Między ustami a brzegiem puharu/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Między ustami a brzegiem puharu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Była to środa, owa kuligowa środa, której wyglądały niecierpliwie panienki i młodzież okoliczna. Jan z Wentzlem dwa już dni byli nieobecni w Marjampolu, ku zgrozie niecierpliwej staruszki.
Bawili w Strudze, dobijając targu z Głębockim, w przerwach siedzieli w Olszance Chrząstkowskich, polując na zające i sarny.
Pani Tekla traciła cierpliwość i, żeby nie flegma panny Jadwigi, posłałaby dawno po nich.
Ciekawość o interes łączyła się z niepokojem o szaleństwa i nierozwagę młodych. Widziała ich obu postrzelonych, chorych z przeziębienia, z ranami i tyfusem.
Nie można było jej uspokoić.
— Przyjadą na kulig — wmawiała Jadzia, — nic im się nie przytrafi. Jan jest dobrym myśliwym, a hrabia nie wygląda na zagorzalca. Ujrzymy ich całych we środę.
— Moje dziecko, jesteś uosobieniem zimnej krwi. To wstyd w twoim wieku — gderała staruszka łagodnie.
Jadzia była u niej na specjalnych prawach.
Wreszcie nadeszła środa. Młodzi ludzie zjawili się weseli, z dobremi minami, zaprzyjaźnieni w najlepsze, jakby się znali od szkolnej ławy.
— Przecie! — odetchnęła staruszka, patrząc to na wnuka, to na wychowańca, z widocznem zadowoleniem.
Nie mieli ani ran, ani tyfusu.
— Czy jedziemy na kulig? — wołał Jan z progu.
— Ot, co temu w głowie! — oburzyła się pani Tekla. — Cóż ze Strugą słychać, powiedz lepiej.
— Struga moja! — pochwalił się Wentzel — Jestem poznańskim obywatelem.
— Doprawdy? — rzekła ironicznie — Obywatelem!... Próżniakiem i pasorzytem będziesz w Poznaniu, jak i w twoich obrzydliwych Prusach. Będziesz szerzył zły przykład i psuł młokosów swym zbytkiem i bezładem. Oto co jest! Ale poczekaj, ja ci nie dam dokazywać. Będziesz trzymał polską służbę i administrację... ani nogi szwabskiej, rozumiesz!
— Rozumiem. Nikogo z obecnych nie usunę, chyba się przekonam o istotnej złej woli i nieudolności.
— O! już o czem się ty przekonasz! — machnęła lekceważąco ręką.
— Czy jedziemy, pani, na kulig? — powtórzył Jan.
— A to w ukropie kąpany! Zobaczymy!
— Ciekawym co? Jadzia mówi: zobaczymy, i pani to samo. Za godzinę trzeba ruszać.
— Panowie przecie nie potrzebują opieki babci. Mogą sami jechać — wtrąciła Jadzia.
— Ja bez pań nie pojadę! — oznajmił stanowczo Wentzel — Zabawa w zupełnie obcem towarzystwie nie nęci mnie wcale. Potrzebuję eskorty. Jeżeli panie zostają, to i ja nie pojadę. Będziemy czytali wieczorem Angela...
— Anhellego, Prusaku! — wołała babka — Któryż to raz cię poprawiam!
— Pierwszy, sądzę, i ostatni. Czy zostajemy?
— Idźcie sobie precz z waszą gorączką! A to istna egzekucja! Kulig! Mnie starej to nawet w głowie!
Jan wziął siostrę na stronę.
— Aniołku, gołąbko, różyczko! Namów babkę, jedźmy. Tak mi się chce potańczyć i pohulać — prosił jak dziecko.
— Na cóż ja ci jestem potrzebna? Przecie się Cesią nie nazywam — odparła ze śmiechem. — Jedźcie sobie z Bogiem, nikt was nie zatrzymuje.
— Kiedy hrabia nie chce.
— Ano, to jego proś. Wyglądacie jak Kastor i Pollux.
— Ach, jakaś ty nieznośna! Hrabia słusznie cię kokietką nazywa. Drożysz się na złość jemu i mnie — zawołał niecierpliwie.
— Na takie dictum stanowczo nie pojadę! — odparła, marszcząc brwi.
— No, nie, nie! Nie mówił tego. To mój wymysł. Doprawdy niegrzecznie odmawiać Żdżarskim. Wyglądać to będzie na demonstrację.
— Strasznie się tego boję.
— Czego się spieracie? — wmieszała się babka.
— Jadzia nie chce jechać. Sprzysięgli się wszyscy na mnie.
— Idź-no do gospodarstwa tymczasem, a hrabia niech się ubiera na bal. Cóż z wami robić! Trzeba starej ustąpić i tłuc się dla was. No, no, nie dziękuj. Robię to ustępstwo tylko dlatego, żeby ten Niemiec zobaczył choć raz w życiu porządne towarzystwo i nauczył się bawić przyzwoicie.
Po tej konkluzji podreptała do siebie, zostawiając Jasia w szale radości, a hrabiego z miną tragikomicznego zdumienia, obrazy i niedowierzania. Cel poświęcenia babki miernie mu trafił do przekonania.
Popatrzył na Jana, tańczącego solo walczyka w stronę drzwi, — na pannę Jadwigę, uśmiechającą się zagadkowo, ruszył ramionami i wahał się, co robić.
Dopomogła mu w namyśle:
— Warto się obrazić i zostać samemu z Anhellim — rzekła drwiąco.
— Co, buntujesz hrabiego? Fe! Nie wódź na pokusę, kiedyś sama zła. Aha, nie udało się mnie dokuczyć; musisz jechać i pląsać, jak każda śmiertelniczka! Bardzom rad. Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Chodźmy, hrabio, przyoblekać godowe szaty.
Gdy się drzwi za nimi zamknęły, sarkazm znikł z twarzy panienki: podeszła do okna, oparła czoło o szybę i zadumała się chwilę.
— Ach, żeby wrócić można było wstecz i obrać inną drogę! Dałabym wiele! — zamruczała, patrząc ponuro w biały śniegowy całun.
Nagle rzuciła się niecierpliwie i zagryzła wargi.
— Wartam rózeg! — dodała z gniewem, odchodząc.
W godzinę młodzi ludzie stawili się w pałacu, wyperfumowani, ogoleni, ubrani bez zarzutu, w lakierkach i rękawiczkach; siwosze pani Tekli w budzie na saniach i szalone kasztany Jasia w malutkich saneczkach dzwoniły gotowe pod gankiem. Panie się nie śpieszyły, pomimo palenia z bata i napędzania Jana, który, jak duch pokutujący, chodził od drzwi staruszki do progu pokoju siostry, znosząc cierpliwie gniew jednej i milczenie drugiej.
— Jedźmy naprzód! — zawołał wreszcie.
— A jak się panie rozmyślą? — wtrącił ostrożny Niemiec.
— Ej, nie, widziałem przez szparę robrony na pani Tekli i jakiś biały obłok na Jadzi. Nie rozbiorą się po takiej fatydze nadarmo. Jedźmy, bo nas kasztany rozniosą.
Ruszyli, marznąc sumiennie w balowem odzieniu. Szczęściem, do Żdżarskich było niedaleko.
Dwór oświetlony jaśniał jak morska latarnia wśród śnieżnej równiny, muzyka grała w najlepsze.
— Opuściliśmy introdukcję — żałował Jan, wysiadając.
Na spotkanie gości wyszedł gospodarz domu z synem. Zaczęła się uciążliwa prezentacja. Jan, zdrajca, przedstawił Niemca Żdżarskiemu, uścisnął dłoń jego syna, Stefana, zakręcił się i umknął, korzystając z zażyłości i praw sąsiedzkich.
Wentzel, wchodząc do salonu, ujrzał go w wirze tańczących. Śmiał się swym szczerym śmiechem w jasne oczęta młodej, szczupłej panienki.
— Pewnie Cesia Żdżarska — pomyślał, wzdychając.
Niestety, nie był ani sąsiadem, ani krewnym, ani nawet rodakiem w tem gronie. Zaczęto go, jak ciekawe zwierzę, wodzić od krzesła do kanapy, od kanapy do fotelu, przedstawiać dziadkom, babkom, ciotkom, wujaszkom — nawet księdzu proboszczowi. Co krok nieznane nazwisko, potem jego tytuł, obustronny ukłon, jakiś frazes okropną niemczyzną — i znowu to samo trochę dalej.
Bolał go kark od ukłonów, w głowie się kręciło od tych nazwisk i komplementów. Klął w duchu ceregiele światowe, on, taki ich apostół dotychczas, i myślał z rozpaczą, że do rana nie skończy tej męki.
A Jan, niecnota, tańczył, tańczył z całego serca — i ani dbał o towarzysza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.