał artysta — już idzie, sekunda. Tymczasem pokażę niektóre arcydzieła, to ułatwi panom zorjentowanie się przy wyborze, — choć, bogiem a prawdą, wybierać trudno, bo jedno lepsze od drugiego.
— O, ta kobieta z psem, to łebska sztuka, nieprawda? — podzielił się spostrzeżeniem Marceli z Symforjanem.
— Przepraszam niczego, tak niczego — kiwnął Symforjan i wyraz swego zachwytu zaznaczając obgryzywaniem paznokci.
— Życie panie, plastyka przedziwna, poczucie światła — zachęcał artysta. — Każdy szczegół, harmonizuje z całością, rozmach, proszę pana. A, ot ten w głębi — co za perspektywa, koloryt, słoneczne barwy. — Czy da pan wiarę, że tyle ciepła bije z tego obrazu, iż przy 20 stopniach niżej Celsjusza zapominam, że mieszkanie zimne.
— Ha... ha... ha!... — z wdziękiem meklemburskiej kobyły zarżał otyły jegomość. Bodaj to być malarzem, nie trzeba opału, nieprawda Symforjan?
— Przepraszam, święta racja, Marceli.
— Zadziwi panów, jeśli powiem, że bynajmniej, nie jestem malarzem, tylko muzykiem, a jednak ten obraz działa na mnie.
— To pan muzyk? — z pewnym zainteresowaniem spytał otyły jegomość. — No, no, toby się pan zgodził z moją córką, ona tak samo muzykantka. — Panie dobrodzieju, ile to ja miałem kłopotu, żeby pogodzić córkę i matkę. — Magdzi zachciało się fortepianu, a matce gramofonu. He, he, córka, jako szkolona w szkołach powiada, że gramofon mają tylko knajpy i bylejakie domy, a matka zaś, że jej wszystko jedno, jeno sąsiedzi mają gramofon, to my też nie gorsi.
Córka mówiła, jako mieć fortepian to inteligentnie, a matka, że kichać na inteligencję, kiedy taka wola pani domu.
Co robić, kupiłem jedno i drugie. — Ja, bo tam, ani tak, ani siak, może być fortepian jak dobry a nie drogi, może być gramofon; od przybytku głowa nie boli, — nieprawda Marceli?
— Przepraszam, rozumi się!
— Teraz, panie dobrodziejku, Magdzi zachciało się obrazu od prawdziwego malarza. Jak to tam się nazywa taki obraz, olejkowaty? — Symforjan nie pamiętasz?
— Przepraszam, Marcel, nie pamiętam!
— Olejny albo pastelowy — sprostował Wacek.
— Jaki, jaki?
— Olejny!
— A no tak, olejny. Już w tych szkołach to im w głowach poprzewracają. Dawniej, panie dobrodziejku, to były obrazy święte odpustowe, a dziś mamy olejne, pastylkowate. — Cóż robić, my tam starzy nieuczeni, zemrzem już tak w ciemnocie. Ileż za ten obraz? — wskazując palcem, pyta jegomość otyły.
— Bardzo tanio: — ta dama w koronkach, i sukni atłasowej marek 40.000.
— A czy ona na olejno?
— Naturalnie.
— A ten ogródek?
— Jak dla panów 50.000 marek.
— Czy też na olejno?
— Nie to obraz wykonany wodnemi farbami.
— Słuchaj Symforjan, trzymajta mnie ha, ha, bo pęknę, — jakiemi farbami? ha! ha!
— Wodnemi.
— Wszelki duch, a toć czary! Patrz, Symforjan, wodnemi farbami i tak wyraźnie; toć przecie ja wodą nie potrafiłbym głupiego listu napisać, a tu taki malarz napendzluje i to jeszcze na kolor.
— Dawaj, pan, ten wodnisty obraz! dopiero baba wybałuszy ślepie, jak ujrzy takie dziwo.
Gdyby Wacka kto znienacka wyrznął kijem w głowę nie byłby w tym stopniu stracił przytomności, jak w chwili, gdy usłyszał chęć nabycia obrazu. — Oszołomiony, nie wierząc uszom, zdejmuje obraz.
Nabywca jednak zwyczajem zaczyna się targować i to Wacka chwilowo przyprowadza do równowagi.
— Możeby jednak pan nieco opuścił, zawszeć grube grosiwo te 50.000 marek.
Niezdecydowany głos nabywcy obudził w artyście uśpione poczucie rzeczywistości, postanowił zaryzykować i uparcie stać przy cenie pierwotnej.
— Nie mogę proszę pana i tak jedynie panu oddaję po cenie kosztu.
— Chce pan 30.000?
Artysta waży chwilę, czy nie nadużył uśmiechu fortuny swym wyzywającym stanowiskiem, jednak perspektywa zarobienia jeszcze więcej ponad 30.000 była również nie do pogardzenia. — Zawsze tak bywa, iż pożądliwość ludzka rośnie w miarę jej zaspokajania.
— Opuszczę nieco, ale doprawdy nie mogę. 40.000, cena ostateczna.
— Symforjan, dać czy nie dać?
— Przepraszam, Marcel, jak chcesz możesz dać, a możesz i nie dać.
— No bierz pan, 35.000. — Mówiąc to otyły jegomość wyjął portfel i oczekiwał tylko na zgodę strony przeciwnej, aby wysypać na stół banknoty.
Wejście Franka sytuację zmieniło.
— Z nieba mi spadłeś — wita Franka Wacek otwierając drzwi — rozmów się z tymi panami. W duchu jednak nie był rad z przybycia kolegi, gdyż wyobrażał sobie jaką to niespodziankę zrobiłby Frankowi, gdyby zawarł z kupującym tranzakcję, choćby za cenę 30.000 i przed zdębiałym z podziwu malarzem wysypał tak pokaźną sumę, o jakiej tylko marzyć im wolno było.
— O co idzie? — Jakiś zmieniony na twarzy, z niezwykłym wyrazem w oczach bąknął malarz, zdając się nieledwie zauważać gości.
— Panie malarz, daję 35.000 papierków za ten wodnisty obraz, a pański przyjaciel uparł się jak kozioł.
— Bo ma rację, nie sprzedam obrazu i basta! — rąbnął nagle Franek.
Wacek zdębiał. Widząc, że taka komedja może wziąć obrót zupełnie głupi, kopnął Franka gdzieś w czułą okolicę, nakłaniając go tym sposobem do zgody.
Ku niebywałemu zdziwieniu Wacka, Franek, czy też nie zrozumiał sygnału, czy też stracił zmysły, dość, że stanął jak mur i ani z miejsca. Jegomość otyły również się uparł; groziło zerwanie.
Wacek, ratując sytuację zachęcał już nabywcę, aby obraz wziął, jednak Franek uparł się tak skandalicznie, tłumacząc, że owocu swego natchnienia nie zmarnuje za byle co, że woli obraz wyrzucić za okno.
— Jak nie to nie! — otyły jegomość schował pugilares do kieszeni, Symforjan Majeranek wyrzekł: przepraszam, adieu! i nabywcy opuścili pracownię.
— Warjat!??!
— Idjota!? zareplikował Franek na opinję Wacka i w milczeniu począł szybko mierzyć pokój krokami, jakby coś ważąc, namyślając się. Nagle stanął przed Wackiem.
— Ściągaj buty! — tonem, usuwającym wszelki sprzeciw, padł jak cięcie szabli, krótki rozkaz Wacka.
— Słuchaj, pało głupia, jeżeli zwarjowałeś, to nie rób ze mnie drugiego warjata, — opozycyjnie zauważył Franek nie zdradzając najmniejszej chęci podporządkowania się dziwacznemu rozkazowi.
— Mówię ci, ściągaj swe buty!
— A ja ci powtarzam, żeś warjat.
— Poraz trzeci rozkazuję ci, Wacławie Bemolewski — zdejm buty, albowiem będziesz żałował — uroczyście powtórzył.
— Już żałuję, bo niechybnie będę musiał cię oddać do szpitala warjatów.
— Nie zdejmiesz?
— Nie!
— Stanowczo?
— Kategorycznie!
— Więc za co wykupimy zastawioną „Miljonówkę“ — nie wytrzymał Franek doprowadzony do pasji uporem Wacka.
— Czyżby... wygrana?!?
— Czytaj! — rzekł Franek, podsuwając pod nos koledze wydanie poranne gazety.
Błyskawiczne rzucenie okiem na numer wygranej w zupełności wystarczyło Wackowi, aby rzucił się na szyję przyjacielowi.
Wacek lotem zrozumiał, jaką rolę Franek przypisywał butom. To też gorliwość jego w rozbieraniu się poszła tak daleko, że już na ofiarę molochowi długu zdjął nie tylko buty, ale ubranie, byle tylko wykupić zastawioną „miljonówkę“ na którą fortuna, tym razem już nie ślepa, spojrzała łaskawym okiem.
— Franek z gorączkowym pospiechem chwycił ubranie przyjaciela, aby spieniężywszy je, zwrócić dług chwilowemu depozytarjuszowi szczęśliwego biletu. — Wyskoczył z mieszkania jak bomba, tak radośnie, jak tylko może skakać szczęśliwiec, któremu fortuna uśmiechnęła się miljonowym wdziękiem.
— Wacek wlazł do łóżka i marzył.
Upojony szczęściem, radością śnił, a rozbujała fantazja kazała mu odgrywać rolę wielkiego burżuja. Co też ja najpierw kupię? Aha, przedewszystkiem wydam swe kompozycje, pewną sumę przeznaczę kasie „Towarzystwa Zjednoczonych artystów wstydzących się żebrać”, snuł Franek barwną nić niedalekiej rzeczywistości. — Tak się zagalopował w swych projektach, że zapomniał nawet wyznaczyć sumę niezbędną na kupno sobie ubrania.
Nerwowe pukanie do drzwi przerwało Wackowi baśń, która zaczynała być już samym życiem. Muzyk zerwał się z łóżka, aby otworzyć przyjacielowi drzwi, który niósł szczęście dwojga istot.
— Masz? — tajemniczo i z niepokojem zapytał muzyk.
Zamiast odpowiedzi Franek rzucił się na szyję Wackowi.
Spoiło ich w uścisku serdecznym szczęście, to szczęście, które tak rzadkim bywa gościem w podniebnych strefach dzieci muz.
— Trzeba będzie — po chwili zaczął Franek — jutra zrana iść do Państwowej Kasy Pożyczkowej i miljon, człowieku, wysypią ci na łapy.
Słyszysz, Wacku, miljon! — słyszysz?
— Miljonerze Franciszku Pędzelkiewicz, pospolity burzuju, uszy do góry, jutro zaczniemy żyć całą gębą.
Wyobrażam sobie miny naszych wierzycieli?
— Przedewszystkiem trzeba będzie ich pospłacać.
— Już ja to zrobię, zdaj to na mnie — rzekł Wacek. — I z uciechą sztubaka począł opowiadać, jak to z pyskiem wpadnie szewc po pieniądze, a on, Wacek, miljoner, rzuci mu należność i powie: — Idź pan do djabła, przestajesz pan być naszym nadwornym szewcem; z taką szują klientela szanująca się nie wdaje.
— Krawca ja załatwię, — zapłacę mu za ubranie z naddatkiem na czarną godzinę — projektował Franek.
— Zostaw mi sklepikarza — prosił Wacek — sznurek mu ofiaruję z życzeniem, żeby się powiesił na pierwszym słupie tramwajowym.
I tak kolejno wyrywali sobie wierzycieli. Może po raz pierwszy w ich życiu kollektywnym cyganerji bezportkowej długi przedstawiały temat tak wesoły i zajmujący.
— Franek! — po chwili zagadnął Wacek!
— Co takiego?
— A możeby kupić samochód?
— Głupiś! — uciął krótko malarz:
— Trochę przesadzasz — złagodził Wacek. — Ale byśmy zadali szyku, ludziom gały wylazłyby ma wierzch z zazdrości.
— Pomyśl lepiej o ubraniu — zreflektował towarzysza Franek — stoisz tu na środku pracowni goły jak święty turecki. — Nie masz zupełnie poczucia, że tak powiem, co to jest pieniądz. Naiwnie sądzisz, że za tę sumę nabędziesz samochód?
— Ale rower, psia kość, musimy mieć — chociażby do spółki — próżność Wacka nie dała za wygraną.
— Możesz sobie kupić nawet angielskiej choroby, rób co chcesz, mnie się jeść chce.
— Wiesz Franku, że w pewnych kwestjach trudno ci nie przyznać słuszności; mnie również głód doskwiera.
I nasi miljonerzy, pupile fortuny, zastanawiali się nad sposobem kupienia czegoś do spożycia.
— Mam myśl — rzucił Wacek po namyśle.
— Jaką?
— Ściągaj buty!
— I co z tego? — nieufnie zapytał Franek.
— I co z tego? — ciężko myślisz, — zrobię z twoimi butami to samo, co ty z moimi.
— A kto pójdzie je sprzedać?
— Prawda? w tym sęk — zastanowił się Wacek, spoglądając na swe odzienie rajskie, w którym krawat z małym powodzeniem odgrywał rolę listka figowego!
— Ale wiesz co? zagadnął Franek.
— No, no? gadaj.
— Myśl miałeś nie złą — wolno i z rozmysłem rzecze Franek — zdejmę buty i poczekamy na handełesa!
Co dobra?
— Wiesz, Franku, że zaczynam coraz bardziej przekonywać się o twym niepospolitym darze orjentacyjnym. Pasujemy do siebie jak dwa grzyby w barszczu. Ja daję pomysł, koncepcję twórczą, a ty wykonywasz. Świetnie, powiadam. — Ściągaj brateńku buty!
Jakoż niezadługo ciasne podwórze kamienicy napełniło się judejskim nawoływaniem skupywania wszelakiej starzyzny, a pod tę kategorję właśnie buty Franka najzupełniej podpadały.
Tranzakcję zawarto po pewnych rokowaniach. Handlarz nieco dodał, artyści więcej opuścili. — I tak nasi jutrzejsi miljonerzy poczuli przedsmak przyszłej fortuny, posiadając kilka marek w kieszeni.
— A co teraz? spytał Wacek — nie sądzę, abyś markami się nasycił?
Hm! — zastanowił się Franek — w którego zdolność orjentacyjną Wacek tak dogmatycznie wierzył. — Nie przewidziałem, kość słoniowa — że trzeba będzie jeszcze nabyć produkt spożywczy!
Wacek zwiesił głowę. Sytuacja stała się nad wyraz austrjacka. Zrozumieli cały ogrom cierpień tantalowych. O ile zwykle wspólne nieszczęście ludzi jednoczy, to najczęściej jednak bywa powodem rozgoryczeń i wzajemnych oskarżeń.
Przyjaciele zaczęli sobie wyrzucać niefortunne obejście się z nabywcą obrazu.
— Widzisz, głupcze — rzecze Wacek — gdyby nie twoje warjactwo i dzikie zachowanie się z tym matołkiem wszystko byłoby w porządku.
Franek usiłował się bronić, ale wobec poważnych zarzutów — machnął tylko ręką, przecinając tym wszelką dyskusję.
— Zawsze ci mówiłem — ciągnął Wacek — żeś niedołęga, nie masz nietylko poczucia rzeczywistości, ale jesteś jako ten smarkacz, któremu trzeba dać śliniak, obwinąć w pieluchy i od czasu do czasu wsypać parę rózeg.
Autorytet Franka zachwiał się w oczach Wacka i to malarza również draźniło, bowiem nieco był próżny na punkcie arbitralności swych poczynań.
— Kombinuj teraz — dolewał oliwy do ognia Wacek!
— Odejdziesz ty odemnie do choroby ciężkiej? — ryknął Franek, wyprowadzony z cierpliwości.
Od tej chwili, może poraz pierwszy między przyjaciółmi została naruszona harmonja pożycia.
Wacek rzucił się na otomanę, szukając ulgi w objęciach Morfeusza, — Franek chodził po mieszkaniu, dzierżąc w ręku banknoty i nerwowo coś w myśli żując.
Cisza zaległa pracownię, jeno nierówny takt kroków malarza łączył się z sapaniem, świstem muzyka, który wydawał tony to przeciągłe, chwilami urwane, ale nie mające nic wspólnego ani z praktyką, lub teorją śpiewu.
Franek przygnębiony poszedł za przykładem współlokatora. Sen spłynął dobroczynnym tchnieniem na głowy jutrzejszych posiadaczy miljona.
O czym śnili?
Oczywista nie o tym, że rano o godz. 9-tej przyjdzie z wizytą krawiec, szewc, sklepikarz i inne wyrzuty na płatniczym sumieniu naszych artystów.
Jakże kolorowe marzenia nie podobne są do szarego życia.
Nad ranem wiosenne słońce zajrzało oknem złocąc burżuazyjnie meble dzisiejszych naszych miljonerów — a drzwiami?... a drzwiami gwałtowne dobijanie się rzeczywistości poderwało marzycieli, ukołysanych zawrotnym rytmem: — miljonówka, miljon—miljon miljonówka.
— Kto tam?! — do choroby — ryknął wściekły Franek.
— Otwierać! — ozwał się głos za drzwiami.
— Nie mam drobnych — niech Pan Bóg opatrzy — półsenny nie ruszając się z legowiska mruknął Wacek, któremu przed chwilą śniło się, iż otrzymał cały miljon w jednym kawałku i nie mógł go rozmienić.
Franek zorjentował się znacznie prędzej i ciągnąc Wacka za włosy poganiał.
— Wstawaj! — oblężenie — wierzy...ciele!
Ostatnie słowo magicznie podziałało na Wacka: jednym susem stał już na ziemi.
— Poczekaj, ja się z nimi rozprawię — odgrażał się Wacek a otwierając drzwi i nie zrażony groźną miną przybyłych na raz trzech wierzycieli, z giestem obrażonej dumy podupadłego właściciela stajni wyścigowej, wyrzucił całą lawinę wymysłów: — Co to za bandytyzm, proszę ja kogo o świcie budzić przyzwoite towarzystwo. W wolnej, demokratycznej rzeczypospolitej obowiązuje prawo nietykalności siedziby; mącenie ciszy domowego ogniska i to w chwili, gdy żona leży na zapalenie płuc, dzieci na szkarlatynę każdy śmiałek przypłacić może kryminałem, proszę ja kogo! — Gdzie policja? straż bezpieczeństwa — Franek leć po policję! — z udanym oburzeniem ujadał Wacek, trzymając tyumfalnie w ręku bilet skarbowy, opiewający o wygranej.
— Zmityguj się pan! — strumieniem chłodnej wody oblały rozgorączkowanego Wacka słowa mistrza kunsztu szewskiego. — Ja nie wiem za co się idzie do kryminału, a za co do więzienia, ale wiem, że za niezapłacone zelówki można się dostać do ciupy. — Już pół roku bez mała czekam nadaremno!
— Człowieku! — łagodząco przerwał Franek, któremu nie zupełnie na rękę było robienie skandalu na korytarzu — patrz, za chwilę jestem właścicielem miljona! — Mówiąc to podsunął wierzycielowi nie tyle przed oczy, ile pod nos — Miljonówkę.
— O wa! — wielka mi rzecz i ja wygrałem miljonówkę i nikomu jej nie wścibiam pod nos.
— Co... jak, kiedy?!
— Wczoraj brzmiała odpowiedź.
— Panowie! — zwrócił się Franek do pozostałych wierzycieli potrząsając górą biletem skarbowym — osądźcie, proszę, kto z nas dwu jest warjatem? — Tu macie numer 000 000 13 — stoi jak byk, prawda? — a tu Kurjer, gdzie również jak wół napisano: — Wygrany miljon padł na szczęśliwego posiadacza 000 000 13!
— Prawda, — powtórzył mistrz kunsztu szewskiego — jeno pan ma wydanie poranne, a w wieczornym stojało sprostowanie, niby że wygrana padła na numer 000 0012, a ten numer właśnie mam ja! — Widzi pan, tylko, że z tego nie robię hecy, i krwawicy swojej za zelówki nie myślę nikomu zaraz darować.
— ?!?!...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być w głosie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leon Sobociński.