Meir Ezofowicz/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Meir Ezofowicz
Podtytuł Powieść z życia Żydów
Wydawca Nakład S. Lewentala
Data wyd. 1879
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Było to przed trzema laty.
Wilgotne mgły podnosiły się z błotnistych ulic miasteczka i ciemnym czyniły, przezroczysty gdzie indziéj, zmierzch gwiaździstego wieczora. Marcowe powiewy, wraz z wonią świeżo zoranych gruntów, leciały nad nizkiemi dachami, lecz nie mogły rozegnać mętnych i dusznych par, kłębiących się u drzwi i okien domów.
Pomimo jednak mgły i wyziewów, które je napełniały, miasteczko miało pozór wesoły i świąteczny. Z za szarych, kłębistych zasłon, tysiące okien błyskało oświetleniem rzęsistém, a z za oświetlonych okien wydobywały się na zewnątrz odgłosy gwarnych rozmów lub zbiorowych modłów. Ktokolwiek-by, przechodząc ulicami, zajrzał z kolei przez to i owo okno do wnętrza tego i owego domowstwa, ujrzałby wszędzie wesołe, rodzinne sceny. Pośrodku izb, mniejszych lub większych, rozpościerały się długie stoły, świątecznie nakryte i zastawione, dokoła nich krzątały się kobiety w barwistych czepcach, przynosząc, ustawiając i, z uśmiechami na twarzach, podziwiając umieszczone na stołach dzieła rąk własnych; brodaci mężowie, trzymając w ramionach małe dzieci, przykładali usta swe do ich pulchnych policzków lub, z głośném cmokaniem, podrzucali je aż pod nizkie sufity, ku wielkiéj uciesze doroślejszych i dorosłych członków rodziny; inni zasiadali na ławach w licznéj gromadce i z żywemi giestami gwarzyli o sprawach minionego tygodnia; inni jeszcze, okryci miękkiemi fałdami białych talesów stali twarzami zwróceni ku ścianom, a szybkiemi ruchy podając postacie swe w tył i naprzód, żarliwą modlitwą gotowali się na spotkanie świętego dnia sabbatu.
Był to albowiem wieczór piątkowy.
I jedno tylko znajdowało się miejsce w całém miasteczku, w którém panowała ciemność, pustka i cisza. Była niém mała, szara chatka, pochyłą, niziuchną ścianą jakby przylepiona do niezbyt wysokiego wzgórza, które wznosiło się z jednéj strony miasteczka i stanowiło naokół, pośród ogromnéj równiny, jedyną wypukłość gruntu. Wzgórze to zresztą nie było naturalném. Podanie niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnemi Karaici i wznieśli na niém swoję świątynię. Dziś świątyni kacerskiéj nie było już ani śladu; wzgórze nagie i piaszczyste osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która téż, jakby kornie i wdzięcznie, tuliła się do stóp jego. Nad dachem jéj, na pochyłości wzgórza, rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jéj wiatr zcicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych, albo pod uprawę jarzyn zaoranych, oddzielała miejsce to od miasteczka. Cisza nad niemi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły, wydobywające się z uliczek miasteczka, grube szlaki pary i mgły.
Wnętrze chatki, z za dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarném wnętrzu tém brzmiał i na zewnątrz z niego wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz donośny, głos męzki:
— Za dalekiemi morzami, za wysokiemi górami — mówił z pośród grubych ciemności głos ten — płynie rzeka Sabbation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkiemi kamieniami.
Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł, i w czarnéj otchłani, widnéj z za dwóch małych okienek, przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne.
— Zejde! mów daléj!
Wyrazy te wymówione zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.
Zejde (dziadek) zapytał:
— A czy oni jeszcze nie idą?
— Nie słychać! — odparł, bliżéj okna odzywający się, głos dziewczęcy.
W głębi czarnéj otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:
— Za świętą rzeką Sabbationem mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołmi za rzeką ze żwiru i kamieni... A ten żwir tak wysoko podnosi się, jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią, jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabbatu...
Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiéj chwili, zapytał ciszéj:
— Jeszcze nie idą?

Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota, znajdująca się w czarném wnętrzu lepianki, przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.
Meir Ezofowicz pod chatą Karaima.
— Idą! — wymówiła nakoniec.

W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk.
— Zejde! mów daléj! — rzekł bliżéj okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny, jak wprzódy, mniéj tylko dziecięcy w téj chwili, silniejszy.
Zejde nie mówił daléj.
Od strony miasteczka ku lepiance, przypartéj do wzgórza, leciał i zbliżał się wciąż wrzask dziwny. Złożony on był z biegu kilkudziesięciu par nóg ludzkich, z piskliwych krzyków i srebrnych, zanoszących się śmiechów dziecinnych. Wkrótce na pustéj przestrzeni ukazał się w zmierzchu wielki punkt ruchomy, toczący się jakby po powierzchni czarnych gruntów. Wkrótce punkt ten znalazł się tuż obok lepianki, rozproszył się na kilkadziesiąt drobnych cząstek, które wszystkie, z krzykiem, piskiem, śmiechem i wrzaskiem nieopisanym, rzuciły się do ścian pochyłych i nizkich okienek.
Były to dzieci, chłopcy różnego wieku. Najstarszy z nich mógł miéć lat 14, najmłodszy — pięć. Ubioru ich w ciemności dojrzéć nie było podobna, ale z pod małych czapek, albo wielkich, splątanych włosów, oczy ich połyskiwały blaskiem namiętnéj swawoli i innych jeszcze może, żywo rozbudzonych uczuć.
— Gut Abend! Karaime! — wrzasnęła jednogłośnie zgraja ta, stukając pięściami w drzwi, z wewnątrz zaryglowane, i wstrząsając ramami okien, w których słabéj oprawie dzwonić poczęły drobne szyby.
— A czemu ty światła w sabbat nie zapalasz? A czemu ty jak dyabeł w czarnéj norze siedzisz? Kofrim, iberwerfer! niedowiarku! odszczepieńcze! — krzyczeli starsi.
— Aliejdyk giejer! oreman! miszugener! Hultaj! żebrak! waryat! — z całéj piersi swéj wrzeszczeli młodsi.
Łajania, śmiechy i trzęsienie drzwiami i oknami wzmagały się z każdą chwilą, gdy we wnętrzu lepianki ozwał się znowu głos dziewczęcy, spokojny jak wprzódy i dźwięczny, ale tak silny, że przebił sobą kipiącą dokoła wrzawę.
— Zejde! mów daléj!
— Aj! aj! aj! aj! — odpowiedział z głębi głos zgrzybiały — jak ja będę mówić, kiedy oni tak krzyczą! tak krzyczą! i tak łają!
— Zejde! mów daléj!
Tym razem głos dziewczyny brzmiał niemal rozkazująco. Nie był już wcale dziecinnym. Czuć w nim było ból, wzgardę i walkę o zachowanie spokoju.
Jak smutny śpiew, wmieszany w ryk i wycie wzburzonych żywiołów, tak w dziką wrzawę dziecięcéj tłuszczy, łającéj, miauczącéj, wyjącéj i śmiejącéj się, wmieszały się drżące, jękliwe słowa.
— A w święty dzień sabbatu, Jehowa, — niech będzie pochwalone święte imię Jego, — daje spoczynek świętéj rzece Sabbationowi... Żwir przestaje płynąć, jak wielkie bałwany, i kamienie nie huczą jak las... tylko z nad rzeki, co leży i nie rusza się, powstaje wielka mgła, taka wielka, że aż wysokich obłoków dostaje i chowa znów przed nieprzyjaciołmi cztery pokolenia Izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali...
Niestety! dokoła lepianki z pochyłemi ścianami i czarném jak otchłań wnętrzem nie płynęła święta rzeka Sabbation i ani bałwaniącym się żwirem, ani wysoką mgłą nie zasłaniała mieszkańców jéj przed nieprzyjaciółmi!
Nieprzyjaciele ci byli mali, ale było ich wielu. Z ostateczném wysileniem złośliwéj swawoli kilkunastu z nich targnęło ramami lichych okienek, kilka szybek dźwięknęło silniéj i rozleciało się w kawałki. Chóralny krzyk tryumfu rozległ się daleko po polu z jednéj strony, a pustych gruntach z innéj. Przez pozostałe po szybach otwory posypały się do wnętrza chatki grudki ziemi i drobne kamyki. Głos zgrzybiały, bardziéj jeszcze usunięty w głąb’, jakby istota ludzka, do któréj należał, tuliła się gdzieś w najdalszym kącie, trzęsąc się i chrypiąc coraz bardziéj, krzyczał:
— Aj! aj! aj! aj! Jehowa! Jehowa!
Głos dziewiczy, dźwięczny zawsze, powtarzał nieustannie:
— Zejde! sza! Zejde, nie krzycz! Zejde, nie lękaj się!
Nagle z tyłu dziecięcéj zgrai, uczepionéj do ścian, drzwi i okien lepianki, ktoś donośnie i nakazująco zawołał:
— Sztyl Bube! a co to wy wyrabiacie tutaj, niegodziwe bachory! precz!
Dzieci umilkły nagle i odpadać zaczęły jedne po drugich od belek, klamek i ram.
Człowiek, który donośnym i rozkazującym dźwiękiem głosu swego sprawił to uciszenie się, wysoką miał i kształtną postawę. Długie ubranie jego obcisłe było i dostatnio obłożone futrem. Twarz jego w zmroku wydawała się białą, a oczy połyskiwały tak ogniście, jak młode tylko oczy połyskiwać mogą.
— A co wy tu wyrabiacie! — powtórzył głosem gniewnym i stanowczym, — czy tu, w téj chacie, wilki mieszkają, żeby tak na nich krzyczéć i łajać i okna im tłuc?
Chłopcy milczeli z razu i skupili się w jednę, ścisłą gromadkę. Po chwili wszakże, jeden z nich, najwyższy wzrostem i najśmielszy snać także, sarknął:
— A czemu oni w szabas światła nie zapalają?
— A co wam do tego? — rzekł przybyły.
— Nu! a co tobie do tego? — bronił się krnąbrny chłopiec, — my tu co tydzień przychodzim i tak samo robim... to i co?
— Ja wiem, że wy co tydzień tak robicie... to ja i pilnował, żeby was kiedy tu złapać... ot i dopilnował... nu! gej do domów! żywo!
— A czemu ty, Meir, sam do twego domu nie idziesz? Twoja bobe i twój zejde dawno już rybę bez ciebie jedzą... czemu ty nas ztąd pędzasz, a sam sabbatu nie pilnujesz?
Oczy młodego mężczyzny ogniściéj jeszcze zapłonęły. Uderzył nogą o ziemię i takim gniewnym głosem krzyknął, że młodsze dzieci rozbiegły się wnet w różne strony i tylko najstarszy chłopak, jakby na wzgardę dla otrzymywanych przestróg i połajań, pochwycił grudkę błotnistéj ziemi i z zamachem cisnąć ją miał do wnętrza chaty.
Ale dwie silne dłonie porwały go za rękę i za kołnierz od spencerka.
— Chodź! — rzekł młody przybyły — już ja ciebie sam do domu odprowadzić muszę.
Chłopiec wrzasnął zrazu i targnął się. Ale trzymała go dłoń silna i silny, spokojny już głos nakazał mu milczenie. Umilkł i, trzymany wciąż za odzież, pochylił głowę.
Dokoła chatki było już cicho zupełnie. Z głębi ciemnego wnętrza wychodziły ciężkie, chrapliwe westchnienia bardzo staréj piersi jakiéjś, a u samego już okienka, o kilku stłuczonych szybkach, zabrzmiał tłumiony głos dziewczęcy: — Dziękuję! — Zostańcie w pokoju! — odpowiedział młody mężczyzna i oddalił się, wiodąc z sobą swego małego więźnia.
Więzień i karciciel przebyli w milczeniu parę uliczek miasteczka i, wszedłszy na plac środkowy, zmierzali ku jednemu z mieszczących się przy nim domowstw.
Domowstwo to było nizkie, długie, zaopatrzone w podjazd, oparty na drewnianych słupach, i w głęboką sień, przez całą długość domu ciągnącą się, których istnienie zdaleka już zapowiadało tak zwany dom zajezdny. To téż okna, umieszczone z jednéj strony budowy a należące do izb, przeznaczonych dla podróżnych gości, ciemne były zupełnie. W innych za to, w tych, które znajdowały się tuż naprzeciw mizernych, źle pobielonych słupów podjazdowych, i o pół łokcia zaledwie wzniesione były nad ziemię, przysypaną grubą warstwą siana, słomy i wszelakiego rodzaju śmiecia, — mętnie z za brudnych szyb połyskiwały sabbatowe światła.
Zajezdny dom ten był własnością Jankla Kamionkera, męża zajmującego wysoki urząd w zarządzie kahalnym, a wśród ludności izraelskiéj miasteczka i okolic wysoko poważanego, dla wielkiéj nabożności swéj, uczoności i niemniejszéj téż umiejętności, z jaką wiódł on interesa swe i powiększał swój majątek.
Młody mężczyzna wraz z dzieckiem, które wiódł za rękę i które zresztą nie tylko nie zdawało się zmartwione swém położeniem, ale owszem podskakiwało, idąc, co kilka kroków, i nuciło sobie swobodnie, — przebył miękki od śmiecia i elastycznie pod stopami uginający się grunt, wśród słupów podjazdowych i okien oświetlonych położony; wszedł do głębokiéj sieni, w któréj ciemnych zapadłościach koń jakiś uderzał kopytem o ziemię i krowa jakaś zapewne głośno przeżuwała; omackiem wynalazł drzwi, ku którym wstępowało się po trzech spróchniałych, chwiejących się wschodkach, i nawpół je otworzywszy, wepchnął przywiedzionego malca do wnętrza mieszkania.
Uczyniwszy to, nie cofnął się jednak, ale, wsunąwszy głowę przez nawpół otwarte drzwi, zawołał:
— Rebe Jankiel! ja tobie Mendela przyprowadził. Połaj go, albo i ukarz swoją ojcowską ręką. On włóczy się w ciemnościach po miasteczku i na niewinnych ludzi napada!
Przemowa ta, donośnym głosem wypowiedziana, nie otrzymała żadnéj odpowiedzi. Z wnętrza mieszkania wychodziło tylko na zewnątrz nieustające i zawodzące mruczenie, półgłosem i żarliwie modlącego się człowieka.
Przez drzwi, które młody człowiek trzymał wciąż nawpół otwartemi, widać było izbę dość dużą, o ścianach bardzo brudnych i ogromném piecowisku, czarném od pyłu i sadzy. Pośrodku izby stał długi stół, nakryty płótnem wątpliwéj czystości, lecz rzęsiście oświetlony siedmiu płomykami świec, palącemi się w zawieszonym u sufitu świeczniku. Uczta sobotnia jeszcze się była nie rozpoczęła, bo jakkolwiek z dalszego wnętrza mieszkania dochodził wielki gwar głosów kobiecych i dziecinnych, znamionujący liczną rodzinę, w izbie z piecowiskiem i długim stołem nikogo nie było, prócz człowieka, który stał w kącie izby, plecami zwrócony do drzwi od sieni, a twarzą do ściany. Człowiek ten był średniego wzrostu, bardzo chudy i nadzwyczaj giętki. Mówiąc stał, nie dobrze określamy położenie jego postaci, na które wszakże odpowiednie wyrażenie znaléźć-by trudno. Nie chodził on wprawdzie i nie skakał, a jednak w ustawicznym i gwałtownym zostawał ruchu. Głowę swą, okrytą silnie rudemi włosy, rzucał w tył i na przód, pochylał giętką i cienką swą postać aż prawie do saméj ziemi i odrzucał ją znów w tył z nadzwyczajną szybkością. Od gwałtownych ruchów tych szeroko rozwiewały się białe fałdy tałesu, którym był okryty; trzęsły się i rozwiewały długie przewiązki, ściskające rękę jego, nieco powyżéj pięści; trzęsła się i za ramiona rozwiewała długa, gęsta, ruda broda; opadała mu prawie na czoło tefila, spoczywająca a raczéj podskakująca na jego głowie. Z gwałtownemi ruchami temi zgadzały się téż odgłosy, wychodzące z ust jego i piersi, to szemrzące z cicha, to wybuchające namiętnemi krzyki, to wylewające się przeciągłém, żałosném, zawodzącém śpiewaniem.
Młody człowiek, stojący u progu, dość długo patrzał na postać tę, modlącą się tak całą duszą, albo raczéj całém swém ciałem. Czekał widocznie przerwy w modlitwie lub jéj końca. Wiadomém jednak było powszechnie, że długo czekaćby musiał ten, ktokolwiek chciałby widziéć Reba Jankla kończącego modły swe, gdy raz modlić się zaczął. Oczekującemu na to w téj chwili młodemu człowiekowi na sercu snadź leżała złośliwa swawola małego Mendela. Był on może zresztą z natury już swéj niecierpliwym i porywczym.
— Rebe Jankiel — rzekł głośno po dość długiéj chwili, — twój syn włóczy się po nocach i na niewinnych ludzi napada!
Nie było odpowiedzi.
— Rebe Jankiel! twój syn łaje niewinnych ludzi bardzo brzydkiemi wyrazami!
Rebe Jankiel modlił się wciąż z jednaką gorliwością.
— Rebe Jankiel! twój syn biednym ludziom biedne, małe ich szyby po nocach tłucze!
Rebe Jankiel przewrócił kilka kart dużéj księgi, którą trzymał w obu rękach i śpiewnie, tryumfująco, rozgłośnie zawiódł:
— Śpiewajcie Panu pieśń coraz nową, albowiem On stworzył wszystkie cuda! Śpiewajcie! grajcie! na arfach grajcie z głośném przyśpiewywaniem! W trąby i rogi dzwońcie przed Królem, Panem!...
Ostatnim wyrazom towarzyszyło zamknięcie się drzwi od sieni. Młody człowiek szybko zbiegł z kołyszących się pod stopami jego schodków i, opuściwszy ciemną, ogromną sień, brnął znowu po wyściełającém podjazd śmiecisku. Kiedy mijał ostatnie z oświetlonych okien, do uszu jego doszedł śpiew, półgłosem nucony. Zatrzymał się; i każdy, na miejscu jego znajdując się, uczyniłby to samo. Śpiew to był męzki, młody, czysty jak dźwięk pereł, miękki jak szmer skargi, nabrzmiały prośbą, smutkiem i tęsknotą.
— Eliezer! — szepnął przechodzień i stanął u nizkiego okna.
Okno to miało szyby czystsze daleko od tych, które znajdowały się w innych oknach, — zupełnie nawet czyste. Widać było przez nie malutką izdebkę, w któréj, oprócz łóżka, stołu i szafy z księgami, nic więcéj nie było. Na stole paliła się mała, żółta świeczka, a przy stole, łokciami na nim wsparty i z głową w dłoniach, siedział młody, dwudziestoletni chłopak, z nadzwyczaj białą, ściągłą, łagodną twarzą. Na twarzy téj nie było śladu rumieńca, ale wydatne usta jego, wolne od wszelkiego zarostu, posiadały koralową barwę. Z ust tych wychodził ów śpiew prześliczny, który zwrócićby mógł na siebie zachwyconą uwagę największego choćby z mistrzów muzyki.
Nie dziw téż! Eliezer, syn Jankla, był kantorem gminy Szybowskiéj, piewcą ludu i Jehowy.
— Eliezer! — powtórzył się za oknem szept miękki i przyjazny.
Śpiewak szept ten usłyszéć musiał, bo szyby w oknie były pojedyńcze, a on blizko nich siedział. Podniósł téż powieki i zwrócił ku oknu źrenice błękitne, omglone, łagodne i smutne. Nie przerwał jednak śpiewu swego, ale owszem podniósł w górę obie dłonie, białe jak alabaster, i w ekstatycznéj postawie téj, z zachwyconym wyrazem twarzy, zanucił głośniéj:
— Ludu mój! zrzuć z siebie kurzawę dróg ciężkich! powstań i przywdziéj szatę piękności swojéj! Pośpiesz, ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!
Stojący u okna młody człowiek nie wzywał już więcéj po imieniu piewcy, modlącego się za lud swój. Odszedł, z ostrożném uszanowaniem tłumiąc odgłos swych kroków, a idąc pustym, ciemnym placem ku znajdującemu się nieopodal wielkiemu, rzęsiście oświetlonemu domowi, spoglądał na kilka gwiazd, blado, z za wilgotnéj, dusznéj mgły, nad placem świecących, i zcicha, w głębokiéj zadumie nucił:
— Pośpiesz! ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.