Matka królów/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.


Zaledwie z konia zsiadłszy, nie chcąc zajść na spoczynek do izb dla siebie przygotowanych, stary król z pośpiechem, jakby mu ta ostateczna rozprawa ciążyła, wpadł wprost do komnaty królowej.
Sonka zawiadomiona czekała na niego, odziała się czarno, bez najmniejszej ozdoby stroju, jakby żałobnie, a na bladej twarzy jej, słabością samą zmienionej, malowało się więcej dumy obrażonej, niż trwogi i bólu.
Zdawała się przygotowaną na wszystko, co ją spotkać miało. Gotową była stanąć przed nim nie jak winowajca przed sędzią, ale jak pokrzywdzony, domagający się sprawiedliwości.
Miała czas przeboleć i odzyskać siły. Gdy Jagiełło pędem wchodzący do komnaty zobaczył ją tak nieugiętą, zimną i wcale nie myślącą go prosić o miłosierdzie i przebaczenie, jak się spodziewał, jeszcze większy go gniew ogarnął.
Zabełkotał coś niewyraźnie, jak był zwykł, gdy się wzruszonym czuł mocno. Królowa postąpiła kroków kilka.
— Chcesz mnie bałamucić jeszcze? — krzyknął. — Ja wiem wszystko! nie chcę cię słuchać, wracaj zkąd przybyłaś...
Splątał się mówiąc pospiesznie. Sonka stała na pozór spokojna.
— Ani się myślę bronić — zawołała nareszcie — znajdą się ludzie co mnie obronią. Nie poniżę się do tego stopnia, abym prosiła o litość i tłumaczyła się, gdy jestem niewinną. Są ludzie wiary godni, poważni, którzy mnie przeciw niepoczciwej zemście Witolda, a twojej łatwowierności obronią... Nie jestem pierwsza, którą ta potwarz spotyka... Los Jadwigi i Anny nie mógł mnie minąć... Spodziewałam się tego. Odgrażał się Witold dawno.
Król ciągle poruszony i zmięszany, zdawał się tych słów nie słyszeć, miotał się gniewny ciągle.
— Jedź, jedź się z nim rozpraw na Litwę... Wstyd mi i srom uczyniłaś...
— Tyś go sam rzucił na siebie — przerwała królowa — ty! ty! ty! Winowajcą jest twoja dziecinna łatwowierność, nie ja. Śmiało ci w oczy patrzę... śmiało mówię!
Przekonasz się o niewinności mojej, ale ja krzywdy mej, krzywdy mojego dziecka... nigdy ci nie przebaczę.
Jagiełło rzucił się z szalonym gniewem.
— Milczeć — krzyknął. — Wezmą na męki twoje pomocnice, twoich ulubieńców, wyda się zdrada. Wiem ja, że wam, kobietom niepoczciwym, słów i łez nigdy nie brak. Znam was... wszystkieście takie!!
Począł się przechadzać po izbie.
— Nie miałaś litości nad mojemi siwemi włosami i ja jej mieć nie będę. Precz... na Litwę.
Królowa słowa już wtrącić nie mogła, cofnęła się kilka kroków i stała z założonemi na piersiach rękami, jak posąg blady, nieporuszona.
Ten spokój jej i duma króla zdawały się jątrzyć jeszcze... wyzywały go.
Milczenie pogardliwe, wejrzenie zimne, napełniały go trwogą jakąś zabobonną, obawiał się podnieść oczów.
— Nie chcę słyszeć nic. Jutro niech cię odprowadzą na Litwę.
To mówiąc skierował się ku drzwiom. Zwrócił głowę jakby się spodziewał, że groźbą tą zastraszy i zmusi do pokory. Sonka nie drgnęła nawet; tłumiła w sobie bóle, lecz już była na wszystko przygotowaną, nawet na śmierć.
Krokiem pospiesznym, nie umiejąc znaleźć drogi, dobijając się do pierwszych drzwi, jakie mu się nastręczyły, Jagiełło, którego Zbramir nadbiegłszy odprowadził do izby jego, wpadł do niej jak obłąkany, dysząc, zrzucił z siebie zwierzchnią suknię, kołpak i padł na ławę. Nie krył się już przed ludźmi. Marszałek, który na niego oczekiwał, widząc to, dwór natychmiast odprawił i sam tylko pozostał. Czekał na rozmowę z królem, spodziewając się go uspokoić i skłonić do przejednania, lecz stary głowę zanurzywszy w dłonie, siedział nie mówiąc słowa.
Zawołał o wodę, którą mu przyniesiono, rzucił oczyma po izbie. Spostrzegł Zbigniewa i jakby zawstydzony oczy spuścił.
Gniew i poruszenie złamały go, zaczynał się czuć bezsilnym, bezmyślnym, a duma i śmiałość Sonki odezwały się w sumieniu. Lecz przez tę sprzeczność jakąś, która w słabych charakterach często się spotyka, ustąpić nie chciał.
Czuł że wszyscy, i Witold i ona obwiniali go o tę słabość, którą sam znał najlepiej do siebie, dlatego się chciał okazać upartym, mocnym, niezłomnym, nawet okrutnym, byle nie być obwinionym o zbytnią dobroć i powolność.
Wyszydziłby go Witold jako łatwowiernego, zgrzybiałego starca. To go oburzało.
Marszałek stał nie rozpoczynając rozmowy. Jagiełło kazał zawołać Zbramira, aby rozporządzić zwierzyną, wydać rozkazy do łowów, i nie zwracając się do Zbigniewa, dodał, aby nazajutrz konie gotowano dla królowej.
Mówił o rzeczach obojętnych do ludzi obcych, a w głosie czuć było drzenie i nieugaszony gniew jeszcze.
Zastawiono stół, nie tknął nic, napił się wody, kazał precz misy odnieść, wołając, że mu śmierdziały. W izbie skarżył się że było duszno. Zbigniew oparty o ścianę nie odchodził.
Nie było to zapewne sprawą wypadku, że tegoż wieczora, gdy król go się najmniej spodziewał, nadjechał biskup krakowski.
Był to człowiek jedyny może, którego król nie tając się z tem, obawiał. Samo jego przybycie, w którem domyślać się mógł pośrednictwa w sprawie królowej, napełniło go trwogą. Biskup krakowski był surowym, nieprzyjaźnym Witoldowi, a królowej dość przychylnym. Walka z nim stawała się nieuchronną, a nigdy jeszcze z żadnej z nich król nie wyszedł zwycięzko.
Pomiędzy chwilą, gdy oznajmiono przybycie biskupa, a przyjściem jego do Jagiełły, upłynęło dosyć czasu. Zajechał na probostwo, mógł widzieć się wprzódy z królową, wszystko to niepokoiło winowajcę.
Z tem spokojnem obliczem, które nigdy ziemskiej namiętności nie dało się ująć i malowało niezachwianą pogodą twarzy, Zbyszek wieczorem wszedł do króla.
Znalazł go niegniewnym już, ale przybitym, znękanym, bolejącym. Z pospiechem chciał Jagiełło wyspowiadać naprzód wszystko przed swym pasterzem, który mu usta zamknął stanowczem.
— Wiem o wszystkim, miłościwy panie. — Spojrzeli sobie w oczy, Jagiełło nie wytrzymał wzroku, upokorzony siadł na ławie.
— Stało się wielkie złe — odezwał się biskup chłodno — potrzeba je naprawić.
— Królowa jutro wyjedzie na Litwę — odparł Jagiełło. — Odsyłam ją Witoldowi.
— Zapisalibyście wyrok na siebie nie na nią — odparł Zbyszek powolnie. — Mam nadzieję, że się to postanowienie zmieni.
— Nigdy, nigdy! — wyjąknął król pospiesznie.
— Zatem i tego, któremuście chcieli zapewnić koronę — rzekł biskup — należy odesłać Witoldowi i wyrzec się jej dla krwi waszej... Sromota padnie na dziecię, na was, na to królestwo wasze, a sromota niezasłużona, kara bez winy, bo królowa jest niewinną.
Zerwał się król z gniewem wielkim.
— Jakto, niewinną! Są dowody!
— Żadnych niema! — odparł śmiało biskup. — Widziałem ochmistrza królowej, męża nieposzlakowanej czci, który przysięgą gotów jest zupełną niewinność spotwarzonej nieszczęśliwej pani stwierdzić.
— Tak — wybuchnął Jagiełło — umiała was wszystkich ująć sobie, przebiegła niewiasta. Służyli jej na dworze wszyscy, zakrywali.
Biskup słuchał nie przerywając, tak najmniejszego nie okazując poruszenia, jak gdyby do wyrazów zagniewanego pana nie przywiązywał żadnej wagi.
Dawszy nieco ochłonąć Jagielle, biskup począł zwolna.
— Nikt lepiej nie zna Witolda nademnie. Pan jest wielkich przymiotów, ale gwałtowny i samowolny. Solą w oku była mu ta królowa, która nie chciała być jego służebnicą. Pomnijcie, miłościwy panie, iż nie pierwszy on wam gwałt zadaje. Od innych myśmy cię starali się ochronić, od tego jest też obowiązkiem naszym bronić cię. Są niepowetowane już szkody, lecz czas choć ostatecznej sromocie zapobiedz.
Król mruczał niewyraźnie, ale nie odpowiadał biskupowi i w oczy mu nie śmiał spojrzeć, burzył się jeszcze w sobie i nagle powstał.
— Nie mówię już nic, gdy mi w sprawach państwa swoją wolę narzucacie, wy i inni — odezwał się — ale to domowe są moje rzeczy, w tych ja panem; słuchać nie będę nikogo... Uczynię co zechcę.
— Ja jako kapłan i stróż sumienia odzywam się do was — rzekł Zbyszek. — Sami będziecie żałować porywczości waszej i uległości Witoldowi. Królowa jest niewinną, lecz gdyby nawet istotnie wina ciążyła nad nią, ojcu rodziny i królowi przystałoby ją przed narodem osłonić dla czci domu, a nie czynić ją jawną. Na Boga...
Chciał mówić, Jagiełło mu przerwał porywczo:
— Nie mówcie o tem, proszę, dosyć mam utrapienia.
Na tem skończyła się rozmowa z biskupem, która, choć się zdawała bezskuteczną, wiedział Oleśnicki, iż zostawiony sam sobie król pod wpływem jej może zmięknąć. Trzeba mu było dać czas do namysłu.
Były oprócz tego mnogie inne sprawy, zmarł był niedawno ulubiony królowi mąż siostry jego Aleksandry, Semko mazowiecki, pod którym liczne, niemal na rękach Jagiełły wypiastowane zostało potomstwo. Zagadnął biskup o nie króla i oderwał myśl jego od własnego bólu, mówiąc o pozostałej wdowie. Potem rachunki z żup, o których ścisłe sprawdzenie chodziło, napomknął. Jagiełło ostygł.
Gdy się to działo w jednej połowie Medyckiego dworu, na drugiej królowa przechadzała się płacząc, bo jej łzy nie osychały, narzekając, oburzona tem, że ją na łup zemście Witolda wydać chciano. Czuła ona, że raz wygnana do Litwy, już więcej powrócić nie mogła do Krakowa, a gdyby nawet wyrwała się z niewoli, dawnego stanowiskaby nie odzyskała.
Z rozkazu króla przygotowywano do podróży wszystko, a ludzie uprzedzeni byli, iż na Litwę odwieść mieli Sonkę. Rozstanie z dziecięciem, które zostawało w Krakowie, dodawało boleści.
Femka napróżno chodziła za nią, głaszcząc, ciesząc i poddając myśli różne; nawet tę najdziwniejszą, aby o opiekę zwrócić się do stryja, który w Wiaźmie siedział, a o krew swoją upomnieć się powinien. Lecz odważyłżeby się on przeciwko wszechwładnemu Witoldowi wystąpić?
Wieczorem biskup czuł się w obowiązku przyjść pocieszyć królowę. Nie śmiał on jej przyrzekać nic, lecz z mowy zmiarkować było można, iż do chwili ostatniej nie stracił nadziei przełamania króla.
Cała noc upłynęła we łzach i gorączkowych przygotowaniach do tej nieszczęsnej podróży. Królowa kłaść się nie chciała, padała na łoże, spoczywała na niem zmęczona osłabieniem, zrywała się wybuchając nowym płaczem i tak doczekała wczesnego poranka wiosennego.
W podwórcu ruch się obudził o brzasku... Zaczęto wozy zaciągać, skrzynie ładować, konie prowadzić do wodopojów, wybierać ludzi, wynosić rzeczy. Gwar w przedsieniach nie dawał już spoczywać.
Król, jak zwykle, choć przebudzony, nie rad z pościeli wstawał, a tego dnia może, nie chcąc się spotkać z królową, umyślnie zależał.
Po kilkakroć czeladź swą posyłał z niecierpliwością dowiadywać się czy wszystko było w gotowości do wyjazdu, zdawał się przynaglać, aby od ciężaru tego uwolnić.
Tymczasem biskup raniutko mszę odprawiwszy w kościołku, nim królowa wyruszyć mogła, zjawił się we dworze i wszedł niezapowiedziany do sypialni królewskiej.
Idąc do niej przez otwarte okna mógł słyszeć jęki i płacz biednej skazanej, dla której oddanie Witoldowi było śmierci wyrokiem.
Wzruszył do aż do gniewu niemal nielitościwy upór króla.
Nachmurzony, z brwiami ściągniętymi przystąpił do łoża Jagiełły... Tuż było okno, które ruchem ręki otworzył gwałtownie.
Wśród chwilowej ciszy, płacz i zawodzenia Sonki i jej dworu słychać było wyraźnie.
— Słuchaj, miłościwy panie — zawołał — tych jęków i płaczu. Twoje okrucieństwo je wyciska... Królowa, żona twoja, łzy leje skrzywdzona i osławiona przez ciebie... Lękasz się uroków, złego oka i czarów, a sądzisz, że Bóg ci tego nie policzy i nie ukarze... Łzy padają na szalę grzechów twoich...
Król podniósł głowę, słuchając osłupiony. To porównanie łez do czarów, których się obawiał, podziałało na niego. Blade, pomarszczone ręce, które trzymał na okryciu łoża, załamał z całych sił.
Zmienionym głosem — odezwał się do Biskupa.
— Witold, Witoldowi.
Zbyszek wybuchnął.
— Książe Witold jest waszym lennikiem, nie wy jego!! Ulegać mu jest sromem, królowę mu poświęcić, sławę swoją i domu... byłoby słabością... miłościwy panie... czas jest jeszcze... błagam cię...
Chwilę trwało milczenie, złamanym głosem naostatek Jagiełło dodał.
— Niech więc jedzie do Krakowa... niech siebie i mnie stara oczyścić... ale widzieć jej teraz nie mogę... Biskupowi się twarz rozjaśniła.
— Bogu niech będą dzięki — rzekł — zawszem liczył na to, że wam serce i sumienie nie dopuści popełnić niesprawiedliwości.
Po twarzy starego króla dwa ciche strumienie łez płynęły marszczkami i tonęły w fałdach twarzy...
Biskup wyszedł natychmiast.
Królowa w odzieży podróżnej, blada przechadzała się po izbie, a krok w krok za nią stąpała Femka. W progu płakały dziewczęta; czeladź chodziła niema, w obec tej boleści przemówić nie śmiejąc.
Zwróciła się Sonka ku biskupowi, jakby od niego promyka nadziei oczekiwała.
— Przynoszę wam, miłościwa pani — odezwał się Zbyszek — choć małą pociechę w tem nieszczęściu. Król przyzwala na to, abyście do Krakowa powrócili.
Ledwie usłyszawszy tych słów, z radośnem wykrzykiem Sonka rzuciła się całować ręce Biskupa. Wszystkie męztwo stracone jej powróciło, oschły oczy, otucha w serce wystąpiła. W Krakowie ona mogła znaleźć przyjaciół i obrońców.
W mgnieniu oka wieść o tem rozbiegła się z ust do ust. Marszałek Zbigniew wyszedł też sam ją potwierdzić, dając rozkazy stanowniczym, woźnicom i dworowi... We wszystkich radość była niezmierna.
— Do Krakowa! do Krakowa! — powtarzano sobie...
Dodał biskup radę, aby królowa, nie widząc się już z mężem, natychmiast puściła się w podróż, zapobiegając jakiemuś nieprzewidzianemu wypadkowi, któryby na Jagiełły postanowienie mógł wpłynąć.
Ochoczo, natychmiast dwór się zbiegł, do wozów, do koni i pobłogosławiona przez biskupa, który ją ocalił, Sonka wyruszyła z powrotem tąż drogą, którą niedawno przebywała tak wesoła.
W podróży tej zaraz pierwszego dnia, Femka dowiedziała się, nie mówiąc o tem swej pani, iż Hincza z Rogowa, pochwycony został w ucieczce, a Jaszko z Koniecpola i dwaj Szczekocińscy uszli szczęśliwie.
Najsrożej obwinionym był Hincza, bo do niego Strasz miał największy żal i oczernił go a okłamał wielce. Winny czy niewinny, wnosili wszyscy, że gardło dać będzie musiał za to, iż podejrzenie ściągnął na królowę.
Femka przez całą drogę usiłowała się wywiedzieć, gdzie uwięzionych zaprowadzono, lecz o tem nikt nie był świadom jaki los ich spotkał.
W drodze płakała królowa ciągle... ale chwilami łzy jej osychały, a myśl pracowała nad tem, jakby zwycięzko z tej walki z potwarzą wyjść mogła. Moc ducha powracała, liczyła przyjaciół na których rachować, ludzi, na których świadectwie oprzeć się mogła. Na czele ich stał ochmistrz Nałęcz Malski.
Poważnych niewiast wiele, które na zamku nieraz, czasu zabaw bywały, żony senatorów i ich córki mogła wezwać na świadectwo, z samych domowników i urzędników na zamku liczba wielka, nie pozyskana dla królewnej, a przyjazna Sonce, przysięgą oczyścić ją pewnieby nie odmówiła.
Zeznania dwóch biednych, strwożonych dziewcząt Kasi i Elży Szczukowskich, gdyby mękami na nich wymożono fałsze, nie mogły przeważyć świadectw ludzi poważnych i szanowanych powszechnie.
Nie wątpiła królowa, iż powszechne oburzenie musi obudzić potwarz Witolda i mściwe jego względem niej postanowienie. Książe liczył w Polsce popleczników i oddanych sobie ludzi, więcej jeszcze takich, którzy się go obawiali, lecz miłości nie miał u nikogo.
Prędzej teraz, naglona przez królowę podróż z powrotem przyprowadziła pod mury Wawelu. Sonka przybyła tu wieczorem, i zaciągnęła na zamek tak cicho, iż nazajutrz dopiero dowiedziano się w mieście o jej przyjeździe.
Poprzedziły ją tu wieści sprzeczne, przesadzone, uwłaczające jej, tak, że zdziwiono się, iż nie na Litwę, ale do Krakowa odesłaną została.
Znaczyło to, iż w sprawie, mianej już za straconą, zaszła zmiana szczęśliwa.
Ciekawość przebudzoną była, zaglądano na zamek, ale królowa chora, upokorzona, smutna, w obawie jeszcze tego co Szczukowskie powiedzieć mogły, lub co na ich rachunek skłamać mogli słudzy Witoldowi, nie przyjmowała i nie widywała nikogo. Mszy słuchała w kapliczce zamkowej, nie wychodziła za próg, drzwi zaparła jak w klasztorze.
Nie była przecież bezczynną, gotując się do uroczystego zmycia z siebie tej plamy, jaką rzucono na nią. Ochmistrz Malski rozpoczął starania o to. Poważny zastęp osób ofiarował przysięgę... Czekano tylko, ażeby król powrócił, ostygnął i dał się przejednać.
O to starać się miał Oleśnicki.
Hincza z innemi razem zaprowadzony do więzienia, niezręcznem pokuszeniem się o ucieczkę, sobie i królowej zaszkodził. Lecz wprędce wzięty po raz drugi, odesłany został do Chęcin, z rozkazu króla zagniewanego nań wielce, i wrzucony do tej strasznej ciemnicy na wieży, w której głodną śmiercią skończył Borkowicz.
Z wilgotnego tego podziemia, do którego światło i powietrze z góry tylko dochodziło przez szpary klapy, zamykającej je, mało kto żywym wychodził. W zimie przez litość spuszczano tam czasem garnek węgli, aby skostniałe ciało mógł więzień cokolwiek rozgrzać, lecz one otaczającej nie mogły osuszyć zgnilizny.
Ci, których ztąd uwalniano, nie odzyskiwali już sił i zdrowia...
Wesoły i ochoczy Hincza, był może pierwszy z zamkniętych w Chęcińskiej wieży, co nie stracił zupełnie nadziei, ani ochoty do życia. Młodość i nawyknienie do niewczasów trzymały go na nogach, krzepiły, a duch mocen nie dawał ciału zmarnieć.
Zwolna dopiero, po upływie miesięcy, nieszczęśliwy więzień począł omdlewać i tracić otuchę; do ostatka przecież jedno powtarzał niemym ścianom ciemnicy. — Żywli wynijdę, nie spocznę i nie odetchnę, póki tu Strasza na miejsce moje nie posadzę!
Nie wątpił Hincza, że nie kto inny tylko Strasz Witoldowi zaniósł do uszu te potwarze, a choć siedział na dnie, zaparty drzwiami z góry, które się raz tylko na dzień odmykały, potrafił jednak jakimś sposobem cudownym, dać znać królowej, iż nie na kim innym krzywdy swej poszukiwać była powinna, tylko na Straszu.
Inni też się domyślali, bo właśnie w tej porze zniknął i nie rychło, jak gdyby u siebie tylko w Białaczowie bywał, zjawił się na służbę do królewnej Jadwigi.
Ale tu wiedziano już jaki obrót przybrała sprawa królowej, i jakie na niego padło podejrzenie, znalazł więc przybywszy zimne bardzo przyjęcie i nikt z nim przestawać nie chciał.
Niedługo więc pobywszy przestraszony, widząc, że prędzej, później zemsta go nie minie, Strasz jak się tu okazał niespodzianie, tak równie skoro zniknął.
Cała nadzieja jego była w tem, że Szczukowskie, które Witold miał kazać badać, że strachu królowę swą obmówią i jego potwarz potwierdzą.
Z obawą królowa oczekiwała o nich wiadomości. Stało się jednak inaczej niż przewidywano. Rachował Witold na to, że siostrzenicę król mu na łaskę zda i odeszle. Gdy go wieść doszła, że królowa powróciła do Krakowa i o wyprawieniu na Litwę mowy nie było, wstrzymał się książe od ostatecznych kroków, widząc, że Sonka znajdzie w Polsce obrońców i środki oczyszczenia się od potwarzy.
Poprzestał więc na tem, że Szczukowskie obie na dworze księżnej Julianny zatrzymał, a sam usprawiedliwiał swe wystąpienie tem, iż mu Strasz z Białaczowa przyniósł te powieści o życiu na Wawelu i imiona winowajców. Cebulka i Małdrzyk imię Strasza powtarzali, na niego zwalając wszelką winę.
Przewidzieć już było można zwycięztwo królowej, po za którą stały panie jej dworu, urzędnicy, małżonki senatorów i grono ludzi, powszechnie szanowanych... W jesieni, dziecię boleści, przyszedł na świat drugi syn Kaźmirz, którego biskup krakowski Zbyszek, w ciszy i bez owych uroczystości jakie chrzcinom pierworodnego towarzyszyły, ochrzcił na Wawelu.
Oczekiwano tylko przyjścia do zdrowia i sił królowej, aby ona wraz z obrońcami swemi stanąć mogła przed najdostojniejszemi panami radą i przysięgą zmyć z siebie potwarz niepoczciwą.
Jagiełło nie pokazał się w Krakowie, sromał swej lekkomyślności, gniew jego zmienił się w żal i zgryzotę sumienia. Nie chciał się uznać, ale czuł się winnym. Truło mu to życia ostatek. Zakopywał się w lasach, unikał ludzi.
Przewidzieć jednak było można, iż wkrótce zbliży się do Sonki, która wszystko gotową była przebaczyć jemu, ale nie Witoldowi. Zadna odgróżka i przechwałka z ust jej nie wyszła, milczała poważna i smutna, ale patrząc na nią, można było odgadnąć, że na dnie duszy gromadzą się zasoby siły, do nowej walki z nieprzyjacioły, z życiem, ze światem...
Los dwu synów był w jej rękach i na zranionem sercu.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.