Milijonery/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ X.

Gdy Ludwik Richard wszedł do izby zajmowanéj przez Maryję i jéj chrzestną matkę, zatrzymał się najprzód chwilkę na progu. Jego serce boleść ogarnęła na widok smutnego obrazu jaki się oczom młodzieńca przedstawił.
Maryja, leżąc w zwykłém ubraniu swojém na materacu rozesłanym na podłodze, zdawała się być zupełnie bezwładną; twarz jéj śmiertelną pokryta bladością, drżała konwulsyjnie od czasu do czasu; oczy jéj były zamknięte; ślady zaschłych łez przebijały się na jéj martwych licach; w jednéj w zaciśniętych i na piersiach złożonych rąk trzymała kopertę, w któréj zebrane były szczątki listu Ludwika.
Pani Lacombe, której fizyjognomija zwykle była ponura i ironiczna, zdawała się być dotkliwym przejęta bólem; klęcząc przed siennikem, na którym leżała jéj chrzestna córka, podpierała, kawałkiem swéj obciętéj ręki głowę Maryi, drugą zaś usiłowała podać jéj do ust szklankę wody.
Pani Lacombe szybko zwróciła głowę ku drzwiom, i twarz jéj przybrała wyraz swego zwykłego niezadowolenia, na widok Ludwika stojącego na progu.
— Czego pan chcesz? — zawołała opryskliwe. — Po co pan tu wchodzisz, nie zapukawszy piérwéj? Ja pana nie znam! Kto jesteś?
— O! mój Bożo! — zawołał Ludwik, w jakimże stanie ją znajduję! — I nie odpowiedziawszy wcale na pytania pani Lacombo, szybko przybiegł do posłania, ukląkł przy niém i zawołał: — Maryjo, co ci jest? odpowiédz mi!
Pani Lacombe najprzód równie zdziwiona, jak rozgniewana niespodziewaném wejściem młodzieńca, oburzonym spojrzała na niego wzrokiem, zastanowiło się chwilkę, poczém rzekła głosom groźnym:
— Pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Ale na miłość boską, cóż się Maryi stało?
— To jéj się stało, że pan mi ją zabiłeś!
— Ja, wielki Boże!
— A jak ona umrze, to pan mnie żywić będziesz!
— Umrze! Maryja!... to być nie może! Ależ, pani, tu trzeba iść po doktora, trzeba koniecznie coś zrobić... Jéj ręce są zimne... Maryjo! Maryjo! Mój Boże! Mój Boże! ona mnie nie słyszy!
— Otóż to w jakim ona jest stanie od owéj nieszczęśliwéj nocy; i to twój list niegodziwy człowieku, sprowadził takie nieszczęście!
— Mój list?... jaki list?
— Tak, będziesz może przeczył, kłamał teraz! ale, już wczoraj wieczorem, rozpacz dławiła biédną dziewczynę; nareszcie z rozdartém sercem wszystko mi wyznała!
— Ale, mój Boże! cóż ona pani wyznała?
— Że jéj nie chcesz więcéj widzieć, i że ją dla innéj porzucasz kobiéty. Tacy to są mężczyźni!
— Ale przeciwnie! ja pisałem do Maryi że...
— Kłamiesz! — zawołała pani Lacombe w coraz większym gniewie. — Powiadam, że ona ma list twój; to są oto te kawałki papieru, które jeszcze w ręku trzyma. Od czasu jak tylko zachorowała nie mogłam jéj ich odebrać, Mój Boże! co ona się napłakała! Wychódź ztąd niegodziwcze! Szczęście, — dodała biédna kobiéta w rozpaczy, — został mi cały koszyk węgli, a węgle to ostatnia nadzieja biédnego na tym świecie!
— Ah! to okropne! — mówił Ludwik, nie mogąc się od łez wstrzymać; — ale, ja pani przysięgam, że jesteśmy ofiarami jakiéjś straszliwej pomyłki! Maryjo! Maryjo! przyjdźże do siebie! to ja! ja, Ludwik!...
— Więc chcesz mi ją od razu zabić? — krzyknęła pani Lacombe czyniąc rozpaczliwe poruszenie dla odepchnięcia Ludwika od posłania. — Jeżeli ona wróci do przytomności, to twój widok ją zabije.
— Dzięki ci, mój Boże! — zawołał Ludwik opierając się pani Lacombe i pochylając się ku Maryi. — Ona się poruszyła; patrz pani, jéj ręce się roztwierają... głowa się podnosi... otwiera oczy.... Maryjo! czy ty mnie słyszysz? to ja jestem!
Rzeczywiście, dziewica zaczęła zwolna wracać do przytomności; głowa jéj zwieszona na posłanie, podniosła się nieco; jéj oczy zaczerwienione i nabrzmiałe łzami, błąkając się wątpliwie po otaczających przedmiotach, zatrzymały się na Ludwiku. Wkrótce potém, zdziwienie, radość, odbiły się w jej spojrzeniu, i powiedziała głosom cichym i osłabionym:
— Ludwiku, to ty jesteś? Ah! nie miałam już nadziei...
Potém, gdy smutna rzeczywistość przyszła jéj na myśl, odwróciła głowę, którą spuściła na kolana pani Lacombe, i rzekła do niéj głosem bolesnym:
— Ah! chrzestna matko, on tu przyszedł po raz ostatni... już wszystko skończone!
— Wszakże ci mówiłam, że ty ją dobijesz! — zawołała pani Lacombe w rozpaczy.-Wychodź ztąd natychmiast! O ja nieszczęśliwa kaleka! nie mieć tyle siły, ażeby tego człowieka za drzwi wyrzucić! On mi ją chce zabić, pozbawić mnie ostatniego kawałka chleba!
— Maryjo, rzekł Ludwik głosem błagającym, — zlituj się, wysłuchaj mnie: ja nie przychodzę ażeby cię pożegnać, przeciwnie, przyszedłem powiedziéć ci, że cię kocham więcéj jak kiedykolwiek!
— Wielki Boże! zawołała dziewica podnosząc się nagle na posłaniu, jak gdyby iskrą elektryczną dotknięta, — co on mówi?
— Mówię ci, Maryjo, że jesteśmy oboje ofiarą jakiéjś omyłki; nie przestałem nigdy ani na chwilę kochać ciebie; nigdy, i podczas mojéj podróży, jedno tylko miałem pragnienie, jednę myśl, ażeby cię jak najprędzéj ujrzéć, i ułożyć z tobą to wszystko co się tyczy naszego małżeństwa, jakem ci to w liście moim oświadczył.
— W liście twoim? — zawołała Maryja głosem bolesnego wyrzutu. — O! mój Boże! on go już sobie nawet nie przypomina! Masz, Ludwiku, oto jest twój list!
I oddała młodzieńcowi kawałki papieru, na których widać jeszcze było ślady łez nieszczęśliwéj dziewczyny.
— Ty zobaczysz, — wtrąciła z goryczą pani Lacombe, podczas kiedy Ludwik układał na prędce pomięto szczątki listu, — ty zobaczysz, że on nie przyzna teraz swojego pisma! I ty będziesz taka nierozsądna, że uwierzysz temu, nie prawdaż?
— Oto co ja pisałem do ciebie Maryjo, — rzekł Ludwik czytając w miarę, jak układał kawałki pisma jeden koło drugiego:

„Moja droga i kochana Maryjo,

„Będę przy tobie nazajutrz po odebraniu tego listu. Krótkie moje oddalenie, z powodu którego tyle ucierpiałem, przekonało mnie że mi jest niepodobna żyć zdaleka od ciebie. Dzięki Bogu, dzień naszego połączenia już bliski: jutro mamy szóstego maja. Według naszéj umowy, zaraz po powrocie, będę mówił z moim ojcem o naszych zamiarach, i nie wątpię wcale o jego przyzwoleniu.
„Bywaj mi więc zdrowa, do pojutrza, moja najukochańsza Maryjo. Kocham cię jak szalony, albo raczéj jak człowiek rozumny, bo to wielki rozum szukać i znaleść szczęście w takiém sercu jak twoje.

„Twój do zgonu, Ludwik.

„Dla tego piszę do ciebie tak krótko, że stanę w Paryżu jednocześnie prawie z moim listem; a potém, przykro mi jest także pomyśléć, że kto inny czyta to co ja do ciebie piszę. Gdyby nie ta okoliczność, co jabym ci to miał do powiedzenia!

„Twój wiecznie twój Ludwik.”

Maryja słuchała tego czytania z takiém osłupieniem, że jednego słowa w tej chwili wymówić nie mogła.
— Widzisz więc Maryjo, — dodał Ludwik, — widzisz co ja do ciebie pisałem. Mój Boże! jakimże sposobem ten list mógł w tobie taką rozpacz obudzić?
— Jakto! panie Ludwiku, w liście takie rzeczy stały?
— Przeczytaj pani sama, — odpowiedział Ludwik, podając pani Lacombe kawałki swego listu.
— Alboż ja to umiem czytać! — rzekła na to opryskliwie. — Ale, cóż się to stało, że Maryi przeczytano rzeczy zupełnie przeciwne, a nie to co pan napisałeś? Maryjo, — zawołał nareszcie Ludwik, — kto czytał ci mój list?
— Pisarz publiczny, — odpowiedziała dziewica.
— Pisarz publiczny! — powtórzył Ludwik, któremu dziwna myśl przyszła do głowy. — O! zmiłuj się, Maryjo, wytłómacz się!
— Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Ludwiku. Poszłam do jednego pisarza publicznego na placu Kośnicy niewiniątek, ażeby mu podyktować list do ciebie. Napisał go, lecz w chwili kiedy go już miał zaadressować do Dreux, wylał na niego wszystek atrament, tak, że go musiał drugi raz przepisywać. Wróciwszy do domu, zasiałam znowu ten list od ciebie. Nie mając nikogo coby mi go przeczytał w nieobecności Augustyny, powróciłam do tegoż samego pisarza, czcigodnego, pełnego dobroci starca, i prosiłam go o przeczytanie tego coś do mnie napisał. Przeczytał, i według słów jego stało tam: „że nie możemy się już nigdy widziéć, że dla ciebie idzie tu o twoją i ojca twego przyszłość, i że nareszcie zaklinasz mnie ażebym...”
Biédna dziewica nie mogła już dokończyć, i łzami się zalała.
Ludwik zrozumiał lub domyślił się wszystkiego, poczynając od przypadku, który Maryję zaprowadził do jego ojca, aż do umyślnego przewrócenia kałamarza na list, wtedy kiedy już tylko zostawało adres położyć, adres który wyjaśniając starcowi wszystko, podał mu myśl napisania drugiego listu w duchu zupełnie przeciwnym piérwszemu, i odesłania go nie do Dreux, ale w Paryżu do jego mieszkania, ażeby go Ludwik odebrał po swoim powrocie. Domyślił się nareszcie, że to również ojciec jego zaimprowizował owo odczytanie listu pożegnalnego, kiedy Maryja wróciła do niego powtórnie.
Dowiedziawszy się tym sposobem o tak podstępnym zdradzeniu zaufania jakiego ojciec jego się dopuścił, w celu aż nazbyt oczywistym, Ludwik przejęty boleścią i wstydem, nie śmiał wyznać Maryi jakie węzły łączyły go z owym pisarzem publicznym. Pragnąc atoli wytłómaczyć Maryi to podejście, powiedział:
— Zapewnie tak się to stało: pisarz ton, mimo pozornéj swojéj poczciwości, chciał może zrobić sobie jaki niedorzeczny żarcik, moja biedna Maryjo, i przeczytał ci rzecz całkiem przeciwną temu co ja napisałem.
— O! toby było niegodnie! — zawołała dziewica składając ręce z oburzeniem. — Jakaż to przewrotność ze strony człowieka w takim wieku. Wyglądał przecież tak uczciwie kiedy mi mówił o współczuciu jakie w nim obudzają osoby, które jak ja, ani pisać, ani czytać nie umieją!
— Cóż chcesz! oszukał cię, Maryjo, to jest niezawodnie.
— Ależ ten list, który ja mu dyktowałam do ciebie w Dreux?
— Przybył pewnie do lego miasta wtedy, kiedy ja wyjechałem już do Paryża, odpowiedział młodzieniec, ukrywając przed Maryją, że list ten odebrał dopiéro po swoim powrocie do stolicy. — Ale mniejsza o to! — dodał Ludwik, pragnąc zakończyć tak przykrą dla siebie rozmowę. — Nie jesteśmyż już teraz pewni naszych wzajemnych uczuć, Maryjo, a więc bądźmy spokojni... i...
— Za pozwoleniem, — przerwała pani Lacombe po chwili namysłu, — za pozwoleniem, wy oboje możecie być spokojni, ale ja... bynajmniéj.
— Jakto, pani?
— Co przez to rozumiesz, moja chrzestna matko?
— Co ja przez to rozumiem? — zawołała pani Lacombe głosem niechętnym, — oto, że ja nie chcę takiego małżeństwa.
— Racz mnie pani wysłuchać....
— Co mi to potém! Ponieważ waćpan jesteś synem pisarza publicznego, nie masz zatém ani szeląga, Maryja także nic nie ma, a kiedy się dwie biédy pobiorą, to co z tego wyniknie? Moja chrzestna córka już mnie ma na swoim karku, jeszczeby jéj tylko dzieci brakowało! Jakieżby to piękne było gospodarstwo takiéj zgłodniałéj rodziny!
— Ale moja chrzestna matko, — zawołała Maryja.
— Daj mi tam pokój! Przewiduję ja doskonale wasze plany: chcą się oto żenić, ażeby się staréj kaleki pozbyć! Tak, tak, prędzéj albo późniéj powiedzą jéj: — „Nie mamy nawet dosyć chleba dla nas i dla naszych dzieci, a tu jeszcze i ciebie trzeba żywić, ciebie co nic nie robisz. Wynoś się ztąd, żyj jeżeli możesz, umrzéj jeżeli chcesz! jak mówi przysłowie.” — Ja zaś stanąwszy raz na ulicy, zostanę zatrzymaną jako włóczęga, zaprowadzą mnie tam gdzie wszystkich podobnych biedaków odprowadzają, a wy pozbędziecie się takiego próżnego ciężaru, tak, tak, poznałam ja wasze plany.
— O! mój Boże! — zawołała Maryja, — czyliżbyś mogła myśléć?
— Bądź pani spokojną, — dodał Ludwik skwapliwie. — Dzisiaj właśnie zrobiłem odkrycie, którego się nigdy nie spodziewałem. Ojciec mój, z przyczyn które szanować powinienem, aż dotąd ukrywał przedemną, że jest bogatym, nawet bardzo bogatym.
Maryja spojrzała na Ludwika wzrokiem więcej zadziwionym, niżeli uradowanym, usłyszawszy z ust jego tak nadzwyczajną wiadomość; poczém rzekła do pani Lacombe:
— Widzisz więc, moja matko, teraz porzucisz już te wszystkie obawy, które dla mnie zawsze były tak bolesne.
— Ha! ha! ha! ha! — parsknęła pani Lacombe głośnym szyderskim uśmiechem; — ona temu wierzy! szalona....
— Ale, moja chrzestna matko...
— To ty nie widzisz, że on wymyśla te wszystkie kłamstwa, dla tego tylko ażebym zezwoliła na wasze małżeństwo?
— Ja pani przysięgam, że...
— A ja waćpanu mówię, że to wszystko są bajki! ja to mówię, ja! — zawołała pani Lacombe; — albo też, jeżeli jesteś bogaty, to nie będziesz chciał Maryi wcale... Co znowu! alboż to syn człowieka bogatego będzie taki głupi, żeby się miał żenić z biédną szwaczką, która nawet pisać i czytać nie umié!
Nie podzielając nieufności swéj chrzostnéj matki, Maryja na myśl o tym majątku Ludwika, spojrzała tylko na niego smutnym i niespokojnym wzrokiem.
Młodzieniec zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i odpowiedział:
— Pani Lacombe bardzo się myli: syn bogatego człowieka dotrzymuje słowa danego wtenczas kiedy był ubogim, zwłaszcza gdy szczęście jego życia do tego słowa jest przywiązane.
— Ba! ba! są to piękne ale próżne słówka, — zawołała chora głosem nieufnym i opryskliwym. — Czyś pan bogaty czy biédny, nie dostaniesz Maryi, dopóki i dla mnie utrzymania nie zapewnisz. Ja nie wiele żądam: sześćset franków rocznie; ale to w gotówce i za kontraktem sporządzonym formalnie u rejenta.
— Ah! chrzestna matko! — rzekła Maryja zalewając się łzami, — żeby też tak nieufać Ludwikowi!
— O! tak, tak! — zawołała nieszczęśliwa chora, — zaufaj tylko, a potém niespodzianie okradną cię i zostawią na koszu! Znam ja to dobrze! Z początku to wszystko obiecują czego tylko człowiek zażąda, a potém naprzykrzy się stara kaleka i daléj z nią jak najprędzej do domu włóczęgów!! Będąc sama z Maryją nie boję się, ażeby mnie miała zostawić na bruku: wprawdzie jestem dla niéj ciężarom, i sprzykrzyłam jéj się bardzo; ale to jest dobra dziewczyna, i przytém ona mnie się boi. Ale jak się tylko pobierzecie, oboje wyrzucicie mnie z domu, a gdzie się wtedy podzieję, co? Powiedzcie co ja mam robić? Alboż to moja wina, żem przy ciężkiéj pracy kaleką została? Nie! nie! nie będzie małżeństwa, dopóki nie będę miała u notaryjusza zapewnionych sześćset franków rocznie. To moje ostatnie słowo.
Podczas kiedy pani Lacombe w ten sposób wynurzała swoją nieufność i gorycz, Ludwik i Maryja zamienili między sobą spojrzenia, które miały wiele smutnego znaczenia w sobie.
Dziewica zdawała się mówić:
— „Słyszysz ją teraz Ludwiku! Widzisz sam, jak dalece nieszczęście, które ją przez cało życie tak zawzięcie prześladuje, rozdrażniło charakter mojéj chrzestnéj matki!
— „Biédna Maryjo! — zdawał się odpowiadać młodzieniec: — ileś ty musiała wycierpiéć! Takie poświęcenie, tyle czułości i znoju z twéj strony, wynagrodzone w sposób tak okrutny!
— To jéj nieszczęście trzeba o to wszystko obwiniać, ale nie ją Ludwika! ona tyle cierpiała!” — odpowiadał tkliwy wzrok dziewicy.
— Pani Lacombe, rzekł Ludwik gdy chora mówić przestała, — możesz pani być pewną, że twój los zostanie należycie zabezpieczony: Maryja i ja nie zapomnimy nigdy, żeś ją do siebie przyjęła, żeś była dla niéj drugą matką, i czy zechcesz przy nas pozostać, czy też będziesz chciała żyć samotnie, zawsze będziesz pielęgnowana z taką godnością na jaką sobie zasłużyłaś.
— Ah! dziękuję ci, Ludwiku, — zawołała dziewica z uczuciem najżywszéj wdzięczności; dziękuję ci za to współczucie dla mojéj biednéj chrzestnéj matki.
I Maryja pochyliła się ku pani Lacombe, ażeby ją uściskać; lecz chora odpychając ją od siebie powiedziała głosem gorzkiéj ironii:
— Czy ty nie widzisz, szalona, że on sobie z nas żartuje? Ożenić się, z tobą! Mnie pensyję wyznaczyć? Słyszane to rzeczy? On mnie tylko chce podejść, to cała rzecz; a jeżeli rzeczywiście jest bogaty, czy chcesz żebym ci powiedziała co się z tobą stanie? On cię będzie pieścił, będzie ci pochlebiał, a potém dowiesz się niespodzianie, że się z inną ożenił; dla tego też zakazuję mu, ażeby tu jego noga nie postała.
— Wyjąwszy wtedy, kiedy tu przyjdę z moim ojcem prosić panię o rękę Maryi, i kiedy mój ojciec przyjdzie zapewnić cię o funduszu jaki na nasze i twoje utrzymanie wyznaczy.
— Tak, tak, — odpowiedziała chora kładąc się do łóżka i odwracając się do ściany, — tylko tyle wiém, że się nigdy nie doczekamy tych pięknych przyrzeczeń.
— Owszem, spełnienie ich jutro nastąpi, odpowiedział Ludwik uroczyście.
Poczém, zwróciwszy się do swéj kochanki, rzekł:
— Żegnam cię, Maryjo. Jutro przyjdę tu z moim ojcem.
— Mój Boże, Ludwiku, mogłożby to nastąpić! zawołała czule ściskając ręce młodzieńca. — Po tylu zmartwieniach i troskach, miałożby nareszcie szczęście do nas zawitać szczęście na zawsze!
— Czy skończycie rychło? już mi się w głowie kręci od waszego szczęścia! — krzyknęła gniewliwie chora. Dajcież mi już raz pokój; a ty Maryjo, żebyś mi się nie ruszyła z domu; widzę, że masz wielką ochotę wyprowadzić tego kłamcę na schody; ale kiedy ja raz powiem: nie, to nie!
Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie po raz ostatni, i młodzieniec powiedział cicho do swéj narzeczonéj:
— Do jutra, Maryjo, kochanko, żono moja! do jutra!
— Czy on się rychło ztąd wyniesie! — powtórzyła chora.
Poczém Ludwik wyszedł, a Maryja wróciła zwolna do łóżka swéj chrzestnéj matki, przy którém usiadła.
Nie długo po tej scenie, kochanek Maryi spieszył do sklepiku swego ojca, gdzie spodziewał się zastać go jeszcze; lecz znalazł go zamkniętym, a zapytawszy się o pana Richard, dowiedział się, że starzec dnia tego wcale nie był na placu. Zdziwiony tak ważném odstąpieniem od jednostajnych zwyczajów swego ojca. Ludwik pospieszył na ulicę Grenelle, do mieszkania które z nim zajmował.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.