Mateczka
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mateczka |
Pochodzenie | Świat R. I Nr. 9, 3 marca 1906 |
Redaktor | Stefan Krzywoszewski |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Juljusz Lemaitre, subtelny i sceptyczny pisarz francuski, zadał sobie pewnego razu interesujące pytanie: „jaka karjera miała by dla niego najwięcej uroku, gdyby mu je dano do wyboru wszystkie?" „Przedewszystkiem, odpowiedział sobie na to pytanie, chciałbym być wielkim świętym. Na drugim szczeblu na dół po drabinie moich pragnień, niczem nie skrępowanych, postawiłbym karjerę wielkiego poety. Na trzecim wielkiego uczonego, głównie wynalazcy. Krok na dół: chciałbym być, ale to już faute de mieux, bardzo piękną kobietą. A u samego dołu tej fantazyjnej drabiny, stawiam słodycze, jakie są udziałem głośnego męża stanu, wielkiego polityka, naczelnika rządu“. To stopniowanie ułożone zostało przez człowieka, jednego z najwykształceńszych, najzdolniejszych i najbardziej uznanych; przez człowieka przytem, który się chlubił, że nie posiada żadnych opinii; tem bardziej zasad; a już i mówić nie ma co o wierzeniach. Przez szereg lat był on najgłośniejszym krytykiem teatralnym, pokpiwając bez ustanku z wielkich i małych autorów, ze znakomitych i niezdarnych aktorów, a zwłaszcza z tej publiczności, która teatr i sztukę w ogóle bierze na serjo. Kulturalnie zwyrodniały ten człowiek rozumiał i przenikał każdy element życia współczesnego, tylko żadnemu się nie poddawał. Umiał z niezrównaną subtelnością odszukiwać pierwiastek piękna w dziele sztuki i pierwiastek dobra w sytuacji życiowej, tylko pierwiastku prawdy doszukać się nigdzie nie mógł i dlatego lekceważył tamte oba. Otóż jeżeli taki człowiek mówi, że przedewszystkiem pragnąłby być wielkim świętym to oznacza ten wybór nie co innego, tylko przekonanie iż ta pozycja w świecie — daje największą sumę satysfakcji.
∗ ∗
∗ |
Ten pogląd na rozkosze życia, wypowiedziany, w formie tak oryginalnej, przez jednego z najbystrzejszych ludzi współczesnych, przypomnieć warto gdy się chce zrozumieć, choć w niejakiej mierze, to szczególne i w kraju naszym jedyne dotychczas zjawisko, jakiem jest płocka dama, miewająca bezpośrednie konwersacje ze świętymi pańskimi i niebieskimi archaniołami. Daleki jestem od tego, aby widzieć w mankietnikach jedynie obłąkanych i złych księży, co jest i musi być poglądem urzędowym naszych sfer prawowiernych. Jest tam część obłędu, to niezawodna, w tem zacięciu się kilkudziesięciu ludzi, poświęconych kultowi miłości bliźniego. Ale ze wszystkich stron słyszę o ich wielkiej gorliwości kapłańskiej, o ich bezinteresowności, o wzniesieniu się ich ducha po nad prozę i po nad małość życiową.
Rozumiem nawet, jak mi się zdaje, ten o rozmaitym charakterze nacisk, jaki już to ciężko, już to boleśnie musiał działać na każdą gorętszą i żywszą duszę młodego księdza, po kilkoletnim pobycie w ciasnych murach seminarjum duchownego, rzuconego na pustynie duchową normalnego wikarjatu wiejskiego. Młody człowiek, — wykształcony w nader niedostateczny sposób do jednego z najtrudniejszych zawodów w seminarjum, przestarzałego typu szkolnego, i przez nauczycieli, z paroma zaledwie wyjątkami, ogromnie dalekich od tej wysokości, jaka jest pożądana i niezbędna, na jakiej stoją kierownicy seminarjów w całym już katolickim świecie, — wchodzi jako wikarjusz wiejski w świat rzeczywisty prowincji naszej, świat dziwnie ciężki i rozpłaszczony. W ludzie znajduje on materjalizm najpowszedniejszego typu, troskę o chleb, zabierającą każdą chwilę życia, i głębokie ale mało albo źle uświadomione przywiązanie do tradycyi i obrzędów religii katolickiej. Na plebanii spotyka się z jeszcze mniejszą kulturą teologiczną, jak sam posiada; z doświadczeniem życiowem wprawdzie znacznem, ale nie mogącem nie ranić jego młodej i entuzyastycznej duszy; często z obojętnością na istotne strony powołania kapłańskiego i mechanicznością w spełnianiu obowiązków zawodu, nieraz gorzej jeszcze z samolubstwem i chciwością. We dworze bywa nie lepiej; wiary tam bardzo mało, religii nie więcej, dla katolicyzmu chłodne uznanie jako dla doskonałego pierwiastku policyjnego i jako dla mocnej warowni nacyonalizmu. A w społeczeństwie dla spraw wiary i religii — wielka, zimna obojętność.
Dla szerszej działalności kapłańskiej ujścia przytem żadnego. Nad każdem słowem księdza czuwają denuncyanci wiejscy. Na każdym ruchu księdza wisi oko naczelnika powiatu. Nie można wyjść przed tłum z gorącem od poczucia misyi sercem, bo to jest zbrodnia stanu. Nie można do szkółki wiejskiej swobodnie wstąpić, bo ją Apuchtiny i Szwarcowie w policyjną opiekę wzięli. Nie można nawet, w rozpaczy, zamknąć się samotnie w celi zakonnika, bo klasztory są skasowane. Jakąż drogę ma przed sobą człowiek, który wyrzekł się ziemskich uciech, a nie chce zostać prostym zjadaczem chleba, zwyczajnym zawodowcem w sutannie, jeżeli nie głębie i nie wyżyny ascetyzmu, jeżeli nie wązkie i strome ścieżki, prowadzące nad przepaściami tajemnic bytu w kraj manowców fanatyzmu?!
Nad czterdziestu tymi ludźmi wisi dziś ostry miecz najstraszniejszej kary, jaką zna Kościół katolicki: eskomuniki, która ze zbłądzonych i cierpiących uczyni niezawodnie wykolejonych i nieszczęśliwych. Jakże wielką mam chęć rzucić tym, co wymiar kary tej trzymają w swem ręku: „Cierpliwości!... jeszcze cierpliwości!...“
∗
∗ ∗ |
Co się tyczy mateczki płockiej?
To zupełnie co innego.
Jednego rysu sympatycznego, jednego drgnienia głębiej ludzkiego nie mogłem się dopatrzeć w tem wszystkiem, co o niej mówią i piszą. Jej dusza wydaje mi się tak samo skrzywiona w zły i nieuleczalny sposób, jak skrzywionem jest jej dziwne i odpychające spojrzenie.
Cały balast teoretyczny, jaki przyniosła ona, aby „odnowić Kościół“ świadczy o wszelkim braku jakiejkolwiek kultury, o wązkości myśli wprost wyjątkowej, nawet u elementarnie ledwie wykształconej kobiety. Jedyny kult: adoracya Najświętszego Sakramentu. Jedyny obraz: Nieustająca pomoc. Cała pełnia życia ściągnięta do mechanicznego pełnienia obrządów. Mateczka płocka nie wychodzi wcale z granic Kościoła katolickiego. Przeciwnie. Jej tam za swobodnie, za luźno, za obszernie. Cały Kościół ten usiłuje ona wciągnąć do jakiejś ciasnej komórki, do jakiegoś wązkiego lochu w dolnej kondygnacyi. Taka nauka nie więcej jest w stanie odrodzić Kościół jak cyrkularz jakiegoś gubernatora jest w stanie zreformować ludzkość.
Ale pomińmy ubóstwo intelektualne mateczki. Kościół katolicki posiada niemało świętych, którzy byli ludźmi bardzo ubogiego w myśl ducha. Co prawda, ci święci nie sięgali ambicyami po nad odnowienie siebie samych...
Spojrzmy na jej cechy moralne. Pierwsze, w każdym razie jedno z najpierwszych jej objawień, było następujące: Święta Klara wyszła z niszy, w której stała, jako ożywiony nagle posąg i kazała mateczce stanąć na swojem miejscu. Zaczyna się więc od tego, że święci pańscy ustępują łaskawie płockiej mateczce swego miejsca. Kto w typowem tem widzeniu nie dostrzega megalomanii, obłędu wielkości, ten jest bardzo zaślepionym.
Co więcej opowiadają o niej? Że otrzymuje wskazówki z nieba. Któż z ludzi pewnym być może, że to nie są halucynacje, jeżeli nie są symulacje; któż z wierzących da głowę, że te wskazówki z nieba nie są tylko rubryką humorystyczną piekła. Co więcej? Że aniołowie sami wskazują jej tych księży, którzy wybrani zostali przez niebo do odnowienia Kościoła. Ale połowa z tych księży odwróciła się od mateczki, a niektórzy z niej szydzą i śmieją się. Więc aniołowie niebiescy pomylili się, jakby byli tylko uczonymi ziemskimi. Co więcej? Że siada na tronie przed oddanymi jej mankietnikami; że obrząd przyjęcia do sekty połączony jest z ucałowaniem jej ręki; że przy ołtarzu daje mankietnikom błogosławieństwo biskupie. W tem wszystkiem cóż jest innego, jak nie element wielkiej ambicyi, wielkiej pychy, wielkiego zarozumienia o sobie.
— Ostatecznie — mówił ktoś do mnie — w ten sposób mniej więcej objawiały się światu rozmaite święte z historji Kościoła.
Akurat w odwrotny sposób właśnie. Objawienie mówiło świętej o jej powołaniu, a nie o jej wielkości; rzucało świętą do stóp nędzarzy i żebraków, a nie sadzało ją na tronie; popychało świętą do najcięższych posług, najtrudniejszych zadań, najuciążliwszych obowiązków, a nie do kierowania nawą wielkich instytucyi. W świętej tyle właśnie jest pokory, ile w mateczce zarozumiałości; i tyle wahań na punkcie własnej cnoty, własnej dostojności, ile w mateczce pewności siebie.
Do tego, który tu, na ziemi, mówi o sobie: „jestem święty!" — piekło tylko się śmieje radośnie.
∗
∗ ∗ |
Opowiadają jeszcze rzecz bardzo zabawną o płockiej mateczce.
Że ma urodzić — Antychrysta.
Ździwiłbym się, gdyby się okazało, że to nie mateczka sama jest autorką tego pomysłu. Tak on stoi na wysokości jej umysłu i wyobraźni; tak pasuje do jej megalomanii.
Zanim jednak mateczka, przez swojego sławnego syna, rozporządzać będzie wszystkiemi bogactwami świata, okazuje ona niemałą pieczę o ziemskie rzeczy. Mankietnicy ślubują ubóstwo, pieniądze im niepotrzebne, składają więc oszczędności mateczce, która lokuje je w domach i dobrach, na własne nazwisko zapisywanych. Ktoś zażądał zwrotu swoich pieniędzy — a było tego tysiąc sześćset rubli. Przysyłają mu ratami — po dziesięć rubli na kwartał. Zaczęły się też procesye już do Płocka. Nie obejdzie się przy tem bez składek i ofiar. Mateczce właściwie nie grozi nędza... Raczej może mieć niedługo zmartwienia, połączone z trudnością znalezienia właściwej lokaty...
Mateczka zupełnie więc wciela ideał głośnego sceptyka francuskiego, który uważa, że najlepiej na świecie jest być „wielkim świętym“. Prawdziwa świętość nie wie o sobie, żyje wśród cierpień i wahań, obaw i nadziei, i prowadzi czasem do — męczeństwa, o czem pewno Lemaitre nie myślał, układając swoją drabinę ludzkiego szczęścia. Ale być fałszywym świętym! Co za los?! Ma się władzę, cześć, bogactwo, sławę — wszystko co życie dać może... Karjera!..