Matka królów/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


W roku 1421 zamek wileński dolny i górny, samo miasto i okolica wcale inaczej stawiły się oku podróżnego, niż przed laty kilkudziesięciu, nim krzyż zapanował nad tą stolicą, a Litwa połączyła się z Polką. Z ramienia Jagiełły, siedział teraz Witold na Wilnie, lecz on raczej panował Polsce i jej królowi, niż Jagiełło jemu.
Siła ducha i przewaga były po stronie syna Kiejstutowego... Starzejący król bawił się zawsze namiętnie myślistwem, lubił długo siedząc za stołem, lub wylegując się na łożu słuchać wesołych rozmów swojego dworu, który po monarszemu obdarzał, ale rządy go nudziły. Chętnie uciekał w lasy, aby się od ich ciężaru uwolnić, i zdać je na senatorów świeckich i duchownych.
Miał się też kim wyręczać. W Wilnie i na Litwie zastępował go Witold, w Polsce Leliwy i Topory, z pośrodku których występował już chcący władzę ująć w silne dłonie, przodujący rozumem i charakterem Zbyszek z Oleśnicy, ten który pod Grünwaldem w rycerskiej zbroi stał jeszcze przy Jagielle i broniąc go od napaści Dypolda Kykieryca, pierwszy zadał mu cios śmiertelny.
Szybko potem z tego nadwornego pisarza Zbyszka urósł Zbigniew wielki, jeden z tych mężów, co się rodzą do panowania i kierowania ludźmi. Czekała nań już krakowska infuła.
W ciągu następnych lat panowania Jagiełłowego, między Witoldem a Zbigniewem rozegrywa się dziejowy dramat połączonej z Litwą Polski.
W potężnej prawicy litewskiego księcia, jak wszystko, tak i Wilno urosło, obwarowało się, przyozdobiło prędko.
W miejscu starej świątyni pogańskiej stał kościół katedralny, wieżyca nieforemna Światoroha za dzwonnicę mu służyła. Kilka krzyżów po nad świątyniami chrześciańskiemi wznosiły się tu i ówdzie wśród poziomych dachów domostw drewnianych.
Oba zamki wzmocnione mogły się teraz skutecznie opierać napaści krzyżowych rycerzy, ale potęga ich złamana była i lękać się tu nie potrzebowano nowego oblężenia.
Zamek górny opatrzony lepiej, przedstawiał się jeszcze mniej więcej podobną nieforemnych dość murów gromada, jak przed laty. Dolny się znacznie odmienił.
Ściany i baszty, które go otaczały, już nie prości murarze nieświadomi swej sztuki z dzikich kamieni, ale mistrze budowniczy z Niemiec i Polski sprowadzeni przerobili i upiększyli czerwonemi wysadzając cegłami, na wzór grodów krzyżackich.
Tak samo jak do koła miasta, grube mury w pewnych odstępach jeżyły się niższemi i wyższemi wieżami i basztami. Warowne bramy broniły wyskoki, z których przystępu do nich mógł oblężony nie dopuścić. Kopane rowy głębokie zbliżyć się do nich nie dawały.
Po za okólnemi mury miasta rozlegały się przedmieścia w ogrodach, zasiane uboższemi chatami. W pośrodku miało już Wilno powyznaczane ulice, rynki, targowiska, przy których szybko wznosiły się budowle z cegły i kamienia.
Przeważały jeszcze domostwa drewniane, ale i te już, na wzór polski, powiększać się i do góry dźwigać zaczęły.
Na zamku Witoldowskim widać było ład i zamożność, a surowe rządy tego człowieka co czas miał na wszystko, wglądał sam w rzecz każdą i nie dopuszczał samowoli niczyjej.
Przy niem też nie widzimy nikogo, coby śmiał i pokusił się wyręczać go i zastępować. Nie rządzi tu ani duchowny ni świecki ulubieniec, nie ma wpływu żona, nie wyzwalają się słudzy, Witold wyręcza się małemi urzędnikami, którzy sami przez się nic nie mogą.
Zamek nie odznaczał się teraz powierzchownością zbyt wytworną, oczy porywającą, ale rozmiary jego, krzepkie mury, gęste straże, w milczeniu i karności trzymana służba i załoga, oznajmywały, że tu stolicę swą miał potężny pan, przed którym drżeli i szanować go musieli wszyscy.
Nie było prawie dnia, któregoby jakieś poselstwo nie zawitało na zamek dolny, gdzie książe ciągle przebywał. Górny służył za zbrojownię, skarbiec i więzienie.
Szeroko rozpościerały się gmachy książęce, mieszkania urzędników, dworu, czeladzi, łaźnie, piekarnie, iżby dla dworskich rękodzielników i stajnie, na których zawsze kilkaset koni pogotowiu stało.
Za zamkiem ku rzece, kędy dawniej zapewne las być musiał, bo ten otaczał miasto za Olgerdowych lat, za Gedyminowych, stały jeszcze drzewa stare i zarośla, stanowiące rodzaj ogrodu, w którym czasu letniej spieki, schronić się było można.
Zwykle tu starsi urzędnicy dworu, niekiedy kobiety przy boku wielkiej księżnej zostające, przechodziły się w różnych dnia porach, nazbyt od zamku nie oddalając, bo u Witolda wszyscy i zawsze na zawołanie być musieli.
Właśnie jednego pięknego, ciepłego, jesiennego poranku pod rozłożystemi drzewami w zamku, zabawiała się zbiegła z teremów księżnej Julianny, drugiej żony Witoldowej gromadka kobiet, w większej części młodych, której dziewczę nadzwyczajnej piękności, wysmukłe, czarnobrewe, z oczyma młodością gorejącemi, tryskającemi życiem przodowało.
Śmieszki i urywane piosenki słychać było pod drzewami, ale męzki dwór księcia zbliżać się nie śmiał tam, gdzie same były niewiasty, które Julianna surowo trzymała, poglądał tylko chciwie je ścigając oczyma.
W pośród tego wesołego dziewcząt i starszych pań grona, rozmaicie poubieranych, na ruski, polski i niemiecki sposób, postawą, wdziękiem, i śmiałem a rozkazującem obejściem się rej wiodła, w pełni wiosennego rozkwitu, wesoła, hałaśliwa, roztrzpiotana czarnobrewa. Wszystko szło za nią i jej słuchało.
Ubiór dziewczęcia powszedni, zbyt wykwintny nie był, choć na chęci ustrojenia się nie zbywało zalotnemu wyrostkowi. Można było z niego sądzić, że więcej pragnęła się ustroić niż mogła. A to co miała na sobie zręcznie dobranem było, aby pokryć co zbywało.
Cały orszak wiodła przodując mu, podskakując, białemi rękami wskazując na drzewa, ciesząc się już zabawie, do której ciągnęła je za sobą.
Nawykła była snadź prowadzić swe towarzyszki i rozkazywać im, bo na skinienie jej wszystkie rzucały się posłuszne...
Pod drzewami, na grubych ich gałęziach, widać było zawieszoną prostą, z mocnych nici w sznury skręconych, z deską na nich przywiązaną, huśtawkę.
Ku niej biegiem, który do pląsów był podobnym, niekiedy w kółko się obracając i śmiejąc, dążyła śliczna czarnobrewa, a biegnąc nie dawała zamknąć się ustom, i każde jej słowo chórem wesołym odzywało się między towarzyszkami.
Sukienka zielona bramowana złotem, ale dobrze wytarta, białe rąbki, na czole przepaska, naszyjnik cienki z wiszącemi na piersiach kółkami, tak umiała nieść na sobie, jakby ją klejnoty okrywały... Na maleńkich bosych nóżkach miała trzewiczki jak suknia zielone, lecz od używania spłowiałe.
Zbliżywszy się do huśtawki, dziewczę raźnie na nią skoczyło, pochwyciło dwa grube sznury, na których wisiała i śmiejąc się, wykrzyknęło.
— Hej! do roboty! hej! A rzucajcie mną wysoko, pod same obłoki! po nad drzewa, nad wierzchołki... aż do gwiazd, pod niebiosa...
Starsza niewiasta, z twarzą bladą, przeciągniętą, z zagasłemi oczyma, uśmiechniona łagodnie, ubrana ciemno, z krzyżem na szyi, tuż przy huśtawce stojąca, przerwała cicho.
— Oh! kniahinko ty moja! Tobie się chce tak wysoko, a kto pod obłoki lata... spadać na ziemię musi... Lepiej po niej chodzić spokojnie. Od huśtawki się głowa zawraca.
— Ja bo lubię, żeby mi się w głowie kręciło, wolę wir niż martwą ciszę. Hej! hej! huku, wrzasku, biegu, lotu dusza pragnie, a tu taka w tych murach niewola!!
I spozierając na zamek skrzywiło się wyraziście, jakby mu ją wyrzucało.
Dwie służebnice już z tyłu wzięły były sznury, któremi huśtawkę rozkołysać miały, ale starsza stojąca przy niej, wstrzymywała. Rozmowa była nieskończona. Księżniczka też już nie nagliła.
— Oj ty, ty ptaszku co ci skrzydła urosły — mówiła dalej stara. — Latałoby ci się latało, aż gdzieś sokołowi we szpony...
— Bodaj sokoł pochwycił i rozdarł, lepiej niż tak gnić za krosnami, a słuchać...
Tu przerwało nagle.
— Nie strachaj mnie Femko, nie strachaj i nie wróż tak źle.
— Ja nie wróżę, bom nie wieszczbiarka, tylko przestrzegam — odpowiedziała smutnie Femka.
Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała.
— O! jabym bardzo chciała, żeby mi kto kiedy powróżył — dodała czarnobrewa. — Na prawdę, Femko. Nie umiesz ty? Jam taka mojej przyszłości niecierpliwa i ciekawa.
— Ona tylko Bogu wiadoma — odparła Femka, a przyjdzie aż nadto rychło... Co przeznaczone nie minie.
Wtem jedna z towarzyszek księżniczki zbliżyła się do huśtawki.
— Do wróżenia — odezwała się z minką poważną, w której się głęboka wiara malowała — niema jak ta stara Mecha. Ona! co tylko której przepowiedziała, wszystko się ziściło.
— Mecha? a gdzież tej Mechy szukać? — westchnęło dziewczę. — Dałabym jej chętnie podarek...
Spojrzała po sobie, pomyślała i uśmiechnęła się gorżko, może przypomniawszy, że niewiele co dać mogła.
— Gdzie jej szukać? — wtrąciło żwawo dziewczę. — Mecha teraz zawsze siaduje pod kościołem. Wszyscy na nią mowią, że poganka jest i że dlatego tylko od drzwi kościoła nie odchodzi, bo tam dawniej ten ogień wieczny się palił, któremu ona posługiwała. Poganka nie poganka, ona wszystko wie, czyta w wodzie, z twarzy, z ręki jakby z pisma klecha.
Księżniczce aż rumieńce wystąpiły na twarzyczkę.
— Zuba, ty, dziecko moje, pierścionek mieć będziesz odemnie, tylko mi tu sprowadź Mechę. Mnie się zdaje, że jak ona wyprorokuje, to i prędzej przyleci co nowego.
Femka jakoś przecząco głową kręciła.
— Czarownica! poganka — szepnęła — jeszcze urok jaki rzuci.
— Ja się tam uroku nie boję, krzyżyk pobłogosławiony na piersiach noszę, a takbym tę zaklętą przyszłość znać chciała...
— A jak w niej co złego siedzi? — spytała Femka.
— No, to będą czekać złego, a odżegnywać! — dodało dziewczę uparte.
Towarzyszki jej szeptały pomiędzy sobą. Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała. Biegła tak do niej, spragniona rozrywki, a teraz się już jej całkiem odechciało; myślała o czem innem! o przyszłości.
Skoczyła z deski, na której się była tak wygodnie umieściła.
— No — zaśmiała się Femka głaszcząc ją po ramionach — a tak ci się chciało podlecieć w obłoki?
— Po cóż lecieć kiedy nie dolecę! — tęskno westchnęła dziewczyna — nogi przykute do ziemi.
Femka odwróciła się.
— Jabym już huśtawkę wolała, niż wróżenie. Trzeba z niej korzystać póki jest, bo kto wie? czy długo będzie. Wiecie, że nasz książe powiesić ją tu kazał, gdy u nas w odwiedzinach był król Jagiełło.
— Ah! Cóż? stary dziad huśtać się kazał? — parsknęła księżniczka.
— Ale nie!! Tylko tak lubi patrzeć, gdy się dziewczęta i chłopcy wysoko huśtają[1]. Siadywał tu godzinami, mając z tego zabawę wielką. Oka z nich nie spuszczał stary.
Książe Witold umyślnie dla niego powiesić ją kazał, a teraz gdy się go nie spodziewa, albo on, albo księżna odczepić każe, aby nie było swywoli. Używajcie póki jest.
Zamyślona księżniczka znowu wskoczyła na siedzenie, porwała za sznury, spojrzała na swe służebne, i pogrążona w dumach jakiś, rzucać się w powietrze kazała.
Lecz, choć tak milcząca o czemś marzyła, piękna jej twarzyczka wcale smutnego nie nabrała wyrazu, jak gdyby nie umiała czy nie mogła się zachmurzyć. Nadto była młodą, szczęśliwą, czy życiem upojoną.
Femka przyglądała się jej milcząca, a niekiedy jak dziecku przyklaskiwała rękami. Oczy księżniczki tymczasem zwracały się ciągle w tę stronę, z której obiecana Mecha przyjść była powinna.
Posłanej po nią Zuli, ani jej, widać nie było.
W tem Femka coś w dali palcem ukazała. Z za murów mignęła naprzód biała z pasami czerwonemi sukienka, potem szare płachty kobiety, która zdala wcale do żebraczki podobną, nie była.
Słusznego wzrostu, wyprostowana poważnie, cała białawą zasłoną pokryta, która od głowy do stóp po niej spływała, szła śmiało niewiasta niemłoda już, której twarz ponura, pomarszczona postrach i poszanowanie wrażała.
Rysy jej niegdyś piękne, wiek uczynił groźnemi, tak się głęboki żal i boleść na nich wyryły. Siwe, długie włosy rozpuszczone spadały jej na ramiona, a z pod płótna, które ją okrywało całą, widać było na czole zwiędły wianek z ruty i liści dębowych...
Był to znak dziewictwa i kapłaństwa starej Mechy.
Chociaż ją wiedziono przed oblicze księżniczki, wcale się tem nie trwożyła, szła krokiem pewnym, rzucając oczyma ciemnemi z pod powiek jakby płaczem zakrwawionych.
Zobaczywszy ją, księżniczka dała znak służkom i z niecierpliwością płochego dziecięcia, niedoczekawszy się nim rozkołysana zatrzyma się huśtawka, zuchwale skoczyła na ziemię... Femka blizko stojąca pochwyciła ją w objęcia.
Stara Mecha stała przed nią, ciekawie się przypatrując, a usta zaciskając coraz mocniej.
Niestrwożone groźnem jej obliczem, dziewczę zbliżyło się napastliwie.
— Dobra ty, moja — rzekło przymilającym się, dźwięcznym głosem — będziesz ty mnie wróżyła??
Wejdalotka milczała potrząsając głową.
— A tobie na co wróżby moje? — odezwała się żałobnie — albo to ci los nie wywróżył już przyszłości? Rodziłaś się na starym kunigasów zamku w Holszanach, ojcowie twoi ludziom panowali i ty będziesz królować.
Potrząsła głową wpatrując się w piękną księżniczkę, która gorące w nią wlepiała oczy.
— Na co tobie wróżby moje — dodała — kiedy krew wróży i liczko wróży?
Dziewczęta ciekawie cisnąc się do koła otaczały Mechę i swoją panią, wyciągały główki, przestraszone nieco, usiłując najmniejszy szept pochwycić.
Mecha opornie, z niechęcią i wzdraganiem odpowiadała księżniczce. Ta zdjąwszy pierścionek z palca, bo nic innego nie miała do podarowania starej, podała go jej z uśmiechem, ale Mecha nie przyjęła. Zlekka odtrąciła jej rączkę, mrucząc smutnie.
— Tobie on, krasawico, będzie wkrótce potrzebniejszy.
Zarumieniła się księżniczka.
— Na co?
— A do czegożby były dziewczętom pierścionki, jeśli nie na to, by ją mężczyznom dawały? Cicho było dokoła, słuchano i czekano co dalej powie Mecha, ale ta spuściwszy oczy szeptała coś sama do siebie, czy do niewidzialnych duchów — i nie prędko głowę podniosła.
Twarz się jej całkiem zmieniła.
Wstąpiła w nią siła wielka, tak że dziewczęta od jej wzroku rozstąpiły się ze strachem.
— Męża tobie wkrótce swatać będą — mówiła proroczym duchem natchniona... A będzie swatał cię taki, coby może rad sam wziął, gdyby mógł... Koronę ci włożą na czoło i panować będziesz, a łzy tobie ona wyciśnie. I swat się wrogiem stanie. Nieszczęśliwa będziesz i szczęśliwa... Królom matką, po królach sierotą, we łzach krwawych złocony chleb pożywającą niewiastą...
Wlepiła w nią oczy, długo patrzając, i sama do siebie mrucząc coś niewyraźnie.
— Po co tobie pytać mnie było i ból ze mnie wyciągać? Nie mogę ja dać nic, tylko to, co mi duchy przyniosą. Nie mam swojego nic, nie wiem sama nic... Płynie wszystko zdaleka...
Zamknęła sobie usta dłonią chudą, pokłoniła się i zawróciwszy, żywo iść poczęła ku bramom.
Dziewczęta stały wszystkie jak wryte, a księżniczka, której lice się paliło, powtarzała cicho jeden wyraz. — Korona! — Ten dla niej zagłuszył inne.
Femka ręce załamywała.
— Co ta stara czarownica wiedzieć może? — szepnęła zbliżywszy się. — Dobrze, że poszła sobie, mnie dreszcze przechodziły patrząc na nią. Pewnie poganką jest.
Do huśtawki nikt już nie miał ochoty. Smutek powiał po wszystkich, nawet wesoła księżniczka zachmurzyła się nieco i na bok odciągnęła Femkę.
— Plotła niezdarne rzeczy! — rzekła. — Korona! jabym i korony nie chciała, bylebym ztąd wyjść mogła...
— Alboż ci tu źle — szepnęła Femka — przecie wuj kocha bardzo.
— A Julianna nienawidzi i prześladuje mnie za to! — przerwała księżniczka. — Dobrze mi było za życia rodzonej ciotuchny, a teraz mnie Witoldowa prześladuje za to, że sama uwiędła, i że jej mąż woli patrzeć na mnie młodą, niż się swarzyć z tą babą!!
Femka jej pogroziła.
— Tst! nie mówcie! albo ja nie wiem o tem, nie słucham i nie patrzę...
— O, wuj bardzo mnie kocha — dodała księżniczka, czasem na przekorę żonie — ale i jego kochanie i jej nienawiść, już mnie zmęczyły. Radabym ztąd, rada w świat... Wróżka przecie rychło coś wróżyła...
— Łzy! łzy! — sama do siebie zamruczała Femka.
Szły tak razem ku zamkowi krokiem powolnym. Słońce zachodziło za góry; była to godzina o której na zamku wieczerzę dawano.
Książe Witold zwykle, gdy dostojnych gości nie przyjmował, sam siadał do nakrytego stołu, bo długo przy nim, jak Jagiełło, siedzieć nie lubił, nie pijał nic, jadł niewiele, oprócz wody napoju nie znał...
I ten czas przy stole nie bywał dla niego stracony, bo do obiadu i wieczerzy zwoływał zwykle którego ze swych pisarzy. Cebulkę lub Lutka z Brzezia, pisma sobie przyniesione czytać kazał i odpowiedzi na nie dyktował...
Rzadko bywał tak swobodnym, aby z księżną, która zgryźliwie sporzyć z nim nawykła, gniewając się, że jej wolą się nie rządził, i z piękną pierwszej żony siostrzenicą Sonką, którąśmy przy huśtawce widzieli, mógł razem biesiadować.
Książe lubił bardzo tę piękną Sonkę, może więcej niżby żona chciała, która o nią była zazdrośna i zbyć się jej z domu pragnęła.
Ale Witold, który rzadko dla kogo powolnym bywał, żonie się nie dawał zmusić do niczego. Tem przykrzejszym to jej było, że czasem Sonka jednem słówkiem wolę jego złamała, uśmiechnąwszy mu się, spojrzawszy na niego oczyma gorącemi. Jej jednej niekiedy ująć się dawał...
Dziewczę wiedziało o tem dobrze, że wiele mogło u tego, u którego nikt nic nie mógł, bo samo sprzeciwienie się wywoływało w nim opór żelazny. Korzystało z tego czasem zuchwale na przekor księżnie, ale w małych sprawach tylko. Witold grę tę rozumiał i żonę gniewliwą wyśmiewał.
Niechęć dwóch kobiet rosła, a Sonka w powszedniem życiu złośliwej Juliannie ulegać musiała.
Wchodziła z dziewczętami na zamek Sonka i miała się do swoich izb zawrócić, gdy drogę jej zaszedł Michno, Witoldowy sługa i pokazując na drzwi, rzekł z pokłonem.
— Kniaź a pan do siebie was prosić kazał. Już po zamku wszędzie szukałem.
— Wieczerzał już? Księżna jest u niego? — zapytała.
— Nie — odparł sługa — właśnie siedzi u stołu, sam jeden jest, nawet pisarzów wołać nie kazał. Oprócz czeladzi nie ma nikogo.
Sonka, dawszy znak Femce i dziewczętom, śmiała sama do jadalni wkroczyła.
Izba to była wielka, w której i książe jadał gdy sam był i gości czasem mnogich przyjmował. Po staremu, nad murami jej sklepienia nie było, ale ogromne belki z prosta rzeźbione i malowane pułap okrywały.
Jedną ścianę niemieckim obyczajem zajmowały police piętrzące się wysoko, na których piękne misy, dzbany i naczynia różne na okaz były porozstawiane...
Kilka większych i mniejszych stołów ciężkich, z ławami wyścielanemi, wzdłuż izbę przerzynały. Wązkie okna zaszklone, z szybkami w ołów oprawnemi, światło skąpe rzucały. Przy jednym z nich Witold sam wieczerzał.
Nie przenosił on wzrostem owego wieku barczystych i rozrosłych rycerzy, miernie słuszny, ale silnie zbudowany, kształtny, zahartowany życiem czynnem, miał coś w postawie i obliczu, co go czyniło wielkim nawet wśród olbrzymów. Pociągła twarz wszystkich książąt litewskich, nie była u niego piękną, ale znaczącą i siłą napiętnowaną. Jaśniała na niej duma człowieka, który wiele złamał i zawsze zwyciężał. Oczy ciemne patrzały bystro, nakazująco, rozumnie, czoło nad niemi stało pełne, podniesione, jasne, usta miały wyraz wodza i pana.
Ani wiek, ani boje, ni więzienia i niewole, nie pozostawiły na nim gniotących śladów, nie odjęły mu potęgi, którą wyniósł z kolebki.
Teraz był to już człowiek, który młodość zostawił za sobą, ale starym ani się czuł, ni wydawał.
Ubrany w kaftan ciemny podpasany, po domowemu, bez ozdób żadnych, z włosem długim na ramiona rozrzuconym, siedział w ręku trzymając kawał mięsa pieczonego i nóż. Niósł do ust ten posiłek, gdy Sonka się w progu pokazała.
Bystro spojrzał na nią.
— Sonka! — zawołał. Kazałem cię szukać po zamku, gdzie się ty kryjesz po komorach, latawico? Myślałem, że bojar jaki rozmiłowany poniósł cię już na rumaku, ale jabym się sam za nim w pogoń puścił może. Kto wie? albobym pobłogosławił na drogę?
— Doprawdy? — odparło dziewczę śmiało — tak ja dla was mało warta, że nie wiecie.
— Ale ty wiesz, sroczko zła, że ja na ciebie i twoje oczy paskudne patrzeć lubię — rzekł Witold — tylko, już mi się sprzykrzyło pilnować latawicy, która w gnieździe usiedzieć nie może. Wolałbym opiekę oddać innemu.
Sonka tymczasem, gdy to mówił, zbliżyła się do stołu, sparła na nim, i śmiało patrzała mu w oczy.
— A pocożeście mnie szukać kazali? — spytała.
— Żeby wyłajać — rzekł Witold, ale nie zbyt surowym głosem i z półuśmiechem na ustach. — Wyrosły ci skrzydła, latasz i rwiesz się, szczególniej gdzie młodzież się kręci. Radbym się pozbył, bo w końcu nie upilnuję, a lada złodziejowi bym cię dać nie chciał.
Sonka ramionami ruszyła, poprawiła włosy. Witold jadł spokojnie i mówił powoli.
— Żebyś ty przynajmniej wdzięczną była za to, że cię tu jako własne chowałem dziecko. No? skarżyć się na mnie nie powinnaś?
— Albo się skarżę?
— Hodowaliśmy cię troskliwie, Anna na ręku nosiła.
Popatrzał na nią, ona wziąwszy ze stołu jabłko, gryzła ogonek jego w ustach zadumana. Coś jej po głowie chodziło.
Wtem Witold, poważniejąc stopniowo, rzekł do niej.
— Dość bajania. Sonka! słuchaj mnie dobrze, chcę cię wydać za mąż?
Dziewczę krzyknęło, ale trudno było rozeznać w tym głosie radość czy przestrach go wywołał. Oczyma zalotnemi a ciekawemi Sonka, nic nie mówiąc, pytać się zdawała.
— Za kogo?
— Żebyś ty rozum miała! do nógbyś mi paść powinna — aleś ty na pół dziecko, pół latawica.
Dziewczę nogą tupnęło.
— Mówże za kogo??
Witold kazał czekać długo, ważył coś.
— No — rzekł — jak przystało, za starego...
Wzdrygnęła się księżniczka.
— Nie chcę.
— Bo rozumu nie masz — odparł Witold. — Lepszego dla kobiety męża nad starego nie ma; wy młode wodzicie ich, zdradzacie bezkarnie, a oni was po nogach całują.
— Nie tak mi pilno iść za mąż — skłamało dziewczę.
Witold się uśmiechnął i rękę podniósł do góry. Sonka rozśmiała się też trochę, ale wnet przybrała minkę seryo.
— Ty swej woli nie masz, ja wiem co dla ciebie potrzeba — zawołał — ojca twojego zastępuję. On mi nad tobą władzę zdał. Otóż mnie wydać cię za mąż pilno, abyś ty się sama nie oddała komu, gdy ci się głowa zawróci.
Sonka po dziecinnemu się śmiała. Książe chleb łamał niecierpliwie, napił się wody — pomyślał znowu.
— Wiesz, że ja twojego szczęścia chcę — rzekł poważnie. — Bezemnie ty wielkiego nie zrobisz losu. Ojciec za tobą wiana w ziemi nie da, bo go niema, chyba koszule i sukienki, a krasę mieć będziesz w posagu. Weźmie cię li małe książątko na Ruś, to już dla ciebie szczęście. Kto wie potem jakie losy cię czekają na małym gródku, z którego brat lub swat wyżenie lada dzień. Oto los twój, a będziesz rozum miała, ja ci takiego męża dam, któremu królowe swatają, ale... stary!
W tej chwili Sonce przyszło na myśl proroctwo Mechy i pobladła, miałaż się tak rychło sprawdzić przepowiednia jej z koroną i łzami?
Witold się rozparł na siedzeniu, jedną ręką bijąc o stół, a patrząc na dziewczę zaciekawione już więcej, niż przelękłe.
— Staremu temu, który już trzy żony miał — rzekł — jeszcze się czwartej zachciało. Jednę poślubił co aniołem była, drugą, prostą kobietę, trzecią wziął wiedzmę rodem z piekła, a ja mu ciebie chcę dać czwartą, abyś była królową... No, Jagielle polskiemu cię swatam!!
Sonka tym razem krzyknęła głośniej i oczy sobie zakryła białemi rękami. Na łzy się jej zbierało.
Nie widziała ona dawno króla Jagiełły, ale słyszała o nim, że bardzo już stary był, że przy żadnej żonie wysiedzieć nie mógł, bo wolał ze psy po lasach jeździć, niż pilnować domu.
Wiele więcej rozpowiadano o nim, jak zazdrośnym był, jak podejrzewał żony, a lada donosów słuchał. Trwoga ją ogarnęła.
— Stary! prawda! — dodał Witold — ale, Sonko, ty co się stroić lubisz, bawić i śmiać, królową być, kazać sobie pokłony bić, na twarz padać przed sobą, nielepiejże jak na Rusi w pustym zameczku marnieć?
Dziewczę zadumane, odjęło ręce od oczów powoli, słuchało z uwagą.
— Jagiełło niemłody — ciągnął książe dalej — jeśliby na niego co przyszło, kto wie, Polacy ci mogą młodego męża wyswatać, aby Brandeburczyka, którego Jadwidze przeznaczono, się pozbyć.
Królową być, warto coś za to zapłacić... Klejnotów i sukienek, których jesteś żądna, będziesz miała do syta; i ludzie ci się kłaniać muszą...
Dziewczę łzy już otarłszy, potrząsało tylko ramionami i głową. Witold usiłował odgadnąć co dumała i domyśleć się nie mógł.
— Ja wiem, ty zrozumiesz, że takiej doli odrzucać nie można — mówił znowu — ale ja cię też za darmo nie posadzę na tronie, ty mi tam jesteś potrzebną i to będziesz podszeptywała staremu co ja tobie... Tyś moja być powinna, Sonko, jak byłaś dotąd, dzieckiem posłusznem...
Wszystko będziesz mnie winna, i ja od ciebie wierności wymagać mam prawo!
To mówiąc wstał Witold, popatrzył na swą wychowankę, stojącą w zamysłach i dodał.
— Idź — rzekł — pomyśl com powiedział... a potem padnij mi do nóg i podziękuj, bo choć ze starym, wielka cześć i szczęście cię czeka!
Ze spuszczoną głową, nie odpowiedziawszy słowa, Sonka zwolna wysunęła się z jadalni, a drzwi ledwie się za nią zamknęły, gdy drugie uchylono niecierpliwie, niewieścia głowa wyjrzała przez nie i księżna Julianna, która na podsłuchach stała, wtargnęła niespokojna.
Na widok jej namarszczył się Witold, domyślając, że rozmowę z Sonką musiała u drzwi pochwycić.
Księżna była słusznego wzrostu, ani młodą ni starą, średnich lat, niegdyś dosyć pięknych rysów, dziś twarzy zwiędłej i charakter zgryźliwy zapowiadającej niewiastą. Chciała jeszcze być piękną, a właśnie to staranie, strój zbyt wykwintny, wyraz zbyt dziewiczy, który sobie nadać usiłowała, czyniły ją niemiłą.
Starała się też o rzecz niemożliwą, bo o panowanie nad mężem, który przy każdem z nią starciu rozjątrzony, zwykle na przekór jej postępował. Kończyło się to na łzach i na czekaniu.
Sonka, którą Witold lubił dla jej piękności i wesołości dziecięcej, znienawidzoną była przez Juliannę.
Pewnie chętnie za kogokolwiekbądź wydać ją i pozbyć się z domu, było najgorętszem jej pragnieniem, ale widzieć ją królową, gdy ona sama była tylko wielką księżną i być zmuszoną uchylić przed nią czoła, tej myśli znieść nie mogła.
Gwałtownie, z oburzeniem malującem się na twarzy, drgającej od gniewu, przyskoczyła do Witolda, który stał zimny i nieporuszony jak posąg.
— Uszom nie wierzę — krzyknęła. — Ja nie wiem nic, ja niegodna jestem, abyś mi się zwierzył, a tę ulubienicę swoją, siostrzeniczkę kochaną, już chcesz posadzić na tronie!!
— Chcę i posadzę — rzekł książę krótko i dosadnie...
— Ją? ją? na upokorzenie moje! — zawołała Julianna — aby się mnie urągała!!
— Tam gdzie ją umieszczę, ona mnie służyć będzie — dodał Witold.
— Julianna rozśmiała się.
— Myślisz? tak ty ją znasz? — krzyknęła... Ona nikomu służyć nie zechce, oprócz samej sobie, a na tobie, na mnie, na nas mścić się będzie za dobrodziejstwa!!
Załamywała księżna ręce, Witold stał zimny i obojętny.
— Tyś się z nią zawsze źle obchodziła — rzekł — boś była śmiesznie zazdrośną, może dla ciebie nie mieć serca, ale u mnie się od dziecka wychowała, i mnie musi być posłuszną.
Chwilkę pomilczawszy, dumnie dorzucił książe.
— A nie będzie słuchać, to tak ją z tronu ściągnąć potrafię, jak na tron powołałem...
Łzy poczęły płynąć z oczów księżnie.
— Nie kłam — zawołała. — Chce ci się swoją ulubienicę widzieć wysoko. O! wiem ja, że ona ci milsza nademnie i nad wszystkie, ale pan Bóg cię skarze, zobaczysz...
Witold uśmiechnął się tylko pogardliwie... Czas jakiś łkała z gniewu księżna.
— Mnie na złość, na upokorzenie czynisz to — dodała...
— Nie dla ciebie, ani dla niej to czynię — zimno wtrącił książe — ale dla siebie, a to com postanowił, musi się spełnić. — Lecz nie lej darmo; com rzekł, to się stanie.
To mówiąc książe, który niemiłemu sporowi z żoną chciał koniec położyć, klasnął w ręce odwracając się do niej. Znak to był zwykły dla przywołania sług lub oczekujących pisarzy. Usłyszawszy go księżna, nie chcąc się wydać ze łzami, pobiegła skryć jej do izb swoich. W przedsieniu stojący na zawołanie Cebulka wsunął się cichemi krokami.
Był to szlachcic a Polak razem z drugim towarzyszem, Lutkiem z Brzezia, dość już dawno służący Witoldowi, tak jak on chciał, aby mu służono.
Sposobił się niegdyś, ubogie chłopię, do stanu duchownego, ale, święceń jeszcze nie mając, tylko naukę potrzebną, gdy się zręczność nadarzyła, przystał do wielkiego księcia, i teraz już o sutannie nie myślał.
Nie tak szczodry jak Jagiełło, Witold jednak nagradzać umiał, usług nie zapominając nigdy. Cebulka przebiegły, rozumny, łatwego a bystrego pojęcia człowiek, na swój stan uczony dosyć, używając wszystkich tych darów na korzyść pana, woli własnej umiał się wyrzec zupełnie.
Zgadywał księcia, rozumiał go łatwiej i lepiej niż inni, ale nie występował nigdy ani z własnym rozumem, ni z radą. Był narzędziem dogodnem i czemś więcej się stać nie kusił. Gdy Witold nim nie kierował, sam nie ważył się na nic.
Małego wzrostu, płci śniadej, rysów nieznaczących, średnich lat człeczek, niepokaźny dla tych co głębiej nie zajrzeli w oczy, niedający w nich czytać, Cebulka miał nieograniczone zaufanie pana i nigdy go, nawet niezręcznością nie zdradził...
Milczał jak grób, nikt nigdy nic nie dobył z niego; z obcemi niechętnie mówił i mało, nie wygadał się nikomu. Gdy potrzeba było namówić, przekonać, podejść, zyskać, umiał być zręcznym i chytrym, lecz wszystkie te przymioty występywały u niego tylko na rozkazanie, a chowały się jak u ślimaka rogi na skinienie pana.
Dla Cebulki Witold tajemnic nie miał, lecz sługa nie wyzywał zwierzeń, we wszystkim zachowywał się biernie. To właśnie czyniło go księciu miłym.
Pisarz stał pokornie w progu.
— Jagielle więc zachciało się żony, czy Zygmunt mu ją i Barbara narzucają!! — rzekł zwracając się do Cebulki.
— On sam wcale o niej wprzód nie myślał — odparł Cebulka — i nie żądałby jej pewnie, gdyby mu Zygmunt własnej córki nie swatał zdrajca, a ponieważ ta dzieckiem jest, czeską królowę wdowę mu rai. Po obu posagi! po jednej koronę, po drugiej wiano ze Szląskiem...
Wmówili mu, że jeszcze żenić się powinien!! — dodał ciszej Cebulka poruszając ramionami.
— Przecież gdy Jadwigę, córkę swoją Brandeburczykowi zaręczał, — wyrzekł się już tej głupiej myśli ożenienia. Przecież zapowiedzieli w Rzymie, gdy Granowskę brał, aby tym ślubom koniec było — mówił Witold. — Wszystko to Zygmuntowe sprawy, on tu nam mąci i chce starego sobie zjednać, aby nim władał, wiedząc, że słaby jest... Mnie się lęka...
Nie można dopuścić, aby Zygmunt wpływ swój małżeństwem zapewnił; wolę sam ożenić Jagiełłę.
Spojrzał na Cebulkę, który pytać nie śmiał. Witold przeszedł się po izbie, i stanął przed nim.
— Muszę mu siostrzenicę poświęcić; Sonkę mu dam, co sądzicie o tem?
— Nasi panowie, biskup krakowski i Zbyszko nie chcą żadnej żony dla niego.
— Właśnie ja dlatego mu ją dam — rzekł książe. — Przez nią będę zawsze pewnym Jagiełły i im szyki pomięszam... Młoda jest, piękna, zapanuje nad nim łatwo, a posłuszną mi być musi!
Cebulka wyzwany aby się odezwał z czemś, potwierdził zdanie pana, lub uczynił uwagę jaką, zmilczał. Wiedział on dobrze, iż Witold nie zmieni zdania.
— Wygotuj list odemnie — rzekł po chwili książe... Zleć mu w nim Sonkę, sam z nim pojedziesz do Krakowa. Jagiełło pewnie pytać cię będzie, zachwalaj mu dziewkę, niech się stary zapali dla krasawicy. Sam na sam z nim, wprzód nim on to Zbyszkowi i innym zwierzy, nabij mu dobrze w głowę, że drugiej takiej na świecie nie ma, a z mojej ręki ją śmiało wziąć może.
Rozumiesz??
Skłonił się Cebulka.
— List gotuj dziś, zrana mi go czytać będziesz, a jechać potrzeba co rychlej, aby Aleksandra mu znowu jakiej drugiej Granowskiej nie dała... Jak tylko się dowiedzą, że mu świta ożenienie, zewsząd raić poczną dziewczęta i wdowy; a ja — mali żonę brać! — muszę tam swoją postawić przy nim...
Raz jeszcze spojrzał na Cebulkę, który nie potrzebował słów wielu, ażeby pana zrozumiał. Miał już odchodzić, gdy książe wstrzymał go.
— Z listem jadąc — rzekł — staraj się go nie w Krakowie, gdzie nad nim czuwają klechy, ale na łowach gdzie przydybać. Będziesz miał czas i swobodę dobrze mu Sonkę opisać?
Potem mu już jej z głowy księża nie wybiją. Pośpiechu trzeba w tem, jak w każdej rzeczy; wyprzedzą nas, stracimy wiele. Jeżli kiedy, to dziś mi należy mieć tam pomocnika, bo wrogów ze strachu codzień rośnie!!







  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.