Miesiące/Sierpień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sierpień.





Wieczór sierpniowy zapada wolno, gasną zorze na zachodzie i palą się śliczną różowością, ujętą w seledynowe obramowania. Niebo czyste. Jak szmat lazuru, na który ciśnięto odblask ognia tak lekko zabarwione, niby nikłe a widoczne. Pola okryte złotą lamą rżysk, błyszczą rosą wieczorną i pachną wonią słomy świeżej i rzeźkim a sytym aromatem ziemi. Żniwa skończone. Na polach już tylko dojrzewają jarzyny, oziminy poszły do stodoł, poukładano je w sterty i stogi. Śmigają po rżyskach młode zające, dążąc do łanów łubinu i grochu, przepiórki uciekają piechotą i kwilą pieśń żałosną, pieśń tęsknoty za kłosami. Spokój bezmierny ogarnął przestwór, przyroda zda się cieszyć i napawać ciszą rozlaną dokoła.
Wieczór, więc roboty skończone. Powracają z pól żniwarze z pieśnią wesołą, dziś brzmiącą tryumfalnie. Ostatni łan pszenicy dorżnięto, więc radość w sercach, piosnka na ustach.

„Plon niesiemy, plon
do wielmożnego w dwór.

Żeby pszenica plonowała
każda kopa sto korcy dała“.

Śpiewają dziewczęta, niosąc sierpy na ramionach i pęki maków czerwonych w spracowanych rękach. Świecą w zachodzących płomieniach słońca kolorowe spódniczki, wiewają białe chustki i kapelusze słomkowe parobków, które ochocza młodzież ciska w górę w dowód wesela i zadowolenia z pomyślnych zbiorów, tak wielkiego, że musi się to wyładować zewnętrznie. W rzeźkiem powietrzu rozbrzmiewają swobodne głosy, śmiechy i pieśń, niby jeden hejnał radosny.
Skowronek, patron pól, albo raczej pierwszy ich karbowy, bo od wczesnej wiosny do roboty zagania, potem zachęca do stałej pracy i uprzyjemniają świergotem swym wdzięcznym. Skowronek i teraz lata nad polami, skrzydełka jego trzepocą się żywo, z gardziołka płyną subtelne tony, zda się wołać głosem ludzkim, młodzieńczym:

„Zebraliśmy, zebraliśmy...
Zboże z pól, z pól, z pól.
Bóg dał, Bóg dał.
Cześć mu! Cześć, cześć, cześć...

Dzwonki skowronne wznoszą hen, hen, pod obłoki swe delikatne sopraniki i rozpylają je po przestworzu, niby drobne pacioreczki, które brzęczą wyłączną melodją słodyczy pełną, i słodycz roniącą do serc ludzkich. A słońce zapada co raz niżej i niżej, aż wsiąkło w horyzont, jakby zatonęło w ziemię. Mrok łagodny rozpostarł swój cień nad światem, monotonję swą ukrasił miljardami gwiazd. Mnóstwo gwiazd błysnęło na niebie, zaświeciła droga mleczna, utkana jakby z przezroczej srebrnej gazy i brylantowych łez. Gwiazdy prowadzą z sobą rozmowy mistyczne, może odgadują przyszłość świata, jego tajemnice i walki, to wszystko, co dla ludzi okryte jest grubą zasłoną niemożebności, dla nich jest owiane lekką mgłą, mgłą tajemniczą, którą wiekuisty wzrok gwiazd przebić może. Mistycyzm ciał niebieskich nieodgadnięty, lecz odczuty, widzi zapewne szlak przeznaczony dla wędrówki świata. Gwiazdy mrugają do ludzi: może to czarowne mruganie jest obietnicą jakąś, zapowiedzią przyszłej świetności istnienia? Ale gwiazdy spadają w Sierpniu, spada ich mnóstwo. Może i nowe się rodzą? Nowe siły do odgadywania wszechbytu. Nowe ognie do zapalania dusz ludzkich, nowe płomyki nadziei dla ludzkości.
Gwiazdy mrugają. Wieczór sierpniowy zapanował cichy, wonny, rozgwieżdżony.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ewka Jakuszówna idzie wolno, drogą pomiędzy wierzbami, głowę ma spuszczoną na piersi, znać, że myśli dziewczyny są tęskne, nawet smutne.
Jutro okrężne we dworze, dziedzic ją wybrał na przodownicę, ocenił jej pilność w pracy podczas żniw i oto ona ma nieść wieniec pszeniczny i wręczyć panu.
Dziewczyna raduje się, że ją tak wyróżniono, ale smutek jątrzy w duszy i boli. Matka jej chora, bezwładna, niema co jeść. W chałupie bieda, Ewka jest wyrobnicą, nie mają gruntu, ani ogrodu, tylko to, co zarobią. Ale brat pijak, wszystko, co Ewka zarobiła podczas żniw przepił i znowu nędza. Dziewczyna, dowiedziawszy się, że będzie przodownicą, marzyła już nie o nowej sukience, ale choćby o nowym fartuszku białym z wszywką. Lecz i to zawiodło.
W domu, po powrocie z pola, zastała matkę osłabioną tak, że prawie konającą z głodu. Brat, jak zawsze, był pijany. Gdy ujrzał wchodzącą Ewkę, rzucił się do niej wołając o pieniądze. Wiedział, że wraca z wypłaty. Ewka broniła się, mówiąc, że pieniędzy niema, że oddała dług żydowi. Nic nie pomogło, zbił dziewczynę, pieniądze odebrał i poszedł do szynku.
— Co robić — myślała Ewka. — Matkę trzeba nakarmić, bo zemrze. Pójść po prośbie wstyd. Co robić?
Ewka, siedząc na przyźbie domu medytowała i radziła się gwiazd, oczy miała wlepione w niebieskie, drgające światełka. Nagle błysnęła jej myśl szczęśliwa.
Zebrać kłosy z pola.
I już bez zastanowienia, rozumiejąc to jako jedyny ratunek, jako radę podszepniętą chyba przez anioła, Ewka zerwała się z miejsca i poszła. Idzie oto teraz, jak żebraczka biedna, po garstkę kłosów przenicznych, by je zemleć w żarnach i zagnieść na podpłomyk dla matki i dla siebie; bo i jej głód okrutnie dokucza.
Ewka weszła na pole, skąd przed godziną zeszli żniwacy i zwieziono ostatnie fury pełne zboża. Mnóstwo kłosów zaścieła rżysko, pogubione pojedyńczo z wozów, źle zgrabione kłosy kłują w bose nogi dziewczyny, jakby mówiąc: „bierz nas, sieroto, chcemy ci służyć“. Ewce zdaje się, że Bóg rozsypał przed nią okruchy chleba, zbiera kłosy z nabożeństwem, otucha przepełnia jej serce. Ale właśnie w chwili, kiedy chce zaśpiewać z nadmiaru radości, nagle głos jej się zatamowuje z dziwnego lęku, prawie z przerażenia, aby nie być słyszaną i widzianą. Coś jej szepnęło w same ucho „kradniesz“. Ewka wzdrygnęła się, ręce jej opadły i posypały się kłosy z fartucha.
— Co ja robię, toć grzech!
Usiadła na ściernisku mokrem od rosy, ciężar zwalił się jej na piersi, gniotący ból zawładnął nią całą. Ostatnia nadzieja zawiodła. Ona złodziejką.
— Jezusicku najmilszy, poratuj nieszczęsną — wyszeptały blade usta Ewki.
Oczy łzami zalane podniosła w górę na ciemne sklepienia niebios, na gwiazdy błyszczące i zapatrzyła się bez pamięci. Cóż ona teraz pocznie, co da matce zjeść?...
Dziewczyna zaczęła się modlić po swojemu.
— Boże mój, takam nieszczęsna, zmiłuj się nade mną. Tyle to gwiazdek śliczniuchnych na niebie, rzuć kilka dla bidnych, to im się zaro milej na świecie zrobi. Takie skarby i świecą wysoko, że i nie sięgać człowiekowi, a to szczęście byłoby, żeby te gwiazdeczki dla ludzi spadały. Ja i matka jeść chcemy, ale musimy głód cierpieć, bo cóż poczniem.
I myśli sobie Jokuszówna, jak byłoby cudownie na świecie, gdyby drogocenne gwiazdy spadały na ziemię i dolę ludziom słodziły. Dziewczyna rozmyśla, marzy, siedząc sama na pustem polu, nie boi się, ale zwolna do duszy jej wsiąka rozpacz.
Gwiazdy nie spadną, głód męczy, a zbierać pokarm, jaki jest dla niej możliwy nie wolno, bo to z pańskiego, zatem z cudzego pola, więc to kradzież.
— Co robić?... Powiedzta mi, gwiazdecki kochane, co ja pocnę biedota. Powiedzta!
Podnosi zbolałą głowinę i oczy zanurza w szlak gwieździsty.
A gwiazdy mrugają, mrugają.
Mrugają na znak, że współczują biedzie ludzkiej, że pragnęłyby zapobiedz jej i nawet spadać byle dobrobyt rozsiać na ziemi, byle nędzę skrócić, głód uśmierzyć. Ale nie mogą zejść na ziemię, bo i one są dziećmi Boga Wszechmocnego, który inne dla nich cele obmyślił. Gwiazdy są posłuszne Stwórcy Wszechrzeczy i wierzą, że On nie pozwoli zginąć swym dzieciom dobrym i wierzącym. A przecież ta dziewczynina nie wyrzeka, nie złorzeczy, tylko błaga o ratunek i modli się.
Więc gwiazdy mrugają przychylnie, pocieszając dziewczynę.
Ewka rozumie mowę ciał niebieskich, oto one mówią jej, że może sobie nazbierać tych kłosów pszenicznych, że nie zgrzeszy, bo ma na myśli chorą matkę, bo zresztą i jej żołądek upomina się o swe prawa.
— To znacy, gwiazdecki, ze mozna uzbierać kłosików, ze to nie będzie kradzieżą? — pyta Jakuszówna, jakby samego Boga na spowiedzi.
A gwiazdy mrugają, mrugają.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Okrężne! Uha! Okrężne!
Muzyka gra od ucha, aż same nogi skaczą, dziewczęta i chłopaki postrojeni odświętnie oczekują hasła, aby ruszyć do dworu z przodownicami na przedzie, niosącemi wieniec.
Pełno wrzawy radosnej, gwaru i przyśpiewków, bo układali sobie różne śpiewy na każdego ze dworu, a teraz generalna próba.
Ewka ubrana najskromniej, ale czysto, owiniętą ma głowę jasnemi jak len warkoczami, które poprzetykała krwistą barwą maków. Wieniec swój pszeniczny związuje niebieską wstążką, zabytkiem lepszych czasów.
Właśnie ma już wieniec włożyć na głowę, gdy zjawia się wśród zebranej rzeszy ekonom. Stanął i z dumną miną mówi:
— Ewka Jakuszówna za karę, że wczoraj kradła kłosy na polu dworskiem, przodownicą nie będzie, wieniec poniesie inna dziewka, godniejsza, złodziejkom on nie pasuje.
Jak piorun tak padły słowa ekonoma w zebraną gromadę ludzi. Zakotłowało się. Co? jak?... Co on gada?... Ewka złodziejką?... to nie może być!
Zaczęto się skupiać, pytania zasypały ekonoma, a on, z rękoma, opartemi o boki, prawił głośno i z widoczną uciechą o tem, jak wczoraj w nocy widział Ewkę na rżysku zbierającą kłosy do płachty. Nie pokazał się dziewczynie, bo chciał jej większy wstyd zrobić.
Ewka słucha obelżywych słów z martwą twarzą, jakby zastygłą z żalu i przerażenia. Czuje tylko, że nie żyć jej już na świecie, że wszystko ją opuściło i zawiodło. Zdawało jej się, że jakiś anioł pozwolił jej zebrać te kłoski jak nędzarce, a oto spada kara i wstyd.
Z początku wszyscy w gromadzie byli za Ewką, nawet gotowi jej bronić, ale usposobienie tłumu zmienia się. Ewka słyszy głosy przeciw sobie, już ją i inni oskarżają, już przybywa stronników ekonomowi, jej zaś wrogów. Nawet dziewczyny niektóre odwracają się od niej, wyrazy ubliżające latają dokoła niej, niby osy hałaśliwe. Ewkę pali wstyd, ale żal przeważa. Nie obroni się to trudno, zresztą prawda, że kłosy zbierała, zatem kradła. Miałaby dużo na swoją obronę, lecz nie chce nic mówić. Wolno oddaje wieniec pierwszej dziewczynie z brzegu i odchodzi do chałupy swej cicha, bez słowa skargi, bez jednej łzy.
Nikt już na nią nie uważa. Ekonom włożył wieniec na głowę innej dziewczyny i cały orszak ruszył do dworu ze śpiewem: „Plon niesiemy, plon....“
Podeszli do ganku, stoją i śpiewają. Każdemu łatkę przypną, tylko dla dziedziców sypią się pochlebstwa:

„U naszego pana studnia murowana,
A u pana w Borowicach sznurami związana.
Plon niesiemy, plon“.

Potem następują strofki na wszystkich domowników, mniej lub więcej dowcipne i znowu do dziedziczki:

„Pstry konicek, pstry po polu wywija,
Nasa pani dziedzicka kwitnie kiej lilija...
Plon niesiemy, plon“.

Nareszcie zaintonowali chłopcy basem, a piskliwe soprany dokończyły:

„W naszej spiżarni worki pełne puchu,
Nasz ekonom warczy na ludzi kiej bryś na łańcuchu.
Plon niesiemy, plon“.

Po skończonym śpiewie, przodownice podchodzą do pana i pani, oni zdejmują dziewczynom wieńce z głów. Ale pan nad pszenicznym wieńcem zatrzymał się. Spojrzał groźnie na ekonoma.
— Dlaczego nie Ewka Jakuszówna? — pyta zdziwiony.
Wszyscy milczą, niepewni i zakłopotani.
Ekonom otrząsa się z gniewu za „brysia“, przepycha ludzi i staje przed dziedzicem.
— Gdzie Ewka Jakuszówna? Mówiłem, żeby ona niosła wieniec, najlepsza robotnica. Co to za zmiana?
— Ewka złodziejka, proszę pana dziedzica, nie godna wieńca, kazałem jej zdjąć.
Obywatel zdumiał.
— Ewka złodziejka?... To już chyba koniec świata! Co ona ukradła?
— Kłosy pszeniczne na polu, widziałem ją w nocy, cały fartuch poniosła do chałupy.
Milczenie. Ale słowa dziedzica przychylne dla Ewki, co wszyscy odczuli, znowu przeważają szalę opinji tłumu na jej korzyść. Zaczynają się pomrukiwania.
— O la Boga! Kilka kłosinów nieboraczka se uzbierała to już takie pomstowanie?...
— A dyć z biedy, nie z rozkoszy...
— Dziewka jak złoto, nie żadna to złodziejka.
Ekonom miarkuje, że papiery jego lecą z pieca na łeb, chce utrzymać swą przewagę. Mówi patetycznie.
— Bronię pańskiego dobra, a nie swojego, to niech nikt nie dogryza.
I raptem wpada w wyjątkową szczerość. Zgrzytając zębami, zwraca się do tłumu.
— Tylko co, psiachmać, mówiliście inaczej, tera wam bronić się jej zachciało, przed dziedzicem, takie juchy miłosierne się porobili.
Obywatel milczy, ale spostrzegłszy, że wszyscy na niego patrzą, wydaje rozkaz.
— Ekonom, do poczęstunku! Pijcie, jedzcie i bawcie się.
Rzucono się z zachłannością do placków, piwa i owoców. Zabawa rozpoczęła się z życiem.
Skrzypce piszczą namiętnie, huczy buńczuczny bębenek, żałośnie zawodzi flet. A pary na ubitym i skropionym placu kręcą się zamaszyście, aż tentent biegnie po ogrodzie, tłucze w ściany domu, że szyby brzęczą. Zabawa kipi, roztańczyli się już na dobre. W antraktach brzmią dożynkowe śpiewy, ludek się bawi, szumi, jak rozkolebany bór.
— Hu, ha! — krzyczą chłopcy, dodając sobie ochoty i kręcą w kółko dziewczyny, one zaś drobią i aż im lica kraśnieją z uciechy.
Furkają w powietrzu jasne warkocze kwiatami natkane, warczą nakrochmalone spódnice. A młodzież żartobliwa, coraz to coś zaśpiewa na przekorę pannom:

„Hej, dziewucho, trząchaj sobą,
Bo tańcować ciężko z tobą.
Kołaczesz się kiele boku,
Kiejby torba od obroku“.

Dziewczyny chmurzą się na takie zarzuty niegrzeczne, aż któraś śmielsza, starsza dziewka zaśpiewała odwet.

„Kto was nie zna, ten niewieda,
Że ta z wami zawzdy bieda,
Na dziewuchy wygaduje.
A jak może to całuje.
Bo każdy chłopiec pieees,
Nigdy mu dziewko, niewieeez.

Buchnął śmiech ogólny i klaskanie rąk. Sam dziedzic woła brawo i śmieje się do rozpuku. Zawstydzeni chłopcy z ironją spoglądają na roześmiane, tryumfujące dziewczęta, jakby mówili: „niech-no sie zbuntujem a pójdziem prec, obaczycie wtedy“. Ale nie myślą się buntować i taniec wre.

Hej, okrężne! Hej, hej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do obywatela, siedzącego w ganku, przysunął się młodszy syn jego, czternastoletni Maryś. Twarz chłopca jest sfałdowana boleśnie, brwi zmarszczone, w rysach przegląda myśl i energja.
— Ojcze, powiedz, czy ty pozwolisz na to, żeby Ewkę Jakuszównę uważano za złodziejkę? — spytał drżącym szeptem.
— Albo co? faktycznie kradła.
Oczy Marysia błysnęły żarem, jest gotów do walki.
— Byłem u niej, ojcze, widziałem jej nędzę, tam głód i nieszczęście, a u nas... pełne stodoły. Brat Ewki, pijak, wszystko do szynku wynosi, ta dziewczyna haruje i z głodu mrze. Ona te kłosy zbierała, żeby uratować matkę, która od paru dni nic nie jadła. Czy my to możemy zrozumieć, ojcze? My robimy zbytki, a tam brak powszedniego chleba. Byłem tam, ale widziałem się tylko z matką Ewki, bo ona poszła, niewiedzą dokąd, pewno gdzie na robotę. Podpłomyka z tych ziarn zebranych z naszego pola jeść już nie chciała, tak bardzo odczuła, że ją złodziejką nazwano. Ojcze, to trzeba naprawić! Sam nie wierzyłeś, żeby ona kradła, więc teraz wejdź w pobudki jakie nią kierowały, odczuj nędzę.
Maryś, mówiąc, zapala się, w oczach łzy błysnęły, młodzieńcze usta drżą. To dziecko czuje głęboko i serce ma wielkie, otwarte dla ludzkiej niedoli.
— Ojczulku, pomyśl, ile zbrodni popełnia rozpacz, ile dramatów daje głód. A cóż zrobiła Ewka? Wszak ona tylko kłosy zbierała, te biedne pogubione ziareczka, dla nas one są niczem, a jej dają życie. Czyż za to ją potępiać? Za to rzucać na nią obelgę hańbiącą, że chciała ratować matkę. Ojczulku mój, tyś dobry i litościwy, ty nas uczysz, aby mieć serce dla biedy i niedoli, więc nie pozwól na krzywdę Ewki. Jej sam Bóg daruje, pewny tego jestem! Może te kłoski umyślnie wola Boża strąciła z wozu, aby Ewce służyły, może to był dar anielski dla nędzy rozsiany, a my za to karzemy? Ojczulku, pomyśl, co byś sam robił w takim wypadku, gdyby ci które dziecko umierało z głodu, a tyś nie miał kawałka chleba? Czy myślisz, że i ten nasz ekonom nie popełniłby czegoś stokroć gorszego, niż czyn Ewki, gdyby go bieda do tego skłoniła? O napewno! Wolno innych potępiać, ale trzeba się zastanowić nad czynnikiem przestępstwa. Nie każda wina jednakowo może być sądzoną. Są różnice!
— Skąd ty o tem tak możesz rezonować? — pyta ojciec ździwiony, lecz przejęty zapałem syna.
— Bo myślę, ojczulku, bo chcę żyć jak człowiek i dla ludzi. Ewka jest niewinna, nie karzmy jej, bo Bóg nas skarze, ona jest nędzarką a ma zaledwie lat ośmnaście. Ojczulku, moje siostry w jedwabie się stroją, grymaszą w wykwintnem jedzeniu. Wszystkiego im zamało. A Ewka w łachmanach musi chodzić i jak ptak żywić się ziarnem, nawet nie własnem. Własnego nie ma. Gdzież jest sprawiedliwość, o której nas uczą. Przecie i Ewka jest człowiekiem! Ojczulku, mnie boli krzywda Ewki, ją trzeba ratować!...
Obywatel patrzy na syna z przyjemnością. Zna go z tej strony, nazywają go w domu socjalistą i adwokatem. Ale dziś Maryś wzrusza ojca wyjątkowo, zapał syna udziela się obywatelowi, oczy młodzieńcze nalane gorącą miłością dla bliźnich porywają; bucha z nich płomień altruizmu, goreje wielki stos ideału i taka moc uczucia, że i staremu łzy zaćmiły wzrok. Ojciec objął chłopca, przygarnął do siebie i szepce:
— Powiedz, coś dla nich zrobił? bo nie wyszedłeś bez tego...
Maryś spuszcza oczy, zarumienił się.
— Obiecałem, ojcze, tej kobiecie, że będą na dworskim wikcie i... że Ewka będzie służyła we dworze, a teraz...
Zająknął się.
— Mów dalej.
— Dawałem im na zapomogę... mój zegarek, ten od ciebie, ojczulku, ale stara nie przyjęła. Widzisz... jaka tam nędza i jaka... ambicja.
Obywatel uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze Ale teraz cała czeladź pójdzie kłosy kraść. Suto Ewkę wynagrodziłeś.
— Ojcze, chciej zrozumieć, nie nazywaj to kradzieżą, wybacz, że się sam rozporządziłem, ale...
— Ale jesteś idealistą, moje dziecko. Spełnię coś obiecał, a teraz zrehabilitujemy opinję Ewki wobec ludzi. Chodźmy!
Maryś rzucił się ojcu w ramiona z okrzykiem szczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okrężne gasło jak zorza po wypaleniu ostatnich ognisk. Zabawa słabła, cichła, aż wreszcie rozpłynęła się zupełnie. Świt sierpniowy błysnął rzęsiście, okraszony rosą owiany zapachem zżętych zbóż.
Pogasły gwiazdy, wiele z nich spadło, sunąc za sobą po skłonie ciemnego nieba smugi świetliste. Rozbłysnął dzień, rzucił na ziemię jasność, która zawsze po mrokach otuchę niesie. Nie tylko ziemi, bo wypogadza i dusze ludzkie w udręce zatopione, dając im nadzieję.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.