Miłość Sulamity/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Miłość Sulamity | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1911 | |
Druk | W. Poturalski | |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa | |
Tłumacz | Edmund Jezierski | |
Tytuł orygin. | Суламифь | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SULAMITY.
WARSZAWA: GEBETHNER i WOLFF.
Połóż mnie miły, jak pieczęci znamię
Na swoje serce i na swoje ramię!
Jak śmierć jest mocna miłość: a żarliwa
Tęsknota człeku snadnie piekłem bywa,
Wieczna pochodnia, co nigdy nie gaśnie,
Takie miłości są płomienie właśnie!
Nie dożył jeszcze król Salomon wieku średniego, czterdziestu pięciu lat, a chwała jego urody i mądrości, wspaniałości jego życia i przepychu jego pałacu rozeszła się daleko poza kresy Palestyny. W Asyryi i Fenicyi, w górnym i dolnym Egipcie, od starożytnej Taurydy do Hiemenu; od Ismaru do Persepolis, na pobrzeżu Morza Czarnego i na wyspach Śródziemnego z podziwem wymawiano jego imię, ponieważ nie było
mu równego wśród Królów po wszystkie dni jego.
W czterysta ośmdziesiątym roku od wyjścia Izraela, a w czwartym roku jego panowania, w miesiącu Zyfie, zamierzył król zbudować wielką świątynię Panu na górze Moriah oraz budowę pałacu w Jeruzalem. Ośmdziesiąt tysięcy kamieniarzy i siedemdziesiąt tysięcy tragarzy pracowało dzień i noc bez przerwy w górach i na przedmieściach miasta, a dziesięć tysięcy drwali z ogólnej liczby trzydziestu ośmiu tysięcy
udało się pospiesznie na Liban, gdzie spędzili cały miesiąc pracy tak ciężkiej, iż odpoczywali po niej dwa miesiące; tysiące ludzi zbijało zrąbane drzewa w tratwy i setki
marynarzy spławiało je morzem do Jaffy, gdzie je obciosywali Tyranie, najdoskonalsi w pracy stelarskiej i tokarskiej. Jedynie przy budowaniu piramid Chefrena, Chufu i Mikerinu w Gizechu, potrzeba było tak nieźliczonego tłumu robotników.
Trzy tysiące sześciuset dozorców miało dozór nad pracą, nad dozorcami miał władzę Azaryasz, syn Nathana, człowiek okrutny i sprężysty, o którym chodziły wieści, że nigdy nie śpi, wewnątrz trawiony ogniem nieuleczalnej choroby. Wszystkie zaś plany pałacu i Świątyni, rysunki kolumn, dawiru i Morza miedzianego, szkice ścian i tronów stworzył architekt Chiram-Abjus z Sydonu, syn kotlarza z rodu Naftalimów. Po siedmiu latach, w miesiącu Bule, wykończoną została świątynia Pańska, a po trzynastu — pałac królewski. Za drzewa cedrowe z Libanu, za cyprysowe i oliwkowe deski, za drzewo peugowe, sittim i tharsis, za ociosane i wypolerowane olbrzymie drogie kamienie, za purpurę, bagraniec i wisson
złotem tkany, za błękitne materyały wełniane, za kość słoniową i czerwoną skórę baranią, za żelazo, onyks i mnóstwo marmuru, za złote łańcuchy, wieńce, dewizy, szczypce, siatki, lampki, kadzielnice, lichtarze i kwiaty, złote zasuwy u drzwi i złote gwoździe wartości każdy po sześćdziesiąt syklów, za
złote misy i czary, za rzeźbione i mozaikowe ornamentacye, za lane i wykute w kamieniu podobizny lwów, cherubinów, wołów, palm oraz ananasów — podarował Salomon królowi tyrskiemu, Chiramowi, współimiennikowi architekta, miast dwadzieścia i sześć w ziemi galilejskiej i Chiram uznał ten dar za zbyt nieznaczny; — z takim niesłychanym przepychem zbudowane zostały: świątynia Pańska, Dworzec Salomona, oraz mały dworzec w Milo, dla żony króla, przepięknej Astis, córy egipskiego faraona Sussakina! Czerwone zaś drzewa, które użyto za skrzydła i schody galeryi, na instrumenty muzyczne oraz oprawę ksiąg świętych, w swoim czasie przyniosła w darze królowi Salomonowi królowa Saus, mądra i czarowna Balkis wraz z taką ilością wonnych bursztynów, i olejków i drogocennych
perfum, jakiej dotychczas nie widziano w Izraelu.
Z dniem każdym wzrastały bogactwa króla. Trzy razy do roku powracały jego okręty: „Thorsis“, pływający po morzu
Śródziemnem i „Chiram“, pływający po morzu Czarnem. Przywoziły one z Afryki słoniową kość, małpy, pawie i antylopy, bogato ozdobne rydwany z Egiptu, żywe tygrysy i lwy, jak również zwierzęce skóry i futra z Mezopotamii, białośnieżne konie
z Kury, parwaimskiego piachu złotego za sześćdziesiąt talentów. Co rok czerwone, czarne i sandałowe drzewa z krainy Othyr, barwne asyryjskie i kalachskie kobierce, z przedziwnymi rysunkami, — przyjacielskie dary króla Tiglat Pileazara, artystyczną mozaikę z Niwy, Nimrudu i Sargonu, cudne,
wzorzyste tkaniny z Chatuaru, złote kubki z Tyru i Sydonu, szkła barwne z Puntu w pobliżu Bab-El-Mandebu, te nader rzadkie wonności: nard, aloes, trzcinę, cynamon szafran, ambrę, muskus, stakti i chalwan, smirnę i bursztyn, dla zdobycia których Faraonowie egipscy przedsiębrali nieraz krwawe wojny.
Srebro zaś za dni Salomona miało cenę zwykłego kamienia, a drzewo czerwone nie droższe było od pospolitych badyli, rosnących na nizinach.
Łaźnie murowane, wykładane porcelaną, marmurowe wodociągi, oraz orzeźwiające fontanny, pobudował król w ten sposób, iż rozkazał doprowadzić wodę ze źródeł górskich, a wokoło dworca potworzył ogrody i gaje i zaprowadził winnice w Baal-Mamonie.
Miał król Salomon 40.000 stajni dla mułów i koni dla rydwanów i 12.000 dla konnicy; co dnia dowożono dla koni jęczmień i słomę z prowincyi. Dziesięć spasionych wołów i 20 z pastwiska, trzydzieści korcy mąki pszennej oraz sześćdziesiąt innej, sto batów wina rozmaitego, trzysta owiec, nie licząc spasionego ptactwa, jeleni, sarn i sajgaków, wszystko to przez ręce dwunastu dostawców co dnia szło na stół Salomona, jak również na stół jego dworu, świty i gwardyi. Sześćdziesięciu żołnierzy z liczby pięciuset najsilniejszych i najmężniejszych w armii miało stałą straż w wewnętrznych pokojach pałacu. Pięćset tarcz pokrytych złotą blachą, kazał wyrobić Salomon dla swych stróżów bezpieczeństwa.
Czegoby nie zapragnęły oczy królewskie, tego nie zabraniał im nigdy i nie odmawiał sercu swemu żadnej radości. Siedmset żon miał król Salomon i trzysta nałożnic, nie licząc niewolnic i tancerek. I wszystkie oczarowywał swą miłością, gdyż dał mu Jahwe tak niewyczerpaną siłę namiętności, jakiej nie posiadał nikt z ludzi żyjących.
Kochał wszystkie: białolice, czarnookie, czerwonouste chetejanki za ich bujną, chociaż przelotną urodę, która tak wcześnie i cudnie rozkwita, a więdnie tak rychło jak kwiatek narcyza; kochał smagłe, dorodne, ogniste filistynki o szorstkich kędzierzawych włosach, noszących złote brzęczące branzolety na dłoniach rąk, białe obręcze na ramieniach i na obu nogach branzolety szerokie złączone cienkim łańcuszkiem. Kochał delikatne, maleńkie, zwinne Amoreanki, zbudowane bez zarzutu, których wierność i powolność w miłości słały się przysłowiowe; kochał niewiasty z Assyryi, farbami przedłużające swe oczy i malujące sobie niebieskie gwiazdy na czole i na policzkach; wykształcone, wesołe i dowcipne córy Sydonu. umiejące dobrze śpiewać, tańczyć, jak również grać na harfach, lutniach i fletach pod akompaniament bębna; żółtookie egipcyanki, niezmordowane w miłości i szalone w zazdrości; lubieżne babilonki, których całe ciało pod szatami było gładkie niby marmur; dziewice Baktryi, malujące włosy i paznokcie na kolor czerwono-ognisty i noszące szarawary; milczące i wstydliwe moawitanki, które pozostawały chłodne, nawet w najgorętsze noce letnie, beztroskie i rozrzutne amonitanki o żarzących się oczach i ciele tak białem, że świeciło się w mroku wreszcie krucze, błękitnookie niewiasty o konopnych włosach i delikatnej woni skóry, które przywożono z północy przez Baalbek i których mowa była niezrozumiałą dla wszystkich mieszkańców Palestyny. Prócz tego kochał król także wiele cór judei i Izraela.
Dzielił również łoże z Balkis-Mekeda, królową Saus, górującą nad wszystkiemi niewiastami świata urodą, rozumem i bogactwem oraz zmysłową miłością, oraz z Awisagą Sunamitką, osładzającą starość króla Dawida, tą łagodną, cichą, pięknością, dla której wydał król Salomon, swego starszego brata Adonię na śmierć z ręki Wanei, syna Jodaja.
Wreszcie z biedną dziewczyną z winnicy, imieniem Sulamit, którą jedynie ze wszystkich kochał potężny król całem sercem swojem...
Lektykę kazał zrobić sobie Salomon z najlepszego drzewa cedrowego z srebrnymi kolumnami i złotemi poręczami w kształcie leżących lwów, z szałasem z purpurowej tyrskiej tkaniny. Wewnątrz zaś cały szałas ozdobiony był złotym sychem i drogocennymi kamieniami, miłosnymi darami żon i dziewic jerozolimskich. A kiedy czarni niewolnicy przenosili Salomona w dni uroczyste pośród tłumu, zaiste pięknym był król Salomon, jako lilia z doliny Sarońskiej!
Twarz jego była blada, usta niby wstęga purpurowa, ciemne falujące włosy wpadały w błękit, a w nich ozdoba mądrości, lśniły się włosy siwe niby srebrne nici górskich potoków, spadające z wysokości ciemnych skał Aermonu; siwiznę dostrzedz można było i w jego czarnej brodzie, na wzór władców Asyryjskich, spadającej równymi pasami.
Oczy natomiast miał ciemne, jak najcenniejszy agat, jak niebo w bezksiężycową noc letnią, a rzęsy wznoszące się jak strzała do góry i na dół podobne były do czarnych promieni dokoła gwiazd czarnych. I nie było człowieka we wszechświecie, któryby mógł wytrzymać spojrzenie Salomona, nie opuściwszy swych oczu! Zaś błyskawice w oczach królewskich powalały ludzi na ziemię, jednakże bywały chwile wesołości serdecznej, kiedy król odurzał się miłością i winem albo słodyczą władzy, albo cieszył się mądremi i pięknemi słowy, powiedzianemi do rzeczy. Wtedy powoli opadały do połowy jego długie rzęsy, rzucając błękitne cienie na jasną twarz i w oczach króla zapalały się niby iskry w czarnych lampach, ciepłe ognie łagodnego, delikatnego uśmiechu; a ci, którzy widzieli ten uśmiech, gotowi byli oddać zań ciało i duszę — tak był niewysłowienie piękny. Samo imię króla Salomona wypowiedziane na głos podniecało serca niewiast, jak aromat rozlanej myrry, przypominającej noce miłości.
Ręce króla były delikatne, białe, ciepłe i piękne jak ręce kobiece, ale zawarł się w nich taki nadmiar siły życiowej, że kładąc dłoń swą na skronie chorych, leczył król bóle głowy, kurcze, czarną melancholię i obłęd. Na wskazującym palcu lewej ręki nosił Salomon gemnę z czerwono-krwawego asterykonu, rzucającego z siebie sześć promieni perłowego koloru. Wiele setek lat liczył ten pierścień, a na odwrotnej stronie kamienia wyrżnięto napis w języku ludu starożytnego, od dawna już wymarłego: „Wszystko przemija“.
A tak wielką była moc duszy Salomona, że ulegały jej nawet zwierzęta.
Lwy i tygrysy pełzały u nóg królewskich, tarły się o jego kolana i lizały jego ręce, gdy wchodził do ich legowiska. On zaś, który widział radość dla serca swego w kaskadzie drogocennych kamieni, w aromacie egipskich wonnych olejków, w delikatnem dotknięciu tkanin lekkich, lubił także głaskać pyszne grzywy lwów surowych, atłasowe grzbiety czarnych panter i miękkie łapy młodych, plamistych lamparciąt; lubił słuchać ryku młodych bestyi, patrzeć na ich potężne i piękne ruchy, wdychać gorącą woń ich drapieżnego oddechu.
Tak opisał króla Salomona Jozefat, syn Achiluda, historyk dni jego.
— „Nie prosiłeś długiego życia dla siebie, nie prosiłeś bogactw, nie prosiłeś dusz swych nieprzyjaciół, ale prosiłeś o mądrość, to czynię według słów twoich. Oto daję ci serce tak rozumne i mądre, że podobnego twemu nie było dawniej i nie powstanie po tobie“.
Tak rzekł do Salomona Jehowa i wskutek tych słów jego, zgłębił król stworzenie świata i tajemnice żywiołów, pojął początek, środek i kres czasów, wniknął w tajemnicę wiecznej falistości i wiecznego powrotu zdarzeń, od astronomów Biblosa, Akry, Sargonu, Borsippy oraz Niwy nauczył się śledzić nad zmianami w układzie gwiazd oraz słońca.
Poznał rówmież cechy zwierząt i odgadywał ich uczucia, rozumiał pochodzenie i kierunek wiatrów, rozmaite własności roślin i siłę leczniczych traw.
I w sercu ludzkiem umiał czytać Salomon. Pomysły w sercu ludzkiem — to głębia wód, ale i ją umiał wyczerpywać król mądry. Ze słów, z głosu, z oczu, z ruchów rąk tak samo jasno odczytywał najbardziej skryte tajemnice dusz, jak się czyta litery z księgi otwartej. I dlatego też ze wszystkich krańców ziemi palestyńskiej przybywało doń mnóstwo ludzi, prosząc o sąd, o radę, o pomoc, o rozstrzygnięcie sporu, jak również o rozwiązanie niejasnych przeczuć i snów. I dziwili się ludzie głębi i subtelności odpowiedzi króla Salomona.
Trzy tysiące przypowieści ułożył Salomon i tysiąc i pięć pieśni. Dyktował je dwom wyćwiczonym i biegłym w piśmie: Elichoferowi i Achiaszowi, synom Sywy, a potem zestawiał napisane przez obydwóch. Zawsze nadawał swym myślom wykwintną formę, albowiem „do złotego jabłka w puharze z przejrzystego sardoniksu podobne jest każde słowo wypowiedziane trafnie i do rzeczy“ i dlatego, że „słowa mędrców ostre są jak igły, mocne jako wbite gwoździe, a układacze ich wszyscy z pod jednego Pasterza“.
„Słowo jest to iskra w drgnieniu serca“. Tak mawiał król. I była mądrość Salomona wyższą od mądrości wszystkich synów Wschodu i całej mądrości Egipcyan. Mędrszym był od Emana, i od Chilkoli, i od Dodry i od Ethana, synów Machola, i od Ethana (Ezrachjela).
Ale już poczynało go nużyć piękno pospolitej mądrości ludzkiej i nie miało już ono w jego oczach tej ceny co przedtem.
Niespokojnym i dociekającym umysłem tęsknił do najwyższej mądrości, którą miał Pan na swej drodze przed wszystkiemi swemi tworami, w przedwieczu, na początku przed powstaniem ziemi, do tej mądrości, która mu była wielką mistrzynią, kiedy poraz pierwszy zakreślał kręgi świata. I nie znajdował jej Salomon...
Z głębił król wiedzę magów chaldejskich i niniwskich, naukę astrologów z Abydos, Sais i Memfisu, tajemnice czarnoksiężników, mistagogów, i epoptów asyryjskich, przepowiadaczy Baktryi i Persepolis i przekonał się, że ich wiedza była tylko wiedzą ludzką!
Szukał król także mądrości w czarodziejstwie starożytnych wierzeń pogańskich i w tym celu zwiedzał świątynie pogańskie i składał ofiary bogom: wszechpotężnemu Baal-Libananowi, którego czczono pod imieniem Melkarta, boga stwórcy i burzyciela, patrona marynarzy w Tyrze i Sydonie zwanego Ammonem w oazie Siwe, gdzie bałwan jego kiwał głową, wskazując kierunek drogi praojcom, Belem i Chaldejczyków, Molochem u Chananejczyków; składał hołd także żonie jego, groźnej, a lubieżnej Astarte, noszącej w innych świątyniach imiona: Isztar, Isaar, Waaltis, Aszera, Istar Belit i Atargatis. Lał olej wonny i palił kadzidła Izydzie i Ozyrysowi egipskim, bratu i siostrze, złączonym ślubem we wnętrzu matki; Derketowi, rybiepodobnej bogini tyrskiej; Annibusowi z psią głową, bóstwu sztuki balsamowania, i babilońskiemu Oannowi i Dagonowi filistyńskiemu, i Awdenago assyryjskiemu, i Utsabowi, bałwanowi niniwskiemu, patronowi Babilonu, Bogu planety Juppiter i chaldejskiemu Ozowi, bóstwu wiecznego ognia i tajemniczej Omordzie, pramacierzy bogów, którą Bel rozsiekł na dwie części i utworzył z nich niebo i ludzi; i składał jeszcze król hołdy bogini Atanais, ku czci której dziewice Fenicyi Sidy, Armenii i Persyi oddawały swe ciało przechodniom niby ofiarę świętą.
Ale niczego nie znalazł król w obrządkach pogańskich, prócz pijaństwa, nocnych orgii, wyuzdania i plugawych skłonności, przeciwnych naturze przesądów i fałszu. Lecz żadnemu z poddanych nie zabraniał składania ofiar bóstwu umiłowanemu, i nawet sam wybudował na górze Oliwnej świątynię Chamosowi, ohydzie moawitańskiej, na prośbę przepięknej, marzycielskiej Eilan, moawitki, która była natenczas umiłowaną przez króla.
Jednego tylko nie znosił Salomon i karał to śmiercią: przynoszenia na ofiarę dzieci.
I oto ujrzał król w dociekaniach swoich, że los synów człowieczych i los zwierząt jest jednaki: taksamo te umierają jak i tamci, i jest jeden oddech u wszystkich, i niema człek przewagi nad bydlęciem, i pojął król, że we wielkiej mądrości tkwi wiele smutku, i że kto pomnaża — mądrość pomnaża smutek. Pojął to także, że podczas śmiechu niekiedy serce boli, i że kresem radości nieraz bywa smutek.
I razu pewnego nad ranem poraź pierwszy podyktował Elichoferowi i Achiaszowi te słowa: — „Wszystko marność nad marnościami i utrapienie ducha — tak mówił Eklezyasta“. Ale wtedy nie wiedział jeszcze król, że wkrótce zeszłe mu Jahwe miłość tak płomienną i czułą tak oddaną a piękną, że sama jedna starczy za skarby, sławę i mądrość, która droższa jest niźli życie, ponieważ nawet życia nie ceni i nie lęka się śmierci.
Miał król Salomon winnice w Bal-Mamonie, na zachód od świątyni Molocha; na południowem stoczu Watn-El-Chaw; tu lubił król przebywać w samotności w godzinach wielkich rozmyślań. Drzewa granatu, oliwki i dzikie jabłonie na przemian z cedrami i cyprysami, otaczały ową winnicę z trzech stron góry, zaś od czwartej odgrodzoną była od drogi murem wysokim. I inne winnice roztaczające się dokoła również należały do króla, lecz nie oddawał ich król w arendę dozorcom swym taniej, niż każdą za tysiąc srebrników.
O świcie dopiero skończyła się w pałacu uczta przepyszna, jaką wydał król Izraelski na cześć posłów króla asyryjskiego, sławnego Tiglat-Pileazara. Pomimo znużenia nie mógł Salomon zasnąć tego rana. Ani wino ani likiery nie odurzyły tęgich głów asyryjskich i nie rozwiązały przebiegłych języków. Ale przenikliwy umysł mądrego króla już dawno odgadł ich plany i ze swej strony spętał gęstą siecią polityczną, w której uwikłał tych poważnych ludzi. W ten sposób Salomon zdoła utrzymać niezbędny sojusz z władcą Asyryi i jednocześnie gwoli wiernej przyjaźni z Chiramem Tyrskim, uratuje od rozdrapania jego królestwo, które dzięki nieprzeliczonym bogactwom ukrytym w piwnicach po ważkich ulicach o ciasnych domach już od dawna nęci chciwe spojrzenia władców Wschodu.
I oto o świcie rozkazał Salomon zanieść się na górę Wathn-El Chaw, pozostawić nosze daleko na drodze i teraz siedzi sam jeden na prostej ławce drewnianej ponad winnicą w cieniu drzew. Ma król prosty biały płaszcz narzucony na siebie, umocowany na prawem ramieniu i na lewym boku dwiema egipskiemi agrafami ze złota zielonego koloru w kształcie zwiniętych krokodyli — symbol boga Sembacha. Ręce nieruchomo leżą na kolanach, a oczy ocienione głęboką myślą, skierowane są na wschód, w stronę Morza Martwego, — tam, gdzie z poza okrągłego szczytu Anase, płomieniem bucha zorza poranna.
Poranny wietrzyk wieje od wschodu i roznosi aromat winnic kwitnących oraz lekki zapach rezedy i wina gotowanego.
Ciemne cyprysy poważnie kołyszą cienkimi konarami rozlewając woń smołowcową. Pospiesznie szemrzą do siebie zielono-srebrne liście oliwek.
Aż oto podnosi się Salomon i słucha. Miły kobiecy głos, jasny i czysty, rozlega się gdzieś w pobliżu za drzewami. Prosty, a czuły śpiew przelewa się niby dźwięczny plusk górskiego strumyka Rozkosz prostej melodyi wywołuje cichy uśmiech rozczulenia w oczach królewskich.
Coraz bliżej słuchać głos, coraz wyraźniej. Oto już jest tu, tuż obok za rozłożystymi cedrami, za ciemną zielenią.
Wtedy król ostrożnie rozchyla rękami gałęzie, przekrada się po cichu między ciernistemi krzakami i wchodzi na otwarte miejsce.
Zima już przeszła, zrosił mię deszcz skory,
Kwitną już łąki zielenią się bory!
Czas już obcinać winnych macic pędy:
Już głos turkawek rozlega się wszędy!
Figa puściła na owoc zawiązki,
I pachną młode po sadach gałązki...[1]
Tak śpiewa dziewczyna, podwiązując winne gałęzie i powoli opuszcza się na dół coraz bliżej i bliżej ku ogrodzeniu, za którem stoi król. Jest sama jedna i nikt jej prócz króla nie widzi i nie słyszy; zapach rozkwitłej winnicy, radosna świeżość poranku i gorąca krew w sercu odurzają ją i oto momentalnie rodzą się i spływają z jej ust słowa piosenki naiwnej, słowa roznoszone przez wiatr i zapomniane na zawsze:
Pojmijcież, proszę, psotne liszki młode
Łakome na tę naszych gron jagodę!
Niech je kto przecież spędzi albo schwyta,
Bo oto nasza winnica rozkwita!
Słyszę miłego, jak mię zdala woła;
Skocze jak jeleń przez gór wonne zioła...
Przybiegł jak sarna, jako chyży jeleń
Stanął pod ścianą, skryty w sadu zieleń...
I nagle urywa i tak się zgina nad ziemią, że jej prawie nie widać wśród winnicy.
Wtedy Salomon odzywa się głosem miłym i łagodnym dla ucha:
— Ukaż mi dziewczę twarz twoją, pozwól mi jeszcze usłyszeć twój głos...
Ta prędko wyprostowuje się i odwraca twarzą do króla. W czasie tego zrywa się silny wiatr, trzepocze na niej lekką szatą i oblepia ją dokoła jej ciała i między nogami. I król przez chwilę, dopóki nie zdążyła stanąć plecami do wiatru, widzi jej ciało wysokie, kształtne, w całym rozkwicie trzynastu lat; widzi jej małe, krągłe i mocne piersi, od których materya promieniami rozbiega się wszerz i okrągły, niby czara, brzuszek dziewiczy i głęboką linię, która rozdziela jej nogi z dołu do góry i tam się rozchodzi na dwoje, ku biodrom wypukłym.
— Albowiem głos twój jest słodki, a twarz przyjemna — mówi Salomon.
Dziewczyna podchodzi bliżej, spogląda na króla z zachwytem i trwogą. Niewypowiedzianie piękną jest jej smagła i jasna twarz. Ciężkie, gęste, ciemne rude włosy, w które wetknęła dwa kwiatki maku czerwonego, niezliczonymi zwojami pokrywają jej ramiona, spadając na plecy i lśniąc się, przeszyte słonecznymi promieniami niby purpura złota. Naszyjnik z jakichś czerwonych suchych jagód, niewinnie i delikatnie obwija po dwakroć jej ciemną, wysoką i cienką szyję.
— Nie spostrzegłam cię — odzywa się z czułością, a głos jej brzmi niby tony fletu. — Skądeś przyszedł?
— Takeś pięknie śpiewała, dziewczyno!
Ta zaś spuszcza oczy i ponsowieje, ale pod jej długiemi rzęsami i w kącikach ust drży uśmiech tajemny.
— Śpiewałaś o swym lubym. Jest on lekki jak sarna, jak młody jelonek górski. I piękny jest bardzo twój luby, wszak prawda, dziewczyno?
Ta śmieje się dźwięcznie i melodyjnie, jak gdyby srebrny grad spadał na złotą tacę.
— Nie mam kochanka. To tylko śpiewka taka. Nie znałam jeszcze kochanka.
Milczą przez chwilę, głęboko, bez uśmiechu, patrząc jedno na drugie.
Ptactwo głośno świergoce wśród drzew. Pierś dziewczyny faluje prędko pod nietrwałem płótnem.
— Nie wierzę ci, dziewczyno! Przecieżeś tak piękna...
— Chyba, że drwisz ze mnie, spojrzyj, jak jestem czarna...
Unosi ku górze swe małe czarne ręce, a wtedy szerokie rękawy szatki lekko obsuwają się na dół, ku plecom, obnażając łokcie dziewicze, o cienkich, delikatnych konturach.
Odzywa się żałośnie dziewczyna:
— Bracia moi rozgniewali się na mnie i postawili mię tu, abym strzegła winnicy i oto spójrz, jak opaliło mię słońce!
— O nie! Słońce uczyniło cię jeszcze piękniejszą, najcudowniejszą z niewiast. Otoś się roześmiała i ujrzałem zęby twe niby białe jagniątka, które wyszły z kąpieli i na żadnem z nich niema plamy. Lica twe niby połowy granitu, osłonięte puklami włosów. Usta twe purpurowe i rozkosz jest patrzeć na nie. A twoje włosy! — Czy wiesz, do czego podobne są włosy twoje? Czyś widziała kiedy, jak z gór Galaadu schodzi wieczorem trzoda owiec? Pokrywa ona całą górę od szczytu aż do podnóża, a w blasku zorzy i w pyle wydaje się tak sam o piękną i falistą jak kędziory twych swych włosów. Oczy twe głębokie jak dwa jeziora w Herobo, u wrót Batrabimu. O jakże piękna szyja twa prosta i kształtna, jako wieża Dawida.
— Jako wieża Dawida! — powtarza dziewczę w upojeniu.
— Tak, najpiękniejsza z niewiast! Tysiąc tarczy wisi na wieży Dawida, a wszystko to są wieże zwyciężonych dowódców. Więc też i moją tarczę zawieszam na twej wieży.
— O mów, mów jeszcze!
— A kiedy obróciłaś się poza siebie na me wołanie i powiał wiatr, to ujrzałem pod szatkami krągłe twe piersi i pomyślałem: Oto dwie maleńkie sarenki co pasą się między liliami. Stan twój podobny do palmy, a piersi twe do gron daktylowych...
Dziewczyna słabo wykrzykuje, zakrywa twarz dłońmi, a piersi łokciami i tak ponsowieje. że nawet uszy i szyja jej stają się purpurowe.
— A i biodra twoje widziałem! Są one tak kształtne jak waza drogocenna, dzieło mistrza artysty. Odejmijże swoje dłonie dziewczyno i Ukaż mi swoją twarz!
Ta posłusznie opuszcza ręce na dół, a wtedy słoneczna pozłota tryska z oczu Salomona, a oczarowując ją, odurza jej głowę oraz rozkosznym ciepłym dreszczem, przebiega po skórze.
— Powiedz mi, kto jesteś? — odzywa się zdumiona.
— Nie widziałam nigdy podobnego Tobie.
— Jestem pasterz, piękna dziewczyno. Pasam cudne trzody białych jagniątek w górach, kędy zielona trawa pstrzy się od narcyzów. Czy nie poszłabyś do mnie na moje pastwisko?
— Czyli doprawdy myślisz, że ci uwierzę? Twarz twoja nie jest zesmagana od wiatrów, ani ogorzała od słońca. A i ręce twe białe. Masz na sobie chiton tak kosztowny, że jedna klamerka jego warta jest płacy rocznej, jaką moi bracia wnoszą za naszą winnicę Adoniramowi, płatniczemu królewskiemu..
Przyszedłeś stąd z za ogrodzenia... Jesteś pewno jednym z ludzi, bliskich królowi.
Zdaje mi się, żem Cię widziała pewnego razu w dzień wielkiej uroczystości, tak, pamiętam — biegłam za twym rydwanem...
— Zgadłaś dziewczyno. Przed tobą nie łatwo się ukryć. Nie byłabyś chyba dziewczyną od trzód pasterskich! Tak, jestem jednym ze świty królewskiej. Jestem głównym podczaszym. I widziałaś mnie, kiedym jechał w rydwanie Aminodawa w uroczysty dzień Paschy? Ale czemu tak stoisz zdala ode mnie? Przybliż się, siostro moja! Siądź oto tu na kamieniu ogrodzenia i opowiedz mi cośkolwiek o sobie. Powiedz mi imię twoje.
— Sulamit — szepcze dziewczyna.
— O cóż więc, Sulamito, zagniewali się na ciebie bracia twoi?
— Wstydzę się mówić ci o tem. Za otrzymane ze sprzedaży wina pieniądze, wysłali mię bracia do miasta, abym kupiła chleba i sera koziego. A ja...
— Zgubiłaś pewno pieniądze?
— Nie, jeszcze gorzej.
Nachyla ku niemu blisko swą głowę i szepcze:
— Oprócz chleba kupiłam jeszcze odrobinę, odrobinę tylko wonnego olejku różanego od Egipcyan w starem mieście.
— I ukryłaś to przed braćmi!
— Tak...
I dodaje tak, że ledwo słychać.
— Olejek różany tak pięknie pachnie!...
Król głaszcze łagodnie jej małą szorstką rękę.
— Musi ci się pewnie w winnicy nudzić samej?
— O nie! Pracuję, śpiewam... W południe przynoszą mi coś jeść, a wieczorem zastępuje mnie jeden z braci. Niekiedy kopią korzenie mandragory, podobne do maleńkich ludzi... Nabywają je od nas kupcy chaldejscy. Powiadają, że robią oni z nich napój nasenny. Powiedz, czy to prawda, że jagody mandragory pobudzają kochać?...
— Nie, Sulamito! W miłości podnietą jest tylko miłość. Powiedz, masz ty ojca lub matkę?
— Tylko matkę, ojciec umarł dwa lata temu. Bracia wszyscy są starsi odemnie i wszyscy z pierwszego małżeństwa, z drugiego zaś ja i siostra.
— A siostra twa tak samo jak i ty piękna?
— Siostrzyczka moja jeszcze mała, ma dopiero dziewięć lat.
Śmieje się król. Pociąga ku sobie lekko Sulamitę i szepcze do ucha:
— Dziewięć lat... więc jeszcze nie może mieć takiej piersi jak ty, takiej dumnej ognistej piersi!
Sulamit milczy ogarnięta wstydem i szczęściem. Oczy jej to błyszczą, to gasną, opromienione błogim uśmiechem.
Czuje król pod swą dłonią gwałtowne bicie jej serca.
— Zapach twych szatek upaja więcej niż myrra, niż nard — mówi dotykając gorącemi ustami jej uszu. A gdy oddychasz czuję woń z nozdrzy twych, niby zapach jabłoni. Siostro moja, oblubienico moja, zniewoliłaś me serce jednem spojrzeniem twych oczu, jednym sznurem pereł na twej szyi!
— O, nie patrz na mnie! — błaga Sulamit. — Niepokoją mnie twe oczy.. Ale sama przechyla w tył swą szyję i kładzie głowę na piersi Salomona. Wargi jej czerwienią się nad błyszczącemi zębami, a powieki drżą od bolesnej żądzy. Przywarł Salomon chciwie ku jej ustom wołającym. Czuje ogień jej ust i czuje rozkoszną wilgoć języka i cały płonie od żądzy tak niepowstrzymanej, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy w życiu...
Tak mija chwila jedna, dwie chwile.
— Co czynisz ze mną? — słabo odzywa się Sulamit, przymykając oczy. Co czynisz ze mną!
Ale Salomon szepcze jej koło samych ust:
— Miód sycony kapie z ust twoich, niewiasto moja; miód i mleko spływa z pod języka twego... O, chodź ze mną co rychlej! Tu za ogrodzeniem panuje cień i chłód...
Nikt nas nie ujrzy. Tam miękka ruń pod cedrami...
— Nie, nie, pozostaw mnie, nie chcę, nie chcę...
— Ty chcesz, Sulamito, ty chcesz... Siostro moja, oblubienico moja, chodź ze mną!
Jakieś kroki rozlegają się w dole na drodze, za ogrodzeniem winnicy królewskiej, ale Salomon przytrzymuje za rękę przelęknioną dziewczynę.
Powiedz mi, gdzie mieszkasz? Dziś w nocy przyjdę do ciebie, — mówi spiesząc się.
— Nie, nie, nie.. Nie powiem ci tego, puść mnie, nie dowiesz się tego...
— Nie puszczę cię, Sulamito, dopóki nie powiesz... Wszak widzisz, że cię po żądam!
— Dobrze już, powiem... Ale naprzód obiecaj mi, że nie przyjdziesz tej nocy. Nie przychodź także i następnej nocy... i następnej po tej... Panie mój! Zaklinam cię przez sarny i przez leśne łanie, nie zatrważaj swej oblubienicy, dopóki sama nie zechce...
— Tak, obiecuję ci to... Lecz gdzie jest twój dom, Sulamito?
— Gdy po drodze do miasta przejdziesz przez Cedron po moście powyżej Siloam, to ujrzysz nasz dom w pobliżu źródła. Nie ma tam innych domów.
— A które będzie twe okno, Sulamito?
— Pocóż ci to wiedzieć, mój luby! O, nie patrz na mnie! Oczarowuje mnie twój wzrok... Nie całuj mnie, nie całuj mnie... O nie! o nie! Luby, całuj mnie jeszcze...
— Gdzież jest, twe okno, jedyna moja?
— Okno od południowej strony. Ach, nie powinnam ci tego mówić, małe wysokie okienko z kratą...
— I krata otwiera się z wewnątrz?
— Nie, jest to głuche okno. Ale za węgłem są drzwi, prowadzą one wprost do komnaty, w której śpię wespół z siostrą... Ale obiecałeś mi przecież! Siostra moja śpi czujnie. O, jakżeś ty piękny... Ale obiecałeś mi przecież! Salomon głaszcze lekko jej włosy i lica.
— Przyjdę do ciebie tej nocy — odzywa się stanowczo, o północy przyjdę. Tak ma być i tak będzie. Tak chcę.
— O luby!
— Nie. Będziesz czekała na mnie. Jeno się nie bój i ufaj mi. Nie przysporzę ci smutku. Dam ci tę rozkosz, wobec której wszystko na ziemi jest nicość. Teraz żegnaj. Bądź zdrowa. Słyszę, że szukają mnie.
— Bądź zdrów, luby mój... O nie, nie odchodź jeszcze. Powiedz mi chociaż twe imię, nie znam go.
Król przez chwilę jakby niezdecydowany opuszcza rzęsy, ale wnet je podnosi ku słońcu.
— imię moje jednakie z królewskiem. Zwę się Salomon. Bądź zdrowa... Kocham cię.
Promieniejący radością był król Salomon zawsze w tym dniu, kiedy zasiadał na tronie w sali pałacu Libańskiego i sąd czynił nad ludźmi, którzy doń przychodzili.
Czterdzieści kolumn po 4 w rzędzie, podpierało sklepienie sądu a wszystkie były obite drzewem cedrowem i kończyły się kielichami w rodzaju lilii; posadzka składała się ze sztucznych pieńków cyprysowych zaś na ścianie nigdzie nie można było dostrzedz kamieni z poza cedrowego wyrobu, upiększonego złotą rzeźbą, wyobrażającą palmy, ananasy oraz cherubiny. W głębi sali sześć stopni prowadziło do wyniosłego tronu, a na każdym stopniu stały dwa pozłacane bronzowe lwy, po jednym z każdej strony. Sam zaś tron był z kości słoniowej ze złotą inkrustacyą i złotemi poręczami w kształcie spoczywających lwów. Wysoka poręcz tronu, kończyła się złotym dyskiem. Kotary z fioletowych i purpurowych tkanin, zwieszały się od sklepienia aż do posadzki przy wejściu do sali, oddzielając część sali, w której pomiędzy pięcioma kolumnami popychali się zbici do kupy świadkowie, skarżący i oskarżeni, jak również zbrodniarze i przestępcy pod silną strażą.
Król miał na sobie chiton czerwony, a na głowie prosty, wązki dyadem z berillów oprawnych w złoto.
Po prawej ręce stał tron matki jego Tersaryi, która ostatniemi czasy, wskutek sędziwych lat swych, rzadko ukazywała się w mieście.
Assyryjscy goście, o surowych twarzach, z czarnemi brodami, rozsiedli się wzdłuż ścian na jaszmowych ławach. Mieli na sobie jasne szaty koloru oliwek, obramowane na kantach czerwonemi oraz białemi deseniami. Słyszeli oni jeszcze w Assyryi tak wiele o sprawiedliwości króla Salomona, że starali się nie opuścić ani jednego z jego słów, aby następnie módz opowiedzieć o sądzie króla izraelskiego. Wśród nich siedzieli dowódcy wojska Salomona, jego ministrowie, naczelnicy prowincyi i nadworni. Był tu Nawega — ongi kat królewski, zabójca Ioawa, Adonjasza i Jemeja — teraz zaś główny przywódca wojska, niewysoki, tęgi starzec, z rzadką, długą, siwą brodą; wyblakłe jego, niebieskawe oczy, obwiedzione czerwonemi, zda się wywiniętemi powiekami, patrzyły ze starczą tępością; usta były rozchylone i wilgotne, mięsista zaś czerwona dolna warga, bezwładnie opadała na dół; głowę miał zawsze nieco zwieszoną na dół i trochę trzęsącą się. Był również Azaryasz syn Nathana, zgorzkniały, wysoki człowiek z suchą schorzałą twarzą i ciemnemi odwódkami pod oczami i dobroduszny roztargniony Josefat i Achelar, naczelnik pałacu Salomona i Sabuth, noszący wielki tytuł przyjaciela króla i Ben Awinodaw, ożeniony ze starszą córą Salomona Fathafią, i Ben Hewer, naczelnik prowincyi Argowie, która leży w Wasanie; miał on pod swym zarządem sześćdziesiąt miast otoczonych murem, wrotami na mosiężnych zawiasach, i Waana syn Chuszajasza, zdawna słynący mistrzowstwem ciskania piką na przestrzeni trzydziestu parasangów oraz wielu innych. Sześćdziesięciu żołnierzy, lśniąc złotemi tarczami i hełmami stało rzędem po lewej i po prawej stronie tronu, najstarszym nad nimi był czarnowłosy, piękny Eljaw, syn Achiluda.
Pierwszy stanął przed królem ze swą skargą niejaki Achiores, z zawodu szlifierz. Pracując w mieście fenickiem Bela, znalazł drogi kamień, który po oszlifowaniu powierzył druhowi swemu Zacharyaszowi, podążającemu do Jerozolimy, z prośbą o oddanie go jego żonie. Po pewnym czasie powrócił Achiores do domu. Najpierwszem pytaniem — jakie zadał po powrocie swej żonie przy powitaniu jej — było pytanie o drogi kamień. Ale ta wielce zdziwiona pytaniem męża, odparła — poparłszy przysięgą swe słowa — że nic nie wie o żadnym kamieniu. Wtedy Achiores udał się gwoli wyjaśnieniu sprawy do Zacharyasza, ale ten obstawał przy tem — poparłszy przysięgą swe słowa — że zaraz po powrocie oddał kamień komu należało. A nawet sprowadził dwóch, którzy świadczyli, jako widzieli, że Zacharyasz w ich obecności oddał kamień żonie Achioresa.
I oto teraz wszyscy czworo — Achiores, Zacharyasz i dwaj świadkowie — stanęli przed tronem króla Izraelskiego.
Salomon spojrzał po kolei każdemu w oczy i rzekł do dozorców:
— Odprowadźcie wszystkich do osobnych pokojów i zamknijcie każdego osobno.
A kiedy to wykonano, kazał przynieść cztery kawałki gliny wilgotnej.
— Niech każdy z nich — rozkazał król — ulepi z gliny ten kształt, jaki miał kamień.
Po pewnym czasie podobizny były gotowe. Ale jeden ze świadków podobiznie swej nadał kształt głowy końskiej, gdyż taki zazwyczaj nadawano drogim kamieniom; drugi kształt głowy owcy, a tylko u dwojga — u Achioresa i Zacharyasza podobizny były jednakie, w kształcie piersi kobiecej.
W tedy rzekł król.
— Teraz nawet i ślepy widzi, że świadków przekupił Zacharyasz. A przeto niech Zacharyasz zwróci kamień Achioresowi, jednocześnie niech zapłaci mu trzydzieści syklów odszkodowania i złoży dziesięć syklów na świątynię Pańską. Świadkowie zaś, którzy zdemaskowali się sami, nich złożą po pięć syklów do skarbu państwa za fałszywe zeznania...
Następnie podeszli do tronu króla Salomona trzej bracia, procesujący się o spadek. Ojciec ich przed śmiercią rzekł do nich w ten sposób: „Iżbyście nie kłócili się przy podziale, sam podzielę mienie między was według sprawiedliwości. Zatem gdy umrę, pójdźcie na wzgórze, leżące w środku gaju za domem i rozkopcie je. Tam znaleziecie skrzynkę z trzema przedziałkami: wiedzcie, że to co na górnej — należeć ma do najstarszego, to co na środkowej — dla średniego, co na dolnej — dla najmłodszego“. A kiedy, po śmierci ojca, bracia poszli na wzgórze i uczynili jak polecił, to ujrzeli, że górna przedziałka była pokryta złotemi monetami, gdy tymczasem na środkowej leżały tylko zwyczajne kości, a na dolnej kawałki drzewa. I oto powstała pomiędzy najmłodszymi braćmi nienawiść ku starszemu i zazdrość, wskutek czego życie ich stało się wreszcie tak nieznośne, że postanowili zwrócić się do króla o poradę i rozsądzenie sporu. Nawet tu, stojąc już przed tronem, nie mogli powstrzymać się od czynienia sobie wyrzutów i miotania obelg.
Król pokiwał głową, wysłuchawszy ich i rzekł:
— Porzućcie spory; ciężki jest głaz, ciężki i piach, ale gniew głupca cięższy jest niźli piach i głaz. Ojciec wasz, był to niewątpliwie człek mądry i sprawiedliwy a wolę swą on wyraził w swem testamencie tak samo wyraźnie, jakby to uczynił wobec stu świadków. I czyliż doprawdy nie domyśliliście się odrazu wy, krzykacze nieszczęśni, że starszemu bratu przeznaczył on wszystkie pieniądze, średniemu wszystkie trzody i niewolników, a najmłodszemu — dom i pastwiska. Idźcie przeto w pokoju i zaniechajcie sporów.
I oto trzej bracia — niedawni wrogowie — z rozjaśnionemi obliczami padli królowi do nóg i wyszli z sądu, ująwszy się za ręce...
I jeszcze jeden rozstrzygnął król spór o spadek, rozpoczęty trzy lata temu. Pewien człowiek, umierając oświadczył, że pozostawia cały swój majątek najdostojniejszemu z dwóch swoich synów. A ponieważ żaden z nich nie chciał uznać się za gorszego, przeto zwrócili się do Salomona.
Salomon, zapytawszy ich, kim są z zawodu i usłyszawszy odpowiedź, że obadwaj są łucznikami, rzekł:
— Wróćcie do domu. Każę postawić u drzewa ciało ojca waszego. Skoro ujrzę, kto z was celniej trafi strzałą w pierś ojca, rozstrzygnę wasz spór.
Wtedy obadwaj bracia powrócili do domu w towarzystwie człowieka, wyznaczonego przez króla w tym celu, aby był obecny przy próbie.
— Spełniłem wszystko, coś mi rozkazał, królu — rzekł ten człowiek. — Przywiązałem ciało starca do drzewa i każdemu z braci dałem łuk i strzały, starszy strzelał pierwszy. Z odległości stu dwudziestu łokci trafił on akurat w to miejsce, gdzie uderza serce u żywego człowieka.
— Piękny strzał — rzekł Salomon.
— A młodszy?...
— Młodszy... Daruj mi królu, nie mogłem osiągnąć tego, aby twe polecenie zostało ściśle wykonane... Młodszy naciągnął cięciwę i już nawet położył na niej swą strzałę, gdy naraz opuścił łuk do nóg, odwrócił się i rzekł płacząc: „Nie, nie mogę tego uczynić... Nie mogę strzelać do ciała ojca mego“.
— Więc niech do niego należy posiadłość ojca — postanowił król, gdyż on jest najlepszym synem. Starszy zaś — jeżeli pragnie — może wstąpić do szeregu mej straży przybocznej. Potrzebni mi są właśnie tacy silni i chciwi ludzie, o celnej ręce, wierni wykonawcy mej woli i o sercu porosłem szerścią.
Następnie stanęli przed królem trzej ludzie. Prowadząc wspólnie jakieś przedsiębiorstwo handlowe, dorobili się znacznych pieniędzy. I oto, kiedy nadszedł dla nich czas wyjazdu do Jerozolimy, zaszyli złoto w pas skórzany i puścili się w drogę. W drodze zanocowali w lesie, a pas, dla bezpieczeństwa, zakopali do ziemi. A kiedy obudzili się o świcie — nie znaleźli pasa w tem miejscu, gdzie go złożyli.
Każdy z nich począł drugiego posądzać o przywłaszczenie go sobie, a ponieważ wszyscy trzej wydawali się być ludźmi wielce przebiegłymi i w mowie, ciętymi to rzekł im król:
— Przedtem, nim rozstrzygnę wasz spór, wysłuchajcie tego, co powiem. Pewna cudnej urody oblubienica dała słowo swemu oblubieńcowi, zbierającemu się w podróż, że go będzie oczekiwała do czasu powrotu i nikomu nie ofiaruje swej dziewiczości, prócz niego. Ale odjechawszy w niedługim czasie młodzian w obcem mieście poślubił inną dziewczynę i wieść o tem doszła do tamtej. Tymczasem poczęto ją swatać za bogatego i dobrego charakteru młodzieńca, przyjaciela jej dni dziecięcych. Namawiana przez rodziców do wyjścia zań, nie odważywszy się ze wstydu i lęku powiedzieć mu o swem przyrzeczeniu, wyszła za niego. A kiedy po uczcie weselnej, poprowadził ją do sypialni i chciał ledz wraz z nią, ta poczęła go błagać: „Pozwól mi udać się do tego miasta, gdzie mieszka mój dawny oblubieniec. Niech on zwolni mię od przyrzeczenia, a gdy wrócę, uczynię wszystko co zechcesz!“ A ponieważ ów młodzian kochał ją nadewszystko, to przystał na jej prośbę i poszła.
W drodze napadł na nią zbójca, obrabował ją, i wreszcie usiłował zgwałcić. Ale dziewica padła przed nim na kolana i ze łzami w oczach poczęła go błagać o niepozbawianie jej czystości, przy czem opowiedziała zbójcy wszystko, co z nią zaszło i w jakim celu podąża do miasta. I oto zbójca wysłuchawszy jej, na tyle zdumiał się jej wierności i do tego stopnia wzruszył się szlachetnością jej oblubieńca, że nie tylko zostawił ją w spokoju, lecz nawet zwrócił jej zrabowane pieniądze. A teraz pytam się was, kto z tych trojga postąpił najgodniej przed obliczem Boga — dziewica, narzeczony czy zbójca?
Jeden z procesujących się rzekł, że dziewica najbardziej godna jest pochwały za swą wierność danemu słowu. Drugi dziwił się wielkiej miłości jej narzeczonego, trzeci zaś uznał za najwspanialszy czyn zbójcy...
Wtedy rzekł król do ostatniego:
— A zatem tyś ukradł pas z obopólnem złotem, ponieważ z natury swej jesteś okrutnik i chciwy na cudze mienie.
A człowiek ten, oddawszy swój kij podróżny w ręce jednego z towarzyszy, rzekł podniósłszy ręce ku górze, jakby do przysięgi:
— Świadczę się przed Jehową, że złoto nie ja mam, lecz on!
Uśmiechnął się król i tak rzekł do jednego ze straży przybocznej:
— Odbierz kij z rąk tego człowieka i przełam go na połowę.
A kiedy ów żołdak wykonał rozkaz królewski, to wypadły złote monety na podłogę, gdyż były schowane w otwór w wydrążeniu kija; złodziej zaś, zdumiony mądrością króla Salomona, padł na twarz przed jego tronem i wyznał swą kradzież.
Przyszła także do Domu Libańskiego kobieta, biedna wdowa kamieniarza i rzekła:
— Sprawiedliwości szukam, o królu! Za ostatnie dwa dynary, jakie mi pozostały kupiłam mąki, wsypałam ją do tej wielkiej glinianej wazy i zaniosłam do domu. Ale nagle powstał silny wicher i rozwiał moją mąkę. O, królu mądry, kto mi powróci tę stratę? Teraz nie będę miała czem dzieci nakarmić!
— Kiedy to stało się? — spytał król.
— Stało się to dziś o świcie, o wschodzie słońca.
I oto kazał Salomon zawezwać kilku bogatych kupców, których okręty miały w tym dniu odpłynąć z towarami do Fenicyi przez Jaffę. A kiedy przyszli zaniepokojeni do sali sądu, spytał ich król:
— Czyście błagali Boga albo bogów o wiatr przyjazny dla waszych okrętów?
Ci zaś odparli:
— Tak, królu! Błagaliśmy. I snadź bogu miłe były nasze ofiary, gdyż zesłał nam wiatr przyjazny.
— Cieszę się wraz z wami — rzekł król.
— Ale ten sam wiatr rozwiał biednej wdowie mąkę, którą niosła w urnie. Czy nie uważacie za właściwe wynagrodzić ją, jako poszkodowaną?
A kupcy ucieszeni, że tylko w tym celu zawezwał ich król, bezzwłocznie napełnili biednej wdowie całą wazę drobnemi i grubemi srebrnemi pieniędzmi. A gdy ta ze łzami poczęła dziękować królowi, Salomon uśmiechnął się słodko i rzekł;
— Czekaj, to jeszcze nie wszystko. Dzisiejszy wicher poranny i mnie sprawi radość, której nie oczekiwałem. A zatem do darów tych kupców, dodam także swój królewski dar.
I rozkazał król skarbnikowi Adoniriachowi dorzucić do pieniędzy kupców tyle złotych monet, iżby zupełnie nie znać było pod niemi srebra.
Nikogo nie chciał widzieć król Salomon dnia tego nieszczęśliwym. W dniu tym rozdał tyle nagród, prezentów i odznaczeń, ilu nie rozdał kiedyindziej przez cały rok; darował w tym dniu winę Achimaasowi, zarządcy ziemi Naftalimów, na którego dotąd wrzał gniewem za nieprawne pobieranie podatków, zniósł także kary dla wielu, którzy przekroczyli prawo i nie pozostawił bez uwzględnienia próśb swych poddanych prócz jednej tylko.
Kiedy wychodził król z Domu Libańskiego przez małe drzwi południowe, zastąpił mu drogę pewien ubrany w skórzany strój, barczysty, przyziemny człowiek, o twarzy jakby ciemno czerwonej, z czarną gęstą brodą, z szeroką jak u wołu szyją i o surowem wejrzeniu z pod nastroszonych czarnych brwi. Był to główny kapłan świątyni Molocha. Wymówił on tylko jedno słowo głosem błagalnym.
— Królu!...
W miedzianym brzuchu jego boga było siedm przedziałów: jeden na mąkę, drugi na gołębie, trzeci na owce, czwarty na barany, piąty na cielęta, szósty na byki, siódmy wreszcie przeznaczony dla żywych niemowląt, które na ofiarę Molochow i składały matki — oddawna był pusty z rozkazu króla.
Salomon przeszedł w milczeniu koło kapłana, ale ten wyciągnął ku niemu ręce, i począł wołać błagalnie:
— Królu! Błagam cię na radość twoją.
Królu, uczyń mi tę łaskę, a wyjawię ci, jak straszne niebezpieczeństwo grozi życiu twemu...
Salomon nie odparł nic i kapłan, ścisnąwszy pięści u swych potężnych rąk, odprowadził go wściekłym wzrokiem aż do wyjścia.
Wieczorem poszła Sulamit na stare miasto, tam, gdzie długiemi szeregi ciągną się sklepy jubilerów, lichwiarzy i handlujących olejkami wonnymi. Tam też sprzedała jubilerowi za trzy drachmy i jednego dynara swą kosztowność: — świąteczne kolczyki, w kształcie złotych pierścieni, każdy ze złotą gwiazdą.
Następnie zaszła do sprzedawcy wonności. W głębi ciemnej, kamiennej niszy, pośród słoików z szarą ambrą arabską, paczek z bursztynem libańskim i szklaneczek z olejkami wonnymi, siedział podwinąwszy pod siebie nogi, mrużąc leniwemi oczyma, nieruchomy, zda się sam przesycony wonnością, stary, tłusty, pomarszczony rzezaniec egipski. Odliczał on ze wszelkimi ostrożnościami ze szklaneczki fenickiej do małego glinianego flakonika akurat tyleż kropel myrry, ile było dynarów w rękach Sulamity; a kiedy skończył odliczanie, to rzekł, zbierając koreczkiem resztki olejku z brzeżka szklaneczki i uśmiechając się chytrze:
— Smagła dziewczyno, piękna dziewczyno! Kiedy dziś luby twój pocałuje cię między piersi i powie: „Jakże ślicznie pachnie twe ciało, oblubienico moja!“ — wspomnij wtedy o mnie! Pamiętaj, żem ci dolał trzy krople więcej!...
I oto, kiedy przyszła noc i księżyc wzbił się ponad Siloam, mieszając niebieskawą biel jego domów z ciemnym lazurem cieni i matową zielenią drzew, wstała Sulamit ze swego marnego posłania z szerści koziej i wsłuchała się. Cisza zaległa dom. Siostra jej oddychała równomiernie, leżąc od ściany, na podłodze. Tylko zzewnątrz, w przydrożnych krzakach namiętnie i zaciekle darły się cykady, od czego krew jej poczęła szumieć w uszach; krata okienka, odbita księżycową pozłotą, wyraźnie zarysowywała się na podłodze.
Drżąc z niepokoju, szczęścia i oczekiwania, rozwiązała Sulamit swe szaty, opuściła je na dół do stóp swych i przeszedłszy przez nie, stanęła naga. Wśród komnaty, twarzą do okna, zalana światłem księżyca przez kratę okienka. Nalała gęstej, przewonnej myrry na swe ramiona, na piersi i brzuch i obawiając się zmarnować choćby jednę kropelkę wonności, poczęła prędko rozcierać olejek po nogach, pod pachami i wokoło szyi.
I gładkie, śliskie dotknięcie jej dłoni i łokci do ciała przyprawiało ją o dreszcz przeczucia słodkiej rozkoszy. I uśmiechając się i drżąc zarazem, patrzyła w okno, gdzie poza kratą widać było dwie topole, ocienione z jednej strony, osrebrzone zaś światłem z drugiej, szeptała sama do siebie:
— Dla ciebie to czynię, mój luby, dla ciebie mój ulubieńcze! Luby mój piękniejszy jest od dziesiątków tysięcy innych; jego głowa jest szczero złota; włosy ma faliste, a czarne jak u kruka. Usta jego to słodycz, a cały on to pożądanie! Oto, kto jest mym oblubieńcem! Oto, kto jest mym bratem, córy Jerozolimskie!..
I oto, rozlewając dokoła woń myrry, legła Sulamit na swe posłanie. Twarz swą zwróciła ku oknu i ręce niby dziecko, złożyła między kolana; serce jej tłucze się głośno w komnacie. Tak mija wiele czasu. Nie zamykając prawie oczu, pogrąża się Sulamit w drzemkę, ale serce jej czuwa. Marzy się jej, że oto oblubieniec jej spoczywa wraz nią. Prawą rękę jego — ma pod swą głową, zaś lewą obejmuje on stan jej. W radośnym lęku otrząsa się Sulamit z drzemki i szuka oblubieńca obok siebie na posłaniu, lecz nie znajduje nikogo! Księżycowe odbicie przesunęło się bliżej ku ścianie, wykrzywiło się i stało się krótszem. Drą się cykady, monotonnie szemrze strumyk Cedronu i słychać, jak w mieście nuci tęskną pieśń stróż nocny.
„A cóż będzie, jeżeli on dziś nie przyjdzie?“ — myśli Sulamit — „prosiłam go przecie o to, więc może mnie usłucha? Zaklinam was, córy Jerozolimskie na sarny i liije polne: nie wywołujcie miłości, póki sama was nie nawiedzi. I oto nawiedziła mnie miłość. Przybądź prędzej, mój oblubieńcze! Czeka cię twa ulubiona, spiesz prędko, jak młody jeleń po górach balsamicznych“.
Zaszeleścił piasek na dworze pod lekkimi krzakami. Dusza zamarła w dziewczynie.
Przezorna dłoń stuka do okna. Dojrzeć można ciemną twarz po za kratą, słychać cichy głos Salomona:
— Otwórz mi, siostro moja, kochanko moja, gołębico moja, czysta moja! Głowa ma rosą pokryta!
Ale czarowne zdrętwienie chwyta naraz ciało Sulamity. Chce wstać i nie może. I nie pojmując, co się z nią dzieje, szepce, patrząc wciąż w okno.
— Ach, kędziory jego pokrywa rosa wilgotna! Alem ja porzuciła swój chiton. Jakże mi go znów włożyć teraz?
— Wstań, miła moja. Wyjdź ku mnie, piękna moja! Oto zbliża się świt, odkrywają się kwiatów kielichy, winograd rozlewa swą woń, nadszedł czas śpiewu ptaków, już z gór synogarlice dają znać o sobie...
— Wymyłam swe nogi — szepce Sulamit — jakże mi teraz stanąć niemi na ziemię?
Ciemna głowa niknie za kratą okienną, dźwięczne kroki okrążają dom i milkną u wrót. Luby ostrożnie przesuwa rękę po przez szczelinę we drzwiach. Słychać jak szuka zasuwki od środka Wtedy Sulamit wstaje, mocno przyciska dłonie do piersi i szepce, pełna lęku:
— Siostra moja śpi i boję się ją obudzić...
Nakłada wahając się sandały, nakłada na nagie ciało lekki chiton, narzuca nań opończę i otwiera wrota, zostawiając na zasuwie ślady myrry. Ale nikogo już niema na drodze, której biel lśni się samotnie pośród ciemnych krzewów i drzew w szarej mgle świtu. Luby snadź nie doczekał się i odszedł — i nawet kroków jego nie słychać. Księżyc jakoby zmniejszył się, pobladł i wzbił się ku górze. Na wschodzie ponad falami gór ozięble różowi się niebo przed świtem. Wdali widnieją białe sznury domów Jerozolimy.
— O, luby mój!Królu życia mojego! — woła Sulamit w zmrok mgły. Otom jest tutaj! Czekam cię... wróć!
Ale nikt jej nie odpowiada.
— Pobiegnę, biedna, po drodze, dogonię lubego“ mówi do siebie Sulamit. Pójdę do miasta, będę szła po ulicach, po placach dzielnicy i znajdę tego, kogo kocha dusza moja! O, gdybyś ty był bratem moim, który ssał pierś matki naszej! Spotkałabym cię na ulicy i całowałabym cię, i nikt by mnie za to nie sądził. W ięłabym cię za rękę i wiodłabym cię do domu mej matki. Tybyś mnie uczył, a ja poiłabym cię sokiem jabłek granatu. Zaklinam was córy Jerozolimskie, jeżeli spotkacie kędy lubego mego, powiedzcie mu, że mię dotknęła strzała jego miłości.
Tak mówi Sulamit sama do siebie i lekkimi, posłusznymi krokami bieży po drodze do miasta. U wrót miasta, koło muru siedzi i drzemie w przewiewie nadrannym dwóch stróżów, obchodzących miasto w nocy. Budzą się zaraz i ze zdumieniem widzą przed sobą biegnącą co tchu dziewczynę. Młodszy z nich podnosi się i rozpostartemi rękoma przegradza jej drogę.
— Czekaj, czekaj, piękna dziewczyno! — woła za nią ze śmiechem. — Dokąd pędzisz tak wcześnie? Spędziłaś ukradkiem noc na posłaniu swego oblubieńca, jeszcze bije od ciebie ciepło od ego objęć, a myśmy zziębnięci od wilgoci nocnej. Sprawiedliwość wymaga, iżbyś chwilę posiedziała wraz z nami.
Starszy także podnosi się i usiłuje objąć Sulamitę. Nie śmieje się, tylko oddychając ciężko, prędko i ze świstem, oblizuje swe usta zsiniałe. Twarz jego, zeszpecona szerokiemi, zabliźnionemi szramami po jakiejś zaraźliwej chorobie, staje się straszną w mgle bladej. Mówi ochrypłym i wstrętnym głosem:
— Weź tylko na rozum, czem luby twój lepszy jest od innych mężczyzn, dziewczyno piękna? Zmruż oczy, a nie odróżnisz mnie od niego. A nawet jam lepszy, gdyż, napewno, mam więcej niż on doświadczenia...
Chwytają ją za pierś, za ramiona, za ręce i odzież. Ale Sulamit jest zwinna i silna, zaś ciało jej, wysmarowane olejkami, śliskie. Wydziera się im, zostawiając w rękach stróży swoją zwierzchnią opończę, poczem jeszcze prędzej bieży z powrotem po tej samej drodze. Nie odczuwa ani zniewagi, ani lęku, cała będąc pochłonięta myślą o Salomonie.
Przechodząc koło swego domu, widzi, że wrota, przez które wyszła, pozostały otwartemi, widać ich czarny czworokąt na białej ścianie. Ale Sulamit zatrzymuje oddech w piersiach, kuli się niby małe kocię i na palcach, bezszelestnie przebiega koło drzwi.
Biegnie Sulamit przez most Cedroński, omija skraj wsi Siloamskiej, wreszcie po kamienistej drodze wdrapuje się pospiesznie na południowe zbocze Watn-El Chaw do swej winnicy. Brat jej śpi jeszcze między gronami, zawinąwszy się w kołdrę wełnianą, wilgotną od rosy rannej. Sulamit budzi go, ale ten nie może się zbudzić, skuty młodzieńczym snem przed świtem.
Jak i wczora, zorza pała nad Anase. Powstaje wiaterek. Leje się wszędy aromat okwiatu winnego.
— Pójdę, popatrzę na to miejsce u muru, gdzie stał wtedy mój luby — mówi Sulamit. Dotknę rękami kamieni, których on dotknął, ucałuję ziemię pod jego nogami.
Lekko przemyka się między gronami. Otrząśnięta rosa spada na nią, ziębi jej nogi i obryzguje łokcie. I naraz wesoły okrzyk Sulamity rozlega się nad równiną. Król stoi za murem! Z promieniejącem radością obliczem wyciąga ku niej ręce.
Lżejsza niźli ptaszę, przeskakuje Sulamit przez ogrodzenie i bez słów, z jękiem szczęścia owija się wokół króla.
Tak mija chwil kilka. Wreszcie oderwawszy się ustami od jej ust, mówi Salomon w upojeniu, a głos mu drży:
— O, jakżeś ty piękna, kochanko moja, jakżeś jest piękna!
— O, jakżeś jest piękny, luby mój!
Łzy zachwytu i wdzięczności — łzy błogosławione lśnią się na bladej i przepięknej twarzy Sulamity. Wyczerpana miłością, opada na ziemię i z ust jej wypływa szept ledwie dosłyszalny. Słychać obłędne słowa:
— Łożem nam ruń zielona. Cedry sklepieniem nad nami... Całuj mnie ust swych całunkiem. Słodsze są niźli wino twoje pieszczoty...
Po chwili leży Sulamit głową na piersiach Salomona. Jego lewa ręka obejmuje ją.
Schyliwszy się do jej ucha, szepce coś król Sulamicie, prosi o coś czułemi słowami, od których Sulamit rumieni się i zakrywa oczy...
Potem z niewysłowienie pięknym rumieńcem zażenowania mówi:
— Postawili mnie bracia, abym strzegła winnicy, a jam swej nie ustrzegła...
Ale Salomon bierze jej małą smagłą rączkę i przyciska ją do ust.
— Czyli ci żal tego, Sulamito?
— O, nie, królu mój, oblubieńcze mój, nie żal mi! Gdybyś w tej chwili podniósł się i odszedł odemnie i gdybym nawet skazana była nie widzieć cię nigdy więcej, to mimo to i wtedy aż do końca życia swego wymawiać będę z wdzięcznością imię twoje, Salomonie!
— Powiedz mi jeszcze, Sulamito... Ale proszę cię, powiedz prawdę, czysta moja... Wiedziałażeś ty: kim jestem?
— Nie, i teraz nie wiem tego. Myślałam.. Ale wstydzę się wyznać... Obawiam się, że będziesz śmiać się ze mnie... Powiadają, że tu, na górze Watn-El-Chaw, przechadzają się niekiedy bóstwa pogańskie.. Powiadają, że niektóre z nich piękne są... Myślałam przeto: czyś ty nie Horus, syn Ozyrysa, albo jaki inny bóg?
— Nie, jestem tylko król, piękna dziewczyno. I oto na tem miejscu całuję twą miłą rączkę, ogorzałą od słońca i klnę ci się, że jeszcze nigdy: ani w porze pierwszych pożądań młodości, ani w dni mojej chwały nie gorzało me serce taką żądzą nienasyconą, którą budzi we mnie jeden twój uśmiech, jedno muśnięcie twych ognistych kędziorków, jedno wygięcie twoich ust purpurowych! Jesteś piękna jak szałasy cydarskie, jak zasłona w świątyni Salomona! Upajasz mnie twymi pieszczoty! Oto twe piersi — ileż w nich aromatu! Jako wino upojne — są piersi twoje!
— O, patrz, luby, patrz na mnie. Niepokoją mnie oczy twoje! Jakaż to radość: Wszakże to ku mnie, ku mnie zwróciła się się żądza twoja! Przewonne są twoje włosy. Odurza mnie woń ich. Ty leżysz niby kwiatuszek pośród piersi moich!
— Czas zatrzymuje swój bieg i zwiera się nad nimi w kręgu słonecznym. Łożem ich ruń zielona; sklepieniem — cedry; ścianami ich schronienia — cyprysy. Sztandarem zaś nad ich szałasem — miłość.
Miał król Salomon basen w pałacu, ośmiokątny, chłodny basen z białego marmuru. Ciem no zielone malachitowe stopnie dochodziły aż do dna jego. Obicie z egipskiej perłowej macicy, śnieżno białej z różowemi ledwie-ledwie dostrzegalnemi centkami — była obramowaniem basenu. Najlepsze drzewo hebanu posłużyło do wykonania ścian. Cztery lwie głowy z różowego sardoniksu wyrzucały strumieniami cienkimi wodę do niego. Ośm srebrnych, wypolerowanych zwierciadeł, misternego sydońskiego wykonania, wysokości człowieka, wprawionych zostało w ściany między lekkiemi, białemi kolumnami.
Zanim Sulamit weszła do basenu, wlały weń młode służebne przeróżne wonne substancye, od których woda w nim zbielała, zaróżowiła się i rozigrała odmianami opalu mlecznego. Z zachwyceniem patrzyły niewolnice, które rozbierały Sulamit, na jej ciało, a gdy rozebrały ją — to przyprowadziły ku zwierciadłu. Najmniejszej skazy, najmniejszego braku, nie można było dostrzedz na przepięknem jej ciele, ozłoconem zda się, podobnie jak rumiany owoc dojrzały ozłaca złoty puszek. Ta zaś, patrząc na samą siebie w zwierciadło, rozradowana myślała:
„Wszystko to dla ciebie, królu mój!“
Wyszła Sulamit z basenu orzeźwiona, chłodna i wonna, pokryta cała drżącemi kroplami wody. Służebnice nałożyły na nią króciutką, białą tunikę z najcieńszego lnu egipskiego oraz chiton z kosztownego sargońskiego wissonu, tak złocistego koloru, że odzież cała, zda się, była utkaną ze złocistych promieni słonecznych. Obuły one jej nogi w czerwone sandały, ze skóry młodego koźlęcia; osuszyły potem jej ciemno-ogniste kędziory i przetkały je nitkami z czarnej perłowej macicy, i upiększyły jej ręce brzęczącemi bransoletami.
W takim stroju ukazała się Sulamit Salomonowi i ten zawołał w ekstazie:
— Któż to, lśniący jak zorza, piękny jak księżyc, jasny jak słońce? O, Sulamit! Piękno twe groźniejsze jest niźli pułki z rozpostartymi sztandary! Siedmset żon znałem i trzysta nałożnic, a dziewic bez liku, aleś ty jedynie piękna — jedynie moja! Ujrzą cię królowe i wywyższą cię; oddadzą ci pokłon nałożnice, opiewać cię będą niewiasty ziemi całej. O, Sulamit, dzień ten, w którym ty staniesz się moją żoną i królową — będzie najszczęśliwszym dla mego serca.
Ale Sulamit podeszła do rzeźbionych wrótek oliwkowych, i przywarłszy do nich ustami, odparła:
— Pragnę być jeno twoją służebną, Salomonie. Oto przykładam ucho swe do zasuwki u drzwi tych. Proszę cię: przygwóźdź mi według prawa Mojżesza ucho na znak mego dobrowolnego niewolnictwa wobec ciebie.
Natenczas kazał Salomon przynieść ze swej skarbnicy bezcenne kolczyki z mocno czerwonych karbunkułów, wyrobione w kształcie gruszek podłużnych. Sam włożył je w uszy Sulamity i rzekł:
— Umiłowana przeze mnie należy do mnie, a ja do niej.
I wziąwszy Sulamitę za rękę, powiódł ją król na salę uczty, w której już oczekiwali go dworacy jego i przyjaciele...
Siedm dni minęło od tego poranku, którego weszła Sulamit do królewskiego pałacu. Siedm dni napawali się Sulamit i król miłością i nie mogli się nią nasycić!
Lubił Salomon przyozdabiać swoją oblubienicę kosztownościami. „Jakże kształtne są twoje maleńkie nogi w sandałach!“ — wołał w zachwyceniu, a stając przed nią na kolana, całował kolejno palce na jej nogach i nakładał na nie pierścienie z tak pięknemi i rzadkiemi kamieniami jakich nie było nawet na ornacie arcykapłana. Sulamit zasłuchywała się nim, kiedy opowiadał jej o wewnętrznej naturze kamieni, o ich właściwościach cudownych i tajemniczem znaczeniu.
— Oto aufraks, święty kamień ziemi Othyr — mówił król. — Kamień ten jest gorący i wilgotny. Spójrz, jest on czerwony jak krew, jak zorza wieczorna, jak rozwinięty kwiat granatu, jak gęste wino z winnic egejskich, jak twoje wargi, moja Sulamit, jak twoje usta, po nocy miłości. Jest to kamień miłości, gniewu i krwi. Na dłoni człowieka, dręczonego febrą albo odurzonego pożądaniem miłosnem, staje się on cieplejszym i pali się czerwonym płomieniem. Połóż go na swą rękę, oblubienico moja, a ujrzysz, jak rozgorzeje. Jeśli go potłuc na proszek i przyjmować wraz z wodą, to kamień ten nadaje rumieniec twarzy, uspokaja żołądek i rozwesela duszę. Ten kto go nosi, osiąga władzę nad ludźmi. Kamień ten leczy serce, mózg, pamięć. Ale przy dzieciach nie należy go nosić, ponieważ wzbudza dokoła siebie żądze zmysłowe.
— Oto przejrzysty kamień koloru miedzi. W krainie etiopów, gdzie go dostają, nosi miano Mgnadzis-Phsa. Podarował mi go ojciec mej żony, królowej Astis, faraon egipski Sussakim, który znowu dostał ten kamień od króla wziętego do niewoli. Jak widzisz, nie jest on piękny, ale cena jego jest niesłychaną, ponieważ tylko czterech ludzi na ziemi posiada kamień Mgnadzis-Phsa. Posiada on nadzwyczajną własność przyciągania ku sobie srebra, niby chciwy i srebrolubiący człowiek. Daję ci go, moja oblubienico, ponieważ mi jesteś oddaną.
— Spójrz, Sulamito, na te szafiry! Jedne z nich podobne barwą do bławatów w pszenicy, inne do nieba jesieni, inne do morza w pogodę jasną. Jest to kamień dziewiczości — chłodny i czysty. W czasie dalekich i ciężkich przygód kładą go do ust w celu uspokojenia pragnienia. Leczy on także trąd i wszelkie złe narośle. Daje myślom jasność. Kapłani Jupitera w Rzymie noszą je na palcu wskazującym.
— Oto król wszelkich kamieni — kamień Szamir. Grecy zwą go Adamas, co znaczy niezwyciężony. Jest on najmocniejszym ze wszystkich materjałów na świecie i pozostaje nieuszkodzonym w najsilniejszym ogniu. Jest to blask słońca, zgęszczony na ziemi i oziębiony przez czas. Lubuj się nim, Sulamito! Oto igra wszystkiemi barwami, ale sam pozostaje przejrzystym niby kropla wody. Lśni się w mroku nocy, ale nawet w dzień traci swój blask w dłoni zabójcy. Szamir przywiązują do ręki kobiety, która się męczy w porodzie, jak również nakładają go sobie żołnierze na lewą rękę, udając się na plac boju. Ten, kto nosi Szamir — jest wybrańcem królów i nie obawia się złych duchów. Szamir usuwa szary kolor z twarzy, oczyszcza oddech, daje spokojny sen lunatykom i wilgotnieje w pobliżu trucizny. Kamienie Szamir bywają męskie i niewieście; będąc zakopane głęboko w ziemię, rozmnażają się...
— Księżycowy kamień, blady i łagodny jak światło księżyca — to kamień magów chaldejskich i babilońskich. Przed wydaniem proroctwa kładą go sobie pod język, on zaś nadaje im dar widzenia przyszłości. Ma on dziwną łączność z księżycem, ponieważ podczas nowiu staje się zimny i świeci jaskrawiej. Jest pomocny kobiecie w tym roku, kiedy z dziecka staje się dziewczyną.
— Ten pierścień ze szmaragdem noś stale, Sulamito, ponieważ szmaragd — jest to ulubiony kamień Salomona, króla Izraelskiego. Jest on zielony, czysty, radosny i delikatny jako trawa wiosenna, a gdy się patrzy na niego długo, to raduje się serce, a gdy spojrzysz na niego rano — to cały dzień będzie ci lekkim. Powieszę ten kamień nad twem łożem nocnem — o, luba moja — niech odpędza od ciebie złe sny, ucisza bicie serca i odciąga złe myśli. Kto nosi szmaragd, ku temu nie zbliżają się żmije ani skorpiony; gdy zaś trzymasz szmaragd przed ślepiami żmii, to pocieknie z nich w oda i będzie ciec dotychczas, póki żmija nie oślepnie. Stłuczony szmaragd dają człekowi zatrutemu jadem żmii wraz z gorącem mlekiem wielbłąda, a wtedy jad jej wyparuje; zmieszany z różanym olejkiem szmaragd leczy ukąszenia jadowitych płazów, zaś roztarty z szafranem i przyłożony do chorych oczu leczy kurzą ślepotę. Pomaga również przy krwotokach i przy czarnym kaszlu, gdy ten nie ustępuje wobec żadnych środków ludzkich.
Podarował także król oblubienicy swojej ametysty libijskie, barwą podobne do fijołków wczesnych, rozkwitających w lasach u podnóża gór Libijskich — ametysty, posiadające cudowną własność uśmierzania wichrów, uspakajania złości, chronienia przed upiciem się i pomagania podczas polowania na dzikie bestye; opal z Persepolis, który przynosi szczęście w miłości, ułagadza kłótnie małżonków, chroni przed gniewem królewskim i sprzyja przy tresurze i handlu koni; dalej kocie oko — pilnujące całości mienia, rozumu i zdrowia swego posiadacza; dalej blady, niebieskawo-zielony, jak morska woda u brzegu, werillus, środek na bielmo i trąd, dobry przewodnik dla wędrowców; dalej różnobarwny agat, którego posiadacz nie ma potrzeby się lękać intryg nieprzyjaciół ani ruiny na wypadek trzęsienia ziemi; dalej nephdit, kamień odciągający pioruny; dalej zielony jak jabłko, mętnie-przeźroczysty onyx — stróż mienia na wypadek ognia, chroniący również gospodarza od obłędu; dalej aspis, narzucający trwogę na zwierzęta; dalej czarny kamień jaskółczy, nadający wymowę; dalej czczony przez brzemienne niewiasty kamień orli, który orły kładą do gniazd swych, kiedy zbliża się pora wykluwania się piskląt; dalej zebrząt z krainy Othyr, promieniejący jak słońce maleńkie; dalej żółto-złocisty chryzolit — druh złodziei i kupców; dalej sardoniks — kochany przez króli i królowe; dalej malinowy ligernis, znajdowany — jak wiadomo — w żołądku rysia, którego wzrok tak jest przenikliwy, że widzi przez ścianę — dlatego też i ci, którzy noszą ligernis wyróżniają się przenikliwością wzroku, — prócz tego zatrzymuje on krwotoki nosa i zabliźnia wszelkie rany z wyjątkiem ran, zadanych żelazem i kamieniem.
Stroił król Sulamitę także w liczne sznury korali, które dobywali jego poddani z dna morza Perskiego, a korale te od bijącego od Sulamit żaru nabierały żywego blasku i delikatnego koloru. I korale stawały się piękniejszymi na jej smagłej piersi, i nabierał życia opal w jej palcach, i dawały trzaskające skry w jej rękach te żółte bursztynowe zabawki, jakie przywozili w darze królowi Salomonowi z brzegów dalekich mórz północnych śmieli majtkowie króla Chirama Tyrskiego.
Złotem i liljami pokrywała Sulamit swe łoże, ubierając je na noc, a spoczywając na jej piersi mówił król pełen radości serca:
— Tyś podobna do królewskiej łodzi w krainie Othyr, o moja luba; do złotej lekkiej łodzi, która płynie, kolebiąc się po świętej rzece, w śród aromatu białych kwiatów...
Tak nawiedziła króla Salomona — największego z królów i najmędrszego z mędrców — jego pierwsza i ostatnia miłość.
Wiele wieków minęło odtąd. Byli królowie i królestwa, i nie pozostało po nich nawet śladu, jak po wietrze, co nad pustynią przewiewa. Były długie, bezlitosne wojny, po których imiona wodzów świeciły się przez wieki niby gwiazdy krwawe, ale czas zatarł nawet samą pamięć o nich.
Miłość zaś biednej dziewczyny z winnicy i króla wielkiego nie przeminie nigdy i nie zaginie w pamięci wieków — gdyż jako śmierć mocna jest miłość, gdyż królową jest każda kobieta, która kocha, i dlatego że piękną jest miłość!
Siedm dni minęło od chwili, kiedy Salomon — poeta, mędrzec i król — wprowadził w podwoje swego pałacu biedną dziewczynę, którą spotkał o świcie w winnicy. Przez siedm dni napawał się król jej miłością i nie mógł się nasycić. I wielka radość opromieniała twarz jego, niby pozłota słoneczna...
Nadeszły jasne, ciepłe, noce księżycowe, rozkoszne noce miłości. Na łożu ze skór tygrysich leżała obnażona Sulamit, zaś król, siedząc na posadzce u jej stóp, napełniał swój drogocenny kubek złocistem winem z Mareotisu i pił zdrowie swej oblubienicy, weseląc się całym sercem i opowiadając jej mądre opowieści z zamierzchłych czasów.
Dłoń Sulamity spoczywała wtedy na jego głowie, gładząc jego falujące czarne włosy.
— Powiedz mi. królu mój — zagadnęła razu pewnego Sulamit — czy nie dziwi cię to, żem cię pokochała tak naraz? Przypominam sobie teraz wszystko, i zdaje mi się, żem już wtedy należała do ciebie, kiedym jeszcze nie miała możności oprzeć się, a słyszałam tylko twój głos. Serce moje zadrżało w tej chwili i otwarło się na twe spotkanie, jak otwiera się kwiatuszek w noc letnią od powiewu wiatru z południa. Czemuś tak zniewolił mnie sobie, oblubieńcze mój?
A król, chyląc się cicho głową ku delikatnym kolanom Sulamity, uśmiechnął się łagodnie i odparł:
— Tysiące kobiet przed tobą, o cudna moja, zadawały swym umiłowanym to pytanie i przez setki wieków po tobie zapytywać będą one o to swych lubych. Trzy rzeczy są w świecie niezrozumiałe dla mnie a i czwartej też nie pojmuję: biegu orła po niebie, żmii po skale, okrętu po morzu i pociągu mężczyzny do serca kobiety. Nie jest to moja mądrość, Sulamito, są to słowa Ahura, syna Iakeyasza, posłyszane odeń przez uczniów. Ale oddajmy hołd i cudzej mądrości.
— Tak — rzekła Sulamit w zamyśleniu — może to i prawda, że człowiek nigdy nie pojmie tego. Dziś w czasie uczty na piersiach moich leżała przewonna wiązanka stakti. Aleś ty wyszedł zza stołu, przeto kwiaty moje przestały pachnąć. Zdaje mi się, że ciebie, o królu, winny kochać kobiety i mężowie; zwierzęta i kwiaty nawet! Nieraz myślę i nie mogę tego zrozumieć: jak można kochać kogokolwiek, prócz ciebie?
— I prócz ciebie, prócz ciebie, Sulamito! Co godzina składam dzięki Jehowie, że posłał mi ciebie na mojej drodze.
— Pamiętam. Siedziałam na głazie przymurka, a tyś położył swą rękę na moją. Ogień pobiegł żyłami mojemi i w głowie doznałam zamętu. Powiedziałam sobie: Oto kto jest mym panem, oto kto jest mym królem!
— Pamiętam, Sulamito, jakeś obróciła się na moje wołanie. Pod cienką szatką zobaczyłem wtedy twe ciało, twe przepiękne ciało, które miłuję jak Boga. Kocham je, pokryte puszkiem złocistym, jakby na niem słońce pozostawiło swój całunek. Kształtnaś jest, niby klacz młoda przy rydwanie faraonowym, pięknaś jest jako rydwan Amiknodawa. Oczy twe, jak dwie gołębice, które siadły u źródła wód.
— O, luby, niepokoją mnie słowa twoje. Obejmuje mnie słodko twa ręka. O, królu mój, nogi twe, niby kolumny z marmuru. Brzuch twój niby wór pszenicy, ozdobiony liijami.
Opromienieni, skąpani w milczącem świetle księżyca zapomnieli o czasie, o miejscu i oto mijały godziny, a oni ze zdumieniem postrzegli, że do zakratowanych okien komnaty zagląda różowy świt.
Razu pewnego rzekła Sulamit:
— Przecieżeś znał, o luby mój, niezliczoną moc niewiast i dziewic, a wszystkie one były najpiękniejszemi niewiastami na ziemi. Tedy wstyd mnie ogarnia, kiedy myślę o sobie, prostej, nieuczonej dziewczynie i o mem biednem ciele, ogorzałem od słońca.
Natenczas, chyląc się ustami do ust jej, mówił król, pełen miłości i wdzięczności.
— Tyś jest królową — Sulamit. Urodziłaś się na prawdziwą królowę. Jesteś śmiała i szczodrą w miłości. Mam siedmset żon i trzysta nałożnic, zaś dziewic znałem bez liku, aleś ty moja jedna, jedyna, luba mi i najpiękniejsza z niewiast. Znalazłem cię podobnie, jak nurek, który w zatoce Perskiej napełnia mnóstwo koszy pustemi muszlami i perłami małej wąrtości, zanim nie wydobędzie z dna morskiego perły, godnej być ozdobą korony królewskiej. O, dziecię moje, po tysiąckroć może kochać się człowiek, ale kocha raz tylko. Krocie — krocie ludzi mniema, iż się kochają, ale tylko dwojga z nich posyła Jehowa miłość. To też kiedyś oddała mi się tam, między cyprysami, pod dachem z cedrów, na łożu z zieleni, tom z całej duszy dziękował Bogu, za Jego ku mnie łaskawość.
Kiedyindziej znów pytała Sulamit:
— Wiem, że wszystkie one kochały cię dlatego, że nie można cię nie kochać. Królowa Saus przybywała ku tobie ze swej krainy. Powiadają, iż była ona mędrszą i piękniejszą od wszystkich niewiast, jakie kiedykolwiek były na ziemi. Jak we śnie przypominam sobie jej karawany. Nie wiem dlaczego, ale od najwcześniejszego dzieciństwa coś ciągnęło mię do rydwanów dostojników. Miałam wtedy, może siedm, może ośm lat; pamiętam wielbłądy w złocistej uprzęży, pokryty czaprakami purpurowymi, uginające się pod ciężkiem brzemieniem; pamiętam muły ze złotemi brzękadełkami między nogam i; pamiętam zabawne małpy w srebrnych klatkach i cudowne pawie. Mnóstwo sług szło przyodzianych w białe i niebieskie szaty; prowadzili oni oswojone tygrysy i borsuki na czerwonych wstęgach. Miałam wtedy zaledwie ośm lat...
— O, dziecię, tyś miało wtedy zaledwie ośm lat... — rzekł tęsknie Salomon.
— I kochałeś ją bardziej, niż mnie, Salomonie? Opowiedz mi o niej cokolwiek.
I opowiedział jej wszystko Salomon o tej przedziwnej kobiecie. Nasłuchawszy się wiele o mądrości i urodzie króla Izraelskiego, przybyła ona ku niemu ze swej krainy z bogatemi darami, pragnąc poznać jego rozum i zdobyć władzę nad jego sercem. Była to wspaniała czterdziestoletnia kobieta, niestety, poczynająca już więdnąć. Ale za pomocą tajemnych i cudownych środków osiągała to, że starzejące się jej ciało stawało się kształtnem i giętkiem jak u dzieweczki, a twarz jej miała wyraz strasznego, nieludzkiego piękna. Tylko mądrość jej była pospolitą mądrością ludzką i na domiar małostkową mądrością kobiety.
Pragnąc wypróbować króla za pomocą zagadek, posłała ona ku niemu pierwotnie pięćdziesiąt pacholąt w najwcześniejszym wieku oraz pięćdziesiąt dziewczynek; wszystkie były tak pomysłowo ubrane w jednakowe szatki, że najprzebieglejsze oko nie rozpoznałoby ich płci. „Nazwę cię mądrym królu — rzekła Balkis — jeśli powiesz mi, które z nich jest płci męskiej a które niewieściej“.
Ale król rozśmiał się i rozkazał każdemu i każdej z przysłanych podać kolejno srebrną misę i srebrny dzbanek do mycia. I podczas, gdy chłopcy śmiało pluskali w wodzie rękoma i rzucali ją sobie garściami w twarz, mocno wycierając skórę, dziewczęta poczynały sobie tak, jak zazwyczaj postępują kobiety przy myciu się. Nacierały one delikatnie i starannie wodą każdą z rąk, przybliżając je do oczu.
Tak prosto rozwiązał król pierwszą zagadkę Balkis-Makedy.
Następnie przysłała Salomonowi wielki szafir, wielkości orzecha laskowego. W kamieniu tym było cieniutkie, bardzo nieznaczne pęknięcie, które wąziutkim o tworem prześwidrowywało nawskroś cały kamień. Trzeba było przewlec przez ten kamień nić jedwabną. Przeto mądry król wpuścił w otwór czerwia jedwabistego, który przeszedłszy nawskróś, pozostawił jako swój ślad cieniuteńką nić pajęczą.
Przysłała także Balkis-Makeda królowi Salomonowi drogocenny kubek z rzeźbionego sardonyksu, wspaniałej artystycznej roboty. — Ten kubek będzie twoim — kazała powiedzieć królowi — jeśli go napełnisz wilgocią, wziętą ani z nieba ani z ziemi. — Salomon zaś napełnił naczynie pianą, którą wyrzucał z pyska koń zmordowany i rozkazał odnieść królowej.
Wiele podobnych do tych zagadek przekładała królowa Salomonowi, lecz nie zdołała obniżyć jego mądrości, jak nie zdołała wszystkiemi czarami nocnej lubieżności przykuć do siebie jego miłości. A kiedy wreszcie uprzykszyła się Salomonowi, ten okrutnie, boleśnie wydrwił ją.
Wszystkim było wiadomo, że królowa Saus nikomu nigdy nie pokazywała swych nóg i dlatego nosiła długi do ziemi strój. Nawet w godziny pieszczot miłosnych miała nogi szczelnie okryte ubraniem. Wiele dziwnych i śmiesznych legend powstało na ten temat.
Jedni zapewniali, że królowa ma kozie nogi, porosłe szerścią; inni zaklinali się, że zamiast stóp ma błoniaste, gęsie łapy. I nawet opowiadali o tem, że matka królowej Balkis razu pewnego po kąpieli usiadła na piasku, gdzie dopiero co pozostawił swe nasienie pewien bóg, na krótki czas przemieniony w gąsiora i że wskutek tego zbiegu okoliczności wydała na świat przepiękną królowę Saus.
I oto rozkazał dnia pewnego Salomon urządzić w jednym ze swych pokoi przejrzystą kryształową podłogę z pustą przestrzenią pod nią, dokąd nalano wodę i puszczono żywe ryby. Wszystko to wykonano tak misternie, że nie uprzedzony człowiek w żaden sposób nie zauważyłby szkła i przysiągłby, że ma przed sobą basen z czystą świeżą wodą.
A kiedy wszystko było gotowe, to zwołał Salomon przybyłą w gościnę królowę na wizytę. Otoczona przepyszną świtą, kroczy ona przez pokoje Domu Libańskiego i dochodzi wreszcie do fałszywego basenu. Na drugim jego końcu siedzi król, lśniący złotem i drogimi kamieniami, i wita ją spojrzeniem czarnych oczu. Drzwi otwierają się przed królową i ta robi krok naprzód, naraz wydaje okrzyk i...
Sulamit śmieje się radosnym, dziecięcym śmiechem i klaszcze w ręce.
— Nachyla się i podnosi suknię? — pyta Sulamit.
— Tak, moja luba, królowa ta postępuje w ten sam sposób, w jaki postąpiłaby każda z niewiast. Podnosi do góry kraj swojej sukni i chociaż to trwało zaledwie jeden moment, alem ja i mój dwór cały ujrzeli, że przepiękna królowa Saus, Balkis-Makeda, ma pospolite ludzkie nogi, nadomiar krzywe i obrosłe gęstemi włosami. Nazajutrz po tem, wyruszyła w drogę, nie pożegnawszy się ze mną i odjechała ze swym wspaniałym karawanem. Nie chciałem jej dotknąć. Wysłałem w jej ślady gońca zaufanego, któremu kazałem oddać królowej wiązankę rzadkiej trawy górskiej — najlepszy środek na wyniszczenie włosów na ciele... Ale ta wróciła mi z powrotem głowę gońca mego w worku z drogiej tkaniny.
Opowiedział również król Salomon oblubienicy swej wiele, bardzo wiele ze swego życia, czego nie dowiedział się nikt z żyjących i co zaniosła wraz z sobą Sulamit do grobu. Mówił jej o długich i ciężkich latach tułactwa, kiedy, ratując się przed gniewem swych braci, przed zawiścią Absalona i zazdrością Adonjasza, zmuszony był pod cudzem nazwiskiem ukrywać się w obcej ziemi, znosząc straszną biedę i niedostatek. Opowiedział jej o tem, jak po dalekiej nieznanej krainie, kiedy stał na rynku w oczekiwaniu, że zostanie wynajęty przecież do pracy, podszedł doń kucharz królewski i rzekł:
— Cudzoziemcze, pomóż mi donieść ten kosz z rybami do pałacu.
Wkrótce dla rozumu swego i umiejętności obchodzenia się ze wszystkiem Salomon tak spodobał się dworzanom, że z ostał przez nich wyróżniony, a gdy starszy kuchmistrz zmarł, on objął jego miejsce. Dalej mówił Salomon o tem, jak jedynaczka królewska, prześliczna, młoda dziewczyna zakochała się potajemnie w nowym kucharzu, wyznała mu mimowoli miłość i jak razu pewnego uciekli razem z pałacu, poczem zostali schwytani i przyprowadzeni z powrotem, jak skazany został Salomon na śmierć i jak cudem tylko zbiegł z więzienia.
Chciwie słuchała go Sulamit, a kiedy umilkł, to wśród ciszy nocnej zwarły się ich usta, splotły ręce, zetknęły piersi. A kiedy nadszedł poranek, i ciało Sulamity stało się różowe, jak piana, i miłosne znużenie otoczyło niebieskimi cieniami jej przepiękne oczy, ta mówiła z czułym uśmiechem:
W świątyni Izydy, na górze Watn-El-Chaw dopiero co skończyła się część pierwsza mysterjum, na które dopuszczano wiernych mniejszego poświęcenia. Kapłan porządkowy — starzec w białej szacie, z ogoloną głową, bezwąsy i bez brody, obrócił się ze wzniesienia ołtarza do ludu i wygłosił cichym, słabym głosem!
— Zostańcie w pokoju, synowie moi i córy. Doskonalcie się w czynach. Sławcie imię bogini. Niech będzie błogosławieństwo jej nad wami przez wieki wieków.
Wzniósł dłonie nad ludem, błogosławiąc go. I natychmiast wszyscy wtajemniczeni w mały stopień tajemnicy padli na posadzkę, a następnie wstawszy cicho, w milczeniu skierowali się ku wyjściu.
Dziś był siódmy dzień egipskiego miesiąca Famenota, poświęcony misterjum Ozyrysa i Izydy. Z wieczora uroczysta procesja po trzykroć obchodziła dokoła świątynię ze świecznikami, palmowemi gałązkami i amforami, z tajemniczemi symbolami bogów i ze świętemi podobiznami Fallusa. W środku pochodu na ramionach kapłanów i innych proroków wznosił się nakryty „naos“ z drzewa drogocennego, ozdobionego topazami, słoniową kością i złotem. Tam przebywała sama bogini, Ona, Niewidzialna, Darzycielka płodności, Tajemnicza, Matka, Siostra i Żona bogów.
Złośliwy Set podstępem ściągnął swego brata, boskiego Ozyrysa, na ucztę; podstępem kazał mu położyć się do wspaniałej trumny i, zatrzasnąwszy nad nim wieko, cisnął trumnę wraz z ciałem wielkiego boga do Nilu. Izyda, która dopiero co wydała na świat Horusa, w tęsknocie i we łzach poszukuje po całej ziemi ciała swego męża i długo, długo nie może go znaleść. Wreszcie ryby opowiadają jej, że trumnę fale zaniosły do morza i wyrzuciły na Biblos, gdzie dokoła niej wyrosło olbrzymie drzewo i skryło w swem pniu ciało boga i jego dom pływający. Król tej krainy rozkazał zrobić sobie z wielkiego drzewa mocną kolumnę, nie wiedząc, że w niej kryje się sam wielki bóg, Ozyrys, wielki ofiarodawca życia. Izyda podąża ku Biblos, przybywa tam zmęczona znojem, pragnieniem i ciężką drogą kamienistą. Izyda wyzwala trumnę ze środka drzewa, niesie ją wraz z sobą i kryje w ziemi pod murem miejskim. Ale Set znowu potajemnie porywa ciało Ozyrysa, rozcina je na czternaście części i rozrzuca po wszystkich miastach Górnego i Dolnego Egiptu.
I znowu w wielkim smutku i płaczu udaje się lzyda na poszukiwanie świętych członków swego męża i brata. Do płaczu jej przyłącza swe szlochanie jej siostra, bogini Neftis, oraz mężny Toot, oraz syn bogini, jasny Horus, Horyzyt.
Taki był tajemniczy sens obecnej procesyi w pierwszej połowie nabożeństwa. Teraz, po odejściu wierzących i po nieznacznym odpoczynku miała się dokonać druga część wielkiego misteryum. W świątyni pozostali tylko wtajemniczeni w wyższe stopnie — mistagogowie, epopei, prorocy i kapłani.
Malcy w białych szatach roznosili na srebrnych tacach mięso, chleb, suche owoce i słodkie wino peluskie... Inni rozlewali z wązkich tyrskich naczyń sikerę, którą w tamtych czasach dawano przed kaźnią przestępcom dla rozbudzenia w nich męstwa, przed śmiercią, ale która również posiadała wielką właściwość budzenia i podtrzymywania w ludziach ognia szału świętego.
Na znak porządkowego kapłana malcy oddalili się. Kapłan zamknął wszystkie drzwi. Poczem uważnie obszedł wszystkich pozostałych, wpatrując się im w oczy i naszeptując im słowa tajemnicze, które miały stanowić hasło nocy dzisiejszej. Dwaj inni kapłani przeciągnęli koło świątyni i dokoła każdej z jej kolumn srebrną kadzielnicę na kołach. Świątynia napełniła się błękitnym, gęstym, odurzającym dymem wonnym i po przez te kłęby dymu ledwie-ledwie można było dojrzeć różnobarwne ognie lamp, zrobionych z przejrzystych kamieni — lamp, oprawionych w rzeźbione złoto i pouwieszanych u sufitu na długich srebrnych łańcuchach. Za dawnych czasów ta świątynia Izydy i Ozyrysa wyróżniała się niewielkim rozmiarem i biedą i była wyciosaną na kształt pieczary w głębi góry. Wązki pod ziemny korytarz prowadził ku niej z zewnątrz. Ale za dni panowania Salomona, który stał się protektorem wszelkich religji, oprócz tych, które zezwalały przynoszenie dzieci na ofiarę, i dzięki zabiegom królowej Astis egipcjanki rodem, świątynia rozszerzyła się w głąb i ku górze i ozdobioną została bogatemi ofiarami.
Poprzedni ołtarz jednakże pozostał nieporuszony w swej pierwotnej surowej prostocie, wraz z mnóstwem małych pokoików, otaczających go i przeznaczonych do przechowania skarbów, ofiar i świętych przedmiotów, jak również dla osobliwych, tajemnych celów podczas najbardziej okrytych tajemnicą orgji mistycznych.
Za to w istocie wspaniały był zewnętrzny dziedziniec świątyni z pilonami na cześć bogini Hetar i z czterostronną kolumnadą z dwudziestu czterech kolumn. Jeszcze okazalej urządzoną była wewnętrzna, podziemna sala dla modlących się. Jej mozajkowa posadzka, była cała ozdobiona sztucznemi wyobrażeniami ryb, zwierząt, ziemnowodnych i dzikich. Sufit był pokryty błękitną glazurą, a na niej lśniło słońce, świecił srebrny księżyc, błyszczały niezliczone gwiazdy i szybowały na rozpostartych skrzydłach ptaki. Posadzka była tu ziemią, sufit niebem, a spojone były ze sobą, niby potężnemi pniami drzew, okrągłemi i ozdobnemi kolumnami. I jak wszystkie kolumny dopełniały się stropami w kształcie delikatnych kwiatów lotosu albo cienkich zwitków papyrusu, tak że leżący na nich sufit rzeczywiście wydawał się lekkim i powietrznym jak niebo.
Mury do wysokości wzrostu człowieka obłożone były czerwonemi płytami z granitu, wywiezionemi za żądanie królowej Astis z Teb, gdzie miejscowi mistrze umieli nadawać granitowi zwierciadlaną gładkość i zdumiewający połysk. Wyżej aż do samego sufitu, ściany również jak i kolumny, upstrzone były rzeźbami i pomalowane wizerunkami oraz podobiznami i symbolami bogów obu Egiptów. Był tu Sebech, czczony w Fajume w postaci krokodyla i Toid, bóg księżyca, przedstawiany jako Heis w mieście Chmunu i bóg słoneczny Horus, któremu w Edfu poświęcono kopiec, i Bast z Bubas w postaci kota, Szu, bóg powietrza — lew; Pta — apis, Hator — bogini radości, krowa, Anubis — bóg balsamowania z głową szakala i Monta z Hermenu, i Minu koptów i bogini nieba Neit z Sals i wreszcie w postaci owcy, straszny bóg, którego imienia nie wymawiano i którego zwano Chentiementu, co znaczy „Żyjący na Zachodzie“.
Półciemny ołtarz wznosił się nad całą świątynią, a w głębi jej mglisto świeciły złotem ściany świętego przybytku, kryjącego wizerunek Izydy. Troje wrót — wielkie, średnie i dwoje bocznych, małych — prowadziły do przybytku. Przed środkowemi stał ofiarnik ze świętym nożem kamiennym z etiopskiego obsydianu. Stopnie prowadziły do ołtarza, a na nich rozłożyli się młodzi kapłani i kapłanki z cytrami, fletami, tympanami i bębnami...
Królowa Astis leżała w małym, potajemnym pokoju. Niewielki otwór kwadratowy, misternie zakryty ciężką zasłoną wychodził wprost na ołtarz i dawał możność bez ujawnienia go, śledzić za wszystkiemi szczegółami misterjum. Lekkie, wązkie szaty z lnianej gazy, przetkane srebrem, obciśle obejmowały kształty królowej, pozostawiając ręce obnażonemi do ramion i nogi do połowy łydek... Poprzez przejrzystą materję różowo świeciła się jej skóra i znać było wszystkie prawidłowe linje i pagórki jej kształtnego ciała, które dotychczas, pomimo trzydziestu lat królowej, nie zatraciło swej giętkości, piękna i świeżości. Jej włosy, pomalowane na niebieski kolor, rozpuszczone były na ramiona i plecy, a końce ich ubrane w niezliczone kulki aromatyczne. Twarz miała mocno wyróżowioną i wyblanszowaną, a lekko podkreślone tuszem oczy, wydawały się wielkiemi i pałały w ciemności, niby wielkie ślepia bestji z kociego rodu.Złoty, święty ereus opadał od szyi na dół, przedzielając półobnażone piersi.
Od czasu, gdy Salomon ochłódł ku królowej Astis, znużony jej nieokiełznaną namiętnością ta z całym żarem południowej zmysłowości i z całą wściekłością kobiecej zazdrości oddała się potajemnym orgjom wypaczonego popędu, jakie wchodziły w wyższy kult rzezańczego służenia Izydzie. Pokazywała się wszędzie w otoczeniu kapłanów kastratów i nawet teraz, kiedy jeden z nich miarowo obwiewał jej głowę wachlarzem z piór pawich — inni siedzieli na posadzce, wpijając się w królowę bezmyślnie — błagalnemi oczyma. Nozdrza ich rozszerzały się i drżały od wiejącego na nich aromatu jej ciała, a drżącemi palcami starali się nieznacznie dotknąć do skraju jej lekko chwiejącej się szaty. Ich niezmierna, nigdy niezaspakajana pożądliwość egzaltowała ich wyobraźnię do ostatnich granic. Ich pomysłowość w rozkoszach Cybelii i Aszery przekraczała wszelkie możliwości ludzkie. I dzięki temu czcili oni królowę tę więcej niż Izydę i kochając ją, nienawidzili, jako nieskończone źródło ogniste rozkosznych i okrutnych mąk.
Ciemne, złe, strasznie i czarowne wersje krążyły o królowej Astis w Jerozolimie. Rodzice pięknych chłopców i dziewcząt chowały swe dzieci przed jej spojrzeniem; imienia jej obawiano się wymawiać na łożu małżeńskiem, niby znaku uroku i oplugawienia. Ale niepokojąca, odurzająca ciekawość pociągała ku niej dusze i oddawała we władze jej ciała. Ci, którzy doznali chociażby raz tylko jej okrutnych, krwawych pieszczot, już nie mogli zapomnieć jej nigdy i stawali się na wieki jej nieszczęsnymi, wzgardzonymi niewolnikami. Zdolni, iżby ją tylko posiąść, do wszelkiej zbrodni, do wszelkiego grzechu i poniżenia, stawali się podobnymi do tych nieszczęsnych, którzy spróbowawszy raz tylko gorzkiego, makowego napoju z krainy Othyr, wywołującego słodkie marzenia, już nigdy nie porzucą go i tylko ten napój uznają, dopóki szał i wyczerpanie nie przerwą pasma ich życia.
Powoli kołysała się w rozpalonem powietrzu zasłona. W milczącem zachwyceniu widzieli kapłani swą okropną rozkazodawczynię. Ale ona jakgdyby zapomniała o ich obecności. Usunąwszy lekko zasłonę, patrzyła bezustannie nawprost przed siebie, na tę stronę ołtarza, gdzie niegdyś z poza ciemnych załamań starożytnych złotem bramowanych zasłon ukazywało się prześliczne, jasne oblicze króla Izraelskiego. Jego tylko kochała swem ognistem i grzesznem sercem wzgardzona królowa, okrutna i namiętna Astis. Jego przelotnego spojrzenia, łagodnego słowa, dotknięcia jego rąk szukała wszędy i nie znajdywała. Na uroczystych pochodach, na objadach pałacowych i w dni sądu okazywał Salomon ku niej szacunek, niby ku królowej i córce króla, ale dusza jego była martwa dla niej. I nieraz dumna królowa rozkazywała w uroczne godziny przenosić się koło Domu Libańskiego, aby chociaż z daleka, nieznacznie, poprzez ciężkie tkaniny lektyki, ujrzeć wśród nadwornego tłumu dumne, niezapomniane, piękne oblicze Salomona. I dawno już jej ognista miłość ku królowi tak mocno zrosła się z żrącą nienawiścią, że sama Astis nie umiała ich odłączyć.
Dawniej i Salomon odwiedzał świątynię Izydy w dni wielkich świąt i składał ofiary bogini, a nawet przybrał tytuł jej głównego kapłana, drugiego po faraonie egipskim. Ale straszne obrządki „krwawej ofiary zapłodnienia“, odwróciły jego umysł i serce od Matki bogów.
— Wykastrowany gwałtem lub przez nieświadomość, albo w chorobie, albo trafem — nie jest poniżony przed Bogiem — rzekł król. — Ale biada temu, kto sam się kaleczy.
I oto już cały rok łoże jego w świątyni pozostawało pustem. I daremnie ogniste oczy królowej chciwie patrzyły teraz na nieruchome zasłony.
Tymczasem wino, sikera i odurzające dymy już okazały widoczny wpływ na zebranych w świątyni. Częściej było słychać krzyk i śmiech i szczęk padających na kamienną posadzkę naczyń srebrnych. Zbliżała się wielka tajemnicza chwila krwawej ofiary. Ekstaza ogarnęła zebranych.
Błędnem spojrzeniem obrzuciła królowa świątynię i wiernych. Wiele tu było czcigodnych i znakomitych ludzi ze świty Salomona i z jego dowódców: Ben-Hever właściciel krainy Argovii, Achimaas, ożeniony z córką Salomona Basemath i dowcipny Ben-Daker i Zobuth, noszący na wzór zwyczajów wschodnich wysoki tytuł „przyjaciela królewskiego“ i brat Salomona z pierwszego małżeństwa Dawida — Daluja, słaby, półmartwy człowiek, przedwcześnie zidyociały od rozpusty i pijaństwa. Wszyscy oni byli — ci szczerze wierzący, inni z wyrachowania, inni wskutek naśladownictwa, a inni wskutek zmysłowości — czcicielami Izydy.
I oto oczy królowej zatrzymały się długo i badawczo, z natężoną myślą, na pięknej młodzieńczej twarzy Eljawa, jednego z naczelników straży królewskiej.
Królowa wiedziała, dlaczego płonie takim jasnym rumieńcem twarz jego, dlaczego z taką namiętną tęsknotą wpatrzone są płonące jego oczy tu, na zasłonę, która ledwie rusza się od dotknięcia przepięknych białych rąk królowej. Razu pewnego, prawie żartem, powodując się chwilowym kaprysem, wpłynęła na Eljawa tak, iż spędził wraz z nią całą długą noc rozkoszy. Nad ranem puściła go, ale od tego czasu wiele dni z rzędu widziała ona wszędy — w pałacu, w świątyni, na ulicach — dwoje zakochanych w niej, pokornych, tęskniących oczu, które prześladowały ją wszędy...
Ciemne brwi królowej zsunęły się i jej zielone, długie oczy zaraz poczerniały od strasznej myśli. Ledwie dającym się zauważyć ruchem ręki kazała rzezańcowi opuścić w dół zasłonę i rzekła cicho:
— Wyjdźcie wszyscy. Chuszaju, pójdziesz i wezwiesz ku mnie Eljawa, naczelnika straży królewskiej. Niech przyjdzie tu sam.
Dziesięciu kapłanów w białych szatach, upstrzonych czerwonemi plamkami, wyszło ku środkowi ołtarza. W ślad za nimi wyszło jeszcze dwóch kapłanów, ubranych w szaty niewieście. Mieli oni dziś wyobrażać Nephtis i Izydę, opłakujących Ozyrysa. Następnie z głębi ołtarza wyszedł ktoś w białym chitonie, a choć był bez żadnej ozdoby — oczy wszystkich mężczyzn i kobiet przywarły doń z żądzą, niby przykute.
Był to ten sam pustelnik, który bohatersko spędził dziesięć lat w pokusach samotnych na górach Libanu i miał obecnie przynieść wielką, dobrowolną krwawą ofiarę Izydzie. Twarz jego, wycieńczona głodem, spalona i zesmagana wichrem, była surową i bladą oczy ponuro spuszczone na dół; coś nieludzko-okrutnego wionęło odeń w tłum.
Wreszcie ukazał się także główny kapłan świątyni, stuletni starzec w tyarze na głowie, ze skórą tygrysią na ramionach, z płóciennym fartuchem, upstrzonym ogonami szakali.
Zwrócony ku rozmodlonym, wyrzekł głosem starym, drżącym i urywanym:
— Suton — di — gotpu! (król składa ofiarę).
A obróciwszy się następnie ku ofiarnikowi, wziął z rąk pomocnika białego gołębia z czerwonemi łapkami, urżnął ptaszynie łebek, wyjął jej serce i krwią tego serca pokropił ofiarnik i nóż święty.
Po niejakim milczeniu, przemówił:
— Opłaczmy Ozyrysa, boga Atumu, wielkiego Ur-NophenOnuphry, boga On!
Dwóch trzebieńców w strojach niewieścich — lzys i Nephtis — w tejże chwili rozpoczęło płacz cienkimi, harmonijnymi głosami:
„Powróć do swego domu — o, piękny młodzianie. Sam widok twój sprawia rozkosz!
„Izyda cię zaklina, Izyda, która poczętą była w jednem wraz z tobą wnętrzu, żona twoja i siostra!
„Ukaż nam znowu twarz twoją, o bóstwo jasne! Oto Nephtis, twa siostra. Zalewa się ona łzami i rwie w żalu swe włosy...
„W tęsknocie śmiertelnej szukamy twego ciała pięknego! Ozyrysie, wróć do domu twego!“
Dwóch innych kapłanów przyłączyło się do tamtych swymi głosami. To Hor i Anubis opłakiwali Ozyrysa i każdego razu, gdy kończyli werset, chór umieszczony na stopniach schodów, powtarzał go tonem smutnym i uroczystym.
Następnie przy podobnym śpiewie starsi kapłani wynieśli ze świątyni posąg bogini, naówczas już nie pokryty zasłoną. Ale czarny płaszcz, upstrzony złotemi gwiazdami, owijał boginię od stóp do głów, pozostawiając widocznemi jedynie jej srebrne nogi, okręcone żmiją i nad głową dysk srebrny, wstawiony między rogi krowie. I zwolna, przy dźwiękach piszczałek i kadzielnic, z płaczem żałosnym, ruszyła procesja bogini Izydy ze schodów ołtarza w dół, ku świątyni, wzdłuż jej murów między kolumnami.
Tak zbierała bogini rozrzucone członki swego małżonka, aby mu przywrócić życie przy współudziale Totesa i Anubisa:
„Chwała miastu Abydos, które przechowało twoją głowę piękną, o Ozyrysie!
„Chwała ci miasto Memphis, w któremeśmy znaleźli prawą rękę wielkiego boga, rękę wojny i obrony.
„I tobie, o miasto Sais, któreś kryło lewą rękę boga jasnego, dłoń sprawiedliwości...
„I ty bądź błogosławione miasto Teby, gdzie spoczywało serce Uu — Nophera — Onuphry“!
W ten sposób obeszła bogini całą świątynię, wracając z powrotem ku ołtarzowi i coraz głośniejszy, coraz bardziej namiętny stawał się śpiew chóralny. Święte wzruszenie ogarnęło kapłanów i modlących się. Wszystkie części ciała Ozysysa odnalazła Izys, oprócz jednego świętego Fallusa, zapładniającego wnętrza matczyne, tworzącego wiecznie nowe życie. Teraz oto zbliżał się wielki akt w mysterjum Ozyrysa i Izydy.
— Tyżeś to, Eljawie? — spytała królowa młodzieńca, który cicho wszedł przez drzwi.
Ten zaś bez szmeru osunął się w zmroku loży do jej nóg i przycisnął do ust skraj jej szaty. I poczuła wtedy królowa, że płacze on z zachwytu, wstydu i pożądania. Położywszy mu rękę na kędzierzawą szorstką głowę, odezwała się królowa!
— Powiedz mi, Eljawie, wszystko, co wiesz o królu i tej dziewczynie z winnicy.
— O, jakże ty go kochasz, królowo! — zawołał z głośnym jękiem Eljaw.
— Mów... — rozkazała Astis.
— Cóż ci mogę powiedzieć królowo! Serce moje rozdziera zazdrość...
— Mów!
— Nikogo jeszcze nie kochał król tak, jak ją jedną. Nie rozstaje się z nią ani na chwilę. Oczy jego pałają szczęściem. Rozdaje dokoła siebie dary i miłosierdzie. On, awimelech i mędrzec, leży niby niewolnik u jej nóg i niby pies nie spuszcza z niej swoich oczu.
— Mów!
— O, jakże mię ty dręczysz, królowo! A ona... ona stała się cała miłością, czułością i pieszczotą! Stała się cichą i wstydliwą i o niczem nie wie, niczego nie widzi, prócz swej miłości Nie wzbudza w nikim ani zawiści, ani zazdrości, ani nienawiści.
— Mów! — jęknęła jak oszalała królowa i wpijając się swymi, giętkiemi palcami w czarne kędziory Eljawa, przycisnęła jego głowę do swego ciała, drapiąc mu twarz srebrnem obramowaniem swego przejrzystego chitonu.
A w czasie tego, na ołtarzu dokoła posągu Izydy, owiniętej czarną opończą krążyli kapłani, w świętem odurzeniu, z krzykiem podobnym do wycia pod dźwięki piszczałek i cytr.
Niektórzy z nich smagali się wielorzemiennymi batami ze skóry nosorożca, inni zadawali sobie krótkim i nożami w piersi i w plecy długie, krwawe rany, jeszcze inni palcami rozdzierali sobie usta, nadrywali uszy lub paznokciami drapali twarz. W środku tej szalonej procesyi u samych stóp bogini obracał się na jednem miejscu, z niemożliwą szybkością, pustelnik z gór Libanu w białośnieżnych, powiewnych szatach. Jeden ze starszych kapłanów stał bez ruchu. W ręce trzymał święty nóż ofiarny z oksydianu etjopskiego, gotów oddać go w tym strasznym ostatnim momencie.
— Fallusl Fallus, Fallus! — wołali obłąkani w ekstazie kapłani. — Gdzie twój Fallus, o boże jasny! Przyjdź i zapłodnij boginię! Pierś jej zżyma się od żądzy! Wnętrze jej niby pustynia w czasie letnich miesięcy!
I oto straszny, szalony, przejmujący krzyk na moment zagłuszył cały chór. Kapłani szybko rozstąpili się i wszyscy obecni w świątyni ujrzeli pustelnika libańskiego, zupełnie obnażonego i przerażającego swem kościstem, pożółkłem ciałem. Najstarszy kapłan podał mu nóż. Nieznośna cisza zapanowała w świątyni. Ten zaś, nachyliwszy się prędko, uczynił jakiś ruch, wyprostował się i z rykiem bólu i ekstazy rzucił naraz do stóp posągu krwawy bezkształny kawał mięsa.
Chwiał się. W tedy najstarszy kapłan podtrzymał go delikatnie, objąwszy ręką za plecy, podprowadził do posągu Izydy, i ostrożnie nakrył czarną opończą, pozostawiając tak na chwil kilka, aby tam w sekrecie, niewidzialny dla innych, mógł złożyć na ustach zapłodnionej bogini swój pocałunek.
Zaraz potem ułożono pustelnika na mary i zniesiono z ołtarza. Najstarszy kapłan wyszedł z świątyni. Uderzył on drewnianym młotkiem w wielką miedzianą tarczę, zwiastując całemu światu, iż spełniła się wielka tajemnica zapłodnienia bogini. I wysoki, tkliwny dźwięk miedzi popłynął nad Jerozolimą...
Królowa Astis, wciąż jeszcze drżąca na ciele, odchyliła w tył głowę Eljawa. Oczy jej pałały czerwonym ogniem. Rzekła powoli, słowo po słowie:
— Eljawie! Chcesz, a uczynię cię królem Judei i Izraela? Czy chcesz być władcą nad całą Syryą i Mezopotamją, nad Fenicyą i Babilonem?
— O nie, królowo, ja tylko ciebie pragnę...
— Tak, będziesz moim panem. Wszystkie me noce do ciebie będą należeć. Każde me słowo, każde spojrzenie, każdy mój oddech — twoim będzie! Ty znasz przejście. Pójdziesz zatem dziś do pałacu i uśmiercisz ich! Uśmiercisz obojga! Tak, obojga uśmiercisz!
Eljaw chciał coś powiedzieć. Ale królowa przyciągnęła go ku sobie i przywarła do jego ust rozpalonemi ustami. Trwało to boleśnie długo. Poczem, oderwawszy nagle młodziana od siebie, rzuciła krótko i rozkazująco:
— Idź!
— Idę — posłusznie rzekł Eljaw.
A była to siódma noc miłości wielkiego Salomona.
Dziwnie ciche i głęboko czułe były tej nocy pieszczoty króla i Sulamity. Zda się jakiś tęskny smutek, jakieś przeczucie dalekie rzucały cień lekki na ich słowa, uściski i pieszczoty.
Patrząc przez okno na niebo, gdzie noc już zwyciężała dogorywający wieczór, Sulamit zatrzymała swe oczy na jaskrawej, błękitnej gwieździe, co drżała nęcąco i czule.
— O, luby mój, jak zwie się ta gwiazda? — spytała.
— Jest to gwiazda Sophdit — odparł król. — Święta gwiazda. Powiadają asyryjscy mężowie, że dusze wszystkich ludzi żyją na niej po wyjściu z ciała.
— I ty w to wierzysz, królu?
Salomon nie odrzekł nic. Prawa jego ręka była pod głową Sulamity, lewą zaś obejmował ją i Sulamit czuła jego oddech wonny na sobie, we włosach i na czole.
— A może zobaczymy się tam z sobą, o królu, po śmierci? — pytała lękliwie Sulamit.
Król znów milczał.
— Odpowiedz mi na to, o luby — prosiła, przymilając się Sulamit.
Wtedy król rzekł:
— Życie człowieka jest krótkie, ale czas nie ma granic i materya jest nieśmiertelną. Człowiek umiera i rozkładem swego ciała użyźnia ziemię, ta zaś stwarza kłos, kłos wydaje ziarno, a człowiek zbiera plon i karmi nim swe ciało. Przemija wiek i niezliczone chmary wieków, a wszystko w święcie wraca tą samą drogą: wracają ludzie, wracają zwierzęta, kamienie i rośliny. W wielorakim powrocie czasu i materyi wrócimy także i my z tobą, oblubienico moja! Jest to tak pewne, jak to, że gdybyśmy napełnili z tobą spełna wielki wór iłem morskim i wrzucili weń jeden tylko drogocenny szafir, to wyciągając powielokroć ił z worka, prędzej czy później wyjęlibyśmy kosztowność. Spotkamy się z tobą, Sulamito, a chociaż nie poznamy jedno drugiego, jednakże z tęsknotą i zachwytem będą dążyły serca nasze ku sobie, ponieważ już zetknęły się z sobą, choć nawet nie pamiętają tego.
— Nie królu, nie! Ja pamiętam. Kiedyś ty stał pod oknem mego domu i wołał mię: „Wyjdź, piękna moja, bo włosy moje pełne rosy nocnej“, poznałam cię, przypomniałam sobie, i radość i lęk owładnęły mym sercem. Powiedz mi królu, powiedz Salomonie: oto jeślibym jutro umarła, czy wspomniałbyś ty o swej dziewczynie z winnicy, o swej Sulamit?
I cisnąc ją do swych piersi, wzruszony wyszeptał król:
— Nie mów tak nigdy... Nie mów o Sulamito! Tyś jest wybrana przez Boga, tyś prawdziwa jedyna pani mej duszy... Śmierć się nie tknie ciebie...
Ostry głos trąb rozegrał się nagle nad Jerozolimą. Długo drżał ten głos tęskny w powietrzu, a gdy umilkł, długo jeszcze płynęły w powietrzu jego falujące echa.
— To w świątyni Izydy skończyło się misteryum — rzekł król.
— Boję się czegoś, luby mój... — szepcze Sulamit. — Mrok czarny wdziera się do mej duszy... Ja nie chcę śmierci... Nie miałam jeszcze czasu nasycić się twymi pieszczoty..... Obejmijże mię..... Przyciśnij ku sobie jeszcze mocniej.. Połóż mię luby jak pieczęci znamię na twoje serce i na twoje ramię...
— Nie bój się śmierci Sulamito... Jak śmierć jest silna miłość... Jako śmierć...
Odegnaj myśli złowrogie!... Chcesz, opowiem ci o wojnach Dawida, o ucztach Faraona Sussakina? Chcesz opowiem ci jedną bajkę, z krainy Othyr? Chcesz opowiem ci o cudach Bakramanditu?
— Tak, królu mój. Wszakże sam wiesz, że gdy cię słucham, serce moje wzbiera radością! Ale chcę cię o coś prosić...
— O Sulamit! Wszystko czego zapragniesz! Proś mię o życie moje, a oddam ci je z zachwytem. I będę tylko żałował, że zbyt niewielką ceną opłaciłem twą miłość.
Wtedy Sulamit roześmiała się w mroku ze szczęścia, a objąwszy rękami szyję króla, poczęła mu szeptać do ucha:
— Błagam cię, skoro nadejdzie świt, pójdziemy razem tam gdzie winnica... Tam gdzie cyprysy i cedry, gdzie koło ogrodzenia z kamieni, wziąłeś w swe ręce mą duszę Błagam cię o to najmilszy... Tam cię pochłoną pieszczoty moje...
W upojeniu całował król usta swej miłej.
Ale Sulamit nagle podniosła się na swem łożu i poczęła nadsłuchiwać.
— Co ci jest, dziecię moje? Co cię przelękło? — spytał Salomon.
— Słuchaj, słuchaj mój miły... Idą tu... Tak, słyszę kroki...
Zamilkła i było tak cicho, że słyszeli bicie swych serc.
Lekki szelest dał się słyszeć za drzwiami i nagle drzwi rozwarły się prędko i bezszelestnie.
— Kto tam? — zawołał król.
Ale Sulamit wyskoczyła już z łoża i jednym skokiem rzuciła się prosto ku ciemnej postaci człowieka z błyszczącym mieczem w dłoni. I natychmiast przebita nawskróś krótkiem pchnięciem, ze słabym, pełnym zdumienia okrzykiem, padła na wznak.
Salomon rozbił dłonią ekran zasłaniający blask lampki nocnej. Ujrzał Eljawa, który stał u drzwi nieco schylony nad ciałem młodej dziewczyny, chwiejąc się jak pijany. Młody żołnierz pod spojrzeniem Salomona podniósł głowę i spotkawszy się z oczami gniewnymi, strasznymi oczyma króla, pobladł i jęknął. Nieludzki strach wykrzywił mu rysy. I nagle, schyliwszy się i ukrywszy głowę w fałdach płaszcza, nieśmiało niby osaczony szakal, począł wypełzać z komnaty. Ale król zatrzymał go, rzekłszy tylko trzy słowa:
— Kto ci kazał?
Drżąc cały i szczękając zębami, ze zbielałemi z przerażenia oczyma, wykrztusił głucho młody żołnierz:
— Królowa Astis...
— Wyjdź! — rozkazał Salomon. — Powiedz straży kolejnej, aby cię strzegła...
Wkrótce po niezliczonych komnatach pałacu poczęli biegać ludzie z pochodniami.
Oświetlono wszystkie komnaty. Nadbiegli lekarze, zebrali się przywódcy wojska i przyjaciele króla.
Najstarszy lekarz rzekł:
— Królu! Nie pomoże już teraz ani wiedza ani Bóg. Gdy wyciągniemy miecz, przeszywający jej serce, umrze natychmiast.
W czasie tego Sulamit ocknęła się i rzekła z błogim uśmiechem:
— Chcę pić...
A kiedy napiła się, to z czułym uśmiechem zatrzymała swój wzrok na królu i już nie zdejmowała go zeń: ten zaś stał na kolanach przed jej łożem, cały obnażony jak i ona, nie wiedząc, że kolana jego pławią się w jej krwi i że ręce ma zbroczone krwią purpurową....
I patrząc na swego umiłowanego i uśmiechając się łagodnie, mówiła z trudem cudna Sulamit:
— Dzięki ci, królu mój, za wszystko... za miłość twoją... za twoje piękno i mądrość, do której pozwoliłeś mi przylgnąć ustami, niby do słodkiej krynicy. Pozwól mi ucałować twoje ręce, nie odejmuj ich od ust moich, dopóki nie wyzionę ostatniego tchnienia.
Nie było i nie będzie nigdy niewiasty szczęśliwszej odem nie. Dzięki ci, królu mój oblubieńcze mój... piękno moje. Wspomniej czasem o swojej niewolnicy, o swej spalonej słońcem Sulamicie...
I odparł jej król głosem powolnym, głębokim:
— Dopóki ludzie kochać się będą wzajem, dopóki piękno duszy i ciała będzie najpiękniejszą i najsłodszą marą ludzką, dotąd — klnę ci się Sulamito — imię twoje po wszystkie wieki wymawiane będzie ze czcią i zachwytem.
Nad ranem Sulamit zmarła.
Wtedy król podniósł się i kazał sobie podać wody do mycia i włożył na się najwspanialszy chiton purpurowy, wyszywany złotemi sznurami i włożył na swoją głowę koronę z czerwono krwawych rubinów. Potem zawezwał do siebie Waneyasza i rzekł ze spokojem:
— Waneyo! Pójdziesz i uśmiercisz Eljawa. Ale starzec zakrył twarz dłońmi i padł na twarz przed królem.
— Królu! Eljaw jest moim wnukiem.
— Czyś mię nie słyszał, Waneyo!
— Królu, daruj mi, nie groź mi twym gniewem, każ to zrobić komu innemu. Eljaw wyszedłszy z pałacu, wbiegł do świątyni i uchwycił się za brzegi ofiarnika. Jestem stary, śmierć moja blisko, i nie odważę się wziąć na swą duszę podwójnej zbrodni.
Ale król zaprzeczył.
— A wszelako, kiedym ci polecił uśmiercić mego brata Andonjasza, gdy ten również chwycił się za święte brzegi ofiarnika, czyliżeś mię nie usłuchał, Waneyo?
— Daruj mi! Oszczędź mi tego, królu!
— Podnieś swoją głowę! — rozkazał król.
A kiedy Waneya, podniósł głowę i ujrzał oczy królewskie, to podniósł się prędko z posadzki i kornie skierował ku wyjściu.
Następnie, zwróciwszy się ku Achissarowi, naczelnikowi i dozorcy pałacu, rozkazał.
— Nie chcę królowej skazywać na śmierć, niech żyje jak chce i umiera gdzie chce. Ale nie ujrzy ona więcej mej twarzy. Dziś jeszcze, Achissarze, wyprawisz karawany i będziesz towarzyszył jej aż do portu w Jaffie, a ztamtąd do Egiptu do Faraona Sussakima. A teraz nich wszyscy wyjdą.
A pozostawszy sam jeden twarzą w twarz do ciała Sulamity, patrzył długo na jej przepiękne rysy. Twarz jej była bladą i tak piękną, jak nigdy nie była za życia. Purpurowe usta, uśmiechały się zagadkowo i błogo, a zęby lśniły się z poza warg.
Długo patrzył król na swą zmarłą oblubienicę, poczem cicho dotknął się palcami jej czoła, które już zaczęło tracić ciepłotę życia i powolnemi kroki wyszedł z kumnaty.
Za wrotami oczekiwał nań arcykapłan Azaryasz, syn Sadokijasza. Zbliżywszy się do króla, rzekł:
— Co mamy czynić z ciałem tej kobiety? Dziś Sabbath.
I przypomniał sobie król, jak wiele lat temu zmarł jego ojciec. Ojciec leżał na piachu i już poczynał się rozkładać. Psy znęcone z oddali odorem włóczyły się dokoła niego z oczami świecącemi się od głodu i żarłoczności. I podobnie jak dziś, zapytał go arcykapłan, ojciec Azaryasza, starzec nad grobem:
— Oto leży ojciec twój, psy mogą rozszarpać jego ciało. Co mamy czynić? Czy uczcić pamięć króla i znieważyć Sabbath, czyli zachować Sabbath, a zostawić trupa twego ojca psom na pożarcie?
Wtedy odparł Salomon:
— Zostawić. Lepszy jest żywy pies, niźli lew zmarły. A kiedy teraz po tych słowach arcykapłana przypomniał to sobie, serce jego ścisnęło się od żalu i jęku.
I nie odparłszy nic arcykapłanowi poszedł dalej do sali sądowej.
Jako zawsze nad ranem tak i dziś dwóch jego nadwornych pisarzy: Elichofen i Achajasz leżało na podnóżu po obu stronach tronu, trzymając w pogotowiu zwoje papyrusu, trzcinę i atramenty. Przy wejściu króla, podnieśli się i skłonili aż do ziemi.
Król zaś siadł na swym tronie z kości słoniowej ze złotemi ozdobami, oparł się łokciem o grzbiet złotego lwa i podparłszy. głowę dłonią, rozkazał: Piszcie:
— Połóż mię luby, jako twoje znamię na sercu swoim i na swoje ramię. Jak śmierć jest silna miłość; a żarliwa tęsknota człeku snadnie piekłem bywa. Wieczna pochodnia, co nigdy nie gaśnie, takie miłości są płomienie właśnie.
A zamyśliwszy się tak długo, tak strasznie długo, że aż pisarze wstrzymali oddech, rzekł:
— Zostawcie mnie samego.
I cały dzień, aż do pierwszych cieni wieczornych, przebywał król sam na sam ze swemi myślami, i nikt nie poważył się wejść wtedy do olbrzymiej sali sądowej…