Miasto (Jasieński)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Miasto
Pochodzenie But w butonierce
Wydawca Klub Futurystów „Katarynka“
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MIASTO
— Syntezja —



1.
Noc zimna.
Zła.
Przejmująca. Czarniawa. Chłodnista.
Nie widać ani źdźbła.
Deszcz leje, jak z cebra.
Na rogu policjant-statysta
Pod połę karabin podebrał,
Otulił się ceratowym płaszczem
Chodzi wolno, błyszczący, jak widmo,
Deszcz mu spływa z kaptura na oczy.
Po twarzy go chlaszcze.
Moczy.

Bębni po ceracie woda.
Raz... raz... pach-pach-pach... raz...
Woda...
Eh, czas!!
Psa wygonić szkoda!
Bieda nadała-ż!
Bębni, bębni po ceracie woda.
Brzęczy cicho podwiązany pałasz.
Deszcz... deszcz... deszcz... po butach chlupie...
Chodzi wolny, zziębnięty, miarowy,
Zatrzymując się przy każdym słupie
Posterunkowy.

Z dalekiego czarnego zaułka
Zawarczało — zadudniło — zajękło.
Zabłysnęły dwa czerwone kółka.
Wynurzyło się spóźnione auto.
Pędzi, pędzi środkiem, jak burza.
Przeleciało z hukiem po kałużach,
Obryzgało od butów do głowy,
Zostawiło w nosie swąd niezdrowy
I na wargach smak kwaśny, jak ocet.

Jeszcze zdala się trąbką rozlega...
— Też djabeł dał to!
— Będzie się włóczył po nocy!
— Elegant!

A tam znów dwuch.
Wzięli się pod ręce.
Zachlapani po brzuch.
Dobrze cięci.
Idą prosto środkiem —
Nie skręcą.
Brzuchy naprzód wypięli, jak tanki.
Tylko patrzeć zrobią burdę.

Na rogu dom.
Jasno oświetlony.
Różowe firanki.
Ciepło. Przytulnie. —
Burdel.

2.
Na dole w dużej, oświetlonej sali
Z pluszowych bordo mebli pokrowce zdjęte.

Dwaj młodzieńcy, jeden starszy
Czekali.
Wszystkie panienki zajęte.
Siedzą mroczni. Milczą.
Noc ciemna. Dżdżysta.
Pali się elektryczny żyrandol.
Na pianinie student jurysta
Gra powolnie, rozmarzająco
Farandolle...
I pada deszcz...
Eh, życie!..

3.
Jak grywałem ja ci, Stasiu,
Griega, Mussorgskiego,
Powiedziałaś ty mi, Stasiu,
— Nie klej naiwnego. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Nie klej naiwnego.

Jak czytałem ja ci, Stasiu,
Błoka z Tetmajerem,

Powiedziałaś: — Kup mi lepiej
Kapelusz z rajerem. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Kapelusz z rajerem.

Jak uczyłem ja cię, Stasiu,
Składni, Geografji,
Powiedziałaś: — Chciałbyś darmo.
Każdy tak potrafi. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Każdy tak potrafi...

4.
Za portjerą,
Po schodkach,
Na górze
Zabiegały przyśpieszone kroki...
Głosy... Głosy... Gwar... Rumot... Stąpania...
Co?.. Policja?.. Obława?.. Rewident?..
Niee. Nic, nic.
Maleńki incydent...
Z pokojów wychylają się goście przygodni.
Przysłuchują się...

Skandal poczuli.
Na korytarzu stoi łysy staruszek
Bez spodni
I krzyczy.
Dziewczyna rozczochrana, w koszuli,
Wtuliła się w kąt za schody —
Jęczy:
— Nie mogę już...
— On mnie zamęczył... —
Staruszek zaspany
Mruga w świetle oczkami szklistymi od sadła
I krzyczy wkółko:
— Trzymajcie ją! Trzymacie!..
— Ona mnie okradła!... —
— Co-o?.. Kto pana okradł? Gdzie pana okradli?!
— Pijany! Warjat!...
— U nas jeszcze nie było wypadku... —
Ucichło. Ucichło.
W czarnej nocy gdzieś dzwonił telefon:
— Halloo! Dziewiąty komisarjat... —

5.
Deszcz mży. Zacina.
Chłodny. Miarowy.
Moknie na rogu
Posterunkowy.
Naciągnął kaptur.
Okrył się płaszczem.
Deszcz go natrętny
Po twarzy chlaszcze...
I gwiżdże wiatr.

Z czarnego gardła ulicy,
Z samego spectrum
Z sykiem rozdarł ciemności
Żółty reflektor.
Szeleści woda.
Wicher powiał.
Pędzi karetka pogotowia.
Wymościła światłem drogę.
Widno...
Pędzi cicho, bez szelestu.
Węszy po ulicach,

Jak widmo.
Gdzie?.. Gdzie?.. Może tu?..
Tuu — tuu — tuu...

6.
Znowu ucichło.
Deszcz lunął gęstszy.
Zegar na wieży wybił trzy.
W imię Ojca i Syna!!
A to co?!..
Na skręcie ulic
Lampy migocą.
Lampy. Lampy. Lampy.
Wysypały z za węgła łańcuchem.
Białe. Oszalałe.
Biegną gdzieś, uciekają gdzieś, lecą parami
Ulicami. Bulwarami.
Nie zakręcą ani razu.
Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy!
Idzie mazur.
Para za parą! Para za parą!
En avant!

Eh, zimno!
Przeleciały armją szybką, stulicą
Nad zziębniętą ogłupiałą ulicą.
Zarzuciły łyse głowy
Na bakier.
Żegna się w trwodze posterunkowy
I spóźniony fiakier.
Popędziły dalej w tańcu
Wywijany, długi łańcuch,
Ulicami.
Zaułkami.
Bulwarami.
Zapędziły się na most nad rzekę.
W wodzie szarej i sinej
Przeglądają łysiny.
Lampy. Lampy. Lampy...
Na moście stał jeden,
Trzymał się rampy,
Wymiotował w czarną wodę żółte bluzgi.
Blask mu oświetla żółty profil starczy...
Pod mostem woda bulgoce.
Przewala się. Jęczy.

Wzdycha i warczy.
Woda.

7.
Na piaszczystym nadbrzeżu stłoczyły się lampy.
Każda 300 świec.
Zaroiły się lampy.
Wiec.
Na brzegu mokną sieci zatknięte na wiosła.
Tam, dalej nieco,
Kilku ludzi. Z latarniami.
Policjant.
Pochyleni nad czemś czarnem, bezkształtnem.
Świecą.
Co?...
Woda przyniosła.
Męty...
Kobieta. Twarzy nie rozpoznać.
Zzieleniała. Cuchnąca. Tragiczna.
Brzuch wydęty.
Ciężarna. W dziewiątym miesiącu.
Z ubrania fabryczna.

Odwrócili głowy chłopi,
Rybacy.
— Nowina!...
— Mało to się kurw topi...

8.
Zimny deszcz.
Sina rzeka.
Woda.
Jęczy. Bulgoce. Narzeka.
Zerwała śluzy.
Wzdyma się. Przybrała groźna.
Toczy z pluskiem czarne bańki.
Po brzegach, bokiem,
Migają domy. Czarne. Pokrzywione.
Gruzy.
Szczerzą zęby ślepych okien.
U Czarnej Mańki
Widno.
Zalatuje harmonja. Wesoło.
Deszcz ścieka...
Eh, dola!...

Płacze, beczy harmonja zdaleka.
Przyśpiewuje.
— Poszła dzieucha do miasta.
— Um-ta-ta. Um-ta-tá-ta-ta.
— Powróciła brzuchata.
— Um-ta. Um-ta. Um-ta-ta-tá.
— Oj ty wodo, wodo czarna,
— Śmiertelne kochanie.
— Oj przytulisz ty mnie, wodo,
— Na ostatnie spanie!
— Um-ta. Um-ta. Um-ta-ta-tá.
— Na ostatnie spanie...

9.
Deszcz tnie miarowy.
W szyby wodą pluje.
Chodzi, chodzi na rogu posterunkowy,
Co się zatrzyma — nasłuchuje...
Nic.
Okna zapuściły sztory.
Tam, w hotelu,
Światło całą noc się pali.


Ktoś chory.
Po doktora posyłali.
Przez okno widać czasem wysmuką szatynkę.
Ciemny, głuchy cały parter...
Na trzecim piętrze światełko. —
Starszy pan zwabił do siebie 7-ioletnią dziewczynkę
I gwałci ją na fotelu.
Dziecko ma oczy szeroko rozwarte...

Na rogu posterunkowy chodzi
Tam i napowrót. Tam i napowrót.
I patrzy w czarne okna.
Z za węgła podpatruje go złodziej.
Deszcz pada.
Mokną...

Ciemno. Cicho. Czarno.
Nikt się nie ozwie, nie zbudzi.
Pracuje, pracuje w nocy
MIASTO — FABRYKA LUDZI.
Przewracają się w łóżkach podlotki.
Straszno. Zaparło dech.

Śni im się pierwszy, taki słodki,
Taki bolesny grzech.
Czernieją okna. Wszystko śpi.
Szaaa!... Czyjeś kroki za bramą...
Po burdelach, hotelach, po chambre garnie
Tysiącem tłoków w rytmie krwi
Pracuje gigantyczne Dynamo.
Na kilometry sienników rozparło się Miasto —
Wielki, parzący się kurnik.
Będzie miał jutro robotę
Ze swoją armją krościastą
Dyżurny lekarz skórnik.
Po poczekalniach, po lecznicach
Przepastnych, jak lejki,
Po ambulatorjach szpitali —
Długie, pstre, nieskończone kolejki,
Jak wielka taśma słucka.
Czarny robociarz i biały bankier
Z bijącym sercem
Czekali.
— N-tak... Twardy szankier...
— Sprawa ludzka..


10.
A deszcz pada.
Deszcz pada
Drobniutki.
Aksamitny.
Błękitny.
Powietrzny.
Nad rynsztokiem siadły w szereg smutki.
Płaczą płacz swój odwieczny...
Ulicami chodzi cisza, chodzi.
W czarne okna przez szyby zagląda.
W czarne okna, zamknięte, jak groby.
Wspina się na palców koniuszkach.
Twarz do szyb zapotniałych przyciska
I patrzy... —
Białe rozczochrane łóżko.
Rozrzucone części garderoby.
Pod łóżkiem nieodzownie zwykły sprzęt złowonny...
Na spoconem czole prostytutki
Spoczęły w ciszy tingl-tanglu
Palące usta Madonny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.