Między ustami a brzegiem puharu/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Między ustami a brzegiem puharu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Nareszcie ostatni ukłon przed damą bardzo chudą i bardzo elegancką. Wentzel zrazu zobaczył tylko koniec tej elegancji, t. j. jedwabne pantofelki na bardzo małej nóżce i chciał iść dalej, gdy dama ozwała się piękną francuszczyzną.
— O, pana hrabiego miałam przyjemność widzieć przelotnie w Biarritz.
Podniósł oczy.
Dama miała na sobie fioletowy atłas i śliczne djamenty. Sama była śniadą brunetką, o ostrych rysach, szczupła, fertyczna, lat około czterdziestu, ale jeszcze przystojna, żywa, o biegających czarnych oczkach i zadartym impertynencko nosie.
— Hrabina Mielżyńska — zamajaczyło w pamięci Wentzla, jak „Mene, Tekel“ Baltazara.
Ukłonił się po raz drugi.
— Istotnie, byłem w Biarritz latem — rzekł, usuwając się z drogi tańczącym, za krzesło damy.
Stefan Żdżarski, rad, że się zbył obowiązku, rzucił Niemca na pastwę hrabiny i pobiegł do panienek.
— A któż była ta śliczna pani, blondynka? — badała dalej interlokutorka Wentzla, wachlując się z wdziękiem.
— To była moja kuzynka — odparł bezczelnie.
Nosek pani Mielżyńskiej poruszył się wątpliwie.
Tiens, tiens! — zaśmiała się złośliwie. — To panu hrabiemu oddają pod opiekę takie kuzynki?
— Czemużby nie? — odparł, czując, że nie potrzebuje się tutaj bawić w katońską cnotę i nie mogąc się oprzeć pokusie pożartowania z szykowną damą. — Czy pani uważała, żem źle wypełniał obowiązki opiekuna?
C’est selon! — zaśmiała się.
— Pani jest bardzo wymagająca. Kuzynka moja była z opieki zupełnie zadowolona.
— Nie wątpię. A jej mąż?
— Czy koniecznie ma mieć męża?
— Niekoniecznie... ale go ma, niestety. Wiem to z kurlisty. Ej, ej, piękny hrabio! Ze mną wykręty na nic...
Pogroziła mu wachlarzem.
— Uznaję się pobitym i obiecuję na przyszłość być szczerym — odparł, kłaniając się.
— Pan nie tańczy?
— Rozmawiam.
— I radbym się uwolnić od rozmowy...
— Nie, chyba do walca z panią.
— I owszem. Lubię walcować, a pan?
— To zależy od tancerki.
— Czy to ma być komplement, czy impertynencja?
— To zależy od tancerki.
Rozmawiali, tańcząc. On był mistrzem w walcu, ona lekka, zwinna i zalotna.
Hrabia Mielżyński umarł przed kilku laty. Wdowa była lepem dla młodzieży, pierwowzorem mody, szyku i elegancji, zmorą poważnych matek, żon i narzeczonych.
W tej chwili ruch się zrobił u wejścia. Młodzież męska i kilka panienek rzuciło się do przedpokoju, kilka tylko par wirowało w sali.
Drzwi się otwarły. Pan Żdżarski wprowadził uroczyście panią Teklę na honorowe miejsce, za nimi Stefan wiódł pannę Jadwigę, jak królową, otoczoną gronem młodych ludzi i rówieśnic.
Oczy Wentzla spoczęły na niej i ona zatrzymała wzrok przez chwilę na tańczących.
Strój balowy podnosił jeszcze jej krasę, a opale, owe sławne opale, migały jak gwiazdy, łamały światło w tysiąc barw. Jak zjawisko czarodziejskie przemknęła się obok niego i usiadła blisko babki.
Zebrał się tłum wokoło niej. Widocznie dobijano się o tańce, bo zapisywała coś szybko w swym karneciku u wachlarza.
Croy-Dülmen stracił ochotę do zaczepek hrabiny. Odprowadził ją na miejsce.
— Pysznie walcujesz, hrabio — rzekła zdyszana. — O, jak gorąco! Proszę się wystarać dla mnie o kroplę limonjady.
Panna Jadwiga wstała do tańca ze Stefanem Żdżarskim.
Jan przemknął się koło hrabiego, skacząc między sukniami.
— Uh, jaki upał! Chodźmy na cygaro, hrabio.
— Niech pana nie znam. Ja lecę po limonjadę dla hrabiny. Tchu mi nie da złapać. Gdzie Głębocki?
— A gdzieś pewnie w okolicy Jadzi. Marzy o dominie, bo nigdy nie tańczy. Widział pan Cesię?
— Nie doszedłem jeszcze w prezentacji do panienek.
— Oto i lokaj. Zanieś lodów hrabinie, ot tam, pod kandelabrem. Chodźmy odetchnąć.
Ledwie zapalili papierosy w gabinecie męskim, wpadł służący.
— Pani z Marjampola prosi panicza.
— Którego? — badał Jan.
— Ja nie wiem: panicza — powiedziała.
Rzucili papierosy i poszli obydwaj, żeglując w stronę strasznej kanapy. Po drodze hrabina Mielżyńska rzuciła im przez ramię z widocznem niezadowoleniem:
— Ach, te papierosy!
— Panie nas mają za drewno! — mruknął Jan.
— Jeśli się ośmielicie grać w karty po kątach, to was nie puszczę na próg w Marjampolu — oznajmiła stanowczo, ale, szczęściem dla ich próżności, dość cicho.
— Zaco? Wujaszek, sędzia i dziekan grają obok, nikt im tego za złe nie bierze — bronił się Jan.
— Ale wam ja nie pozwalam, i basta! Będziesz mi tu dowcipkował! Proszę tańczyć i wstydu mi nie robić! Niech hrabia raczy zapomnieć, że jest Niemcem, i nie afiszuje się z hrabiną... przytem nie zadymiajcie domu.
— Z kimże mi wolno się bawić? — pytał Wentzel. — Nikogo tu nie znam.
— Ach, biedny! Hrabinę odszukałeś prędko; tam ci się podoba, bo nie trzeba hamować języka i na wszystko sobie można pozwalać. Otóż mnie się to nie podoba i nie lubię słuchać komentarzy.
— Hrabinę znam niby. Bardzo miła osoba.
— Nie ciekawam jej cnót. Rekomenduję ci Cesię Żdżarską.
— Ta zajęta... — wtrącił Jan — tańczy ze mną.
— Józię Okęcką i Stasię Staniszewską.
— Dobrze, dobrze! — potakiwał, schylając się po coś na ziemię i chowając do bocznej kieszeni.
Jan skubał go za rękaw.
— Ja hrabiego przedstawię. Chodźmy już — nalegał.
Muzyka zaczynała kadryla, pary się szykowały, wśród nich snuł się Głębocki, jak stara czapla, szukając czegoś po ziemi.
— Coś zgubił, Adasiu?
— To panna Jadwiga, bransoletkę.
— Niech szuka — mruknął hrabia — ja ją mam.
Poszli dalej, śmiejąc się. Głębocki spostrzegł wesołość, rzucił na Niemca niechętne spojrzenie.
Piękna Jadzia powitała Wentzla niedbałem spojrzeniem, czekała narzeczonego do kadryla. Jan pobiegł po swą tancerkę.
— Czy dostanę od pani taniec?
— Zapóźno, wszystkie już tańczę.
Malédiction! Cóż ja zrobię?
— Będziesz pan tańczył z hrabiną.
— Babka zabroniła.
— To smutne, ale można poradzić. Panien jest więcej, niż kawalerów.
— Marzyłem o walcu z panią tyle tygodni! — westchnął.
— Trzeba było podzielić się ze mną owem marzeniem, byłoby spełnione. Pan Głębocki nie może znaleźć mojej bransolety — dodała po chwili, oglądając się.
— Naturalnie, że jej może szukać do jutra. Oddawna jest u mnie. Chcę znaleźnego dostać taniec od pani.
— O, bardzo proszę oddać mi ją zaraz.
Spełnił rozkaz natychmiast.
— A potem?... — spytał prosząco.
— A potem idź pan i przeproś pana Głębockiego za niegrzeczność wyrządzoną.
— Co to, to nie! — rzucił się rozgniewany.
— Ano, to mnie samej wypadnie to zrobić. Nie mogę kazać czekać na siebie całemu towarzystwu.
— Ja zastąpię pani narzeczonego.
Głębocki położył koniec dyspucie. Znalazł go i przyprowadził prowadzący tańce. Kadryl się zaczął.
Wentzel pozostał na koszu, gryząc wąsy.
Rzeczywiście wiodło mu się niefortunnie.
On, który nie rozumiał, co to jest żądać, a nie otrzymać, był pobity przez jakąś tam szlachcianeczkę; on, którego damy berlińskiego high life’u wydzierały sobie na balach, wodzirej tańców, bohater kotyljonów, ideał tancerza, bohater salonów i klubów, podpierał drzwi w Poznaniu, był widzem, jak ostatni gimnazista, nie wiedział, co robić ze sobą, czuł się śmiesznym.
Chwilę po ostatniej porażce stał na miejscu, patrząc ponuro na przesuwające się pary; pycha jego była upokorzona haniebnie, był wściekły. Chciał wyjechać bez pożegnania, prosto do Berlina, ale był zanadto dobrze wychowanym, a zresztą czuł, że dziewczyna ta, jej wspomnienie, obraz przygnałby go z powrotem z za morza.
— Uhm, żebym cię dostał! — zamruczał zacięcie, śledząc jej zgrabne ruchy w tańcu.
Nagle strzeliła mu bujna myśl. Zawrócił się i poszedł prosto do przeciwległego gabinetu, gdzie się zabawiali gracze.
U jednego stolika starszyzna siedziała nad tarokiem, przy drugim ciągnięto pulkę preferansa, kilku zapasowych czy leniwych kawalerów gapiło się na karty, między nimi Henryk Wolicki, zapalony szuler i myśliwy, z którym się Wentzel poznał na polowaniu w Olszance. Przywitali się serdecznie. Polak zapoznał go z resztą gapiącej się młodzieży. Po chwili rozmowy usunęli się cichaczem do pokoju Stefana Żdżarskiego i, nie dbając o bal i damy, zaczęli ciągnąć djabełka.
Wentzel trzymał bank, rzuciwszy od niechcenia garść złota na stół. Gra robiła się coraz zajadlejsza. Niemiec tracił bajeczne sumy, spokojnie, z uśmiechem, gryząc w zębach cygaro. Niewiadomo skąd na hasło kart zbiegało się coraz więcej graczy. Pokoik zapełnił się frakami, dymem, brzękiem monety, śmiechem — służba kręciła się z winem.
Parę razy wpadł ktoś z sali, wzywając do dam, lecz nietylko nikogo nie ściągnął, ale i sam zostawał, pociągnięty magicznym widokiem złota.
W sali tymczasem kadryl się skończył, tańce szły ospałej, robiło się coraz puściej. Pewnikiem jest, że najlepsi tancerze są ci, którzy nie mają w towarzystwie osobistego interesu, lecz bawią się dla samej zabawy, nie przebierają w tancerkach, nie zasiadają do gawędki z ukochaną lub narzeczoną.
Otóż ci, na hasło djabełka, poginęli jak kamfora. Zostało kilka par, zajętych sobą, zatokowanych, zakochanych. Ci woleli siedzieć gdzie w ustronnym kąciku, przekomarzać się, sprzeczać, śmiać się lub gruchać.
Najcięższy to był kaliber tańczących.
Jaś droczył się z Cesią Żdżarską — grali w zielone i dowodzili sobie nawzajem przegranej; u krzesła hrabiny Mielżyńskiej snuło się ze trzech aspirantów; koło Stasi Janiszewskiej siedział narzeczony; a na dobitkę balowej biedy, dowodzący tańcami Stefan, zapomniał o bożym świecie, zapatrzony w błękitne oczy panny Okęckiej.
Oprócz nich został jeszcze Głębocki, zgarbiony, kwaśny, wpatrujący się uparcie w malutki pantofelek Jadzi, która rozmawiała z panią domu o kuligu i nawet nań nie zważała, i z tuzin starszych dam na kanapie.
Muzyka grała, grała, wreszcie ucichła, bo nikt nie tańczył.
Na tę nagłą przerwę obejrzeli się wszyscy; pani Tekla pierwsza, jako czujny pasterz, poszukała swej trzódki.
Jadzia, wierna Jadzia, była blisko, Jaś trochę na ustroniu, ale też obecny; zato Niemca ani śladu, ani znaku.
Złe przeczucie ogarnęło staruszkę.
— Co to, nikt nie tańczy? — zapytała pani Żdżarskiej.
Gospodyni poszukała oczami syna.
— Stefanie, co to muzyce? — zapytała.
Młody człowiek porwał się jak oparzony.
— Aaaa... panowie! Do mazura!
Ale panów nie było wcale.
— Grać! — krzyknął muzyce, a sam zniknął za drzwiami do gabinetu.
Pani Tekla podreptała do Jasia.
— Czemu nie tańczysz? Gdzie Wacław?
— Co za Wacław? Zglinic? Albo ja wiem? Wyszedł.
— Ależ bredzisz! Pytam o naszego Niemca.
— To mu Wacław na imię? A prawda! Oho, łaskawa pani, ten nie tańczy, ale gra.
— Co takiego?
— Djabełka! — zaśmiał się Jan. — Służę pani do mazura, panno Celino. Stefan już prowadzi trochę szulerów.
Muzyka zabrzmiała, taniec się rozpoczął dość nieporządnie. Wentzla nie było.
Pani Tekla, jak karząca sprawiedliwość, ruszyła prosto do gabinetu.
Stanęła w progu i oniemiała ze zgrozy. Wprost niej siedział Wentzel, otoczony gronem młodzieży, i śmiał się, rzucając na stół znowu garść talarów.
— Panowie, tysiąc marek w banku! Gotowe!
Mówił po niemiecku, bezczelny, i w polskim domu demoralizował młodych ludzi, grał wbrew jej zakazowi, bezcenik!
— Wentzel! — krzyknęła, hamując się ile mocy.
— Za chwilę służę! — odparł najspokojniej, nie przestając rzucać kart, obrzydliwy zuchwalec.
Z nagłą determinacją podeszła do stolika. Młodzież usunęła się z uszanowaniem. Rozrzuciła karty, zgarnęła wszystkie pieniądze.
— To będzie wasz datek na nowo-budujący się kościół w Brodnicy. Dziękuję wam w imieniu biedaków, którzy po groszu zbierają od dziesięciu lat. Dziękuję, dziękuję! No, ale dość tego! Proszę do salonu, bawić się razem. Panienki czekają.
Młodzi ludzie popatrzyli po sobie, potem na nią, i milczeli. Staruszka zebrała monety i papiery w swą batystową chusteczkę i wyprostowała się żywo.
— Wentzel, chodź ze mną! A, wy moje dzieci, może się gniewacie? Co? No, no, nie żałujcie talarów i posłuchajcie starej, co was zna od kołyski. To nikczemna zabawa i nikczemny zarobek, ot, niegodny Polaka. Idźcie tańczyć. Marsz! — żartobliwie popędziła ich do drzwi.
Po chwili namysłu roześmiali się wszyscy, potem spoważnieli, pocałowali ją w rękę i wyszli.
Wentzel został sam — na burę.
Babka, pozbywszy się świadków, spojrzała na niego od stóp do głowy. Oh, jak jej stare oczy umiały piorunować!
— To tak, to tak! Wstydzić się muszę za ciebie! Robisz, co możesz, by się zgubić w opinji. Ślicznie, szuler! Myślisz, żem cię poto polubiła, żebyś ty polską młodzież uczył djabełka, wnosił w nasze domy zarazę waszą niemiecką. Głupia byłam. Tyle lat marzyłam, żeby zobaczyć tylko raz, tylko chwilę, dziecko mojej biednej Jadwini! Zobaczyłam! Dosyć! Trzeba było być Polką, a nie babką. A jam zapomniała, że to Niemiec, taki był do matki podobny i pomyślałam, że mi będzie dziecko, pociecha, podpora starości, że serce matka mu dała. Nie, nie, nie! Z sowy nie będzie sokola, z Niemca nie będzie Polaka. Nie przygłaskasz go, nie oswoisz, nie włożysz w duszę ani delikatności, ani szlachetności, ani iskry ideału. Pocom ja ciebie sprowadziła i chciała pokochać jak syna!
Wentzel spodziewał się wszystkiego prędzej, jak takiej oracji. Na gderanie miał sto argumentów, — na skargę tak serdeczną, choć przesadną, ale szczerą, nie znalazł odpowiedzi. Machinalnie przesunął ręką po czole i milczał. Miał siebie za ofiarę dzisiaj, a był winnym.
Pani Tekla spojrzała na niego z żalem i wyrzutem.
— Prosiłam cię, żebyś nie grał — rzekła tylko i zawróciła z powrotem do salonu.
Coś go tknęło — zastąpił jej drogę.
— Babciu! — zawołał z niebywałem przejęciem, — Jak dziecko odpowiem. Proszę mi darować ten raz ostatni. Zrobiłem głupstwo, byłem bardzo rozdrażniony. Przepraszam z całego serca. Możeście i źle zrobili, sprowadzając mnie do siebie, bo teraz już jabym w Berlinie nie wyżył. Tęskno mi do Marjampola.
Obejrzała się na niego nieufnie.
— Pleciesz androny! — rzuciła gniewnie niby, ale łagodnie.
— Nie, babciu! Pokochałem was wszystkich, ale mi tu nikt nie sprzyja, dokuczacie mi na każdym kroku, nie znajduję nic, oprócz lekceważenia i pogardy. Może to i zasłużone, ale jam był całe życie pieszczony, chwalony, ubóstwiany prawie. Przeskok trudny i ciężki do zniesienia. Mam najlepsze chęci, ale brak mi zachęty i wiary od was. Inny, babciu, cofnąłby się niezawodnie i uciekł; ja stoję i znoszę, tylko czasem złość mnie ogarnia, jak dziś, gdym nawet nie mógł uprosić tańca od żadnej z panienek. Poszedłem grać. Co miałem robić! Dawniej na balach byłem pierwszy, dziś jestem ostatni. I tak zawsze teraz.
— To ci bardzo zdrowo! — zamruczała — Pozbędziesz się trochę pewności siebie i pychy.
Zaśmiał się ironicznie.
— Trochę! Nic już z tego nie zostało. Straciłem grunt pod nogami.
— No, no, to fraszki! Odzyskasz go prędko. Chodź już, chodź! Ja się postaram o taniec dla ciebie. Daj mi ramię. Fe, co tu dymu! Trzeba być szubrawcem z profesji, żeby wytrzymać w takiej norze. Wstydu nie macie!
Już gderała — był to znak równowagi umysłowej i przebaczenia. Milcząc, ucałował jej rękę — usta staruszki dotknęły jego czoła. Było mu dziwnie dobrze na duszy. Doprowadził ją do kanapy.
Tańczono polkę. Przejrzała pary.
— Gdzież to Jadwinia? Że też koniecznie kogoś z was musi brakować! Idź-no, poproś ją do mnie.
W gabinecie damskim Jadzia z kilku panienkami pisała jakieś karteczki. Zajrzał przez portjerę i usłyszał parę słów rozmowy.
— Imiona panów gotowe?
— Już kończę pisać panie.
— W każdym razie trzeba trochę dopomóc losowi, żeby pary były dobrane. Komu, naprzykład, dać twego pięknego hrabiego, Jadziu?
— Hrabinie Mielżyńskiej — odparła spokojnie, — ot, robię znaczek na rogu. Uważasz, Tesiu?
— Dobrze. Naznacz-że kogo dla siebie.
— Pana Adama, naturalnie! — zaśmiała się któraś z panienek.
Tu Wentzel, czując, że popełnia niedyskrecję, zastukał we drzwi.
— Pani Ostrowska prosi pannę Jadwigę. Excusez, mesdemoiselles!
Jadzia wyszła; usunął się przed nią z ukłonem i wyszukał Jasia w jadalni.
Obydwaj wsunęli się we framugę okna i coś szeptali chwilę tajemniczo. Chrząstkowski śmiał się uszczęśliwiony.
— Doskonale! Schöneich-by lepiej nie wymyślił. Idę zaraz. Będzie gotowe; bądź, hrabio, spokojny.
We drzwiach salonu ukazała się panna Jadwiga.
— Jasiu, czy niema tu hrabiego?
— Służę pani.
— Babka kazała mi przetańczyć z panem walca, ale jestem tak zmęczona, że gdyby pan odmówił..
— Pani daruje, ale nigdy nie odmawiam, chyba mi pani wzamian obieca towarzystwo swoje do kuligu.
— Wedle umowy los w tem rozstrzyga, nie mogę nic obiecywać.
Tückisches Weib! — zamruczał Jaś, a głośno dodał: — Tańcz, hrabio, nie daruj! To jej przytrze rogi. Przebiera w kawalerach jak w ulęgałkach. O, pani Ostrowska ma rozum!
Panienka była widocznie rozdrażniona — wróciła do salonu z miną obrażonej bogini.
Hrabia spojrzał na nią i westchnął. Już nie złość, ale rozpacz go ogarniała! Co on jej zawinił, że go tak widocznie niecierpiała?
— Służę pani! — rzekł posępnie.
Podała mu końce palców, drugą ręką ledwie dotknęła jego ramienia i zmieszali się z resztą tańczących.
Po chwili starsze damy i panowie zaczęli szeptać między sobą, lornetować, trząść głowami.
— Co za para! Co za para! Jaka uroda! Blask, od nich bije! A jak tańczą! Pani Teklo, dobrodziejko, winszujemy wnuka! Pyszny chłopiec! Pozawraca głowy wszystkim pannom!
Stary marszałek, cioteczny pani Tekli, zażył tabaczki, uśmiechając się filuternie, i pochylił się konfidencjonalnie do jej ucha.
— Siostruniu, co? A żeby ich zeswatać! Słowo daję, warci siebie! Lanszaft istny! Ja lubię takie dobrane pary. Co, hę? Dobra myśl!
— Czy brat zwarjował! Zapomniałeś o Jadwini! Ale ja nie! Niemiec nie dla Jadzi!
— No, ale i Głębocki... ten... tego... Poślubiła orlica nietoperza! Co? Hę?
A tych dwoje tymczasem nie wiedzieli, że są przedmiotem zachwytu i dysputy. To tylko czuli, że im tańczyć było bardzo dobrze ze sobą, tak równo, tak zgodnie, tak lekko.
Chwilę milczeli. Ona przez ramię tancerza spoglądała obojętnie na wirujące pary, on zapatrzył się w nią i zaciskał zęby. Nigdy jeszcze dotąd nie dotknął jej ręki; teraz obejmował ją ramieniem, czuł jej oddech chwilami na skroni, zapach perfum, miał tuż obok swych ust jej dumne, a tak pożądane usteczka. Zaciskał zęby, bo gdyby je otworzył, toby mu się wyrwało niezawodnie z serca, z duszy, z oczu, z gardła: kocham, kocham, kocham!
Stał się zaś o tyle pokornym, że wątpił, czy tem wyznaniem zrobi przyjemność hardej Polce.
Ona ozwała się pierwsza:
— Czy nie byłoby dosyć, panie hrabio? Tańczymy prawie sami, pod ogniem lornetek starszych. Muszą nas srodze krytykować.
— Do krytyki przywykłem w Poznaniu. Jeszcze jeden tour, pani. Takiej tancerki nie miałem dotąd nigdy. Będzie to mój ostatni walc... chyba z panią, albo z nikim. Czy pani bardzo zmęczona?
Mówił nieporządnie, urywanie, pożerając ją wzrokiem.
— Hrabina walcuje lepiej ode mnie. To ogólne zdanie.
— Może być, ale ja w tem mam szczególne zdanie, i ot tak, tańczyłbym do śmierci. Żebym był pani narzeczonym, zabroniłbym pani tańców.
— Bo?... — spytała, marszcząc brwi.
— Bo miałbym za wielu rywali i zginąłbym z zazdrości.
— Rywale w tańcu nie są straszni. Dosyć, hrabio. Za godzinę ruszamy kuligiem, trzeba wypocząć. Jestem okropnie zmęczona. To będzie także mój ostatni walc... dzisiaj.
Odprowadził ją do krzesła. Pani Tekla znalazła się zaraz obok nich, z perorą.
— Ależ, Jadziu, chcesz zemdleć z przetańczenia? Produkują tu nam swą grację godzinę, radzi, że ich podziwiają! Fe, tak się zgrzać!
Jan zdaleka kiwał na hrabiego — cofnęli się znowu do jadalni, gdzie młodzież piła, paliła i rozprawiała o kuligu. Pod dwór zjeżdżały się tuziny sań i saneczek, zapalano kagańce, biegała służba, dzwoniły brzękadła.
Chrząstkowski z hrabią cofnęli się znowu we framugę.
— Opatrzność pana natchnęła podsłuchać spisku — mówił Jan, cały przejęty. — O, dziewczęta! Pięknieby nas urządziły. Ja miałem dostać za towarzyszkę Józię Okęcką, a Cesia miała jechać z Wolickim. Słyszana rzecz! Herezja! No, no, urządziłem im sztukę! Umizgnąłem się do pokojówki, przyniosła karteczki i zmieniłem wszystkie znaki. Zobaczy pan komedję.
— Czy na mnie pan przynajmniej był łaskaw?
— Ot, najmniej, bom się strasznie śpieszył i nie znam pana gustu. Dałem panu Jadzię.
Tu hrabia zapomniał o panowaniu nad sobą i bez ceremonii uściskał młodego człowieka z całych sił.
— A panu, co się stało? — wołał Jan, oddając jednak uścisk za uścisk.
— Stało się, żem zakochany jak warjat w pańskiej siostrze! — wybuchnął wreszcie Niemiec.
— Jezusie, Marjo! To istotnie warjacja! Co wy w niej widzicie takiego? A Głębocki?
— Zabiję go! — rzekł stanowczo Wentzel.
— A jak ona pana nie zechce?
— To siebie zabiję!
— Dwa trupy! Awantura! A pani Tekla?
— Co mi pani Tekla!
— Uhm... — wtrącił Jan — to sęk nielada! No, no, moja siostra, Helena trojańska, daję słowo!
— Może i pan mnie nie zechce? — spytał Wentzel pokornie.
— Ja, i owszem. Widzi pan, ja też Niemców nie znoszę. Ale znam Jadzię i wiem, że kiedy ona pana przyjmie, to będzie pan tak czuł, jak my, tak wierzył, jak my, i to kochał, co my. Więc o co się mam kłopotać... co ona zechce, to zrobi.
— Byleby zechciała! — westchnął hrabia — I żeby mi kto pomógł...
— Ja panu dopomogę radą. Nie czekaj pan i nie asystuj, jak innym panienkom, co to w pół drogi same wyjdą i ośmielą. Jadzia kroku nie zrobi; choćby kochała szalenie, to nie okaże niczem. Z nią trzeba walczyć otwarcie. Oświadcz jej się dziś, na kuligu...
— A jak odrzuci?
— Zrobi to niezawodnie, ale to nic.
— Dziękuję! Harbuza jeszcze nie kosztowałem nigdy.
— A no, to go pan spróbujesz. Mnie Cesia częstuje nim od trzech lat, a jednak będzie moją: ot, przysiągłem to sobie i nie wstydzę się. Takie już nasze panienki: lubią się namyślać, ale jak się raz namyślą, to dobrze i stale. Radzę panu, jak bratu. Przetnij gordyjski węzeł, bo innego sposobu niema.
— A potem?...
— Przyszłość w ręku Boga i Jadzi. Nie troszcz się pan o to. Jeżeli ten głaz zdolny do miłości, w co wątpię, to będzie się czuła obowiązana do wyznania i odpowie panu faktami; jeżeli nie — zapomnij pan, bo nie dostaniesz nic, choćbyś był jeszcze piękniejszy i jeszcze bogatszy. Dla niej to żadna racja.
Rozmowę przerwały wołania w salonie.
— Losują! — skoczył Jan, zapominając o wszystkiem.
Tesia Żdżarska, mała siostrzyczka Cesi, stała nad dwoma stosami zwiniętych kartek i wywoływała imiona, wśród śmiechu i żartów.
— Pan Adam Głębocki, pani hrabina Mielżyńska! — posłyszał Wentzel.
Panienki coś szepnęły między sobą, zdziwione, nie pojmując, co się stało Tesi. Jan przysiadł na fotelu i dusił się ze śmiechu z miny Głębockiego i zalotnej hrabiny. Wentzel patrzał na Jadzię.
Ruszyła ramionami na szepty koleżanek, ale była zmarszczona. Czuła figiel w powietrzu.
Nagle drgnęła i zbladła jak alabaster.
Jej imię padło, a obok drugie, nienawistne, brzmiące jak dysonans.
Wolałaby każdego, byle nie jego towarzystwo. Zagryzła usta, odgadując spisek. Poszukała oczami Jana, ale zamiast niego, spotkała wysoką, górującą nad innemi postać Prusaka. Wbrew jednak oczekiwaniu, nie wyglądał triumfujący, ale zamyślony, roztargniony, prawie smutny; zdawał się nie słyszeć swego nazwiska, nie widzieć nikogo.
Tu Cesia przerwała obserwację Jadzi, skubiąc ją za rękaw:
— Czy ty rozumiesz, co się stało? Wszystkie nasze układy w niwecz. Ty z hrabią, hrabina z panem Głębockim... galimatjas.
— Ale ty pewnie z Jasiem!
— Ależ tak!
— No, to jego się spytaj, co się stało.
— Kiedy go niema nigdzie.
— Pewnie gdzieś drwi w kącie. Trzeba było przejrzeć jeszcze raz karteczki.
— Niegodziwiec jeden! Odpłacę mu się, odpłacę!
Jadzia uśmiechnęła się z tego ferworu. Ta para ciągle sobie płatała figle i odpłacała z procentem kłótni. Ale czem ona się odpłaci za żart, który ją kosztował więcej, niż się kto mógł domyśleć?
— Jedźmy, jedźmy! — wołano wkoło, śpiesząc się, jakby się paliło.
Starszyzna pakowała się do krytych sań — dla młodzieży stało kilkanaście jednokonek, panowie otulali damy, służba trzymała rwące się konie; hałas, krzyk, bieganina, tysiące rozkazów, śmiechu, konceptów, nawoływań. Wentzel oprzytomniał o tyle, że wsadził panią Teklę do budy z filuternym marszałkiem.
— Jest dla ciebie „Farys“ marjampolski — rzekła mu na pożegnanie.
— Dziękuję, babciu.
— O! „Farys“ pobije nasze konie — ozwał się Stefan Żdżarski, — chyba mu sprosta „Orlika“ pana Adama.
— Postaramy się, że nie — uśmiechnął się Wentzel, oglądając się za panną Jadwigą, która ubierała się z innemi panienkami.
Narzucił na siebie palto i w lakierkach pobiegł szukać „Farysa“.
Sanki były minjaturowych rozmiarów, koń — węgier czystej krwi. Zebrał Wentzel lejce, odprawił furmana i wpadł jak wicher przed ganek.
Jadzia wyszła, eskortowana przez tuzin panów. Polecieli.
Noc była księżycowa, mroźna, cicha. „Farys“ rwał się naprzód; pomimo to wszyscy ich wyprzedzali, śmiejąc się i trzaskając z batów. Kulig się wydłużył jak wielki wąż — na przodzie „Orlika“, w końcu „Farys.“
— Czy jedziemy za konduktem? — ozwała się Jadzia. — Pan hrabia zły automedon. Proszę puścić wolno cugle.
— Powozić umiem, ale podoba mi się tak jechać. Los nie dał dziś pani przodować z „Orliką“, ale być na szarym końcu z nienawistnym Prusakiem.
— Był to niesmaczny figiel pański i Jana, za który istotnie dość miernie jestem obowiązana.
— Dlaczego? Com pani zawinił, że mnie pani tak okropnie nienawidzi?
— Mówiłam panu już kilka razy, że to jest pańskie przywidzenie. Nie wyróżniam nikogo, ani w łasce, ani w niełasce.
— W takim razie, dlaczegóż pani nie rada z figla?
Po raz pierwszy nie znalazła odpowiedzi. Milczeli chwilę.
— Czy pan nie myśli pośpieszyć?
— Nie, pani, bo mam coś do powiedzenia.
— Możeby to odłożyć na stosowniejszą chwilę?
— Nie, pani. Zbyt długo i tak zwlekałem. Lękam się okropnie pani, bo wiem, że mnie spotka znowu sromotna klęska.
— Można jej uniknąć milczeniem. Nie jestem zaczepnego charakteru.
— Niestety! Muszę sam iść do ataku. Panno Jadwigo, oszalałem za panią, kocham, jak student, pierwszą miłością, gotówem zginąć dla pani... Czy pani bardzo się za to gniewa?
— Gniew mój niewieleby tu pomógł. Dziwię się tylko panu: primo, że się tak łatwo zmieniasz, secundo, że możesz mówić mnie o miłości; nie dałam do tego żadnej zachęty...
— Ale pani wierzy, że kocham?
— Wierzę, że pan oszalał; to ściślejsze określenie.
— Jak pani chce; czy ja wiem, co się ze mną dzieje od kilku miesięcy! Obłęd, czy czary! To tylko wiem, że jeśli się pani nade mną nie ulituje, to sobie kulą rozsadzę serce, niech nie boli!
Było tyle prawdy w jego tonie, że Jadzia spojrzała nań przelotnie i przestała dysputować chłodno; zamyśliła się i zaczęła bardzo poważnie, ale łagodnie:
— A jakiejże odpowiedzi mógł się pan spodziewać od Polki, narzeczonej innego? Postaw się pan w roli pana Głębockiego. Jakbyś pan mnie uważał, żebym, słowem związana, litowała się nad kimś, co dla mnie szaleje? Takich szaleńców znalazłaby się spora ilość, a jabym musiała się nad każdym litować.
— Nie żyliby oni na świecie, albo ja!
— A jednak pan Głębocki nie zabija i nawet nie pilnuje mnie, bo wierzy mi i szanuje. Czy pan chce, żebym straciła wiarę i szacunek uczciwego człowieka?
— Ja chcę, żeby mnie pani tylko wysłuchała. W ręce pani składam me serce i życie... Tak mi je ciężko samemu dźwigać i kryć to właśnie, czem się szczycę: pierwszą uczciwą i czystą miłość. Ja wiem, że mnie pani nie przyjmie, ale pomimo to powiadam, że pani kochać nie przestanę, ubóstwiać nie przestanę do śmierci.
Zrobiła gest niezadowolenia i chciała mówić ale on jej przerwał:
— Na miłość boską! Proszę nie odpowiadać i mieć trochę cierpliwości. Wiem, co posłyszę i chyba zwarjuję po tym wyroku. Wolę pani milczenie. Jeszcze chwilę... powiem wszystko i przysięgam, że już więcej nigdy się nie odezwię. Czy pozwala pani?
— Cóż robić! Słucham, chociaż nie powinnam, i nie odpowiem nic, jak pan tego żąda.
— Ja wiem — zaczął — żem się zgubił w oczach pani tą nieszczęsną pierwszą rozmową w Berlinie. Odtąd pani mi nie wierzy, ma za tchórza i nikczemnika, chociaż, honorem się klnę, i wtedy i teraz byłem szczery. Niemcem, zakamieniałym Prusakiem zrobiły mnie tradycje ojcowskie, otoczenie, szkoła, służba wojskowa, koleżeństwo. Wszak pani to sama rozumie. Od kolebki wpajano we mnie nienawiść do Polaków; nie znałem ni ojca, ni matki. Nazywano jego ofiarą, ją intrygantką, naród jej był podłym. Wierzyłem na ślepo. Moje pochodzenie kazano mi kryć przed obcymi, więc myślałem, że to rodzinna hańba, i nazwę Polaka uważałem za obelgę. Zapewne, winienem, żem, doszedłszy lat i rozumu, nie przekonał się o prawdziwości wpojonych idei, alem był od matczynej ojczyzny odcięty murem przesądów i antypatyj. Byłem szowinistą, jak moja babka, choć Prusom nie przyznawałem doskonałości. I wtedy, raptem, poznałem panią. Wyznaję, że się zajęły moje oczy i nerwy rzadką pięknością, nieznaną wśród kobiet niemieckich; potem przyjechałem tutaj. Zdało się mi zrazu, że to kraj z baśni i podania, stary, zapleśniały, cudem dobyty po wiekach na światło. Poznałem tu dopiero, co to wiara i religja. Żeby pani wiedziała, jakem się zdumiał raz pierwszy, gdy Jan wieczorem klęknął do pacierzy; poznałem uszanowanie dla starszych i dla kobiet, poznałem ludzi, co pracują i myślą. I uchyliłem przed wami czoła i pokochałem kraj matczyny, i tylko marzę, by zasłużyć na wasze braterstwo. Ciężko mi, oj, ciężko! Ludzie nie wierzą, babka nie ufa, i pani zaręczona!
Zatrzymał się, sądząc, że może coś odpowie; ale ona, wierna obietnicy, milczała uparcie, zapatrzona w srebrzący się od księżyca tor dróżny.
— Dawniej, wobec tak smutnej perspektywy, cofnąłbym się tam, gdzie mnie podziwiają, wielbią, kochają i ciągną. Traciłbym, jak dotąd, czas i pieniądze, lub ożeniłbym się z księżniczką krwi, na złość wam i własnemu sercu, i możebym wkońcu zapomniał polskiego epizodu w mem życiu. Ale teraz zapóźno. Już nie oczy i nerwy kochają panią, ale serce, dusza, cała moja istota. Dawniej pożądałem, teraz pragnę służyć i stać się godnym, nie pani serca, bo je kto inny już posiada, ale pani szacunku i choćby przyjaźni. Oto i wszystko. Odbyłem spowiedź, zna pani teraz mnie całego, odtąd będę tylko działał i milczał. Wierzę, że pani mej spowiedzi nie zapomni, zaufania nie sponiewiera i może kiedy daruje mi wszystkie winy i obrazy. To mi wystarcza. O jedno tylko proszę teraz: niech mi pani pozwoli uścisnąć swą rękę. Będzie to znak, że mi pani darowała.
Bez wahania podała mu rękę. Wziął ją i podniósł do ust z uszanowaniem.
— I nic mi pani nie powie? — spytał.
— Wszakże pan żądał milczenia — uśmiechnęła się. — Bał się pan wyroku.
— Prawda. Wiem, co mnie czeka.
— Kiedy pan wie, to proszę czekać — odparła. — Nie zapominam i nie zdradzam niczyjego zaufania, i panu dziękuję za pochlebny sąd...
Tymczasem koń, korzystając z roztargnienia woźnicy, wyrabiał różne sztuki: to się słupił, to galopował, to szarpał, czasami rżał i rzucał się, rozgniewany, że go wszyscy wyprzedzili. Żelazna siła Wentzla wstrzymywała go od rozbiegania, ale zato sanki latały tu i tam po szlaku, jak pijane. Nagle zatoczyły się w zabieg, stuknęły i przewróciły się w zaspę śniegu, nakrywając naszą parę w chwili, gdy Wentzel odpowiadał towarzyszce:
— Po nabyciu Strugi i ja jestem tutejszym obywatelem.
Koń zaczął rwać się i wierzgać, z pod sanek wyrwało się niemieckie przekleństwo i hrabia wygramolił się cały biały, trzymając jednak cugle.
Pomimo swych lakierków i pozoru tylko salonowca, nie stracił głowy. Za nim wyskoczyła panna Jadwiga, ośnieżona, ale nietknięta. Śmiała się.
— Bóg karze pychę. Obiecał pan przodować na kuligu, a tymczasem oto na szarym końcu smutny nas spotkał wypadek. Proszę, ja konia potrzymam, zanim pan ekwipaż doprowadzi do porządku.
— Przepraszam panią za swą nieuwagę. Dobrze, iż nas nikt nie widział. Powiedzianoby, że powozić nie umiem, a tu tylko winien koń źle ujeżdżony i nasza rozmowa. Kto myśli o drodze, gdy się jego los rozstrzyga! Otóż i gotowe znowu. Czy pani nie skaleczyła się, broń Boże?
— Kto ma Jana za brata, ten przywykł do wypadków. Nic mi nie jest, dziękuję panu.
Ruszyli znowu, ale już Wentzel puścił cugle i pilnował jazdy. Rozmawiali o rzeczach potocznych. Jan miał słuszność: harbuz nie był zbyt przykry z takich rąk, a oboje, zbywszy się tajemnicy, byli daleko swobodniejsi. Panna Jadwiga stała się rozmowniejszą, — mówili o pani Tekli, o scenie z kartami, o sentymencie Jasia. Uprosił sobie nawet Wentzel pierwszego kontredansa.
Gdy zajechali przed dom Wolickich, gdzie był cel kuligu, wszyscy już tańczyli. Na ich spotkanie wyszedł Wolicki z matką, Jaś i Głębocki.
— Chcieliśmy posyłać obławę za wami — śmiał się Jan po pierwszych wyjaśnieniach; — wszyscy byli zaniepokojeni: pani Tekla drży o wnuka, a ja i Adam o Jadzię. Ale, ale, wiecie, czem Adam zabawiał się z hrabiną w sankach? Grali w domino. Doprawdy, cztery partje. Ja im włożyłem do sani pudełeczko z kostkami. Wiem, czem kogo uszczęśliwić.
Wszyscy się śmiali, oprócz Głębockiego, który, skrzywiony, jakby go zęby bolały, pomagał rozbierać się narzeczonej. Ruszono do salonu. We drzwiach Wentzel, idący za Jasiem, poczuł, że go ktoś zatrzymuje za ramię; obejrzał się — był to Głębocki.
— Czego pan sobie życzy? — spytał trochę zdziwiony.
— Parę słów rozmowy.
— Służę.
Zatrzymali się w sieni, wśród stosów futer i czapek, i Głębocki zaczął bez żadnego wstępu:
— Chcę odkupić Strugę od pana. Daję pięć tysięcy marek odstępnego. Czy pan się zgadza?
Ton był tego rodzaju, że w Wentzlu zagrała krew obrazą — zmierzył rywala iskrzącym wzrokiem.
— Za kogo mnie pan ma? Za aferzystę i handlarza. Kupiłem majątek dla siebie i zachowam go. Pańskie marki tyle mi znaczą, co plewa.
— Na cóż pan kupił Strugę? Chciałbym wiedzieć. Tu nie pana miejsce w Poznaniu! — zamruczał ponuro Głębocki.
Croy-Dülmen skoczył jak oparzony.
— Kupiłem, bo mi się tak podobało, i basta! Moje miejsce jest tam, gdzie ja chcę; nie pytam nikogo o pozwolenie, a najmniej pana.
— A ja mam prawo spytać, bo mi się nie podobają pana umizgi do mojej narzeczonej. Jakiem prawem sfałszował pan dzisiaj znaki na kartkach do kuligu? Myśli pan, żem ślepy i idjota! Widzę i rozumiem wszystko. Podobało się panu bałamucić Polkę, nie zważając na to, że jest zaręczona... O, bardzo proszę, w takim razie, wracać, skąd pan przyszedł! U nas nie tolerują się podobne zabawy. Chciej to pan zapamiętać na przyszłość.
— Podziękuj pan swemu szczęściu, że nie lubię robić burd po obcych domach i że zbyt szanuję pańską narzeczoną, bo opoliczkowałbym pana jako nikczemnika i zabił nazajutrz za te brudy i podłości, które mi prawisz, a które nie tyle dotykają mnie, co pannę Jadwigę. Nie jestem jej narzeczonym, ale kocham może więcej, niż pan, a niezawodnie wyżej cenię i poważam. Nie śmiałbym jej nie wierzyć, pilnować i pozwalać sobie na przypuszczenia krzywdzące. Bądź pan pewnym, że ona bez pana pomocy potrafi utrzymać swój honor nieskalanym, i chyba pana dzika zazdrość wymyśli cień na nią. Chciej pan i to zapamiętać, że raz drugi nie ujdzie podobna rozmowa między nami na sucho.
— I owszem, pragnę tego. Nie lubię marnować słów i wolę kule! — rzucił zajadle Polak.
— A zatem, do widzenia! Rachunki nie skończone między nami, ledwie zaczęte. Tymczasem, tu nie miejsce i nie chwila stosowna.
— Spotkamy się jeszcze, panie hrabio! Radzę być ostrożnym ze mną.
— Na zbójców mam rewolwer zawsze, a dla przeciwnika pistolety i szpadę. Żegnam pana!
Wyszedł bez ukłonu. Głębocki został, patrząc na drzwi z wyrazem piekielnej zawiści. Twarz jego, posępna, była straszną w tej chwili. Potem opamiętał się, przetarł czoło dłonią, coś zamruczał i wrócił do salonu. Stawano do kadryla — nie chciał tańczyć, usiadł obok drzwi i nie spuścił oczu z jednej pary.
Opale migotały we włosach tancerki, a tancerz wyróżniał się wzrostem i pięknością.
Bawili się ochoczo, śmiejąc się z konceptów Jasia i Cesi, których mieli za vis-à-vis.
Głębocki siedział sam, jak szara plama w tym salonie, był opuszczony, znękany, rozdrażniony w najwyższym stopniu. Z natury nietowarzyski, mruk, zazdrośnik, nie miał nigdy przyjaciół, w rodzinie go nawet nie lubiano: więc zgorzkniał przed czasem, nie znał zabawy, żartu, swobody. Niezadowolony wiecznie z całego świata i z siebie, mizantrop, pesymista, żył, męcząc siebie i wszystkich wokoło. Smutne finansowe położenie zdemoralizowało go do reszty: a teraz ten hrabia!...
Oh, on kochał swą Jadzię szalenie, drżał o nią, wszystkie uczucia skupiał w niej, ale nie mógł zmienić swej zawistnej, gorzkiej natury. I kochanie w nim było ciągłem niedowierzaniem, zazdrością i udręczeniem. Człowiek ten nie umiał być szczęśliwym.
Wsunięty w swój kąt, zgrzytał zębami. Czuł, że piękny panicz niósł mu zgubę i złe myśli zemsty oblegały mu głowę, coraz czarniejsze, w miarę jak tamci byli swobodniejsi i weselsi.
Widział ich każdy ruch i spojrzenie; zdawało się mu, że drwią z niego — wzdrygał się.
Potem ujrzał, jak hrabia objął ramieniem panienkę i wir tańczących uniósł ich splecionych uściskiem. Wszystkie pary wirowały, ale on tę jedną tylko widział i obserwował. Mówili coś z sobą — pewnie o miłości; czasem ruch tańca rzucał w oczy Wentzla jej ciemne, jedwabne włosy, czasem pochylali się ku sobie.
Była to dla nieszczęśliwego okropna tortura.
Gdy kadryl się skończył, kilku młodych ludzi, idąc na papierosa, otarło się o niego; wśród nich hrabia i Chrząstkowski.
— Co ci, Adamie? — zagadnął Jan wesoło.
— Głowa mnie boli — odparł przez zęby.
— To migrena, mój drogi, skutek domina z hrabiną. Poproś ją jeszcze o jedną partyjkę. Klin klinem.
— Oddaję ją podobnym tobie błaznom! — burknął w pasji hipochondryk.
Jan obejrzał go uważnie i głową pokręcił.
— Mój Adasiu, przypomnij-no sobie, czy cię też kiedy nie pokąsał pies wściekły! Oddawna chciałem cię o to zapytać. Coś ty mi się wydajesz podejrzany.
Całe grono młodzieży wybuchnęło śmiechem i wyszło do jadalni, zanim Głębocki zebrał się na odpowiedź.
Istotnie, miał ochotę gryźć i szarpać każdego, nie wyłączając narzeczonej.
Dwie noce trwały tańce. Były to ostatki zapust; kto żył, słaniał się na nogach, ale skakał cudem bożka karnawału. Pierwsza pani Tekla dała hasło odwrotu, zabierając Jadzię i wzywając do opamiętania wnuka i wychowańca. Było to we wtorek rano.
Niestety, głos jej przebrzmiał bez skutku.
Stało się bowiem, że w poniedziałek Jaś pokłócił się z Cesią. Nie gadali do siebie inaczej jak przez ramię, i dowodzili sobie czynnie wielką obojętność. Cesia kokietowała widocznie Stacha Janiszewskiego, a Jan asystował gorliwie innym panienkom. Z kłótni tej skorzystał hrabia, bo go Jan przedstawił wszystkim młodym sąsiadkom i znajomym damom, z czego wynikło obustronne zajęcie i tańce na zabój. Każda chciała się pochwalić takim tancerzem.
Otóż pupilów swoich nie mogła wydostać pani Tekla z otchłani karnawału. Hrabia miał zamówione tańce na wieczór i gospodarze domu wypuścić go nie chcieli. Jan czuł gwałtowną chęć pogodzenia się z Cesią i rozmyślał, jak to ładnie będzie, gdy ona jego przeprosi. Swoją drogą wiedział z doświadczenia, że to nie ona, lecz on odgrywa zawsze akt skruchy.
W saniach tymczasem, między jedną drzemką a drugą, pani Tekla streszczała swe obserwacje.
— Ten twój przyszły wyglądał aż fe! Jakiś kwaśny, nudny, źle ubrany, niezgrabny. Nieprawdaż?
— Przy takim Apollu, jak babci Prusak, bledną inni.
— Jakto, mój Prusak? Bardzo proszę! Nie możesz stąpić bez ironji. A ja ci mówię... tylko sza... że z tego urwisa będą ludzie. Zobaczysz, niech-no go jeszcze pomustruję. Prusak, ha, prawda, ale kto wie... Łaska Boska...
Zamyśliła się, czy zdrzemnęła, bo głos przeszedł w niewyraźne mruczenie. Jadzia nuciła półgłosem jakieś balowe wspomnienie...
Znowu ocknęła się staruszka i westchnęła.
— Dzieci, mówią, to plaga! — zaczęła, głową kiwając — Ale żeby kto wiedział, jaka to ciężka starość bez własnych dziecisków! Niechby i broiły, żeby ich mieć teraz. Moja Jadwinia nie zrobiła mi nigdy przykrości i za to ją Bóg wziął. A teraz?
— Czyż my nie jak babci rodzone? — spytała serdecznie Jadzia, całując dłoń staruszki.
— Nie skarżę się na was, broń Boże! No, ale cóż z tego? I wam czas o sobie pomyśleć. Widziałaś Jana? Oczami pożera tę czarną Żdżarską. Zobaczysz, że dziś czy jutro dobiją targu. No, i przepadł mi Jaś. Już mu nie Marjampol będzie domem, ale Olszanka. I tak dobrze, tak być powinno; ja mu jak matka pobłogosławię. Ot i jedno wyleci. A ty, ot i tobie trzeba gniazdo zakładać. I ciebie nie stanie za jaki rok. Nie w moim guście ten hypochondryk, ale znam ciebie, głupstwa nie zrobisz i wiesz, co postanowisz. I ciebie pobłogosławię i oddam mężowi. Ot i koniec.
Znowu głos się zniżył i pochyliła starą głowę. Jadzia już nie nuciła. Dziwna to była rozmowa po balu.
— Prusak, tak, niestety! — zaczęła znowu pani Tekla — Ale to moja krew, moje jedyne dziecko. Jego jednego chciałabym sobie wziąć; on mój, zostałby w Marjampolu.
— Przecie, babciu, i on kawaler. Czeka na niego pewnie w Berlinie jaka księżniczka i on zechce założyć gniazdo.
— Nie wygląda na to. Tyle było ładnych panien; żadnej nie asystował.
— Tylko hrabinie Mielżyńskiej. Może zresztą swe serce już komu oddał.
— Hrabina? Et, każdego złapie. A zresztą, choćby i był gdzie związany, poproszę go, by zaczekał aż umrę. Co mi już żyć! Parę lat. Zobaczysz, że posłucha i zostanie. On mi jeszcze nigdy nic nie odmówił.
— I hrabia Ralf, jego ojciec, był posłuszny.
— Ten mi córki nie weźmie. I zresztą, on inny, lepszy, słodszy od tamtego zbója! Żebyś go widziała po tej awanturze z kartami! Wziął mnie za serce. „Miejcie ze mną trochę cierpliwości — prosił — ja chcę być waszym, ale mi tak trudno, nikt dłoni nie poda“. Wtedy to posłałam ciebie z nim do tańca.
Po bladej twarzy panny Jadwigi przebiegł rumieniec, poruszyła się i wyjrzała na zimowy szlak.
— To mi nie było wcale przyjemne — rzekła.
— Ciekawam, za co go tak znowu nie lubisz i co widzisz milszego w tym wymokłym Głębockim?
— Ja się łatwo wytłómaczę: pan Adam jest to mój rodak i znajomy. Jestem nieufna i ostrożna z natury. Ale dlaczego babcia woli hrabiego, niż mnie i Jasia, tego pewnie nie wytłómaczy.
— Ja wolę? Kto to mówił? Brednie! Śni ci się coś! — zaperzyła się staruszka, odzyskując równowagę umysłową, ale Jadzia śmiało ciągnęła dalej:
— Żeby ten Prusak jako warunek pozostania w Marjampolu postawił moją rękę, poświęciłaby mnie babcia niezawodnie. Rzuciłaby wychowankę na pastwę Szwaba, odwiedziłabym i ja zbójecki zamek nad Renem.
— Co to, to nie! Na taką propozycję wyrzuciłabym go za drzwi. Ale co to gadać! Czasy się zmieniają, a ty nie tamta słodka i cicha dzieweczka!
— Wiec niby ja jestem megera! Dziękuję!
— Po co przerywasz? Jesteś inna, i basta. Tobie ani radzić, ani odradzać nie trzeba, i nie znalazłby się dość zuchwały Niemiec, któryby ośmielił się uczynić podobną propozycję tobie.
Jadzia zamilkła. Był taki zuchwalec, ośmielił się, a ona go nie spiorunowała wzgardą i obrazą. Wysłuchała i dotąd słyszała jeszcze namiętny głos wroga, szepcący jej w obcej mowie o czci, i kochaniu, i wierności dozgonnej.
I był to grzech słuchać go, i grzech myśleć, i może grzech pragnąć, by dotrzymał.
Harda dziewczyna była tak pokorną teraz w poczuciu winy i tak pełną nadziei w coś, czego nie ważyła się jeszcze określić.
Wróciwszy do domu, zamknęła się u siebie. Czy spała — wątpliwe, bo raniutko we środę popielcową oznajmiła zdumionej pani Tekli, że jedzie do Braniszcza na nabożeństwo.
Staruszka odpoczywała jeszcze po balowej pańszczyźnie i aż podskoczyła ze zgrozy na tę wieść; czepek jej kołysał się w takt urywanych wyrazów:
— Na mszę! Sama! O świcie? Czyś oszalała? Czego? Fe, jakaś ty blada i mizerna! Oto jest skutek karnawałowych facecyj. Chłopców niema?
— Nie wiem. Sanna wyśmienita, wrócę na obiad — odparła śpiesznie panienka i zemknęła od dalszych uwag i komentarzy.
Nie była zdolna zachować dzisiaj swego chłodu i spokoju. Potrzebowała ciszy, samotności i medytacji, by się z sobą samą porozumieć.
Po raz pierwszy w życiu opadły ją jakieś wątpliwości, skrupuły, była okropnie z siebie niezadowolona.
Inna, w jej wieku, zwierzyłaby się koleżance, poradziłaby się babki, wynurzyłaby przed kimś swą zgryzotę. Jadzia powiernic nie miała, a wszelkie swe smutki i radości przywykła była znosić sama, nie wtajemniczając nikogo.
Miała wstręt do gadulstwa i spowiedzi światowej. Była niesłychanie nieufna, dzika i skryta. Zdawało się jej, że wyznać swe uczucia — to wystawić się na śmiech i pogardę; miała to za nie do darowania błąd i słabość.
Tajemnic swoich nie udzielała nikomu, ale też nie zdradzała nigdy cudzych zwierzeń; nawet ukochany brat, Jaś, nie mógł żadną miarą wydobyć z niej tak ważnej dla niego wieści: czy Cesia Żdżarska da mu nareszcie harbuza, czy rękę.
Jechała tedy Jadzia zasępiona, tocząc duszny kompromis, gdy wtem na zawrocie ujrzała tuż przed sobą spienione łby łysych kasztanów Jasia.
— Mijaj! — zawołała na furmana.
— Stój! — krzyknął Jaś, wyskakując z sanek.
Wyglądał promieniejący. I Wentzel wysiadł też. Zbliżyli się do niej obadwa.
— Nie zatrzymuj, bo się spóźnię! — rzekła, podając obu rękę na powitanie.
— Zaraz, zaraz! Tylko zgadnij, kto ja jestem?
— To ci patrzy z oczu. Narzeczony Cesi.
— Niech cię uściskam! Patrz! — pokazywał jej triumfalnie mały pierścioneczek panieński na palcu i zaśpiewał fałszywie, ale z ochotą:

Kochają się z strasznej mocy —
Będzie ślub po Wielkiejnocy! hu, ha!

— Co? Nie radaś? — spytał.
— Owszem, z całego serca. Stworzeni jesteście dla siebie. Nudzić się nie będziecie. Starczy wam humoru na całe życie. Co ci życzę i jak szczerze, wiesz najlepiej.
— No, to daj buzi, mój ty aniele opiekuńczy. Żeby nie ty, możebym się rozhultaił i roztrwonił swe serce na miłostki! Aleś ty strzegła i wstyd mi było odejść od twego ideału. Cesia mi mówiła, że gdybym nie miał takiej siostry, toby mi nigdy życia nie powierzyła. I ma rację.
— Żebyś nie był z gruntu szlachetny i delikatny, nie miałabym żadnego wpływu. Sameś się strzegł.
Ucałowali się serdecznie, potem spojrzeli na siebie i widocznie na jedną myśl posmutnieli.
— Niema Wacia! — szepnęła Jadzia, a Jan oczy spuścił i otarł wąsy czy łzę nieznacznie.
Po chwili, może przez wzgląd na obcego świadka, podnieśli głowy i Jadzia zwróciła się do hrabiego.
— Jan pana pewnie aż męczy swem szczęściem.
— Jako starszy drużba, jestem potroszę interesowany — odparł z uśmiechem.
— Ale — wmieszał się szczęśliwy narzeczony — Wentzel z Cesią tak się pokumali, że aż strach. On nas pogodził i zaręczył! Wypiliśmy we troje braterstwo i przechrzciliśmy go po naszemu na Wacława.
— No, no, i to wszystko przez te kilka godzin! — uśmiechnęła się panienka — Ile zmian. Będziecie mieli czem zabawić panią Teklę do mego powrotu.
— Dziękuję, ja idę spać! — wołał Jan przestraszony. — Ani się pokazuję, nim ty jej nie przygotujesz. Ślicznych-bym rzeczy się nasłuchał z pierwszego impetu!
— Hrabia mnie zastąpi. Ma szczególne łaski.
— Aha, hrabia! I on czem innem zajęty. On mi drużbą, a ja mu swatem. Mamy z sobą wiele jeszcze do mówienia. Strzeżcie się, Polki! Prusak porwie z was jedną. Niech-no się zdecydujemy na którą, przepadła! Ty nam pomożesz, Jadziuniu.
— Nie obiecuję. To są sprawy zbyt osobiste. Ale tymczasem proszę mnie puścić. Spóźnię się niezawodnie.
— Dowidzenia! Nie zapomnij za mnie się pomodlić.
— O! niezawodnie! — odparła.
Jan odstąpił, Wentzel podał jej rękę.
— A za mnie czy się pani pomodli? — spytał.
Po twarzy jej przeszedł nerwowy kurcz; spojrzała mu dziwnie w oczy.
— Pomodlę się! — mruknęła niewyraźnie.
Pochylił się szybko i, nim zdołała się cofnąć, pocałował ją w rękę.
— Niech pani się pomodli, bym się stał kiedy was godny — rzekł, usuwając się na bok, a jego błyszczące, magnetyczne oczy mówiły bez słów: „Kocham cię całą duszą!“
— Ruszaj, Maciej! — zawołała panienka, unikając tego okropnego wzroku pokusy.
Ba, kiedy Macieja nie było na koźle.
Szanowny swat wynalazł jakąś usterkę w zaprzęgu i zwerbował furmana na ziemię. Obadwa majstrowali coś przy chomontach.
Wentzel spojrzał w tamtą stronę i oznajmił spokojnie:
— Coś się popsuło.
Zbliżył się znowu, oparł o drzwiczki budy i, wpatrzony w nią, opowiadał swobodnie ostatnie chwile balu i zaręczyny Jasia.
Jadzia wsunęła się w głąb powozu i słuchała, milcząc. Wszyscy się na nią sprzysięgli, nawet brat, zatopiony nad uszczerbkiem uprzęży. Czuła, że ta reparacja była umyślną, a uszkodzenie fikcyjnem, — ale cierpiała, nie dając nic poznać po sobie.
— Panna Celina jest ślicznem, uroczem stworzeniem — mówił Wentzel, — i, jak wszystkie Polki, kryje niespodziankę w sobie. Z pozoru trzpiot i swawolnica, myślałby kto, bańka mydlana lub wesoły śpiewający ptaszek. No, i złapałem się na pozór jak fryc. W polce mówię jej żartem: „Jak można gniewać się na Jasia? Taki ładny, wesoły chłopak, trzeba go kochać.“ Oburzyła się okropnie: „Pan myśli, że go trzeba kochać tylko, że ładny i wesoły? Jego trzeba kochać, choćby był straszydło, bo on dobry, poczciwy, prawy i wierny! Pan mnie ma za lalkę!“ Zuch dziewczyna! I ją za to samo ubóstwiać trzeba. Żebym miał wolne serce, tobym zazdrościł Janowi takiej kochanki.
— Po polsku się mówi: ukochana! — zauważyła Jadzia.
— Ukochana! — powtórzył zcicha, jakby się uczył tego wyrazu — ukochana!
Dziewczyna zmarszczyła brwi, wyjrzała.
— Czy nie będzie dosyć tej reparacji?! — zawołała niecierpliwie.
Jan raczył zdecydować, że już gotowe. Maciej wgramolił się na kozioł, naznaczył krzyż biczem i ruszył. Młodzi ludzie zostali na drodze.
— Trafisz, siostrzyczko, na „benedicamus“ — zaśmiał się figlarz, — ale to opóźnienie będzie i Bogu miłe, i ludziom przyjemne. Do widzenia!
Rozjechali się. Po chwili zamajaczało w dali miasteczko, stanęli przed kościołem.
Pierwszą osobą, którą spostrzegła Jadzia, był Głębocki. Zżymnęła się. Sądzone snać było, by nie miała chwili dla siebie samej.
— Wiedziałem, że pani będzie — rzekł posępny narzeczony, a na jego żółtą twarz wystąpił błysk radości.
Weszli do kościoła. Oprócz ludu, nikogo prawie nie było. Msza, wedle przepowiedni Jasia, miała się ku końcowi.
Narzeczeni uklękli obok siebie i wyszli prawie ostatni.
— Pan nie będzie dziś w Marjampolu? — spytała panienka.
— Ja? Czego? Patrzeć, jak Niemiec umizga się do pani? To nad moje siły. Mogę popełnić zbrodnię! — zamruczał zawistnie i dziko.
Ona zbladła z obrazy czy trwogi, spojrzała mu w oczy przejmująco.
— Pan mi nie wierzy! Czy mam się tłumaczyć? Nie dałam do tego najmniejszego powodu.
— Nikomu nie wierzę, tylko pani; ale kocham szalenie i jestem zazdrosny o swój skarb. Pani mnie zna!
— Niestety! Pan się zamęcza walką z urojeniami. To nieszczęsna manja!
— Nie zmienię swojej natury — odparł uparcie.
— Więc pan nie będzie u nas dzisiaj? Radosny to nam dzień. Jaś się zaręczył.
— Szczęść mu Boże! Dla mnie, przeciwnie, dzień smutny. Dziś wyjeżdżam ze Strugi. Niemiec mnie wypędza z ojcowizny.
— Panie Adamie, przecie pan dobrowolnie sprzedał za potrójną cyfrę wartości. Cóż tu Niemiec winien?
— Czy pani go już broni?
— Nie, tylko stawiam rzeczy jak są istotnie. Za te pieniądze możesz pan kupić trzy Strugi i oczyścić się z długów. Po co narzekać!
— Co wiem, to wiem. Ten Niemiec zrobił dobry interes. Dawałem mu odstępnego, nie chciał mi, łotr, zwrócić majątku. On wie, co robi.
— Prawdopodobnie. Idjotą nie jest i nie dziw, że odstępnego nie chciał, boś go pan pewnie obraził propozycją.
Głębocki popatrzył na mówiącą, rysy mu drżały, oczy ciskały złowrogie błyski.
— Ja go jeszcze zabiję, jeżeli...
Nie dokończył, bo mu przerwała z całą swą dumą i chłodem:
— Pan się zapomina w swej złości! Podobnej rozmowy nie zwykłam słuchać, a pańskie myśli dość jasne i obraźliwe dla mnie. Może pan się opamięta i uspokoi... tymczasem żegnam! Ruszaj, Maciej!
Przed pocztą stanęła na chwilę. Der echte Preusse, jak go Urban nazywał, dał jej dużą paczkę listów i gazet. Kilka listów nosiło adres: Graf Croy-Dülmen — parę było do pani Tekli i Jasia, jeden do niej samej. Zdumiała się. Adres haniebny, nazwisko przekręcone, na papierze hrabiowska korona, dwie splecione litery A. C., stempel berliński, a co najdziwniejsze, że identycznie podobny papier i litery nosił drugi list do hrabiego. Oba woniały jakiemś eleganckiem pachnidłem. Jadzia podniosła brwi i ramiona w górę. Pomimo mrozu, rozcięła kopertę i dobyła małą ćwiartkę welinu, zapisaną drobnem pismem po francusku:

„Pani! O względy i miłość Pani stara się młody człowiek, hrabia Wentzel Croy-Dülmen. Jeśli mówi Pani, że wolny i bez żadnych obowiązków, to kłamie. Spytaj go się Pani, kim on jest od lat siedmiu dla Aurory Carolath i czem ona jest dla niego. Jeżeli powie, że niczem: kłamie! Oddałam mu swą cześć, honor i serce — należę do niego, a on do mnie, i nikomu go nie oddam, bo mam prawa, a on jest człowiekiem honoru! Musi być Pani bardzo piękna, ale się nie boję, bo jestem, pomimo wszystko, kochana, a Pani, po przeczytaniu tego listu, nie zechce ze mną rywalizować. Hrabia Wentzel należy do mnie, powtarzam, i nikt w świecie nie potrafi go tak ubóstwiać, jak ja. Oddal go Pani, bo przysięgam Ci, że nie pozwolę, żeby on z inną był szczęśliwy, i odbiorę Ci go, choćby był twoim mężem nawet! Nie draźnij mojej namiętności i zemsty, a usłuchaj ostrzeżenia i rady!
Aurora Carolath.“

— Ohydne! — wzdrygnęła się Jadzia, odtrącając list jak plugawy owad; parzył jej ręce, a całą twarz pokrył oburzeniem, pogardą i wstrętem.
Rywalka płochej awanturnicy wielkoświatowej! Brr! co za upokorzenie, co za wstyd! Zdawało się jej, że ktoś błotem ją obryzgał, nazwał ulicznicą!
Zmięła list i wyrzucić go chciała; ale przyszedł namysł — wsunęła go napowrót w kopertę i włożyła do kieszeni sanek.
Poco miała znosić obelgę, jakby była winną — niech ten cierpi, kto zasłużył.
Uspokoiła się, a raczej po swojemu skryła uczucia pod maskę chłodnej powagi.
Gdy wysiadła w Marjampolu, pani Tekla nie dostrzegła żadnej w niej zmiany. Zajęła się zwykłą robotą około zaniedbanych lekcyj w ochronce, przeglądała zadania, snuła się po domu, pomagając staruszce krzątać się po gospodarstwie. Panicze spali w oficynie.
Wbrew bojaźni Jana, wieść o zaręczynach przyjęła babka bardzo spokojnie. Spodziewała się tego, — i tylko utyskiwała nad bezładem, który się zagnieździ w obu majątkach, nim się chłopak uspokoi ze ślubem.
— Trzeba będzie dać mu urlop na ten czas, bo to nic nie warte: administrator zakochany jak kot w szperce. Niechby osiadł na ten czas u Żdżarskich. Biedne konie i służba! Ja wezmę porządek w swoje ręce tymczasem, a tobie wypadnie zająć się domem w Olszance. Po kawalerze jak po Tatarach wygląda, a ta błaźnica Cesia pewnie ładu nie zaprowadzi. Dobrze, jeśli gotowy utrzyma jako tako. Cóż milczysz? Osowiałaś zupełnie..
— Słucham babciu! Wszystko się zrobi!
Słuchała istotnie, ale myśl jej kołowała uparcie nad listem hrabiny Aurory.
Należy on do mnie! — dzwoniło jej w uszach. Jeśli mówi, że kocha: kłamie! Mam prawa... oddałam cześć, honor, serce, a ty co? Nic!
Przez cały dzień tysiąc sprzecznych myśli rozsadzało głowę biednej Jadzi, a pani Tekla rozprawiała o tapetach w Olszance i trzpiotowatości obojga narzeczonych.
Jak wszystko — widziała i ich pożycie w gderliwych kolorach.
— Będą bąki zbijać, zobaczysz! — powtarzała.
Pod wieczór w głowie Jadzi uspokoiło się. Powzięła stanowczy zamiar. Doszła do porozumienia z sobą — wiedziała, co jej czynić wypada.
Na herbatę zjawili się młodzi ludzie. Jan wsunął się na ostatku, z niepewną miną, wątpiąc w dobre przyjęcie swej nowej godności, hrabia — ze zwykłą swą konwencjonalną swobodą. Człowiek ten umiał po swojemu panować też nad swemi wrażeniami. Był wytrawnym światowcem.
— Przedstawiam babci winowajcę! — ozwał się wesoło. — Ten pan zapala pochodnię hymenu.
— Wiem, wiem! Od czterech lat wisiało to nade mną, jak miecz Damoklesa. Tracę towarzysza zimowych wieczorów i pomocnika.
— Ofiaruję się na niegodnego zastępcę.
— A za jaki miesiąc sam w jego ślady pójdziesz.
— Niech Bóg broni! Ślubuję celibat, a jeśli go złamię, to żonę będę trzymał w Marjampolu.
— Co? Niemkini pod moim dachem! Tego moje oczy widzieć nie będą! — oburzyła się.
— Na cóż koniecznie Niemka! — wtrącił Jan — Może być Francuska, Włoszka, Hiszpanka.
— Nie ciekawam, nie ciekawam. Kiedyż twój ślub?
— Po Wielkiejnocy, w maju. Cesia wesela nie chce świetnego. Postanowiliśmy sumę, coby to kosztowało, użyć na jaki pożyteczny cel.
— Na kościół w Brodnicy. Ja radzę! — rzekł z uśmiechem Wentzel.
— Kościół się dokończy za twoje złoto! — odparł Jan. — Babka znajdzie dobry cel. To już nie mój kłopot. Ależ ty, Waciu, masz listów! Tuzin! O, i do mnie ktoś nagryzmolił.
Pani Tekla popatrzała na nich obu, zdziwiona niespodziewaną poufałością, ale to imię pogłaskało ją po sercu, więc nie zrobiła żadnej uwagi. Dawno już w myśli wnuka tak nazywała.
Jan bez ceremonji czytał swój list, a hrabia przerzucił tylko swoje i wsunął razem do bocznej kieszeni. Zdało się Jadzi, że się skrzywił nieznacznie na widok złocistej hrabiowskiej korony.
— Nie czytasz? Nie krępuj się, może co pilnego lub ważnego! — zawołała pani Tekla, nie pojmując w swej żywości jak można zostawić list zamknięty w kieszeni.
— Mniejsza o to — rzekł lekko. — Same fraszki. Materjał do prędkiego uśnięcia. Wolę rozmawiać, znalazłszy się po tylu dniach znowu w swojem kółku.
— Któż to pisze?
— Przeważnie ciocia Dora i kilku kolegów. Ciekawym, kto im dał mój adres tutejszy. Myślałem, że będę spokojny. Nienawidzę listów i sam nigdy nie pisuję, chyba z konieczności.
— To lenistwo! — wtrąciła staruszka. — Może i gazet nie czytujesz?
— Czasem w klubie. Nie zajmuję się polityką.
— Ty wogóle nie zajmujesz się niczem poważnem.
— Niestety! Ale to już czas przeszły, dokonany. Od dziś zaczynam pracować. Jutro przecie obejmuję Strugę.
— Daj ci, Boże, szczęśliwie! A do Berlina się nie wybierasz?
— Owszem i wprędce. Mam kilka spraw do zakończenia.
Zamilkł, zmarszczył się i potarł markotnie czuprynę.
— Jakże ci się ze mszą udało, Jadziu? — zagadnął Jan, mrugając filuternie.
— Modliłam się, by cię nie opętał szatan chytrości i podstępów — odparła wesoło.
— Oho, tak źle z moją prawością stoi! A ja za ciebie się modliłem, że cię nie ogarnął anioł stróż cnót teologicznych.
— To też i ogarnął i dał mi sposobność wprawy bom spotkała pana Głębockiego.
— Graliście w domino?
— Nie, dla osobliwości, rozmawialiśmy.
— Musiałaś to uważać za popielcową pokutę!
— Pan Głębocki jest to dziwny człowiek — zauważył Wentzel. — Chciał, bym mu odprzedał Strugę. Myślałem...
— Że się wściekł! — podchwycił Jan. — Wspomnicie moje słowo, że to się z nim stanie pewnego pięknego poranku. To złość anormalna!
— Nie wiedzieć co! — zawołała pani Tekla. — Chociaż on istotnie miewa miny okropne. Jabym go się bała.
— I ja też nie rozumiem odwagi Jadzi. Ciebie pierwszą zadusi w paroksyzmie.
— Jezus, Marja! Co ty pleciesz! Ja, doprawdy, Jadzi nie dam za niego. Niech się ta choroba jakoś wyklaruje. Kto wie, co to jest. Jego stryjeczny dziad był furjatem.
— A co? Widzi pani! To dziedziczne. Ja nawet czytałem, że obłąkanie nie idzie w prostej linji, ale tak jakoś zygzakiem.
— Tego to nie wiem, ale pana Pawła Głębockiego pamiętam dobrze; zaczął od idjotyzmu: chodził po polach i powtarzał bezustannie: mój flet, mój flet, mój flet!
— Coraz gorsze prognostyki. Już Adam ma bzika, do idjotyzmu krok pozostał. Będzie chodził, jak dziadunio, po polach i jęczał: moje domino, moje domino! Uważasz, Jadziu?
— Et, bredzisz! — oburzyła się. — Pan Adam takiż warjat, jak i ty.
— Uhm! niby, że obadwa jesteśmy zakochani. Tyle podobieństwa.
— Moja Jadziu, to wcale nie żarty! — upomniała serjo pani Tekla, istotnie przerażona. — Jaś ma rację, że lęka się o ciebie. Nad tem trzeba dobrze się namyśleć. Szczęściem, że mi to przypomniał. Dziedziczna warjacja! Ho, ho! Ja to wezmę pod uwagę! On ma złe oczy!
— Bardzo złe — potakiwał Jan poważnie — jakieś bure i zezuje.
— Dajże raz temu spokój — mruknęła gniewnie panienka, a Wentzel zagadał kwestję, czując, że lada chwila obadwa wybuchną śmiechem z miny wystraszonej staruszki.
— Jedziemy jutro na wilki do Wolickich — zaczął.
— A jakże, a stamtąd do Żdżarskich — uśmiechnął się figlarz, zapominając o Głębockim na myśl o przekornych oczętach Cesi.
Marzyło mu się, że może jako narzeczony otrzyma choć przelotnego buziaka. Aż westchnął na tę myśl rozkoszną.
Hrabia się roześmiał na to westchnienie.
— Dostaniesz, dostaniesz! — pocieszał.
— Co? — bronił się chłopak i poczerwieniał jak dziewczyna. — Jakiś ty domyślny! — potwierdził natychmiast.
Pani Tekla coś sumowała tymczasem. Jan zabił jej ćwieka w głowę. Raptem zerwała się z miejsca i zapaliła świecę.
— Gdzie jest klucz od bibljoteki, Jadziu? — zawołała.
— Wisi na miejscu. Czego babci potrzeba?
— Nic, nic. Podręcznika lekarskiego. To nie dla ciebie pisane. Znajdę i sama.
— Ja babci pomogę — zerwał się Jan skwapliwie.
I oboje zniknęli za drzwiami.
Poczciwy swat! Wentzel życzył mu sto buziaków Cesi w nagrodę bratniej pomocy.
Zostali tedy sami i to na długo, bo Jan potrafi zatrzymać staruszkę, ile sam zechce, — i Wentzel rozmyślał, jak zacząć rozmowę, gdy — o cudo! — Jadzia ozwała się pierwsza.
— Dziś rano przyszedł list, mylnie do mnie adresowany. Zwracam go Panu.
Końcem palców podała mu kopertę, na widok której pobladł śmiertelnie, a potem wyszła z pokoju.
Wziął, przeczytał i, rzuciwszy go na ziemię, oburącz desperacko objął głowę.
Jetzt ist’s aus! — zamruczał i miał ochotę wyć ze złości, wstydu i rozpaczy.
Stracone wszystko! Stare grzechy zemściły się. Teraz trzeba pożegnać na wieki hardą dziewczynę, na oczy się nie pokazywać.
Brr, jak ona go teraz dopiero nienawidzi i pogardza! A ta Aurora! Czy rozum postradała? Kto jej doniósł? No, no, odpłaci się tej całej klice! Zapłacą mu za ten figiel! Prawa Aurory!... Farsa!... Za kogo ona siebie ma?
Czy on ją nawet kochał kiedy, nie pamiętał. Ha, pisała i do niego. Zobaczmy!
Rozdarł niecierpliwie kopertę, przebiegł oczami misywę, zmiął i schował napowrót.
Człowiek honoru! To brzmi jak dysonans.
Ma słuszność, ale to nie z nią postąpił bez honoru, ale z Jadzią właśnie. Zapomniał o łańcuchu siedmioletniej miłości w stolicy i sprowadził ją, tę czystą dziewczynę, w kałużę wielkoświatowej swawoli. Oh, jak ona się nim brzydzi i pogardza, i jak śmiertelnie jest obrażona! Jak on jej teraz w oczy spojrzy?...
Wziął znowu głowę w dłonie i rozmyślał, czy nie najlepiej palnąć sobie w łeb, gdy wtem tuż za nim zabrzmiał jej głos:
— Panie hrabio!
Skoczył, jakby go strzał już trafił, i stanął przed nią. Nie śmiał spojrzeć, aż wreszcie, ryzykując ostatni krok, podniósł oczy.
Potępienia bez apelacji nie wyczytał z jej twarzy; więc, słuchając pierwszego natchnienia, przyklęknął u jej nóg, jak przed obrażoną boginią.
— Jak ja panią przebłagam za to?... — rzekł pokornie.
Usunęła się nieco.
— Wstań pan. Do czego to podobne!
— Nie wstanę. Niech mnie pani karze, zada jaką chce pokutę, tylko proszę nie dobijać tem sfinksowem milczeniem. Wiem, żem wart pogardy i potępienia, ale honorem się klnę, żem przez te parę tygodni zapomniał, że istnieje poza panią ktoś drugi na świecie.
— Pan łatwo zapomina, widzę, sądząc z listu tej damy. A jednak ma ona zupełną słuszność. Nikt przed nią nie ma prawa do pana, a ja najmniej. Wstań pan, bo odejdę.
Na tę groźbę podniósł się z kolan.
— Niestety, ma słuszność! — westchnął. — Ale w tem tylko postąpiłem niehonorowo, żem przed panią ten jeden grzech zataił. Tyle zuchwalstwa nie przypuszczałem. Chciałem zerwać stosunek, oczyścić się, przez szacunek dla samego siebie chociażby. Jest to tutejsza nauka. Dawniej hrabina była mi chlubą, zazdroszczono mi tego szczęścia. W naszym świecie nazywają to wielkim losem. Teraz mi wstyd wyznać to nawet! Pani pewnie nie raczy spojrzeć na mnie.
— I owszem. To, co pan mówi, tchnie szczerością. I cenię to, że się pan nie uniewinnia kosztem cudzym. Ale to są plamy, panie hrabio, są to kajdany, z któremi nie marzyć panu o swobodzie i uczciwej miłości. Byłam oburzona po otrzymaniu tego listu. Niewinnie strącono mnie do poziomu tej pani. Ja... jej rywalka! Miłość pańska ciężką jest, równa z wesołą kumoszką i bez honoru i wstydu. Żadna szlachetna dziewczyna nie zechce pańskiego serca, wzdrygnie się przed podobnem zestawieniem, nie stanie do walki ze swawolą i takiemi groźbami. Są to frazesy nie dla porządnych uszu. Praw, podobnych jej, nie rozumiemy; czci i honoru nie oddajemy darmo, uważamy to za zbyt wielki skarb, ale też, coprawda, mało się lękamy gróźb. Powiedz pan swojej hrabinie, żeby się uspokoiła. Jej praw posiąść nigdy nie żądałam, a człowieka, który ma jakieś tam tajemnicze obowiązki, żadna z nas, Polek, za męża nie weźmie. Towar podobny zostawiamy Berlinkom na wyłączną i bezsporną własność.
Hrabia się skłonił.
— Dziękuję pani za drugiego harbuza. Ten był cięższy do zgryzienia, niż pierwszy. Za parę dni odjeżdżam do Berlina i długo mnie już pani nie zobaczy. Za powrotem tu będę wolny i inny, niż dotychczas, nie towar dla Berlinek w każdym razie. Panno Jadwigo, proszę o mnie czasem pomyśleć i nie zapomnieć, że panią tak kocham, jakem nikogo nie kochał w życiu, ani kochać będę kiedykolwiek. Rywalek pani nie ma i mieć nie będzie.
— Czy pan chce dostać trzeciego harbuza?
— A choćby tysiąc. Po każdym kocham jeszcze silniej i hartuję się na wszystko. Proszę o mnie pamiętać i dać mi coś na szczęście, jaki drobiazg. Będzie mi lżej pracować, spojrzawszy na dar pani. Oh, na jaką ja idę ciężką walkę... z sobą i ze światem!
— Daruję panu list hrabiny Aurory — odparła z uśmiechem.
— Bodajby zginął marnie! Będzie on ją drogo kosztował! — mruknął gniewnie. — To niech mi pani zamiast podarunku da rozkaz jakiś, co zechce ode mnie dla siebie.
— Nie mam prawa rozkazywać i nie będę. A jeśli pan ma ochotę zrobić mi coś przyjemnego, to samemu trzeba się domyśleć. Przecie pan mnie zna.
— Ja panią? Jakim sposobem? Jest pani dla mnie zagadką, sfinksem. Pani nie ma chyba żadnych pragnień.
— Owszem, tylko ich nie zdradzam. Nie lubię zajmować drugich sobą.
— Niech mi pani powie choć jedno! — prosił.
— Kiedyś, gdy pan wróci innym. Teraz niech pan zgaduje.
— Na to trzeba osobnego natchnienia. Chyba mi Jaś dopomoże. Ja nie kryję swych pragnień, a mam ich trzy tylko.
— Tak mało?
— Jedno: bym mógł tu wrócić prędko.
— Jeszcze pan nie wyjechał — wtrąciła.
— Drugie: bym zastał panią tak dobrą, jak dziś żegnam, i trzecie: by mnie pan Głębocki nie zabił, nim mi pani...
— Groził panu? — spytała, brwi marszcząc.
— Tak i dotrzyma niezawodnie — odparł. — Szalony człowiek. Dałbym, co mam, żeby być na jego miejscu, a on mi zazdrości. Szalony!
Spuściła głowę i milczała. Strach ją ogarnął; znała mściwą naturę Adama, a groźbę słyszała także.
— Niechże pan się strzeże, panie hrabio. To okropne, ale Jan ma trochę racji. Pan Głębocki może się zapomnieć.
— Jeśli go pani kocha, to się uspokoi. Będzie szydził ze mnie i triumfował — rzekł gorzko.
— Niczyja miłość go nie ułagodzi, gdy sobie coś wyobrazi. I on broni swych praw... godny partner hrabiny Aurory.
— Ba, żeby miał tyle tylko co ona szans wygranej! — wybuchnął hrabia i urwał, bo w salonie rozległy się kroki i ostrzegawcze chrząkanie Jasia.
We drzwiach ukazała się pani Tekla niosąc oburącz grube in folio starodawne jak świat.
Miała minę proroczo natchnioną; księgę położyła na stole, dobyła okularów i zaczęła czytać:
— „Choroby mózgu i wynikające z tego rozrzedzenie, czyli obłęd“. Oto jest — przerwała, stukając palcem w oznaczone miejsce stronicy — siedemdziesiąt dziewięć kartek. Odczytam to, i jeśli znajdę choć jeden objaw podobny do zachowania się Głębockiego, to zapowiadam, Jadziu, że ci na małżeństwo z warjatem nie pozwolę. Lepiej zostać starą panną.
— Nim pani odczyta siedemdziesiąt dziewięć kart, ja jej tuzin kawalerów zdrowych na umyśle dostarczę. Niech-no się zajmę twym losem — Jan mrugał znacząco.
Panienka zwróciła się, by odejść, uciec od prześladowania. Przy tym nagłym ruchu bransoletka jej, złożona ze złotych numizmatów, zaczepiła się o rzeźbioną poręcz krzesła. Łańcuszek pękł i monety rozsypały się z brzękiem po ziemi.
Młodzi ludzie zaczęli je zbierać; pani Tekla, zatopiona w czytaniu, nic nie słyszała.
— Raz, dwa, trzy, cztery — liczyli wszyscy troje, a Jan dopominał się o jeden za fatygę.
Zebrano wszystkie, ale wręczono jej o dwa mniej. Zaczęła się sprzeczka i targ. Widmo warjacji Głębockiego nie zaprzątało żadnemu myśli.
— Ja przystaję na połowę — rzekł wreszcie Wentzel — podzielmy się, Jasiu, pieniążkiem panny Jadwigi. Pozwala pani?
— Jeżeli go pan złamie w ręku, daruję całą bransoletę — rzekła śmiało.
W tejże chwili moneta pękła w palcach młodego człowieka.
— A to kleszcze dopiero! — dziwił się Jan. — No, dawaj bransoletę Samsonowi.
— Dziękuję pani. Otóż i mam pamiątkę! — triumfował hrabia, biorąc z jej rąk garść monet i potargany łańcuszek.
— Niech panu służy na szczęście! — rzekła z uśmiechem.
— Jest! Jest! — zawołała pani Tekla. — Słuchajcie: „Osoby, dotknięte obłędem, podlegają urojeniom i melancholji, wzrok suchy, niepewny, zachowanie niespokojne, ponure...“ Czy nie tak jest?
— Zupełnie! — potwierdził hrabia.
— Dalej: „okazują niechęć do ludzi, widzą w nich wrogów, unikają towarzystwa, szukają samotności, nie lubią pozostawać w miejscu...“
— Tak, tak! Znajdzie się i to — potakiwał Jan.
— Dalej słuchajcie: „pierwszemi ofiarami furji bywają najbliższe osoby: służba, doktorowie, krewni, przyjaciele...“
Tu pani Tekla urwała czytanie i popatrzała na swe otoczenie; zgroza zabiła jej mowę.
— Śliczna awantura! — ozwał się Jan. — Ja mówiłem, że Jadzia pierwsza odpokutuje.
— Tak, tak! — wydobyła z gardła staruszka. — Trzeba Jadzię wybadać, czy nie spostrzegła czegoś podobnego; ona bo jest skryta, aż strach! Jadziu, powiedz...“
Ale Jadzi nie było. Cichutko wyślizgnęła się na wstępie czytania, przeczuwając biedę. Gdzieś z dalszego salonu dolatywały akordy jej muzyki. Ani dbała o swą straszną przyszłość.
Hrabia ruszył się żywo.
— Może poprosić pannę Jadwigę? — ofiarował się.
— Et, nie trzeba. Ja i tak nie dopuszczę do tego nieszczęścia. Zabronię i basta! Albom jej nie matka?
— Dziękuję — rzekł Jan — a ja jej wyswatam męża i basta! Albom nie brat? Chodźmy tymczasem słuchać muzyki. Zabierz, Waciu, to in folio — i dodał ciszej: — oprawisz je kiedyś w złoto, bo ci będzie lepszym swatem, niż ja. Głębocki caput!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.