Między ustami a brzegiem puharu/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Między ustami a brzegiem puharu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W jednym z najszykowniejszych klubów berlińskich zebrało się pewnego wieczora na obiad grono wesołej młodzieży.
Była to jesień. Panicze zbierali się zaledwie — jeden z dóbr, drugi z wyścigów w Baden, trzeci z morskich kąpieli, inny z feryj parlamentu. Więc i rozmowa skakała z przedmiotu na przedmiot: wyścigowce, psy, ostatnia komedja, modna śpiewka, anegdota zakulisowa scenka miłosna z podróży, trente et quarante, głośna sprawa kryminalna. Każdy dorzucił słowo, dwuznacznik, żart; kielichy krążyły gęsto, po deserze zapalono cygara i papierosy. Michael von Schöneich, rozparty w rogu stołu, kręcąc wąsiki i uśmiechając się z dyskretną ironją, studjował kolegów przez szkła swych impertynencjach binokli. Przy uczcie grał zawsze rolę tureckiego pieprzu. Nazywano go nawet papryką. Tego dnia był wyjątkowo lakonicznym — zwrócił uwagę Herberta, który koncepty młodego dyplomaty zbierał starannie i nazajutrz produkował za własne.
Schöneich wiedział o tem, i każdy swój żart zaczynał od słowa: „Herbert mówił...“, zwiększając jeszcze owym wstępem wesołość towarzystwa.
Herbert siedział naprzeciw, a obok niego średnich lat mężczyzna w marynarskim mundurze.
Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.
Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz; admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.
Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenia.
— Czy ci dziś braknie konceptu, Michael? — zagadnął ktoś z boku.
— Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.
— Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.
— Zapraszałem go na polowanie... Żadnej odpowiedzi.
— Nie spotkałem go w Ostendzie.
Podniósł się chór głosów.
— Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.
— Jesteśmy obadwaj poszkodowani, panie baronie — wtrącił markotnie admirał. — Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać...
— Uhm... te obie zguby pewnie się znalazły — pomyślał Schöneich.
— To jednak osobliwość! — zawołał Herbert — Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.
— Nikt go nie zaczepił z polskiej strony, jak ja! — zaśmiał się Wilhelm Wertheim.
— Może się ożenił i święci miodowy miesiąc!
— To ostatnie nadzwyczaj prawdopodobne! — potwierdził szyderczo Schöneich.
Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem.
— Może umarł!
— Pewnie pojechał do Konstantynopola!
— A może go pan, hrabio, spotkał na Ladronach?
Robiono coraz dziwniejsze przypuszczenia.
— A ja wiem, co się z nim stało! — ozwał się Herbert, wydymając się jak paw.
— No, no, że też ty coś wiesz nowego! — szydził Schöneich.
— Przegrał zakład ze mną. Wstydzi się pokazać i żałuje „Scherza“.
— Jaki zakład?
— O piękną damę, kiedyś, w teatrze.
— Aha, na wiosnę... Ta w opalach! Wiemy wiemy, Znalazłeś ją? Słuchamy!
Herbert uśmiechnął się triumfująco. Wypił kieliszek wina, rozparł się jak basza i odchrząknął do narracji. Schöneich odchrząknął także.
— Było to w Ems...
W tej chwili za drzwiami rozległo się szastanie lokajów i głos rozkazujący:
— To dobrze. Otwieraj!
Herbert zamilkł. Na progu stał Wentzel Croy-Dülmen we własnej osobie.
Prosit-Mahlzeit! — powitał wesoło.
— Aaaa! — rozległo się na wszystkie tony.
Porwano się gromadnie z powitaniem. Dobry kwadrans krzyżowały się wykrzykniki, pytania, śmiechy, koncepty; potem usadowiono ulubieńca na honorowem miejscu i zaczął się formalny szturm ciekawości.
Schöneich zrzucił binokle, oparł łokcie na stole, oglądał przyjaciela od stóp do głowy; sam nie badał, ale słuchał, obserwował, kiedy Wentzel kłamał, czy prawdę mówił. Podrzucał co chwila nieznacznie jakiś dowcip.
Admirał pierwszy przyszedł do słowa:
— Czy nie spotkał pan przypadkiem mojej żony? — zagadnął naiwnie.
— I owszem. Miałem przyjemność podróżowania jednym pociągiem — odparł spokojnie.
— Czyż tylko jednym pociągiem? — zamruczał Schoneich.
— Jakto! Kiedyż pan wrócił?
— Przed godziną. Ledwiem się przebrał i rozmówił ze Sperlingiem, i oto jestem.
— Więc Aurora już jest?
— Jest i czeka pana niecierpliwie.
— Uhm, niezawodnie! — burczał gdzieś w pobliżu niemiłosierny dowcipniś.
Admirał rzucił cygaro na obrus, zapomniał rękawiczek, nie wziął reszty z pieniędzy i wyleciał, ubierając się na schodach.
Za nim pogonił grad dowcipów.
— Pośpiech wart szczęśliwszych rezultatów. Fregata zawija do portu w archipelagu wysp Złodziejskich, po hiszpańsku Ladrony! — objaśniał serjo baron.
Wentzel z miną niewiniątka spożywał obiad. Opadnięto go znowu, na wyścigi.
— Coś porabiał tyle czasu? Można było podbić Europę!
— Objechać kraj cały! Napisać strategiczne dzieło!
— Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!
— Lidja lada dzień...
— Co lada dzień? — przerwał niespokojnie.
— Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! — krzyczał Herbert.
— Czemuś nie przyjechał na polowanie?
— Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.
— Gdzież ciebie szatan nosił?
Wentzel zaspokoił głód i pragnienie — zabrał głos.
— Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.
— A to gdzie?
— Nad Renem.
— Pewno z Emilją Koop! — zawołał Schöneich.
— Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?
— Jakżeś się obronił?
— Uciekłem i schowałem się we Francji.
— Aha, żeglowałeś po admiralskiem morzu!
— Broń Boże! Studjowałem naszych sąsiadów.
— Kierujesz się na ambasadora, wedle mojej rady. Winszuję.
— Nie, mam zamiar wydać dzieło statystyczne!
— O pięknych damach! No, no, te sąsiedzkie studja musiały cię słono kosztować.
— Ani grosza. Jeździłem od miasta do miasta, od domu do domu prywatnemi ekwipażami.
— W roli sąsiada?
— W roli stroiciela fortepianów. Czegóż się śmiejecie? Mein Wort! Miałem kamerton i klucz.
— Cha, cha, cha! A toś im urządził instrumenta! Pyszny koncept! — śmiał się Herbert.
— Zostawiam ci go do dyspozycji w razie potrzeby.
— I twój Urban stroił fortepiany?
— Urban udawał, że ma niezawodny sposób wypędzania szczurów. Ladaco, jeszcze się obłowił. A ja przywiozłem trzysta franków cioci Dorze, jako trofea mych trudów. Żebyście ją widzieli w tej chwili! Radziłem za ten kapitał nabyć chińskie dziecko!
— Gdzież się zjechałeś z admirałową?
— Po drodze, wypadkiem. Mein Ehrenwort!
— Chcemy wierzyć, chcemy! — kiwał głową Schöneich. — A wiesz, co się tymczasem stało z twym „Scherzem“?
— Pochwalił mi się dżokej, ledwiem wysiadł w domu. Wygrał 25,000 w Baden.
— Uhm?... To i koniec. Herbert dowodzi, że koń już jego.
— Jego? A to jakim sposobem?
— Znalazł piękną nieznajomą.
— Cooo?... Herbert! Potz Blitz! Gdzie? Jak?...
— Było to w Ems... — zaczął dumnie triumfator.
— W Ems?... Ty tam jeździłeś?...
— A tak. Towarzyszyłem pani...
— Mniejsza, komu towarzyszyłeś. Więc ta dama była w Ems na kuracji? Kto ona? Włoszka?...
— Ale gdzież tam! Poddana pruska z Poznania.
— Taak? Nie może być!
— Ależ niezawodnie. Czytałem w spisie gości...
— No, no, do rzeczy! Nie kłóćcie się. Polka czy Hotentotka, dość, że kaducznie piękna! Wygrałeś zakład? Posiadłeś jej serce?
— Tak prędko?! Zawiele wymagasz!
— Dostałeś pocałunek?
— Nie, tak dalece...
— Uścisk dłoni, spojrzenie, obietnicę?
— Nie.
— Cóż pleciesz o wygranej?
— Bo jestem na drodze do wygranej. Znalazłem ją; wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka; posłałem jej bukiet z cyklamenów...
— Który przyjęła?
— No, nie... odesłała...
— A to dopiero droga szczególna do wygranej! Jesteście obadwaj fryce. Zabieram sobie „Scherza“ i „Fingala“. Wentzel stroił fortepiany, a ty posyłałeś bukiety... nieprzyjęte. Istotnie, rezultat zdumiewający!
— Powoli, powoli, powoli Michael! — zawołał Croy-Dülmen. — Jeszcze termin nie upłynął. Niech Herbert powie, co zdziałał.
— Przecie już słyszałeś. Dostał figę.
— Dostałem fotografję! — pochwalił się właściciel „Fingala“.
— Pokaż, pokaż! — zawołali wszyscy.
Herbert dobył z pugilaresu ozdobną kartkę! Tak, była to ona, ta sama cudownie piękna dziewczyna o dumnych ustach i poważnych, głębokich oczach.
Schöneich z kolei wziął fotografję, obejrzał i ruszył ramionami.
— I takiej ty posyłasz bukiety! Przyznaj się, że i tę podobiznę kupiłeś u fotografa.
— A no, prawda! Przecie nie mogłem prosić, bo...
— Boś jej głosu nie słyszał.
— Owszem, ale mówiła do swej towarzyszki.
— Więc była i eskorta?
— A jakże. Stara, okropna megera, w przeraźliwej żałobie. I panienka ubierała się czarno. Chodziłem za niemi jak cień i może wreszcie znalazłbym sposobność poznajomienia się choć z trudem, bo ci Polacy trzymają się klanem, gdyby nie to...
— Żeś usłyszał impertynencje...
— Ale gdzież tam! Na domiar nieszczęścia, pod koniec sezonu przyjechał do nich jakiś facet, jak siarka chłop, i nie odstąpił na krok.
— Pewnie narzeczony.
— Nie, krewny. Nazywali się po imieniu.
— No, więc ty go wyzwałeś i zabiłeś...
— Jakże bez powodu? Dałem za wygraną i wyjechałem, ale mam plan obmyślony, niezawodny.
— Ciekawym usłyszeć ten twój plan pierworodny! — szydził Schöneich.
Croy-Dülmen zrazu słuchał zawstydzony.
Herbert pokazał się rozumniejszym od niego.
Była to hańba, skaza na opinji.
Ale w miarę opowiadania uspokoił się zupełnie. Przeciwnik, wedle wyrażenia barona Michała, zjadł mydło. Więc hrabia uśmiechnął się lekceważąco, sięgnął po ananas z kosza i począł go krajać na wety. A Herbert roztaczał swój plan.
— Jadę do Poznania, kupuję w sąsiedztwie majątek i zaczynam się starać według wszelkich form. W ostateczności gotówem się ożenić.
— Jeżeli cię zechcą! — mruknął Schöneich.
— Mnie?! — oburzył się magnat.
— Żebym był panną, tobym odmówił.
— Ktoby tam tobie proponował!
— Możem nie ładny, nie szykowny?
— Śliczny! — parsknął śmiechem Wentzel. — Jakże się wabi ta piękna Polka, Herbercie?
— Jadwiga.
— One wszystkie widocznie Jadwigi.
— Alboż znasz więcej tego imienia?
— Moja matka była Jadwiga — mruknął niewyraźnie, spuszczając oczy nad talerzem.
— Nazwisko dzikie, trzeba się zakrztusić: Chrząstkowska...
— Jak? Co?
Hrabia upuścił nóż na stół; twarz jego wyrażała okropne zdumienie i komiczny przestrach.
— Chrząstkowska! — powtórzył Herbert, kalecząc niemiłosiernie wyraz i krzywiąc się, jakby jadł cytrynę.
— A ten młody, co jej towarzyszył, także Chrząstkowski?
— Zdaje mi się.
— Jan?
— Skądże mogę wiedzieć? Co tobie?
Verflucht, verdammt! — krzyknął hrabia, zrywając się na równe nogi. — Bywajcie zdrowi!
— Sfiksował! — wołał Schöneich.
Jak admirał, Wentzel nie wziął reszty; z paltotem dogonił go lokaj na schodach; kapelusza zapomniał. Jak szalony wyleciał na ulicę.
Taranty stały przed bramą. Skoczył do karety.
— Do pana Sperlinga! Galopem!
Konie pognały jak wicher, krzesząc iskry z kamieni; latarnie migały jak błędne ogniki, stangret bezustannie krzyczał: baczność! — policjanci daremnie wołali, — konie niosły, aż na drugi koniec miasta, gdzie mieszkał plenipotent hrabiego, młody jurysta, kolega z uniwersytetu.
Wentzel wyskoczył w biegu, zginął w bramie.
— Jest pan Sperling? — spytał szwajcara.
— Nie wychodził, a może nie wrócił.
— Cóżeś robił, słomiana lalko? — zawołał panicz groźnie i ruszył na schody, skacząc po cztery stopnie.
Od urodzenia tak się nie zmęczył i od urodzenia nie odwiedzał plenipotentów — dawał im audjencję u siebie w pałacu. To też, gdy zadzwonił — Sperling, otwierający zamiast lokaja, aż się cofnął z podziwu.
— Pan hrabia? Co się stało?
— Gdzie listy, któreś dziś ode mnie zabrał?
— Są u mnie.
— Pokaż ten z dzikim podpisem, z Poznania, gdzie pytają o metrykę mej matki.
— Zaraz, proszę do gabinetu.
Weszli do izdebki, zawalonej foljałami; przy biurku pisała młoda kobieta.
— Moja żona, hrabia Croy-Dülmen, — przedstawił adwokat, a potem, zwracając się do niej, spytał: — Gdzie są listy hrabiego, Lili?
Kobieta w milczeniu podała pakiet, skłoniła się i wyszła.
Sperling przerzucił zwitek, Wentzel targał wąsy. Nareszcie znaleziono kwestjonowany list. Nosił adres pałacu „Pod Lipami“ i pisany był złą niemczyzną. Hrabia go znalazł w stosie innych na biurku, odczytał, a ponieważ był w interesie prawnym, polecił odpowiedź Sperlingowi. Teraz porwał go gorączkowo i przeczytał raz, drugi; zawierał co następuje:

Szanowny Panie! W imieniu pani Tekli Ostrowskiej udaję się do niego w następującym interesie. Po zgonie ś. p. Wacława Ostrowskiego, w maju bieżącego roku, potrzebne są dla formalności prawnych spadkowych: metryka i świadectwo ślubu i zgonu ś. p. Jadwigi z Ostrowskich, hrabiny Croy-Dülmen, o które-to papiery w kopji ośmielam się upraszać. Na koszta stemplowe i pocztowe załączam 25 marek, ufając, że Szanowny Pan drobnej tej prośbie nie odmówi.
Przyczem pozostaję z należnym szacunkiem
Jan Chrząstkowski.
Adres mój następujący: Provinz Posen, poczta Braniszcze, majątek Marjampol“.

Wentzel przetarł oczy i powtórzył półgłosem:
— Chrząstkowski, Chrząstkowski! — Potem spojrzał na Sperlinga i spytał: — Aleś jeszcze nie odpisał, sądzę?
— Owszem. Nie odkładam nigdy do jutra.
— Człowieku! I cóżeś odpisał?
— Co pan hrabia polecił: że nie ma ani czasu ani ochoty na szperanie w dokumentach, a papierów po matce nie wie nawet gdzie szukać; dawno je darował szczurom.
Donner und Blitz! Czarno na białem... Taka monstrualna obraza! Czyś zwarjował?
— Nie, ja panie hrabio — rzekł z ukłonem jurysta.
— I list poszedł?
— Przed godziną.
Wentzel garściami wziął się za włosy.
— Trzeba go wycofać!
— Poczta nie wydaje.
Zum Kuckuck poczta! Ja ją własnemi rękami podpalę, byle ten nieszczęsny list zatrzymać. Prędzej, bierz kapelusz, jedźmy.
I stała się rzecz niesłychana: Wentzel, patrjota i zapaleniec pruski, klął tego wieczora zarząd niemiecki, złajał od „lumpów“ urzędników pocztowych, groził pobiciem starszemu, proponował łapówki — i nareszcie, około północy, znalazł się w kancelarji cyrkułu, oskarżony o naruszenie porządku, o gwałt, o nieposzanowanie przepisów, o obraźliwe słowa i ruchy.
Sperling dawno był uciekł. Bojąc się awantury i rozgłosu, młody człowiek uznał się winnym, zapłacił sto marek kary i został przez żandarmów odprowadzony do karety.
Postawił jednak na swojem: list Sperlinga miał w kieszeni — okazał się mocniejszym nad rygor pruski.
Nazajutrz ciocia Dora wracała wcześniej z rannej mszy, rozpromieniona powrotem wychowańca. Radość przy spotkaniu z nim zagłuszyła dawny żal, zawód i słuszne oburzenie. Przyjęła go zgodnie z parabolą o synu marnotrawnym.
Powóz jej wyminął przy bramie inny. Był to wolant hrabiego — a dalej dorożka, przy której krzątał się Urban, ładując walizy.
Cioci Dorze zastygła krew w żyłach.
— Co ty robisz? — spytała lokaja.
Nim zdołał odpowiedzieć, hrabia się zjawił w paltocie i kapeluszu, nakładając rękawiczki.
— A! ciocia wraca od św. Jadwigi! — zagadnął wesoło. — Dzień dobry!
— Co to jest? Gdzie ty jedziesz?
— Ja jadę do św. Jadwigi!
— Do kościoła? Z rzeczami?!
— Uhm, myślę odprawiać tam rekolekcje!
— Co ty gadasz! Takie nieładne żarty! Mów prawdę. Kiedy wrócisz?
— Po rekolekcjach. Do widzenia! Czy kupiła już ciocia chińskie dziecko?
— Pfe! Dorosły człowiek, a błaznuje jak łobuz! Jesteś źle wychowany!
— No, to mi ciocia pierwsza mówi w życiu! Ach! ja nieszczęśliwy! Czyż nigdy nie znajdę łaski w cioci oczach? To mnie do grobu wpędzi!
Załamał ręce ruchem teatralnego kochanka. Panna Dorota zakryła twarz aksamitnym modlitewnikiem i podreptała szybko na górę.
Marsch! — zakomenderował hrabia stangretowi.
Wolant wytoczył się na ulicę i popędził na dworzec kolei.
Wentzel był tak zajęty, że nawet nie spojrzał w okna hrabiny Aurory. Co prawda, nie ciekawy był zobaczyć admirała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.