Matka (Żuławski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Matka
Pochodzenie Kuszenie Szatana
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, E. Wende i Spółka
Data wyd. 1914
Druk Zakł. graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MATKA
1898.



Wszyscy jej składali życzenia, ale ona nie była zadowolona... Wprawdzie Karol był młody i przystojny, majętny i zakochany, a nawet podobno sławny już tam gdzieś na tym świecie, co wiersze czytuje i zachwyca się niemi — ale mimo to wszytko ona nie była zadowolona. Przedewszystkiem tak ją to niespodziewanie zaszło... Chociaż właściwie powinna była od dawna spostrzec, na co się zanosi. Karol już od kilku miesięcy bywał w jej domu, ale ona nie myślała o tem. Dla niej, dla matki, była Stefa zawsze jeszcze dzieckiem, małą dziewczynką, jak wtedy, gdy czepiając się jej sukni, biegała za nią po domu, a oddawszy jaką drobną, dziecinną posługę, pytała: „Mamo, grzeczna ja?“ — Takie to dobre było dziecko...
I pomyśleć, że dzisiaj należy już prawie do obcego człowieka, a człowiek ten za parę miesięcy nazwie ją swoją żoną! Stefę, jej małą Stefę! — Tak jej się to nieprawdopodobnem wydawało... Dwa miesiące upłynęło już od dnia zaręczyn, a jeszcze nie mogła się z tą myślą oswoić. I siedziała teraz w smutnym mroku zimowego popołudnia, dumając z ogromnem zdziwieniem w prostej matczynej duszy nad tą rzeczą tak jasną i naturalną, a przecież tak nadzwyczajną dla niej.
Od śmierci nieboszczyka męża nie rozłączała się z córką ani na chwilę. Nawet do szkoły jej nie posyłała, aby tylko jak najwięcej mieć ją przy sobie. I spędzały tak całe lata razem w tym cichym, drewnianym dworku na przedmieściu, który obok skromnej pensyjki wdowiej cały jej majątek stanowił. Stefa rosła i rozkwitała — a ona chyliła się zwolna ku ziemi pod nawałem trosk codziennych tego szarego życia. Twarz jej stawała się coraz więcej żółtą i pomarszczoną, palce były coraz cieńsze i sztywniejsze, a serce, co od śmierci męża nieregularnie i boleśnie w piersi się tłukło, coraz częściej zatrzymywało się — na chwilę, jak wieczność długą, podczas której brakowało oddechu i ból ostry w łonie gdzieś wiercił. Lekarze zalecali spokój i ruszali ramionami, a jeden, dawny znajomy z lepszych czasów, napomknął, że trzebaby córkę wydać za mąż. Ona zrozumiała i drżała na myśl, że serce może tak kiedy stanąć, jak zepsuty zegarek i nie poruszyć się więcej... Cóżby się wtedy ze Stefą stało?!
Jakoś na wiosnę spotkały raz na spacerze Karola ze znajomymi. Karol przedstawił się im i wiele ze Stefą rozmawiał. — Patrzył na nią tak dziwnie, z wyrazem zachwytu w oczach, który jednak ją, matkę, aż bolał. Wiedziała dobrze, że tak się patrzyć nie powinno... Potem zaczął bywać w ich domu, zrazu rzadko, potem coraz częściej. Zwykła historja. Coraz dłużej przesiadywał w drewnianym dworku i coraz natarczywiej płomiennemi oczami w Stefę się wpatrywał. A Stefa? Stefa zawsze cicha i spokojna, teraz jeszcze cichszą się stała; jej duże błękitne oczy nabierały zamyślenia i smutku, a ożywiały się tylko niezwykle, gdy on przyszedł...
Westchnęła: Bieda z temi dziewczętami.
I nareszcie oświadczył się. Naprzód córce, potem jej. Przyjęła go, bo Stefa była zakochana, a zresztą — cóż mu mogła zarzucić? Kochał Stefę, był młody i majętny. Powinna się była właściwie cieszyć, że córka jej w chwili, gdy jej coraz więcej zdrowia brakuje, znajduje człowieka, który ją kocha i będzie dla niej opiekunem. — A jednak nie była zadowolona.
Karolowi nie można było nic zarzucić, ale jej się nie podobał. Był tak odmienny od ludzi, wśród których ona życie spędziła, do których się przyzwyczaiła. Podobno miał wielki talent i młodzi rokowali mu świetną przyszłość, sławę, czy coś tam podobnego... Ale ona się na tem nie znała. Czytała niektóre jego wiersze, ale jej się nie podobały. Były dziwne i nienaturalne, jak wszystko w nim, chaotyczne, niezrozumiałe dla niej i przesadne, a niektóre wydawały jej się nadto bezbożne i nieskromne. A przytem ta jego próżność, ta zarozumiałość! Mówił najczęściej i najchętniej o sobie. O innych ludziach, o ludziach zasług i obowiązków, o cichych pracownikach, uczciwych ojcach i dobrych mężach, których ona tak wysoko ceniła, odzywał się zawsze pogardliwie i z szyderstwem, jak gdyby on jeden tylko był wart coś na świecie. Według słów jego, oprócz niego i garstki „wybranych“, wszyscy inni byli „tłumem“, filistrami, niegodnymi wspomnienia. Mówił z wielką pewnością siebie, a Stefa słuchała go, jak objawienia, pochłaniając każde jego słowo.
Ale ona, matka, nie była zakochana i mogła spokojnie oceniać to, co słyszała. Nie podobał jej się. Wogóle nie imponowała jej ta jego rzekoma wielkość. Byłaby wolała, gdyby przyszły mąż jej córki był zwykłym, uczciwym człowiekiem, takim, co wprawdzie na „wyżyny“ wznosić się nie umie, ale też nie wyszydza wszystkiego, co dla innych jest drogie i święte. Ale cóż miała robić! Stefa kochała tego człowieka.
Ona sama nie pojmowała, co się z jej córką stało. A nawet czasem, gdy widziała z boku, z jaką dziecięca, nieświadomą pieszczotą ręce około szyi jego owija, doznawała straszliwej, gryzącej zazdrości macierzyńskiej. Czuła, że jej córka nie należy już zupełnie do niej tak, jak przedtem, — że wziął ją sobie ten człowiek, dla niej tak niemiły i taki dziwny, wziął ją jak ptaka małego o bijącem sercu i trzepocących skrzydłach, — i powiedzie ze sobą na złe i dobre losy, a ona na to nic nie poradzi i sama musi pozostać na starość.
— Byle ją tylko kochał... — szeptała z nieokreślonym bólem i rezygnacją.
Do niedawna nie wątpiła o tem, ale w ostatnim czasie postępowanie Karola coraz więcej obaw w niej budziło. Przychodził coraz rzadziej, bywał niekiedy roztargniony i szorstki i coraz wcześniej odchodził. — Uderzyło ją to zwłaszcza od czasu, jak ta ruda śpiewaczka rozpoczęła gościnne występy...
— Boże! oddal tę myśl ode mnie! — powtarzała z lękiem.
I Stefa musiała coś spostrzec, bo płakała parę razy, choć się przed nią ze łzami taiła. Lecz ona to zauważyła i pod brzemieniem tego nowego zmartwienia pochyliła się jeszcze więcej i wzdychała często i głęboko, a chore jej serce coraz częściej biło gwałtownie i nieregularnie... Co to będzie? — myślała.
Teraz już blizko tydzień Karol się nie pokazał. Codziennie oczekiwały go, z początku zdziwione, później zaniepokojone. Stefa nie dawała nic poznać po sobie, ale ona macierzyńskiem okiem widziała, jak cierpi z powodu tego zaniedbania. Bladła i gasła w oczach.
— O! gdyby go tylko ona tak nie kochała, — myślała wdowa z zawziętością, — pokazałabym ja mu, gdzie pieprz rośnie! — Czuła, że zaczyna nienawidzić tego człowieka.
Stefa miała dzisiaj w nocy gorączkę i majaczyła przez sen. Parę razy wymknęło jej się z ust imię: Karol... Ona siedziała z zapartym oddechem przy łóżku córki i mimo cały żal, całą nienawiść do tego człowieka, prosiła Boga, aby przyszedł nareszcie, obiecując sobie w duchu przebaczyć mu wszystko, nie robić mu już wcale wyrzutów — byle przyszedł tylko! Znała Stefę i wiedziała, że kochać go nie przestanie i nie zapomni.
I oto znowu dzień przeszedł, a narzeczony jej córki nie pokazał się. Zato po południu przyniesiono jej z poczty list od niego do Stefy adresowany. Tknęło ją jakieś niedobre przeczucie. List był w Wiedniu na pocztę oddany.
Śnieg padał wielkimi płatami i mimo dość wczesną godzinę mroczno się w pokojach robiło. Siny, stalowy, chłodny mrok dnia zimowego, bez półcieni i refleksów, rozsiadał się w pokoju, otulał skromne staroświeckie meble, pełzał po bielonych ścianach i czepiał się białych firanek. Wdowa drżała w tym mroku z chłodu i ze wzruszenia. Usiadła wreszcie w wysokiem krześle w pobliżu okna, gdzie od śniegu jaśniej nieco było, i obracała list niespokojnie w drżących wychudłych palcach. Serce jej biło, jak u wystraszonego ptaka, — oddychała z trudnością.
Nie miała odwagi listu otworzyć, chociaż czuła, że go sama musi pierwej przeczytać, nim go odda córce.
— Co tam może być? — szeptała, wpatrując się w nierówny i z widocznym pośpiechem napisany adres. Wiedeński stempel pocztowy niepokoił ją. Więc Karol wyjechał do Wiednia, nic mi o tem nie mówiąc? kiedy? — i poco właściwie wyjechał? i co pisze? Wszystkie te pytania, na które list w eleganckiej, niedbale zaadresowanej kopercie miał odpowiedzieć, wprost ją przestraszały.
Chciała się napić wody, ale czuła, że powstanie trudność jej sprawi. Doznawała wrażenia dziwnego ścierpnięcia w kolanach.
— Przeczytam, — szepnęła, — niech się dzieje wola boża!
I powoli wyjęła szpilkę z siwiejących włosów, wsunęła ją tępym koścem w niedoklejony rożek koperty i rozcięła papier. Ręce jej drżały gwałtownie.
List był krótki: kilka zdań tylko zawierał. Trzymała go w wyciągniętych, trzęsących się rękach w ten sposób, aby światło od okna nań padało — i zaczęła czytać:
„Panno Stefanjo! — pisał narzeczony jej córki, — chcę być uczciwym człowiekiem; poco mamy się oszukiwać? Boleśnie mi, że to mówię, — ale nie jesteśmy dla siebie. Byłem przez pewien czas bardzo szczęśliwy przy Pani i dziękuję za to całem sercem. Ale nie jesteśmy dla siebie. Pani jest dobra, cicha, za dobra dla mnie, a ja jestem z ognia i siarki. Ogromna namiętna żądza życia pali się we mnie — u białych stóp Pani zaspokoić jej nie mogę. Ja się nie mogę wiązać, — nie bylibyśmy szczęśliwi... Niech mnie Pani nie przeklina... Spotkałem płomień i rzucam się weń na oślep, — całe życie stawiam na kartę za jedną chwilę... Choć wiem, że boleść Pani sprawiam, to jednak czuję, że mam prawo tak postąpić, jak postępuję, bo życie jest moje... Mam prawo: samo życie mi je daje“...
Wdowa z cichym jękiem opuściła list na kolana. Łzy jej zupełnie wzrok zasłoniły.
On ma do tego prawo! A przecież ona czuje, że to, co zrobił, jest podłe, jest wprost potworne!
Więc on miał prawo, nieproszony, wedrzeć się do ich cichego domu, zabrać sobie na własność serce jej córki, świat cały sobą temu dziewczęciu tak zasłonić, że już poza nim nic widzieć nie była zdolna? Miał prawo wyzyskiwać czyste, nieświadome, pierwsze dziewicze pieszczoty tego niewinnego dziecka, — miał prawo całować te usta nigdy nie całowane i te oczy, co z taką ufnością i zdziwieniem na życie patrzyły, — tulić te ręce przez matkę wypieszczone i wychuchane, — gładzić te włosy jasne, które ona codziennie czesała i plotła!? On do tego wszystkiego miał prawo, a potem znowu miał prawo córkę jej, której ona, matka, przez całe życie od wszelkiej przykrości strzegła, do łez swem postępowaniem przyprowadzać, a wreszcie, gdy mu się już znudziła, rzucić ją, opuścić brutalnie dla jakiegoś „płomienia“, który już z pewnością nie na jednej piersi i nie w jednych objęciach się palił? — I wszystko dlatego, że jej córka była „cicha i dobra, za dobra dla niego!“
I co mu dało prawo do tego? Życie? — Ona jeszcze o takiem życiu nie słyszała!
Oburzenie podnosiło jej wyschłą i zapadłą pierś; oczy błyszczały jej dziko.
Wzniosła w górę drżącą i chudą rękę i potrząsając nią nad głową, mówiła:
— Niech ci Pan Bóg... Niech ci Pan Bóg...
Rozpłakała się głośno.
I uczuła nagle, że byłaby teraz zdolna iść do tego podłego i znienawidzonego człowieka i u nóg mu się włóczyć i stopy jego całować, byle tylko nie porzucał jej córki, byle ją tylko kochał... Życie! — A potem znowu oburzało się w niej dumne serce matczyne i żal ją targał straszny, bezbrzeżny.
Przymknęła oczy i oparła głowę o poręcz fotelu...
Co teraz będzie ze Stefą? Jak ona jej to powie? jak ją przekona, że nie powinna żałować tego człowieka, lecz pogardzać nim i — zapomnieć? Czuła, że daremne będą wszystkie przedstawienia, bo Stefa go kocha.
Zaco go kocha?
I zdawało jej się, że widzi Stefę nieśmiało, miękko otaczającą ramieniem jego szyję i z przechyloną główką, przymkniętymi oczyma podającą mu rozchylone nieco usta do pocałunku. Wzdrygnęła się ze wstrętem. A potem zdawało jej się, że Stefa jest znowu małą dziewczynką, biega za nią, czepia się jej sukni i pyta: Mamo, grzeczna ja?... Tak, grzeczna była zawsze i nikt jej przykrości nie robił, — nikt...
Ostry, przenikliwy ból przeszył jej chore serce. Co to teraz będzie?
Wszystkie obrazy zaczęły jej się mieszać przed oczyma. Oto zdaje jej się znowu, że to ona sama jest młodą narzeczoną i czeka na swego ukochanego. Późno już — dlaczego nie przychodzi? Przyjdzie z pewnością i wszystko będzie dobrze, tylko nie wie, co to ma znaczyć, że taki przenikliwy ból w piersi czuje? — Mimowoli, automatycznym ruchem chciała dłoń do piersi podnieść, ale sił jej brakło i ręka bezwładnie opadła na kolana.
Stefa! — co ze Stefą będzie!?
Śnieg padał wielkimi płatami, w pokoju coraz ciemniej się robiło. Meble roztapiały się w niewyraźnych zarysach i tylko na jaśniejszem tle okna odrzynał się ostro boleśnie ściągnięty, nieruchomy profil wdowy. Długie chwile mijały; w ciszy słychać tylko było monotonny chód starego zegara...
Nareszcie drzwi się otworzyły, na progu stanęła Stefa.
— Mamo, — zaczęła, — trzeba lampę zaświecić, Karol dziś pewnie przyjdzie...
Wdowa nie odzywała się.
— Włożyłam tę bluzkę, którą on lubi; ładnie mi w niej, prawda, mamo?
Mówiąc to, zbliżyła się cicho do milczącej wciąż matki, a potem przyklękła i pochylając głowę na jej kolana, szeptała:
— Mamo, ja go tak kocham, tak bardzo kocham...
W tej chwili z krzykiem zerwała się z ziemi. Na kolanach złożone dłonie matczyne, o które czoło oparła, były zimne i sztywne...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.