Matka (Daudet)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Matka
Podtytuł Wspomnienie z czasów oblężenia
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




MATKA
WSPOMNIENIE Z CZASÓW OBLĘŻENIA.



Pewnego dnia wybrałem się do fortu Mont-Valerien odwiedzić mego przyjaciela, malarza B..., porucznika w gwardyi ruchomej departamentu Sekwany. Właśnie dzielny ów chłopak był na warcie i nie mógł za nic w świecie ruszyć się z miejsca. Jak majtek na służbie musiał ciągle chodzić przed galeryą podziemną fortu, rozmawiając o Paryżu, o wojnie i o naszych ukochanych nieobecnych.
Nagle mój porucznik, który w mundurze żołnierskim pozostał zawsze malarzem w duszy, przerywa, zatrzymuje się, chwyta mnie za ramiona i woła cichym głosem:
— Co za piękne typy! jakby z obrazu Daumier’a.
Tu oczami, które mu się zaiskrzyły, jak u psa myśliwskiego, wskazał mi dwie sylwetki, ukazujące się właśnie na płaszczyźnie pagórka.
— Piękne typy, rzeczywiście. Mężczyzna w kasztanowego koloru surducie z zielonym aksamitnym kołnierzem, jakby zrobionym z mchu drzewnego, szczupły, mały, czerwony jak rydz, z czołem płaskiem, okrągłemi oczyma i nosem w kształcie sowiego dzioba, istna głowa ptasia z twarzą pomarszczoną, uroczystą i głupkowatą. W jednej ręce niósł torbę, wyszywaną w kwiaty, z której wyglądała szyjka butelki, pod pachą zaś puszkę z jakiemiś konserwami, sławną puszkę z białej blachy, na którą Paryżanie nie mogą patrzeć, ażeby nie przypomnieć sobie pięciomiesięcznego oblężenia... Kobieta zwracała uwagę najprzód olbrzymim kapeluszem w kształcie budy; miała na sobie stary szal, który przykrywał ją obciśle od stóp do głowy, uwydatniając w całości jej chudość; z pomiędzy zmiętych ozdób kapelusza wyglądał koniec nosa i kilka nędznych kosmyków siwiejących włosów. Wszedłszy na płaszczyznę, mężczyzna zatrzymał się, ażeby trochę odetchnąć i obetrzeć czoło. Nie było wcale gorąco tu na górze w mglistem powietrzu listopadowem, ale oni szli tak prędko...
Kobieta nie zatrzymała się wcale. Idąc prosto ku galeryi, popatrzyła chwilkę na nas z pewnem wahaniem, jakby chcąc się o coś pytać; ale onieśmielona widocznie oficerskimi galonami, wolała zwrócić się do szyldwacha i usłyszałem, jak bojaźliwym głosem spytała, czy może widzieć się ze swym synem, żołnierzem trzeciego batalionu, szóstej brygady gwardyi ruchomej paryskiej.
— Pozostańcie tu — powiedział żołnierz — pójdę, zawołam go.
Uszczęśliwiona, westchnęła tem westchnieniem, które przynosi ulgę, i zwróciła się do męża. — Odeszli oboje i usiedli na uboczu na skraju pochyłości.
Czekali tam dość długo. Fort Mont-Valerien jest tak wielki, składa się z tylu dziedzińców, szańców, baszt, koszar, kazamatów! I jak tu szukać jakiegoś tam żołnierza z trzeciego batalionu szóstej brygady w tem mieście bez końca, zawieszonem pomiędzy niebem i ziemią, wznoszącem się ślimakowato wpośród chmur, jak wyspa Laputa. Prócz tego o tej porze w twierdzy wciąż słychać odgłosy bębna, trąbki, kroki biegnących żołnierzy, brzęk konewek... Zmieniają się straże, wyznaczają roboty, rozdają pożywienie; oto wolni strzelcy pędzą uderzeniami kolb jakiegoś szpiega, tam wieśniacy z Nanterre przyszli do generała na skargę, jakaś sztafeta wpada galopem — człowiek znużony, koń cały spocony; z przednich straży przywożą rannych, którzy leżąc w koszach na mułach, jęczą żałośnie, jak chore jagnięta; majtkowie ciągną na linach nową armatę przy dźwiękach fletu i okrzykach: »hissa! ha!«; pasterz w czerwonych spodniach z karabinem na skórzanym pasie przez ramię, z prętem w ręku, pędzi stado forteczne. Wszystko to idzie, krzyżuje się, wpada do lochów i ginie, jak za niską bramą karawanseraju na Wschodzie.
— Żeby przynajmniej nie zapomnieli o moim chłopcu: — mówiły tymczasem oczy biednej matki, która co pięć minut wstawała, zbliżała się dyskretnie do bramy wchodowej, rzucała bojaźliwe wejrzenia na małe podwórko, przytulając się do muru, ale nie zapytywała o nic nikogo, bojąc się ośmieszyć dziecko. — Mężczyzna jeszcze bardziej bojaźliwy, nie ruszał się z miejsca; za każdym razem, kiedy matka powracała ze swej wędrówki, łajał ją za niecierpliwość, tłómaczył obowiązki służby, gestykulując przytem mocno, jak niedołęga, który chce, żeby go usłuchano.
Zawsze byłem bardzo ciekawy tych małych scen milczących i poufnych, które się odgaduje więcej niż widzi, tej pantominy ulicznej, która was potrąca, gdy idziecie, i czasem jednem poruszeniem odsłania całe nowe istnienie. Ale co tutaj mnie najbardziej pociągało, to pewna jakaś niezręczność, pewna naiwność tych dwojga ludzi i doznawałem prawdziwego wzruszenia, kiedy z ich mimiki wyrazistej i jasnej, jak dusze dwóch aktorów Serafina, mogłem sobie wysnuć cały przecudowny dramat rodzinny...
Zdawało mi się, że widzę matkę, która mówi pewnego pięknego poranku:
— Ten pan Trochu nudzi mnie tymi swymi zakazami. Już trzy miesięce nie widziałam mego dziecka... muszę pójść, ażeby go uścisnąć.
Ojciec, człowiek bojaźliwy, prosty, przerażony myślą o trudnościach, jakie trzeba będzie przezwyciężyć, ażeby wyrobić pozwolenie, próbował odciągnąć ją od tego zamiaru.
— Mój aniele, nie myślisz o tem, że ten fort Mont-Valerien jest dyabelnie daleko... Jakże dobierzemy się tam bez powozu? Zresztą jest to przecież cytadela i kobiety nie mogą tam wchodzić.
— Ja wejdę — powiedziała matka, a ponieważ robił zawsze wszystko, co chciała i teraz więc wziął się do dzieła...
Poszedł do sekcyi, do merostwa, do głównego sztabu, do komisarza, pocił się ze strachu, drżał z zimna, pukał do wszystkich drzwi, nie trafiając często odrazu tam, gdzie potrzeba, wyczekiwał po dwie godziny w jakiemś biurze, które, jak się okazywało, nie było właściwem. Nareszcie wrócił wieczorem do domu, z pozwoleniem gubernatora w kieszeni... Na drugi dzień wstali raniutko, przy lampie, drżąc z zimna. Ojciec przegryzł jakiś kąsek, ażeby się rozgrzać, matka nie czuje głodu... Ona woli zjeść śniadanie tam z synem... Ażeby uraczyć trochę biednego żołnierza, wkłada do worka wszystko, co tylko można mieć podczas oblężenia: czekoladę, konfitury, wino w zapieczętowanej butelce, wszystko, nawet puszkę, za którą zapłacono ośm franków i którą starannie chowano na czas największego głodu. W końcu udali się w drogę. Kiedy przybyli do szańców, zaledwie otwierano bramy. Trzeba było pokazać pozwolenie. Tu matka była więcej wystraszona. Ale nic! zdaje się, że wszystko w porządku...
— Puśćcie ich, niech przejdą — powiedział dyżurny adjutant.
Wtedy dopiero odetchnęła.
— Bardzo grzeczny ten oficer.
Lekkim kroczkiem, jak młoda kuropatwa, prędko śpieszy naprzód. Mężczyzna zaledwo może zdążyć za nią.
— Moja droga, nie idź tak prędko...
Ale ona nie słyszy go. Tam wysoko, widniejące zdała wzgórze Valerien wabi ją ku sobie:
— Chodź prędzej... on jest tu...
Kiedy przybyli, nowy niepokój ich trapi.
A nuż go nie znajdą... a może nie będzie mógł przyjść...
Nagle ujrzałem, jak drgnęła, uderzyła po ramieniu starego i zerwała się jednym susem.
Zdaleka pod sklepieniem podziemnej galeryi rozpoznała kroki syna.
— To on!
Kiedy się ukazał, cały front twierdzy jakby się rozjaśnił.
Ładny chłopak, aż miło! pięknie zbudowany, z bronią na ramieniu i tornistrem na plecach. Zbliżył się do rodziców z twarzą otwartą i głosem męskim, wesołym zawołał:
— Dzień dobry, mamo!
Za chwilę płaszcz, tornister, karabin, wszystko znikło pod dużemi rondami matczynego kapelusza. Potem przyszła kolej na ojca, ale to już trwało daleko krócej. Wielki kapelusz z rondami chciał wszystko dla siebie zabrać... Był nienasycony...
— Jakże się masz? Czy dobrze jesteś ubrany?... A jakże z bielizną?
Czułem, jak z pod skrzydeł kapelusza obrzucała go od stóp do głowy długiemi wejrzeniami, pełnemi miłości, wpośród deszczu pocałunków, łez i uśmiechów: oddawała mu cały zapas macierzyńskiego uczucia, jaki się nagromadził w ciągu tych trzech miesięcy. Ojciec był także bardzo wzruszony, ale nie chciał tego okazywać. Widział, że patrzymy na niego i mrugał oczami w naszą stronę, jakby chciał powiedzieć:
— Wybaczcie jej, to kobieta...
Czy ja jej wybaczałem!
Nagle dźwięk trąbki zdmuchnął tę radość jasną.
— Wołają... muszę odejść...
— Jakto! nie zjesz z nami śniadania?
— Ależ gdzie tam! nie mogę!... Idę na wartę przez dwadzieścia cztery godziny na samym szczycie twierdzy.
— Oh! — jęknęła biedna matka, nie mogąc powiedzieć nic nadto.
Przez kilka minut wszystko troje pozostali nieruchomi, patrząc na siebie wzrokiem przerażenia. Wkońcu ojciec pierwszy przerwał milczenie:
— Przynajmniej zabierz ze sobą tę puszkę — powiedział rozdzierającym głosem, w którym czuć było silne uczucie i komiczną boleść żarłoka z powodu wyrzeczenia się smacznego kąska.
Ale pod wpływem jakiejś trwogi i wzruszenia nie mogli znaleźć tej obrzydłej puszki; litość brała patrzeć na te drżące gorączkowo ręce, które się szybko poruszały, szukając jej, słyszeć te głosy, przerywane łzami: puszka! gdzież ta puszka! — nie wstydzono się dołączyć tego drobnego szczegółu gospodarskiego do swej wielkiej boleści. Puszkę wkońcu znaleziono, jeszcze jeden ostatni uścisk i dziecko pędem pobiegło do fortu.
Biedacy! przyszli z tak daleka na to śniadanie! było to dla nich taką rozkoszą; całą noc matka spać nie mogła, myśląc o tem, i czy może być coś bardziej wzruszającego, jak ten zawód straszny, ten skrawek raju, który im się otworzył i zamknął tak brutalnie!...
Jeszcze kilka chwil nieruchomi pozostali na tem samem miejscu, z oczami utkwionemi w ten loch podziemny, gdzie dziecko ich znikło. — Nareszcie mężczyzna w strząsnął się, zawrócił, kaszlnął parę razy dla dodania sobie odwagi i powiedział pewnym głosem:
— Chodźmy matko! w drogę!
Powiedziawszy to głosem pewnym, zuchwałym, złożył nam głęboki ukłon i ujął żonę pod ramię... Patrzyłem za nimi aż do zakrętu drogi. Ojciec miał wściekłą minę. Jakimś desperackim ruchem machał torbą... Matka wydawała się spokojniejszą. Postępowała obok męża z głową spuszczoną, z rękami obwisłemi. Ale od czasu do czasu szal, okrywający jej wązkie ramiona, drżał konwulsyjnie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.