Milijonery/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ IV.

W chwili, kiedy Maryja podsłuchywała pod drzwiami izby, w któréj jej matka rozmawiała z nieznajomym, opiszemy co mówiono i co się działo w téj izbie.
Mężczyzna, mający około czterdziestu pięciu lat, rysów dosyć regularnych ale zwiędłych i wycieńczonych przez rozmaite zbytki, nosił długie wąsy, które wymuskane starannie jakimś kosmetykiem były równie czarne i połyskujące jak włosy jego głowy artystycznie ufryzowane, które widocznie także tylko sztuce zawdzięczały swoją czarność hebanową. Twarz tego człowieka była wyrazem fałszywości, przebiegłości i zuchwalstwa. Nogi miał ogromne, ręce duże, i mimo wielkich jego pretensyi, za piérwszém spojrzeniem można było widziéć, że to był jeden z tych ludzi pospolitych przeznaczonych nie do naśladowania lecz do parodyjowania prawdziwéj elegancyi. Ubrany ze starannością złego smaku, z szeroką wstążką czerwoną zawiązaną w dziurce surduta, usiłował koniecznie nadać sobie postać wojskowego. Kapelusza nie zdjął wcale z głowy; usiadł w pewném oddaleniu od łóżka choréj, i rozmawiając z nią przygryzał gałkę swéj laseczki ozdobioną ładnemi kamyczkami.
Pani Lacombe zawsze złego humoru i ironiczna, z zadziwieniem i nieufnością patrzała na nieznajomego, i w oczekiwaniu dopóki się jaśniéj nie wytłómaczy, zaczęła jakiś wstręt czuć ku niemu, do czego przyczyniały się nie mało jego zuchwała powierzchowność i protektorskie obejście.
— Ponieważ twoja chrzestna córka wyszła, moja poczciwa kobiéto, — rzekł nieznajomy do chorej, — przeto tém lepiéj, i jasno ci się wytłómaczę.
Właśnie to w téj chwili Maryja stanęła przed uchylonemi nieco drzwiami i podsłuchała następującą rozmowę:
— Mój panie, — rzekła chora głosem opryskliwym, — pytałeś mnie czy się nazywam Lacombe, i czy jestem chrzestną matką Maryi Moreau; odpowiedziałam ci że tak jest. Teraz, czego pan chcesz odemnie? Wytłómacz się pan.
— Naprzód, moja kobiéto kochana....
— Nazywam się pani Lacombe!
— Do djabła! A więc, moja pani Lacombe, powtórzył nieznajomy z wyrazem szyderskiego poszanowania, — najprzód winienem ci powiedziéć kto jestem, potém powiém czego chcę.
— Słucham.
— Jestem kommendantem de la Mirandière i wskazując palcem na swoją nową wstążkę dodał: — Dawny wojskowy, jak pani widzisz dziesięć kampanii, sześć ran.
— Mało mnie to obchodzi. Cóż więcéj?
— Mam najpiękniejsze znajomości i stosunki w Paryżu, książęta, hrabiowie, margrabiowie...
— Co mnie tam do tego!
— Mam kabryjolet i wydaję najmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie.
— Kiedy tymczasem ja i moja chrzestna córka z głodu umieramy, z naszemi dwudziestu soldami dziennie, i to, jeżeli je ona może zarobić! — rzekła chora z goryczą. — Otóż to sprawiedliwość świata!
— Nie! to nie jest sprawiedliwie, matko Lacombo, — zawołał kommendant de la Mirandière. — Nie, to nie jest sprawiedliwość, i właśnie przybywam tutaj, ażeby koniec położyć téj niesprawiedliwości.
— Jeżeli pan tu przyszedł ażeby sobie drwić zemnie, — rzekła chora głosem zagniewanym i groźnym, — to proszę mi dać pokój!
— Ja miałbym drwić z ciebie, matko Lacombo, ja! Słuchaj i osądź z tego co ci chcę ofiarować. Czy chcesz mieć jeden wygodny pokój w pięknym apartamencie, kobiétę do twojéj wyłącznie usługi, pański obiad i pańską kolacyję, kawę zrana, i pięćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę, jeżeli zażywasz, lub na inne wydatki, jeżeli nie zażywasz. A cóż, matko Lacombo, cóż ty powiész na to?
— Co ja powiem... co ja powiem... powiem że to kłamstwo, albo, że w tém wszystkiém jest cóś niedobrego. Kiedy kto takie czyni ofiary dla biédnéj, staréj, okaleczały kobiéty, to pewnie nie robi tego dla miłości Bożéj.
— Nie, matko Lacombe, ale dla miłości pary ładnych oczów.
— Jakich ładnych oczów?
— Twojéj chrzestnéj córki, matko Lacombe, odpowiedział bezczelnie kommendant de la Mirandière. — Nie mam potrzeby obwijać tego w bawełnę.
Chora uczyniła poruszenie zadziwienia, nic nie odpowiedziała w piérwszéj chwili, a spojrzawszy przenikliwym okiem na niego, zapytała:
— Więc pan znasz Maryję?
— Byłem kilka razy za sprawunkiem bielizny u pani Jourdan, ponieważ ja bardzo lubię piękną bieliznę, dodał spoglądając z zadowoleniem na haftowany gors swój koszuli. — Często więc widywałem twoją chrzestną córkę w magazynie; znalazłem ją śliczną, zachwycającą, i....
— I przychodzisz ją kupić odemnie?
— Brawo! mamo Lacombe; jak widzę jesteś kobiétą domyślną i z głową; z jednego słówka domyślasz się wszystkiego. A więc takie są moje propozycyje: ładny apartament świeżo umeblowany dla Maryi, z którą mieszkać będziesz; 500 franków miesięcznie na jéj wydatki, panna służąca, kucharka, która zarazem i tobie usługiwać będzie; stosowna wyprawa dla panienki i pięćdziesiąt luidorów na piérwsze zagospodarowanie, nie licząc w to prezentów, jeżeli się należycie zachowywać będzie. Oto, co do rzeczy najważniejszych. Teraz co do przyjemności i rozrywek, spacery w kabryjolecie, loże w teatrach (znam wielu autorów), i stosunki bardzo piękne z damami bardzo przyzwoitemi, które trzymają stół otwarty dają bale, i grają; słowem, życie zachwycające, życie książęce, mamo Lacombe! No cóż, podoba ci się?
— Dla czego nie? — odpowiedziała chora z szyderskim uśmiechem. — Taki biédny motłoch jak my, to się na nic innego nie przyda, jak tylko ażeby się sprzedawać, kiedy się jest młodą, albo sprzedawać inne, kiedy się jest starą.
— Ej co tam, mamo Lacombe, dla uspokojenia twoich Cnotliwych skrupułów, daję ci sześćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę prócz tego ofiaruję ci prześliczny szal, ażebyś, się mogła godnie i po macierzyńsku pokazać przy Maryi, któréj ani na chwilę odstąpić nie powinnaś, bo jestem zazdrosny jak tygrys, i nie lubię wcale być w pole wywiedzionym.
— Właśnie to jest bardzo dobrze... Wszakże ja dzisiaj rano mówiłam do Maryi: Jesteś uczciwą dziewczyną i zaledwie zarabiasz dwadzieścia soldów dziennie szyjąc koszulę po trzysta franków każdą dla kobiét będących na utrzymaniu.
— Koszule po trzysta franków każda, zamówione u pani Jourdan? Poczekajno, mamo Lacombo.... ja wiém o tém.... ah! tak,.... to dla Amandyny, którą utrzymuje margrabia de Saint-Herem, mój najbliższy przyjaciel.... Ja to nastręczyłem go pani Jourdan.... to prawdziwy skarb dla niéj, chociaż margrabia rzadko kiedy płaci... bo to go mało obchodzi... ale za to on wprowadza w modę wszystkich swoich kupców i wszystkie swoje kochanki. Ta niepozorna Amandyna nie wiedziała o bożym świecie mieszkając przy ulicy Colbert; a Saint-Herem, w przeciągu sześciu miesięcy uczynił ją najmodniejszą kobiétą w Paryżu. Oto, czego i Maryja może także z czasem dosięgnąć. Nosić koszule po trzysta franków, zamiast się zajmować ich szyciem! Czyliż cię to napawa jakąś dumą, mamo Lacombe?
— Byle tylko Maryję nie spotkało to samo, co spotkało jednę znajomą mi dziewczynę, a która skutkiem nędzy zginęła....
— I cóż się to stało téj dziewczynie, mamo Lacombe?
— Została okradzioną.
— Okradzioną?
— Także jéj obiecywano złote góry; jej adorator najął jéj piękne mieszkanie, a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy grosza pieniędzy. Wtedy z rozpaczy, zabiła się.
— Cóż to, mamo Lacombo, — zawołał nieznajomy dumnie, — za kogóż mnie bierzesz? Czyliż ja to wyglądam na oszusta? na hołysza jakiego?
— Ja nie wiém, bo się na tém nie znam.
— Ja, były wojskowy! dwadzieścia kampanij, dziewięć ran! ja co jestem ty a ty, ze wszystkimi lwami Paryża! ja, który posiadam kabryolet i wydaję przynajmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie! Słuchajno, matko, mów otwarcie, czegóż chcesz u djabła! pewności, bezpieczeństwa? Niech i tak będzie, apartament będzie umeblowany za tydzień, kontrakt będzie spisany jutro w twojém imieniu i komorne będzie zapłacone z góry za cały rok; co więcéj, jeżeli się ułożymy, daję ci zaraz dwadzieścia pieć albo trzydzieści luidorów, które mam przy sobie.
I rzeczywiście, wyjął z kamizelki dwadzieścia osm sztuk złota, które rzucił na stolik znajdujący się przy łóżka choréj.
Poczém dodał:
— Nie jestem ja taki jak ty, mamo Lacombe, nie boję się ażeby mnie okradziono.
Na ten brzęk złota, chora szybko wychyliła się ze swego posłania i chciwym wzrokiem rzuciła na błyszczący metal; ta kobiéta w żvciu swojém nie miała jednej sztuki złota; te luidory rozrzucone przed nią sprawiały jéj pewien rodzaj olśnienia; nie mogła się nawet wstrzymać od tego, ażeby nie wziąść do rąk swoich tych połyskujących pieniędzy i ucieszyć się ich ułudnym dźwiękiem.
— Więc jakże?— rzekł kusiciel z uśmiechem pogardy; trzeba ci było piérwéj pokazać wędkę ażebyś się na nią złapała, stara czarownico!
— Przecież, — powiedziała chora głosem chciwym i stłumionym, — przecież dotknęłam się przynajmniéj raz w życiu tego złota!
— To nie dotykać się złota, matko Lacombe; ale je wydawać jest rzeczą prawdziwie przyjemną..
— Otóż to, — dodała układając luidory jeden na drugim z dziecinną uwagą, — byłoby z czego żyć wygodnie jakie pięć lub sześć miesięcy!
— Co znowu, mamo Lacombe, jeżeli będziecie chciały to z Maryją będziecie miały co miesiąc taką summę, tak jest, taką summę złota; czy mnie rozumiesz? takąż samą summę, takiemi połyskującemi luidorami!
Po długiém milczeniu, chora podniosła swoje zapadłe oczy na nieznajomego, i rzekła do niego głosem wzruszonym, błagającym:
— Więc Maryja podobała się panu? Masz pan słuszność, bo nie masz na świecie lepszego od niéj stworzenia. Zatém, okaż się pan dla niéj wspaniałomyślnym; taka summa jaką tu widzę, to mała rzecz dla tak bogatego człowieka; podaruj nam ją pan.
— Co! — zawołał nieznajomy.
— Panie, — mówiła daléj chora składając ręce i głosem prawdziwie rozrzewniającym, mój dobry panie, okaż się miłosiernym, ta kwota niczém jest dla pana, a onaby nas na długo poratowała; zapłaciłybyśmy nasze długi; Maryja nie byłaby już przymuszona zabijać się ustawiczną pracą; miałaby czas poszukać sobie jakiéj zyskowniejszéj roboty, i zawdzięczałybyśmy panu jakie pięć lub sześć miesięcy spokojności, rajskiego życia. Nam tak mało potrzeba na życie! I cóż, zacny panie, zrób to, błogosławić cię będziemy, a ja przynajmniéj raz w życiu mojém będę szczęśliwą.
Głos choréj tak był szczery, żądanie jéj tak naiwne, że nieznajomy więcéj się uczuł obrażonym niż zdziwionym tą propozycyją, a nie mogąc ani uwierzyć, ani zrozumiéć, ażeby istota ludzka była dosyć szaloną do objawienia takiego żądania, takiemu jak on człowiekowi, rzekł z cicha do siebie:
— To nie bardzo pochlebne! przebiegła baba uważa mnie za starego gołąbka, któregoby podskubać chciała.
Następnie dodał z głośnym śmiechem.
— Słuchajno, mamo Lacombe, więc ty mnie bierzesz za jakiegoś filantropa, za inspektora dobroczynności albo za kandydata do nagrody Montyon? Tak, tak, właśnie téż będzie ci kto robił podarunki z sześciuset franków za twoje błogosławieństwa lub wynurzenia twój wdzięczności. Otóż to! Omyliłaś się bardzo.
Chora uwiodła się jedną z tych szalonych i nagle powziętych nadziei, które niekiedy mimowolnie pociągają do siebie istoty najnieufniejsze i najwięcéj doświadczone w nieszczęściu i nieubłaganym ich przeznaczeniu; lecz zmieszana i rozgniewana swoim grubym zawodem, pani Lacombe zawołała z szyderskim śmiechem.
— Proszę mi przebaczyć żem pana obraziła.
— Nie ma za co, mamo Lacombe; jak uważasz poznałem się na tém; ale skończmy już raz. Jakże? czy mam schować napowrót te piękne luidory, któremi się tak lubisz bawić?
I wyciągnął rękę po złoto.
Chora, machinalnie prawie odepchnęła rękę nieznajomego; jéj zapadłe oczy błyszczały okiem chciwości i rzekła głosem ponurym wpatrując się namiętnie w leżące przed nią złoto:
— Poczekajże pan chwilkę, przecież ci nikt nie zjé tego złota!
— A czegoż ja pragnę? wszakże właśnie tego tylko, ażebyś je wzięła i zjadła, pod warunkiem jednak...
— Ja znam Maryję, — odpowiedziała chora, nie spuszczając oczu z pieniędzy, — ona nie będzie chciała.
— Ba! ba!
— Powiadam, że ona jest uczciwa; mogłaby jak tyle innych, posłuchać każdego ktoby jéj się podobał, ale pana, nigdy; odmówiłaby, bo ona ma swoje wyobrażenia; tak jest, śmiéj się pan; śmiéj!
— Zgadzam się i wierzę w cnotę Maryi, bo wiém, co pani Jourdan, u któréj ona od kilku lat pracuje, mówiła mi o twojéj chrzestnéj córce.
— Więc cóż?
— Wiém także, moja pani Lacombe, że ty, co masz władzę nad nią, że ty, któréj się ona lęka jak ognia (pani Jourdan mówiła mi o tém) możesz skłonić, wrazie potrzeby, możesz przymusić Maryję do przyjęcia, czego? prawdziwego szczęścia; bo i cóż? mieszkacie jak żebraczki, umieracie z głodu prawie. A potém, jeżeli odmówicie, czy wiesz co nastąpi? Oto dziewczyna, przy swojéj pięknéj bezinteressowności, da się prędzéj lub później uwiéść jakiemu ulicznikowi, jakiemu prostemu robotnikowi.
— Z czasem cnotliwy kochanek także ją porzuci, i żeby nie umrzéć z głodu, dziewczyna skończy jak wszystkie inne, ręczę ci za to!
— Wszystko to być może, — rzekła chora z westchnieniem i gniewem zarazem, — głód złym bywa doradcą, kiedy kto cierpi dla siebie i swego dziecka! a tém złotem, które tu leży ileby to biednych dziewcząt ocalić można! i jeżeliby Maryja tak miała skończyć jak wszystkie inne, czyliżby nie lepiéj było zaraz?
I przez jakiś czas najsprzeczniejsze uczucia malowały się w wyniszczonych rysach nieszczęśliwéj kobiety. Z oczyma ciągle wlepionemi w złoto, zdawała się już ulegać pod wpływem gwałtownéj wewnętrznéj walki, nareszcie zdobywszy się na rozpaczliwe wysilenie i zamknąwszy oczy jak gdyby chciała uniknąć złudnego blasku złota, odsunęła się na łóżko, mówiąc do nieznajomego;
— Idź pan sobie, daj mi pokój!
— Jakto, mamo Lacombe, odmawiasz mi?
— Tak jest.
— Stanowczo?
— Tak.
— Dobrze, więc biorę moje złoto, rzekł nieznajomy, zbierając zwolna luidory i brząkając niemi umyślnie. — Chowam je do kieszeni, te ładne kanareczki.
— Niechaj cię piekło wraz z twojém złotem pochłonie! — zawołała chora w rozpaczy, — schowaj je sobie i wynoś się ztąd; nie dla tegom wzięła Maryję do siebie, ażeby ją zgubić, albo jéj zgubę doradzać. Zamiast taki chleb pożywać, wolałabym raczéj stos węgli zapalić i siebie i ją razem zabić.
Zaledwie pani Lacombe te słowa wyrzekła, gdy w tém Maryja, blada, oburzona, z twarzą łzami zalaną wbiegła do izby i rzuciwszy się na szyję choréj kobiéty, zawołała:
— O! chrzestna matko, wiedziałam o tém, że ty mnie kochasz jak swoją własną córkę!
I odwracając się do kommendanta de la Mirandière, którego już poznała, ponieważ u pani Jourdan często ją swoim natrętnym ścigał wzrokiem, rzekła do niego głosem największéj pogardy:
— Proszę pana wyjść ztąd natychmiast.
— Ale mój kochany gołąbeczku....
— Ja byłam tu... pod temi drzwiami, wszystko słyszałam.
— Tém lepiéj, znasz teraz moje propozycyje, a ja się nie cofam, kochanko!
— Jeszcze raz, proszę natychmiast wychodzić!
— Dobrze, dobrze, idziemy, moja Lukrecyo! lecz zostawiam ci tydzień czasu namysłu, — dodał nieznajomy oddalając się ku drzwiom.
Jednakże, zatrzymał się jeszcze na progu, i powiedział:
— Nie zapomnij mego nazwiska, moje dziecię: kommendant de la Mirandière; pani Jourdan zna mój adres.
I wyszedł.
— Ah! chrzestna matko, — zawołała dziewica wracając do choréj i ściskając ją powtórnie z całém wylaniem wdzięczności, — jakeś ty mnie broniła! jak twoje serce przemawiało za mną!
— Tak, — sucho odpowiedziała chora, wyrywając się nagle z uścisków swéj chrzestnéj córki, — tak, ale ziemi pięknem! cnotami, zamiast wszystkiego mieć podostatkiem, my z głodu umieramy.
— Ale moja matko...
— Dobrze, dobrze, dosyć już o tém, — przerwała chora głosom niecierpliwym, — nie ma się nad czém rozwodzić!
— O Boże! moja chrzestna matko.... posłuchajże mnie...
— Ja ci powiadam, że jeżeli nas tu znajdą kiedy oboje nieżywe, a pomiędzy nami fajerkę z węglami, to będzie bardzo dobrze.... Ha! ha! ha!
I tak w szyderskim swoim uśmiechu, ta nieszczęśliwa istota rozdrażniona niedolą, która wszystko zaprawiała w niéj goryczą, wszystko aż do wewnętrznego przekonania o swojéj uczciwości, przerwała dalszą rozmowę ze swą chrzestną córką i nagle odwróciła się od niéj do ściany.
Tymczasem też i noc nadeszła.

Następnie Maryja poszła po swój koszyczek zawierający wieczerzę chrzestnéj matki, a który zostawiła pod drzwiami. Postawiła jedzenie na stole przy łóżku choréj, i w milczeniu usiadła przy swoim wązkiém okienku, przez które tylko wątpliwe przedzierało się światło zmroku. Tu wydobywszy z za gorsu kawałki listu Ludwika młoda szwaczka zaczęła im się boleśnie przypatrywać, pogrążając się coraz głębiéj w swojéj rozpaczy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kommendant do la Mirandière wychodząc z mieszkania Maryi, powiedział do siebie:
— Ba! ba! to tylko piérwszy wystrzał; mała się namyśli, a stara pójdzie po rozum do główy — Jéj sowie oczy mrugały na widok mojego złota, jak gdyby spojrzała na słońce w samo południe. A potém ich okropna nędza najwymowniéj za mną przemówi; ja wcale jeszcze nie rozpaczam. Dwa miesiące dobrego życia wygładzą ją dostatecznie i będzie najpiękniejszą dziewczyną w Paryżu, co małym kosztem przyniesie mi wiele zaszczytu. Ale po przyjemnościach trzeba teraz pomyślą o ważniejszych rzeczach, a idzie tu o wyborny interes, — liczna to rzecz, — dodał wsiadając do swego kabryjoletu i zawracając na ulicę Grenelle-Saint-Honoré. Przed domem skromnéj powierzchowności, a oznaczonym Nm 17 wysiadł pytając się odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Richard?
— Ojciec i syn, tutaj mieszkają, panie.
— Chciałem się z synem widziéć. Czy pan Ludwik Richard jest u siebie?
— Jest, panie; właśnie w téj chwili powrócił z podróży i jest ze swoim ojcem.
— Ah! jest ze swoim ojcem? Więcbym się nie mógł widzieć sam na sam?
— Obadwaj mają tylko jeden pokoik; zatém byłoby to rzeczą trudną.
Kommendant de la Mirandière, wydobył z pugillaresu bilet wizytowy i pod swojém nazwiskiem napisał ołówkiem słowa następujące: „Kommendant de la Mirandière oczekiwać będzie jutro zrana pomiędzy godziną dziewiątą i dziesiątą pana Ludwika w interesie nader ważnym i niecierpiącym żadnéj zwłoki.“
— Mój kochany, — powiedział potém do odźwiernego, oto masz czterdzieści soldów na piwo.
— Dziękuję panu, ale za cóż to?
— Za oddanie tego listu panu Ludwikowi Richard.
— To, panie, jest rzecz najłatwiejsza.
— Ale trzeba mu go oddać dopiéro jutro rano, kiedy będzie wychodził, i to tak, żeby jego ojciec nie widział. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem doskonale. Tém łatwiéj mi to przyjdzie, że pan Ludwik wychodzi codziennie o godzinie siódméj; a ojciec Richard wychodzi do swego sklepiku dopiéro o dziewiątéj.
— Wybornie. A więc mogę rachować na twoją obietnicę?
— Niezawodnie, panie; dane mi zlecenie możesz pan uważać tak jak gdyby już było spełnione.
Otrzymawszy takie zapewnienie kommendant de la Mirandière wsiadł napowrót do kabryjoletu i odjechał.
Nie długo po jego odjeździe przyniesiono list do Ludwika Richard, list pisany zrana w obecności Maryi przez pisarza publicznego, który, jak się pokazuje, zaadresował go w Paryżu przy ulicy Grenelle zamiast go zaadresować do Dreux, jak tego żądała młoda panienka.
Teraz wprowadzimy czytelnika do mieszkania zajmowanego przez ojca Richarda i jego syna. który dopiéro co z Dreux przyjechał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.