Milijonery/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ VII.

Ciężka landara pana de Riancourt posuwała się tak powolnie, że kiedy się zbliżyła do rogu pałacu Cours-la Reine, pewien człowiek idący piechotą i w tęż samą zdążający stronę, mógł na równi z nią postępować.
Człowiek ten, ubrany ubogo, nie zdawał się przecież być zbyt rześkim: opierał on się ciężko na swoim kija; jego długa broda była równie biała jak jego włosy i brwi gęste, gdy tymczasem ciemna cera jego pomarszczonéj twarzy, napiętnowanéj śladami sędziwego wieku, czyniła go podobnym do starego mulata. Szedł on w równi z landarą księcia aż na środek placu Cours-la-Reine, gdzie powóz ten zmuszony został udać się za szeregiem innych powozów zmierzających ku pałacowi Saint-Ramon.
Stary mulat, wyprzedziwszy wtedy karetę pana de Riancourt, postępował daléj aż do początku pięknéj alei oświetlonéj kolorowemi latarniami, a która w całéj swéj długości była zapełniona niezliczoném mnóstwem powozów.
Jakkolwiek stary mulat zdawał się być w głębokich zatopiony myślach, zwróciło jednakże uwagę jego zaraz przy kracie służącéj za wjazd do alei to wielkie zebranie tylu powozów. Zatrzymał się tedy i rzekł do jednego przechodnia ciekawie przypatrującego się wielkiemu natłokowi.
— Czybyś mi pan nie mógł powiedziéć, co to tutaj tak oglądają.
— Ha! przypatrują się powozom jadącym na otwarcie pałacu Saint-Ramon, — odpowiedział zagadniony.
Saint-Ramon! — powtórzył starzec z zadziwieniem i dodając półgłosem, jak gdyby sam do siebie mówił: — Rzecz szczególna!
Poczém dodał jeszcze:
— Cóż to jest za pałac Saint-Ramon?
— A cóż! powiadają, że to ani mniéj, ani więcéj tylko ósmy cud świata. Już blisko pięć lat nad nim pracują, a dziś podobno otwierają go już uroczyście.
— I do kogóż to należy ten pałac?
— Do jakiegoś młodego milijonera, który, jak powiadają, szalony przepych tu zaprowadził.
— Jakżo się nazywa len milijoner?
— Zdaje mi się Saint-Harem, czy téż Saint-Herem.
— To on, niewątpliwie on, — rzekł starzec pocichu. — Ale dla czegóż nazwał ten pałao Saint-Ramon?
I znowu pogrążył się w jakiemś smutném zamyśleniu. Ale przerwał mu to jego ciekawy towarzysz, którego poprzednio był zaczepił, mówiąc do niego:
— Ale to naprzykład jest rzecz bardzo dziwna.
— Co takiego? — zapytał stary mulat w roztargnieniu. — Co się panu wydaje tak dziwném?
— Margrabia milijoner, powinienby tylko mieć znajomość z ludźmi bogatymi, podobnymi mu stanem; gdy tymczasem, z wyjątkiem trzech lub cztérech powozów obywatelskich, reszta składa się z samych doróżek i fijakrów...
— Prawda, rzecz to szczególna, — odpowiedział starzec, i po chwilowym zamyślenia dodał: — Czy pan nie wiész, która teraz może być godzina?
— Dopiéro co wybiło pół do jedenastéj.
— Dziękuję panu, — odpowiedział stary mulat zbliżając się do bramy. — Pół do jedenastéj, rzekł do siebie; mam dopiéro o pół nocy znajdować się w Chaillot. Mam więc dosyć czasu do wykrycia téj tajemnicy. Mój Boże! dziwne to spotkanie!
I po chwili wahania, starzec poszedł przez bramę, wsunął się w cienistą aleję wiązową idącą wzdłuż głównéj alei, zwrócił się ku pałacowi i mimo zamyślenia swego, zaczął się przypatrywać niezmiernemu mnóstwu kwiatów rozpostartemu symetrycznie i stopniami po każdéj stronie alei środkowéj, a których tysiączne odcienia były rzęsisto oświetlone czarującym blaskiem żyrandoli i lamp rozmaitego rodzaju. Aleja ta uroczy przedstawiająca widok, dotykała obszernego półkola w podobny sposób oświetlonego, za którem wznosił się gmach Saint-Ramon, gmach godzien nazwiska pałacu, który wspaniałém a zarazem ułudném bogactwem swéj architektury, przypominał najpiękniejszą epokę odrodzenia w kunsztach.
Starzec przeszedłszy półkole, stanął przed ogromnemi schodami prowadzącemi do przedsionku. Przez szklanne drzwi prowadzące do tego niby przedpokoju ujrzał długi szereg lokajów upudrowanych, ubranych w piękną i bogatą liberyją. Co chwila doróżki zatrzymywały się przed schodami, na które wysiadali mężczyźni i kobiéty wszelkiego wieku, których ubranie nadzwyczajnie skromne, dziwną przedstawiało sprzeczność z przepychem tego czarodziejskiego pałacu.
Stary mulat niepokonaną wiedziony ciekawością, poszedł za nowo przybyłymi gośćmi i równie jak oni, pośród nich wszedł do przedsionku. Tu dwóch ogromnych szwajcarów z halabardami i w szarfach barwy liberyjnéj, otwierało każdemu przybywającemu podwoje wielkich drzwi szklannych, i za każdém takiém otwarciem rozlegał się szczęk ich halabard, któremi jednozgodnie uderzali o marmurową posadzkę. Postępując ciągle w tłumie zaproszonych gości, starzec przeszedł pomiędzy podwójnym szeregiem lokai w liberyi szafirowéj ze srebrnemi galonami i przybył do piérwszego salonu poprzedzającego dalsze apartamenta. Tu stali już kamerdynerowie i marszałkowie domu we frakach szafirowych z białemi wypustkami, w czarnych spodniach jedwabnych i białych pończochach; cała ta wyższa służba, równie jak i ludzie w liberyi, okazywała największe poszanowanie dla zaproszonych gości, których skromne ubranie wydawało się starcowi tak sprzeczném z książęcym przepychem mieszkania, w którem ich tak gościnnie podejmowano. Z tego salonu przeszedł do galeryi muzyki przeznaczonéj na koncerta; galeryja ta przytykała do wielkiéj sali okrągłéj z obszerną kopułą, tworzącą, że tak powiem jednę nawę trzech innych galeryi, z których jedna służyła za salę stołową, druga za salę balową, ostatnia za salę gry; te trzy galeryje (licząc do nich i salę koncertową), łączyły się z sobą obszernemi przysionkami, których posadzka była wyłożona kosztowną mazajką, ściany obstawione zagranicznemi krzewami, a sufit przykryty dachem szklannym, podobnie jak to w oranżeryjach ma miejsce.
Trudno byłoby wypowiedziéć cały przepych, wykwintność i wspaniałą wielkość umeblowania tych przepysznych salonów jaśniejących malowidłami i złoceniem, iskrzących się od światła, kryształów i kwiatów, odbijających się nieskończenie w ogromnych lustrach; wspomniemy tylko o wspaniałości rzadkiéj już w dzisiejszych czasach, a która temu całemu pomieszkaniu nadawała powierzchowność prawdziwie królewskiéj rezydencyi. Ów salon i cztéry galeryje były stosownie do swego szczegółowego przeznaczenia, ozdobione malowidłem i rzeźbami allegorycznemi, któreby przyniosły chlubę każdemu z najznakomitszych pałaców. Najpierwsi artyści tegocześni przyczynili się swoim udziałom do wykonania tego wspaniałego utworu; pędzel sławnych d’Ingres, Delacroix, Scheffera, Pawła Delaroche ozdabiały ten pałac, a imiona mniéj sławne podówczas, lecz które już do przyszłości należały, jak Couture, Gerôme, i t. p. zostały już odgadnione w swéj przyszłéj sławie przez bogatego i umiejącego je ocenić twórcę tego pałacu. Mówiąc o przedmiotach sztuki, wspomnimy tylko o bufecie stojącym w sali przeznaczonéj na salę jadalną dla większych zgromadzeń. Na tym bufecie uderzały oczy prześliczne srebro, których większe sztuki godne były wieku Benwenuta; kandelabry, nalewki, bassyny kryształowe, klosze do owoców, koszyki do kwiatów, głównie zaś żyrandole, wszystko to byłoby ozdobą najpiękniejszego muzeum już to przez swoją rzadką czystość kształtów, już téż przez nieopisaną dokładność i subtelność rzeźby.
Jeszcze tylko kilka słów napomkniemy o jednym zadziwiającym szczególe jakim się odznaczała wielka sala okrągła.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, któryby można poczytać za prawdziwy pomnik wielkiego genijuszu Davida (d’Angers), naszego Michała Anioła, wypukłe figury allegoryczne, wyobrażające kunszta i przemysł, podtrzymywały wielką okrągłą ramę złoconą, osadzoną nad tymże kominem. Rama la obejmowała obraz, któryby można wziąć za dzieło Velasquez’a. Był to portret mężczyzny cery bladéj, twarzy surowéj i poważnéj, lic wychudłych i zapadłych oczów, z głową łysą: jakiś rodzaj sukni ciemnéj środkującéj pomiędzy szflafrokiem a habitem zakonnym, nadawało téj postaci poważny charakter portretów świętych i męczenników tak licznych w szkole hiszpańskiéj; co tém większe sprawiało złudzenie, że głowę téj postaci otaczała złota aureola, która błyszcząc na ciemnem tle płótna, zdawała się promieni swoich udzielać poważnéj i zamyślonéj postaci obrazu. Nareszcie, pod obrazem, na ramie, w miejscu umyślnie na to i ozdobnie przyrządzonym, umieszczony był napis literami gotyckiemi:

Saint-Ramon.

Stary mulat postępując za tłumém gości, znalazł się niespodzianie przed tym kominem.
Na widok portretu zatrzymał się nagle zdjęty największym zadziwieniem; wzruszenie jego było tak nadzwyczajne, że łza błysnęła mu w oczach i mimowolnie rzekł do siebie głosem stłumionym.
— Biédny przyjaciel! to on, on niezawodnie; — Potém dodał jeszcze: — Ale pocóż tu zamieszczono tę aureolę nad jego czołem? Po co te wszystkie mistyczne pozory? A nareszcie, cóż to tu za dziwna uroczystość. Człowiek ubrany tak biédnie jak ja, nieznany gospodarzowi domu, wchodzi swobodnie do tego pałacu.
W téj chwili, jeden ze służących, mający bogatą tacę zastawioną lodami i konfiturami zatrzymał się przed starcom, podając mu z uszanowaniem rozmaite rzeczy chłodzące, których on wszakże odmówił; starał się potém, ale na próżno, odgadnąć cel i warunki tego zebrania gości, którzy go dokoła otaczali; mężczynźi, prawie wszyscy skromni lecz czysto ubrani, jedni we frakach, drudzy w surdutach, inni w nowych bluzach, zachowywali się przyzwoicie, z pewném poszanowaniem, niemal z pewném zadowoleniem, że byli uczestnikami téj uroczystości; a jednak, nie zdając się wcale być zachwyconymi przepychem tego pałacu, wszyscy wyglądali jak gdyby się w swoim znajdowali żywiole, jak gdyby im to wszystko od dawna już było znane.
Kobiéty, matki i córki, pośród których wiele było bardzo pięknych, podziwiały z całą naiwnością przepych pałacu, czyniąc pocichu rozmaite spostrzeżenia; panienki, bez żadnych ozdób błyszczących, prawie wszystkie były w białych sukienkach z materyi niedrogiéj, ale świeżości uderzającéj.
Starzec, pragnąc jak najprędzéj odgadnąć tę tajemnicę, zbliżył się do grona kilkunastu osób składającego się z mężczyzn i kobiét, stojących przed owym wielkim kominem i przypatrujących się umieszczonemu nad nim portretowi.
Tu starzec, z nadzwyczajnym zajęciem podsłuchał następującą rozmowę:
— Czy widzisz Julko ten portret? — mówił do swojéj młodéj żony mężczyzna wzrostu silnego i twarzy otwartéj i przyjemnéj. — Jest to człowiek, który pewnie przed wielu innymi zasłużył sobie na niebo i szczęście wiekuiste, za to wszystko dobre jakie on wyświadczył.
— Jakim sposobem, mój Michale?
— Oto, dzięki temu człowiekowi, ja i wielu moich obecnych tu towarzyszy, mieliśmy tu przez pięć lat blisko robotę, robotę doskonale zapłaconą, nie ma się z czém taić, bo téż robota była staranna, a właściciel tutejszy chciał ażeby każdy był zadowolony. To wszystko moja Julko, tak ja jako i moi przyjaciele, winni jesteśmy temu zacnemu człowiekowi, którego pertret masz przed sobą, to jest pan Saint-Ramon. Dzięki jemu, przez cały ten czas, miałem ciągłą robotę, przy niéj i my i dzieci nasze mieliśmy porządne życie i jeszcze odłożyło się kawałek grosza do kassy oszczędności.
— Ale, Michale, wszakże to nie ten pan, którego portret tu wisi, żądał waszéj roboty i za nią tak dobrze wam płacił. Wszakże to pan Saint-Herem, który jest tak dobry, taki wesoły, taki przystępny, i który przy naszém wejściu tak uprzejmie do nas przemówił.
— Nieinaczéj, kochana Julko; to pan Saint-Herem zarządził te wszystkie roboty; ale doglądając tych robót, zawsze on do nas mówił: „Moje dzieci, gdyby nie bogactwa jakiem odziedziczył, nie mógłbym wam dać roboty i płacić was tak hojnie jako dobrych i znających się na rzeczy robotników! Zachowajcie więc całą waszą wdzięczność dla pamięci tego, który mi zostawił tyle pieniędzy; on wykonał to co może być najtrudniejszego; zbierał skarby swoje grosz po groszu, odmawiając sobie wszystkiego, gdy tymczasem ja, moje dzieci, mam tylko przyjemność szafowana hojnie temi skarbami. Wydawać, to mój obowiązek. Do czegóż służy bogactwo, jeżeli nie do tego, żeby je rozdawać innym! Zachowajcie więc w pamięci starego poczciwego skąpca; błogosławcie jego skąpstwo, które daje nam przyjemność, mnie użycia pracy waszéj do pięknych i wielkich rzeczy, wam pobierania hojnéj ale dobrze zarobionéj zapłaty!”
— Dobrze jest, Michale; lecz jeżeli mamy dziękować temu zacnemu skąpcowi, to nie powinniśmy także zapominać i o panu Saint-Herem. Tylu bogatych ludzi nic nie wydaje, albo jeżeli nas czasem zatrudniają, jakże oni skąpią w zapłacie naszéj roboty, na którą jeszcze częstokroć tak długo każą czekać.
— To prawda, jestem twojego zdania: lepiéj dwom osobom być wdzięcznym nieżli jednéj, i część serca którą oddamy temu poczciwemu Ramonowi nie ukrzywdzi bynajmniéj drugiéj jego części dla pana Saint-Herem. Szlachetny młodzieniec! Można powiedziéć, że doskonała para ludzi, on i wuj jego!
Stary mulat przysłuchiwał się téj rozmowie z największém zajęciem i zdumieniem, nadstawiając zarazem ucha i na inne jeszcze rozmowy. We Wszystkich grupach słyszał tylko jeden chór pochwał i błogosławieństw dla Ramona, poczciwego skąpca i dla młodego Saint-Herem, którego szlachetne serce i wspaniałomyślność jednozgodnie uwielbiano.
— Czy to sen jaki — mówił do siebie starzec. — Któżby to mógł pomyśléć, że te pochwały, ta cześć powszechna służyć mają za hołd dla pamięci skąpca, pamięci okrywanéj zwykle szyderstwem, wzgardą i nienawiścią! A dziś, rozrzutnik, marnotrawca sprowadza na jego życie cześć i uwielbienie! Powtarzam więc, czy to nie sen jaki? A potém, jakie i to jest dziwactwo, że dzisiaj zapraszają tu wszystkich robotników na uroczystość otwarcia tego pałacu?
Zadziwienie starca zwiększało się jeszcze, kiedy spostrzegał rażącą oczy jego sprzeczność, a mianowicie, kiedy napotykał ludzi okrytych orderami, ubranych wykwintnie i przechodzących salony prowadząc pod ręce kobiéty odznaczające się najwykwintniejszym strojem i elegancyją; ale ta klassa gości była najmniéj liczną.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy, weselszy, świetniejszy jak kiedykolwiek, zdawał się rozpromieniać pośród téj atmosfery zbytków i przepychu; reprezentował on gospodarza domu jak najdoskonaléj, przyjmując gości swoich z wdziękiem i największą grzecznością. W tym celu, jako człowiek umiejący żyć na świecie, stanął on w końcu galeryi przyległéj do piérwszéj sali, i tam, jedna kobiéta nie mogła przejść koło niego, do któréjby nie przemówił słowami pełnemi uprzejmości i szczerości, które wdziękiem swoim i słodyczą potrafią ośmielić nawet najbojaźliwsze osoby.
Tym sposobem Florestan dopełniał obowiązków najgrzeczniejszéj gościnności, kiedy ujrzał wchodzącą do piérwszego salonu hrabinę Zomałow w towarzystwie księżnéj Wileskiéj i księcia de Riancourt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.