Masław/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



Czcigodnemu dziejopisowi naszemu

TEODOROWI MORAWSKIEMU

w dowód najgłębszego szacunku


przesyła


AUTOR.





TOM I





I.



Smutny był wieczór jesienny; słońce zakryte, którego spłowiałe blaski z za chmur gdzieniegdzie przeglądały, już się ku zachodowi kłoniło. Całe niebios sklepienia okrywały szare, podarte, kłębiące się, nad widnokręgiem, w ciemną, jednostajną zasłonę zbite obłoki.
W powietrzu oczyma było można dojrzéć górą goniący wicher, który kiedy niekiedy tylko z chmur spadał na ziemię — sunął się po niéj uginając drzew wierzchołki, obłamując gałęzie i uciekał znów gdzieś w górne szlaki.
Ziemia obleczona żałobą, szara, z zieloności odarta, wydawała się zmarłą, uśpioną, gdy po nad nią pędem leciały z zachodu poszarpane dziwnie, postrzępione, rozpływające się i zlewające obłoki, przybierające barwy różne, jakby je to gniew rumienił, to złość sinemi czyniła. Tam gdzie czuć było słońce, gorzały żółtawe łuny — gdzie na chwilę obnażyło się niebo, jaśniało jakąś barwą zielonawą. Szare chmury wszystkie zdawały się spieszyć na wschód, by tam stanąć jak wojsko do boju, jedną groźną czarną ławą.
Dołem, nie wesoły téż krajobraz przedstawiał się oku. Nizka, błotnista dolina leżała wśród lasów, które ją czarnemi obejmowały ścianami. — Gdzieniegdzie na niéj stało osamotnione, na pół zeschłe czy zgorzałe drzewo prastare, z gałęźmi obnażonemi i jakby w rozpaczy podniesionemi do góry.
Resztę liści pożółkłych oberwały z nich wichry jesienne.
Wśród błota wiła się droga, na któréj świeże ślady wypisały jakieś straszne dzieje wczorajsze, nie starte jeszcze niczém i nie spłukane, nieoschłe i niezarosłe.
Czytać było można z téj drogi, jak z księgi, co się tu wczoraj, dziś może dziać musiało. Przeszła po niéj burza straszliwa. Wydeptana była, wygnieciona, wybita, jakby nią mnogi lud i stada przeszły, koła ją poryły, drągi porozrzynały, tu i owdzie leżały drzewa, wozów połamanych szczęty podarte szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy. Znać było na niéj resztki wielkiego obozowiska, czy olbrzymiéj gromad wędrówki.
Na ślizgiéj powierzchni, gdzieniegdzie bosych nóg ślady się wycisnęły, dziecięce obok starych, zwierzęce obok ludzkich, owdzie leżącego ciała znamię, które padło i wlokło się pasami porąc ziemię. Wśród kałuż błota były i czarne zastygłéj posoki plamy.
Wojny to zdawały się być ślady nielitosne, co po sobie śmierć i spustoszenie zostawiły.
Na stratowanym gościńcu szczątkami życia karmiło się ptastwo, dziubiąc rozsypane ziarna, pijąc może krew rozlaną.
W dali na pagórku widać było mury ogorzałe, niżéj sterczące w dolinie belki czarne, powywracane budowy, szczątki jakiéjś ludzkiéj osady, w któréj nie było człowieka. Po nad tą pustynią głuche panowało milczenie, z wiatrem tylko kiedy niekiedy jakby żałośliwe dolatywało psów wycie. Stado kruków i kawek zwijało się w powietrzu, to przypadając ku ziemi, to podnosząc się z wrzaskiem i krążąc nad opustoszoną doliną. Ptacy obejmowali tu panowanie, a zwierz z lasów poglądał, rychło mógł przyjść za niemi, po człowieku zagarnąć dziedzictwo. Nad błotem latały z krzykiem boleśnym strwożone czajki. Jedno życie się tu skończyło, zaczynać miało drugie.
Wpatrzywszy się w miejsce, gdzie osadę zniszczoną znaczyły mury rozbite, jeszcze po nad nią dostrzedz było można nieznaczne prawie pasemka dymu unoszącego się z pogorzeliska. Napróżno usiłując się wzbić do góry, podniósłszy się nieco, opadały ciężko i rozścielały się po ziemi. W powietrzu czuć było zgorzeliznę trupią.
Na ścieżynie wiodącéj do najbliższego cypla lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się zwolna z za gałęzi, stał i patrzał długo — rozsłuchiwał bacznie, nim się daléj posunąć ośmielił.
Oko jego rozglądało się po okolicy, wśród któréj żywéj nie widać było duszy, głosu ni cienia człowieka. Jeździec ów, z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był, jakby świeżo wyrwał się z boju, i ocalał z walki — potłuczony cały i krwawy. Pancerz miał poszarpany od ciosów co go ugodziły i na kawały na nim porozcinały. Szmaty jego wisiały zeń, obnażając gdzieniegdzie pokaleczone ciało krwawe. Reszta pogiętego hełmu ledwie się trzymała na głowie bujnym ciemnym włosem okrytéj, strzaskanego miecza głównia wisiała mu u pasa; w ręku miał kawał włóczni złamanéj, w kilku miejscach zbroja i z pod niéj przezierająca odzież jak rdzą brunatną, zaschłą krwią była zbroczona.
Koń pod nim posieczon i poraniony był także, szedł nakuliwając z głową zwieszoną, a gdy mógł stanąć, wnet łeb spuszczał szukając pod nogami wyschłéj trawy, w kałużach wody. Pomimo téj nędzy dzisiejszéj, na wojaku i jego wierzchowcu, znać było dawne lepsze czasy. Twarz biednego, wybladłego zbiega, rysy miała szlachetne i dumne, oko zamglone było smutkiem nie niewieścim, lecz mężną rycerską niedolą. Poszarpane suknie i zbroje niegdy były kosztowne i piękne.
Westchnąwszy, gdy z konia obejrzał okolicę, zsiadł z niego wędrowiec, poklepał biedne zwierzę po szyi, uzdę wziął w rękę i podpierając się dzidą, powolnym krokiem iść począł ku pogorzelisku. Ranny w nogę, z posieczoną piersią, rozbitą głową, wlec się musiał powoli i często odpoczywać. Zdało się czasami, że zachwiawszy się padnie, że mu ochota odejdzie daléj się tak ciągnąć, aby nędzny żywot ocalić, stawał, opierał się na koniu, dyszał i znowu tak wlókł ku pogorzelisku. Koń téż kulejąc i napadając szedł posłuszny, a raczéj dawał mu się ciągnąć, skubiąc z głodu resztki traw, gdy je znajdował po drodze.
Tak ścieżką tą od lasów, znaną mu pewnie, zbliżał się wojak ów ku kopcowi naprzód, grodzisku otoczonemu wałami, na którém spalonego zamczyska widać było zczerniałe ściany.
Spustoszenie straszliwe jakieś, nieludzkie przeszło tędy niedawno jeszcze, niezostawiwszy po sobie nic, nad kupę węgli i gruzu. Na okopach poopalane, połamane, stérczały gdzieniegdzie ostrokoły, brama strzaskana, na pół zgorzała leżała w błoto wciśnięta na ziemi.
Krokiem powolnym, przybysz wsunął się w środek okopów. Miejsce to musiało mu być dobrze znane, szukał po niém oczyma w gruzach, przeszłości którą pamiętał.
Żadna budowa nie ostała się całą na grodzisku, gdzieniegdzie kamiennych murów grubych sterczały ściany na pół poobalane, oparłszy się zniszczeniu. Obok ziemia nawet była poryta, jakby w niéj czegoś szukano. Rozbitych naczyń skorupy rozsypanych bodni klepki, koły, belki, wyleżana słoma starta i pomięta, poogryzane kości białe, plac prawie cały zalegały. Na boku leżały ścierwa koni, których żebra już na pół obnażyły kruki.
Spłoszone podniosły się wrzeszcząc i wnet obsiadły znowu swą pastwę.
Wszedłszy do środka wzrokiem ponurym przejrzał do koła wszystko człek nieznany, konia postawił u wnijścia, a sam krokiem powolnym począł przez łomy zalegające grodzisko wdzierać się w głąb jego. Szukał miejsc jakichś, śladów, jakby z nich odgadnąć chciał dzieje tego zniszczenia... Lecz gruzy je przysypały, zwaliska zatarły. Spodziewał się może znaleźć trupy, a tych tu widać nie było.
Kilka razy rozpatrując się schylił ku ziemi, sięgnął ręką po łachman jakiś, dobył opalony szmat z pod drzewa i rzucił go z odrazą i gniewem. Minąwszy kupę rumowisk, szedł pod mur daléj, ale i tu toż samo znalazł bezładne zniszczenie.
U muru tylko, jakby osypana i zapadła ziemia, czarną obnażyła pieczarę, w któréj głębiach nic widać nie było. Z ciemności gdzieniegdzie stérczały połamanych belek końce. Zajrzał tu przybysz, ręką się osłoniwszy, zginając z trudnością, patrzał długo i wstał namarszczony...
Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podrażniony słuch jego, wśród téj ciszy głuchéj, pochwycił jakby szmer jakiś, niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Strzymał się spoglądając ku wnijściu.
Tu nic widać nie było, koń tylko pasł się chciwie na wałach, znalezioną odrobiną zieleni. Posunął się więc, krocząc znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w téjże chwili ukazała się w nich ludzka postać.
Człowiek ten wchodził, wsuwał się raczéj ostrożnie, wstrzymał na widok konia i stał wylękły, oczyma wodząc na wszystkie strony.
Z daleka postrzegłszy z ruin wychodzącego zbrojnego mężczyznę naprzeciw sobie, w pierwszéj chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugiém ku niemu spojrzeniem w ręce plasnąwszy, zatrzymał się i, kroków parę podbiegłszy, padł przed nim na kolana.
To niespodziane wśród ruin zjawisko — było jakby do nich podobne — podstarzały już mężczyzna, z głową odkrytą, włosami rozrzuconemi, nie miał na sobie nic, oprócz na ciało nagie narzuconéj zdartéj, połatanéj siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwiązywane sznurami u dołu, które skórznie podarte utrzymywały. Twarz wynędzniała, żółta, z oczyma blademi, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do żywego stworzenia. Padłszy na kolana, załamane ręce podniósł do góry.
— Wy żywi! — krzyknął.
Wojak nie odpowiadając nic, ręką wskazał na wiszącą kawałami porozdzieranemi zbroję, na poszarpane i poranione ciało.
— Żywem! — rzekł głosem bez dźwięku — żywem, ale po co żywot, gdy wszyscy moi poginęli, gdy nam tylko grób został!..
I powiódł oczyma dokoła.
Klęczący wstawał powoli i mówił ochrypły, drżący.
— Ja czwarty dzień tułam się po lesie, trawę gryzłem, liście ssałem, grzyby suche jadłem i korę, ledwie dusza w ciele.
— Dziękuj Bogu i za to — zamruczał uzbrojony — ja téż nie wiem czy żyję — nie wiem jak żyję... a na co dziś życie się zdało.
W milczeniu ten, który powstał z ziemi, przysunął się i w rękę pocałował mówiącego. Stali oba nie mogąc znaleźć słowa.
— Jakżeście ocaleli? — spytał po tém cicho.
— Chcieliśmy się tam, za Szrodą opierać garści Czechów. Kupka nas była niewielka ale mężna. Padli wszyscy i mnie za zabitego rzucono na pobojowisku, dopiero noc mnie ocuciła. Koń uszedł, a potém sam wrócił gdziem leżał... jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się i ja po lasach, oprócz wody nic nie mając, tu zdechnąć przyjdzie! To zdychać!
Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzież ludzie? trupów niema? Gdzie Gdeczanie wasi? — spytał po chwili.
— Gdy Czechy nadciągały, jam był w lesie — począł drugi — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność, choć o mir i łaskę prosiła poprowadzili, pognali ze sobą wszystkich, nie został nikt, prócz tych co padli. Miasto złupione, domy złupione.
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie.
— A wasi? wasi? miłościwy panie! — zapytał cicho.
— Nie mam ja już nikogo, nikogo — odparł pierwszy ponuro.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. Za nim wlókł się człek w odartéj siermiędze.
U stóp zamku jedném zgliszczem szerokiém leżała wielka osada.
Na czarném pogorzelisku stały gdzieniegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie dojadł, słupy od bram, koły od płotów, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka, z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poobalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało w pośrodku rozdarte. I tam znać łupów szukano. Nie ocalało nic. Na jednéj ścianie wisiał tylko krucyfiks czarny, a na nim wpół spalony Chrystus, jedną ręką trzymał się jeszcze. Ptastwo, które się tu już na sen nocny tuliło, słysząc szelest, zerwało się, pierzchnęło, poczęło kołować z wrzaskiem i padać na ścian wierzchy.
Ostatnie promienie słońca przedarłszy się przez chmury, światłem pomarańczowém, jakby łuną pożarną nagle oblały ten obraz spustoszenia.
Z trwogą przybyli rozglądali się dokoła. Ślady życia jeszcze gdzieniegdzie były widoczne. Pod ścianami chat walał się statek gospodarski, rozbite wiadra, rzucone kądziele, zapomniane dzieci kolebki, kamienie od żarn wywróconych.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy przed kościołem, wyszli daléj ku spalonéj osadzie.
Nadchodziła noc, trzeba było szukać schronienia.
— Miłościwy panie, władyko Lasoto — jęczącym głosem ozwał się siermiężny idący za nim — gdyby chleba choć okruszyna, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.
Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy. Zwrócił się ku nim wojak i dobył z nich szczątek czegoś spleśniałego, czarnego, rozłamał i dał proszącemu.
Z chciwością niezmierną oburącz porwał zgłodniały ten pokarm, zaiskrzyły mu się doń oczy, począł gryźć ze zwierzęcém łakomstwem, zapomniawszy o wszystkiem.
Lasota szedł daléj, niepatrząc nań, szukając znużonemi oczyma przytułku, ale chaty drewniane, chałupy z płotów i chrustu, klecie, ogień pozjadał do szczętu, nie ocalało z nich nic nad węgły grożące upadkiem, ledwie od wiatru mogące osłonić.
Nierychło dopiero, chleb spożywszy do pruszyny, siermiężny pogonił za błądzącym po pogorzelisku Lasotą. Po drodze zaglądał do studzien, chcąc wodą ugasić pragnienie, nie było jéj czém zaczerpnąć.
Lasota znalazł wreszcie w głębi gdzieś resztę dachu zwieszoną nad nędznemi ścianami dwoma. Tu, konia w blizki ogród puściwszy, sam zwalił się na ziemię — szedł jakby już tylko miejsca szukał gdzieby skonał, w obu dłoniach twarz zanurzył, oczy zasłonił i pozostał nieruchomy.
Tymczasem zeschły chléb, kropla wody, odżywiły nieco wygłodzonego, który trochę sił i przytomności odzyskał.
Był to jeden z osadników, tego zburzonego a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu, Gdecza, który najezdzcy Czechy złupili, ludność z niego całą uprowadziwszy.
Człek ten zwał się Dębiec.
Lasota miał posiadłości rozległe pod Szrodą, często w mieście i na zamku przebywał. Dębiec kołodziéj wysługiwał mu się we dworze, znali się zdawna. Możnego władykę i biednego rzemieślnika, wojna i nędza zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam niemiał gdzie przytulić głowy, Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niéj się skierował, przedzierając przez poobalane domostwa, spodziewając się może znaleźć coś ocalonego. Doszedłszy do miejsca, które trudno poznać było, stanął wryty. Nie było nic oprócz wielkiéj węgla kupy.
Mrok padał. Przemógłszy się Dębiec otarł oczy i wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Kijem podniesionym z ziemi, zwolna rozgarniał popioły i żużle — szukał czegoś. Pod chatą był w ziemi wilgotnéj wygrzebany loszek, w którym coś czasem składano.
Pomyślał czy w niém co nie ocalało. Co? sam nie wiedział. Garść mąki może, suszonego mięsa resztka, krup trochę, choćby spleśniałego chleba okrawek. Grzebiąc się, natrafił w istocie na niezgorzałe drzwi loszku, ukląkł i rękami je oczyściwszy z ziemi, począł z wielkiém wysileniem odwalać. Osłabłemu szło ciężko, dyszał, kładł się na ziemi i wstawał, aż kołkiem podważywszy, podnieść mu się drzwi udało. Kryjówka zdawała się nietknięta, nikt tam w ubogiéj chacie łupu się nie spodziewał.
Głodny Dębiec spuściwszy się, z okrzykiem radości, postrzegł tu spiżarnię swą ubogą, nienaruszoną.
Z niespokojnym pośpiechem począł w niéj gospodarzyć, wyrzucając coraz coś wynalezionego, co dawniéj pogardzone było, a dziś droższe nad złoto. Wkrótce jednak napowrót się wydobył z jamy, zabrał żywność lichą, i pospieszył szukać z nią tego, co go przed chwilą kawałkiem chleba obdarzył. Znalazł go pod ścianą, na pół uśpionego ze znużenia, wpół zamarłego z głodu.
Noc coraz ciemniejsza zapadała.
— Panie miłościwy — odezwał się Dębiec przypadając — mam strawę! Znalazłem ją w jamie mojéj. Widać ją tam ukryć chcieli. Rozpalę ognia trochę... jeść — jeść będziemy! jeść!
Powtarzał ten wyraz, jakby w nim była wybawienia nadzieja. Lasota zwolna podniósł głowę.
— Ogień rozpalić! — mruknął — ogień! aby ściągnąć nim licho! ani mi się waż.
— Nikogo tu już ogień nie ściągnie — westchnął Dębiec — patrzajże, panie miły i tak gdzieniegdzie węgle się jeszcze żarzą, dym czerwony się kurzy! Zbójce bezbożni, Czechy, odciągnęły, pusto do koła, życie ratować trzeba. Głodem zemrzemy.
Lasota znowu twarz w dłonie zanurzywszy, nic nie odpowiedział. Pragnienie więcéj niż głód go paliło, a było zarazem głodem i gorączką.
Niezważając na zakaz, kołodziéj począł ogień przysposabiać. O głownie niedogorzałe na zgliszczach łatwo było. Z chaty swéj wyniósł garnek jakiś, który znalazł w lochu rzucony. Miał już począć gotować, gdy Lasota wody zawołał.
Tym więc czerepem, jedynym jaki mieli i wicią znalezioną na pogorzelisku, pobiegł Dębiec zaczerpnąć u studni. Gdy wodę przyniósł Lasocie, pochwyciwszy garnek w dłonie drżące, stary wypił go do kropli.
Kołodziéj poszedł zaczerpnąć znowu i zabierał się do uwarzenia wieczerzy, gdy wicher zadął i przyniósł z sobą wyraźny tentent koni.
Porwał się, choć osłabły Lasota, wołając o zgaszenie ogniska, i natychmiast zalano je co prędzéj.
Gęsty mrok był, który pochmurne niebo zwiększało. Tylko w miejscu gdzie zaszło słońce jarzyły się jeszcze niebiosa i ku nim patrząc, postrzegli tu skryci zbiegowie, na gościńcu który przez środek osady prowadził — cienie dwu konnych ludzi jadących powoli.
Jak czarne dwa widma malowali się im na zorzy zachodniéj, i choć zdala, dobrze ich rozeznać było można.
Lasota i Dębiec z ciekawością i niepokojem im się przypatrywali.
Niepotrzebował długiego czasu Lasota, aby w nich poznać, domyśleć się raczéj, takich jak on sam był, zbiegów, tułających się, uchodzących nocą przed czeskiemi mordami i łupieżą.
Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w rękach trzymali, a konie pod niemi były rosłe. Na głowach wiewały hełmów czuby. Lecz możnaż było zaręczyć, że to nie Czesi jeszcze, wśród tego spustoszenia, krążyli za jakąś zdobyczą?
Stanęli jezdni naprzeciw spalonego kościoła... Wiatr silniejszy ustał był nieco — i słychać było rozmawiających z sobą. Lasota bacznie ucha nadstawiał, dochodziły go wyrazy urywane.
— Psie syny.
— Zwierzęta dzikie! Szatańskie plemie.
Po tych przekleństwach, swoich było się można domyśleć. Lasota złożył dłonie w trąbę i choć osłabłym głosem, huknął ku nim.
Na ten odgłos, konni zrazu rzucili się do ucieczki, potém wnet stanęli, rozglądając do koła.
— Swoi! zawołał Lasota — bywajcie tu! bywaj! bywaj!
Dębiec, który wprzódy jeszcze poznał w nich swoich, wstał z ziemi i pospieszył na spotkanie. W gromadzie zawsze bezpieczniéj wszystkim było.
Na widok z mroku wychodzącéj mary téj, jezdni stanęli w gotowości do obrony lub ucieczki, ale kołodziéj zbliżywszy się, poznał sąsiadów, i począł wołać po nazwiskach.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Szrody, o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebór i Mszczuj Doliwowie, równie błąkaniem się o głodzie znużeni byli od dni kilku, dworce ich z ogniem poszły. Z koni pozsiadawszy zwrócili się ku miejscu przez Dębca im wskazanemu.
Kołodziéj szedł uradowany przodem, wołając:
— To nasi z Doliwian, miłościwy panie. Wszebór i Mszczuj.
Dźwignął się nieco na łokciu spierając Lasota. Znów ognia niecić spieszył kołodziéj.
Nie było powitania, bo czemże się pozdrawiać mieli? chyba ocalonym żywotem nędznym, z którym nie wiedzieli co począć. Patrzali na się tylko smutnemi oczyma.
Gdy ogień błysnął żywiéj, starszy z Doliwów, widząc zbroję podartą i krwawe znamiona, a twarz Lasoty wynędzniałą, nie mógł się wstrzymać od przekleństwa na wrogów.
— Ot, na co nam zeszło! — krzyknął — ot, co się, z naszą ziemią stało!
Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!
Dębiec im konie poodbierał, puszczając spętane w blizkie ogrody, gdzie się, choć nędznie, pożywić mogły. Posiadali na ziemi. Z kolei narzekanie ze wszystkich się ust wyrywało.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy téż stoją. Czego niemka Ryksa nieuwiozła, to Czesi zabrali! Poszła ona precz do swoich, do niemców — za nią i syn Kaźmierz uchodzić musiał. Pana nie mamy, otworem stoją rubieże, kraj bezpański, łupi kto chce. Złupili téż Czesi Gniezno, obdarli kościół, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła — gdzie spojrzeć pustynia!
— Zczezło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy niema.
— Tylko umierać nam, aby już oczy nie widziały końca — dołożył Lasota.
— Czechy, czechami, niemcy, niemcami — rzekł Mszczuj — własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy się włóczą i wołają stare — Łado! a którego z władyków napadną na krzyż go przybijają z urągowiskiem.
— Co poczynać? umierać? — mruknął Lasota...
W tém Mszczuj głową potrząsł.
— Kto ma siły za Wisłę ciągnie do Masława, tam, mówią, pokój jeszcze, on jeden siłę ma. Co czynić? do siły się garnąć chyba, a nie, to życie potracim, mówił Wszebór. My téż, sami nie wiemy, chyba by się do niego przekradać, aby żywot ocalić.
— Do Masława? — przerwał słabym głosem Lasota. — Co ci się śni? Człek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.
Mszczuj ramionami dźwignął.
— Prawda to! ano dziś będzie dobry kto bądź, byle życie zbawił.
— Lepiéj umierać! — mruknął stary.
Gwarzyli tak urywanemi wyrazy, gdy Dębiec przerwał rozmowę, pytając czy nie byli głodni.
— A któż dziś nie głodny! — zawołał Mszczuj.
— Co mam, tém się podzielę — rzekł kołodziéj. Nie wiele tego jest — byle duszę w ciele utrzymać.
Począł tedy mięso wędzone i krupy uwarzone na skorupkach, które w gruzach poznajdywał, rozkładać przed niemi. Lichy to był posiłek, ale się zdał głodnym najsmaczniejszą w świecie potrawą. Dziękowali mu niezmiernemi wdzięczności wyrazy.
— Niech ci Bóg płaci! — wołali.
— Zapłaćcie wy mnie sami — odparł Dębiec — siedzieć tu nie będziecie, powleczecie się gdziekolwiek bądź, pozwólcie mi z sobą, bo tu zginę. Jutro do dnia pewnie ruszycie w lasy, dajcież mi się wlec za wami. Wezmę co mam żywności, podzielimy się.
— Któż z nas wie, co pocznie jutro? — zawołał Lasota.
— W lasy trzeba i za Wisłę — dodał Mszczuj — innéj dla nas rady niema. Masław przyjmuje wszystkich.
— Ani mówcie o tém — a sromajcie się myśli — przerwał stary Lasota.
Masław? a któż tego chłopiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Niewiedzieć zkąd i jak, od chlewów się dobył ten parszywiec, liżąc nogi, pochlebstwem dobił się podczaszowstwa. Mieszkowi potém życie skrócił, królową panię wygnał zmowami swemi, Kaźmierza pana swego wypędził. To jego sprawy.
— Pewnie tak — odrzekł Mszczuj — ja go téż ni kocham, ni bronię, psubrat jest, a no kto dziś panem? przy kim siła? albo trzeba gardło dać lub iść mu służyć!
— A! tak — wtrącił się zdala Dębiec — służyć już komu bądź, niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskiemi nie byli.
Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, Lasota orzeźwiawszy nieco, podniósł się sycząc, aby ciało pobite, rany i odzież potarganą opatrzeć. — Znać w nim było męża, który nie jedno już przebolawszy w życiu, cierpieć się nauczył, chłodno, śmiało, prawie nie jęknąwszy, począł się rozdziewać z przywrzałéj do poranionego ciała zbroi i kaftana. Krew, która była przyschła, puściła się znowu z ran, więc bieliznę drąc, zakładał nią posieczone i pokłute ciało, a drudzy nań z podziwem patrzali. Był to znak przecie, że do życia chciał powrócić i o jakimś myślał ratunku. Czekali wszyscy milcząc, aż stary dokończy, bo się im trzeba było naradzić wspólnie, co daléj czynić mieli, gdzie się schronić, dokąd uchodzić.
Nie było naówczas w kraju kąta prawie, któregoby najazdy czechów, pomorców, prusaków nie spustoszyły, lub sam lud, do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył.
Możniejszym szczególnie, którzy byli wszyscy za Mieszka pierwszego i Bolesława chrześcijaństwo przyjęli, duchowieństwu wszelkiemu, rycerstwu, największe groziło niebezpieczeństwo. Nie ostał się jeden kościół, żaden klasztór całym przed napaścią, żaden cmentarz nie splugawionym. Legli od zbójeckich rąk kapłani niemal wszyscy a wielkie dzieło nawrócenia z pomocą chrześciańskich narodów dokonane, obalone zostało.
Na rękę to było po części niemcom, odzyskującym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znowu zwierzchnictwa nad kościołem odbudowanym.
Ruś téż i Węgry korzystały z uroszczeń Bezpryma, z dogodnéj chwili, aby kraje zawojowane przez Bolesława oderwać od Polski. Czeski Brzecisław myślał już o zagarnięciu całego państwa i połączeniu go z koroną swoją. Począł to wielkie dzieło od złupienia Krakowa, Gniezna, Poznania i uczynienia pustki z ziem, nad któremi chciał panować.
Gdy rany swe obwiązawszy Lasota, legł znowu na ziemi, a Dębiec siadł na uboczu, oba Doliwowie, spojrzawszy na siebie, pierwszą wznowili rozmowę.
— Cóż myślicie? — ozwał się Mszczuj — co czynić mamy? mówcie! starszego posłuchamy radzi.
Lasota podniósł głowę, jakby się chciał przekonać, że mowa do niego była zwróconą.
— Pytacie mnie — rzekł. — Wiem że ja sam co czynić? Wiem, jeno czego nie uczynię. Za Wisłę do Masława nie pójdę, srom to i hańba, parobczakowi się kłaniać, gdy się namaszczonym królom służyło. Myśmy wszyscy stali przy panach naszych, stali przy Mieszkowéj wdowie, potém przy Kaźmirzu, mamyż iść do tego co nam ich odebrał? A gdybyśmy i poszli doń, chyba ażeby mu zanieść głowy nasze, bo żywić nas nie będzie.
Zamilkli Doliwowie.
— Nie wiem, czy znacie Masława, jak ja go znam — dodał Lasota. — Patrzałem ja nań, jak rósł na dworze z pacholęcia przy psiarni, potém ręczniki i dzbanki nosił, sokoły chuśtał, miód nalewał, a do ucha i łask się wkradał powoli i tak do łańcucha na szyi, do pasa rycerskiego doszedł, na powiernika i radzcę. Dopiero go duma zdęła niepoczciwa.
Po śmierci Mieszka, królową chciał zawładnąć, bodaj się z nią żenić i królować, a Kaźmirza się pozbyć. Rozumna pani odepchnęła go, otaczając się swojemi ku obronie. Zaczęli na nią krzyczeć, że kraju i nas znać nie chce, a prześladowali ją tak, że skarby wielkie zabrawszy, uchodzić do swoich nad Ren musiała. Został Kaźmirz, nad którym Masław chciał rozciągnąć opiekę, aby go zgubił, musiał i ten uciekać od niego. Pozbył się go prędko. Myśmy bezpańscy jako stado bez pasterza zostali, a wilk się nam stręczy miasto niego. Kraj obcy ludzie łupią i drą.
Czyjeż to sprawy jeśli nie jego!
Myśmy się precz od zdrajcy ustąpili, uczynił się poganinem aby sobie czerń pozyskał. Pogan téż, ile ich jest, prusaków i pomorców ma z sobą. Cóż my tam przy nim i z nim, ludzie chrzczeni i Chrystusa wyznający czynić będziemy? Ciała nie ocalemy a dusze potracim!
Mówił tak, a Doliwowie milczeli.
— Alboż to prawda, co głoszą — rzekł powoli Mszczuj — że się poganinem uczynił? Chyba na oko, nie wierzę by nim był.
W tém Dębiec, który zdala siedząc przysłuchiwał się — zawołał.
— O! miłościwy panie! To jawna rzecz, że z pogany trzyma. Stare Stanice pochowane, z ziemi i lasów dobyto, postawiono znów kamienie i słupy, jak dawniéj bywało. Wszystkie dawne świątki obchodzą o białym dniu. Księdza żadnego nie żywią, a którego gdzie dopadli stracono. Masław mówi, że z księżmi przyszła niewola.
— Zły Masław — przerwał Wszebór — a gdzież i jak się schronić i ratować! W Czechach téż pęta i łyka każdego czekają, na Ruś daleko, a i tam kto wie, jaka byłaby gościna? Błądzić po lasach i z głodu mrzeć, toć lepiéj się od razu obwiesić na gałęzi.
Dogasał ogień przy którym siedzieli, Dębiec kilka głowni zebrawszy, dorzucił i znowu go odżywił.
— Co czynić? co czynić! powtarzali stroskani.
— Masława ja znam ze dworu dobrze — odezwał się Mszczuj po przestanku — zrazu my się drużyli. Człek śmiały do wściekłości, zuchwały do szaleństwa, a roi mu się we łbie panowanie, bo mu za młodu wróżka jakaś przepowiadała, że dojdzie wysoko. I to pewna, że żadnego by z nas nie oszczędził, byle mu się to na co zdało, a co mu z tego przyjdzie, gdy nas pogubi?
Mówili jeszcze, gdy szelest się słyszeć dał w ciemnościach. Nic widać nie było o trzy kroki przestraszeni ruszyli się wszyscy, oprócz Lasoty, nasłuchując bacznie czy się konie, puszczone na paszę nie ruszyły, zwierza uląkłszy i trwogi téj nie nabawiły.
W tém płomię, które się podniosło oświecając szerzéj pogorzelisko, ukazało za węgłem stojącą postać ludzką.
Człowiek stary, ręką wychudłą opierał się o kawał ściany, a dość nań było wejrzeć, aby się pozbyć obawy i poznać w nim nieszczęśliwą ofiarę, co się gdzieś z gruzów tych, głos ludzki zasłyszawszy, dobyła.
Mężczyzna był w podeszłym wieku, wynędzniały, twarzy bladéj, w podartym i powalanym przyodziewku czarnym, z głową nizko postrzyżoną, na długiéj, chudéj, kościstéj szyi sterczącą. Wiek już go był przygarbił, a wycieńczenie ledwie mu się na nogach utrzymać dozwalało. Zeschłe wargi otwarte miał, oczy osłupiałe, resztka życia już w nim tylko tlała.
Spoglądał po siedzących, jakby znajomych między niemi szukając twarzy, a z piersi znać trudno mu było dobyć głosu. W tém porwał się z ziemi Mszczuj i podbiegł ku niemu, wołając.
— Wyż to jesteście? ojcze Janie? wy?
Starzec głową potrząsł, spragnionemu, wygłodzonemu mówić było trudno, a zbliżyć się téż nie mógł i ściany trzymał, by nie paść, drżąc cały.
Doliwa podbiegłszy, rękę mu podał i przywiódł ku ogniowi.
Znany to był wszystkim proboszcz miejscowy. Trzy dni już w grobach pod kościółkiem schroniony, uszedłszy oka łupiezców, żył okruszynami chleba i kroplami wody, co po murach ściekała. Zasłyszawszy ludzkie głosy, poznawszy swoich, wydobył się sił ostatkiem z zakątka, w którym się na śmierć gotował.
Z całego mienia, jedno najdroższe ocalił — książkę, którą w rękach trzymał i do piersi ją przyciskał.
Dębiec pospieszył téż na ratunek staremu. — Posadzono go przy ognisku — kołodziéj przyniósł mu wody, Lasota oddał swój chléb zczerstwiały. Ze łzami w oczach ojciec Jan, opatrzności i im dziękował, ale długo, prócz urywanych wyrazów, nic z niego dobyć nie było można. Głos stracił z przerażenia i boleści, nie nad sobą płacząc, ale nad losem kościoła i owieczek.
Po długim spoczynku, gdy go woda i strawa do życia przywróciła, począł, jakby w gorączce mówić, coraz silniejszym głosem.
— Patrzałem na upadek nasz — mówił — a gdybym wiek żył, z oczów mi nie zejdzie widok ten straszny.
Spadli jako burza na nas łupieżcy — za grzechy nasze. Miasto się bronić nie mogło, z okolicy tłumy się zbiegły na gród, rąk było nadto, oręża mało a strachu więcéj nad wszystko. Oprócz wojewody naszego i Żupana, przyciągnęli ludzie ze Szrody, zbiegli się z grodków okolicznych... Było więcéj niż się pomieścić mogło, dusili się w okopach.
Jam przy kościele został — niegodziło mi się go opuszczać.
Włożyłem komżę, stułę i kapę, wziąłem krzyż w ręce, chrześcianie przecie byli choć wrogi.
Bronić się nie myślał nikt — opierać się nie mogliśmy, wysłano starszyznę Prokopa z różczką złotą przeciw nim, z poddaństwem i pokorą.
Nie pomogło czołem bicie. Lud wszystek popędzili w niewolę, miasto zniszczono i złupiono. Sądny był dzień gniewu pańskiego. Mnie na progu kościoła za włosy porwała dzicz, rzuciła na ziemię, tratując nogami. Bóg chciał, by ta kupa, skarbów szukając, padła do zakrystyi i skarbca, a jam się miał czas schronić do grobów i skryć między płyty kamienne, które tam stoją.
Przyszli i tam zbóje — chodzili koło mnie, ocierali się niemal, czekałem tylko chwili, gdy mnie porwą i na śmierć pociągną — Bóg ich zaślepił. Poobalawszy trumny, powywlekawszy trupy, wyszli zostawując mnie. Słyszałem nad głową moją płonący kościół — jak padały belki, jak runął dach, którego krokwie spalone na pół, przez otwarte drzwi grobowe, aż do nóg moich się staczały.
Jak ocalałem, na co Bóg chciał mi życie przedłużyć! albo wiem? — dodał starzec. — Rzekł i pomyślawszy chwilę ciągnął daléj.
— Jeśli na co mi życie było dozwolone, chyba abym wysłuchał narzekania wasze i przyniósł pociechę. Z nad mogiły, nad którą stoję, widzą moje oczy jasno. Nie trwóżcie się, że upadły krzyże i wróciło pogaństwo, ani myślcie Masławowi bić pokłony. Przejdzie dopust Boży jako wicher i burza, połamawszy gałęzie, a pni nie obali... i zazielenią się z wiosną. Ale wam nie płakać i narzekać, ani ręce łamać trzeba i padać na ziemię, ale się gromadzić i stać murem a bronić. Niewiasty płaczą, mężowie walczą, Bóg dzielnym pomoże, gdy serca podniosą ku niemu!
Czyż wszystko nasze wyginęło rycerstwo, co z Bolesławem szerokie ziemie podbijało? Czy już tylko czerń została, któréj dawniéj nie obawiano się tysiąców, gdy jedno serce za tysiąc stało?
Rozbici jesteście, a skoro się zbijecie znowu, krzyż w ręce ująwszy, zwyciężycie. I pójdzie czerń po lasach wylękła, a zdrajcy pod miecz i stryczek szyją przyniosą.
Masławowi się kłaniać! — zawołał z zapałem starzec — toć jedno co Boga zaprzéć i chrztu świętego.
Złym Bóg dopuszcza godzinę zwycięztwa, ale im panowania nie daje. Idźcie, zbierajcie się, radźcie, pana szukajcie. Bóg będzie z wami.
Kościoła mi żal, lecz oczy moje widzą, jak się podniesie, jak się w nim ozwą hymny i chwała Pana sławić będzie! Nie dajcie sercom słabnąć, ufajcie Bogu! Bóg ocali!
To mówiąc, słabnął starzec, głosu mu nie stawało, chylił się już, drżącą ręką na cztery strony krzyż zakreślił błogosławiąc słuchaczom, którzy głowy skłonili, i zamilkł, chyląc się ku ziemi. Nadbiegł Dębiec, niosąc garść słomy, którą był przysposobił dla siebie i na niéj układł znużonego, który ręce na piersi złożył i powieki jak do snu zamknął. Milczeli wszyscy — ogień przygasał, i reszta téż do spoczynku siębrała...
Niebo na noc, zwolna się z chmur oczyszczać zaczęło, gdzieniegdzie na niém przez rozdarte obłoki, migały gwiazdki blade. Wiatr ustawał, cisza coraz rzadziéj przerywana szumem w powietrzu, rozkładała się nad doliną, w ciemnościach stojącą. Pasek tylko jeszcze wązki niebios, ostatkami zachodnich brzasków się świecił.
Słowa natchnione starca, serca trochę dodały, myśleli wszyscy co jutro poczynać, a choć się nie radzili, zgadzały się ich myśli.
Swoich szukać trzeba było i do kupy zbijać, nadziei nie tracąc. Trzem jezdnym przybywał ciężar nowy, osłabły starzec, którego na łup głodnéj śmierci lub nieprzyjaciela, porzucić się nie godziło. Lecz młodsi pieszo iść mogli, a Dębiec téż mający im towarzyszyć, pospieszać bardzo nie dozwalał i koni siły zmuszały do powolnéj jazdy. Rozmyślali o tém, nie śmiejąc się odzywać, siedzieli i drzémali u gasnącego ognia.
Ojciec Jan usnął widać znękany, bo oddechu jego nawet słychać nie było.
Lasota téż zdał się niewiele dbać o swój los, i obojętnie patrzeć na to, co go spotkać miało. Tak noc przetrwali całą. Dniało, gdy Doliwowie między sobą radzić zaczęli, w którą się obrócić stronę. Nie mówili już o Masławie, ale ku Wiśle lasami zdążać myśleli, aby się, przebywszy ją, na Mazurach gdzie schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstała.
Dniało, gdy jakby cudem, ocalony gdzieś kogut, sam jeden na pogorzelisku, zaśpiewał na zaranie oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy, ruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy i spokojne dwory przypomniał.
Jedyny teraz mieszkaniec spustoszonéj osady, nie czując co go otaczało, dobył z piersi może ostatni raz głosu, posłuszny nałogowi staremu... Głos ten, nawołujący do życia śmierć i popioły, zdał się straszném urągowiskiem a razem upomnieniem. Strwożeni jedni, drudzy odżywieni podnosić się zaczęli, jakby ich czujny ów stróż zawstydził.
— Tak nam téż przystało, póki żyjemy się obwoływać! — zawołał Lasota — podnieść się usiłując.
W drogę!!






II.



Po nocy pogodnéj i cichéj, ranek wstał chmurny znowu i wiatr, jakby przebudzony, obłoki nieść zaczął jak wczora. Goniły z zachodu, niby za wieczornymi spóźnione — Z razu wybiegły zarumienione i drobne, przodowi wysłańcy, tuż za niemi cała czereda szarych zwijających się w grube wały, poszarpanych na skrajach, i wnet całe niebiosa zaciągnęły się jakby smętną płótna oponą, po któréj kłębiły się, dymiły coraz nowe chmur gromady. Wiatr téż ziemię zamiatać poczynał, i na pogorzeliskach obalał gdzieniegdzie chwiejące się dylów szczątki; padały na popielisku, a dym i kurzawa podnosiły się od nich i rozwlekały daleko.
Zimny powiew zachodni zmusił ruszać się z ziemi. Pilno trzeba było myśleć o lepszém schronieniu.
W téj gdeckiéj, błotnistéj, zewsząd odkrytéj nizinie, lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu ni bronić nie było można. Blizko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem. Pierwsi powstawali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec téż stał do posługi gotowy, zbierając się ognia rozłożyć trochę, aby ciepłą strawą jaką orzeźwić przynajmniéj rannego Lasotę, i skostniałego od zimna staruszka.
Mszczuj chciał odchodząc własną opończą okryć O. Jana, gdy, schylając się nad nim, postrzegł, że twarz miał trupio bladą, a zlekka do niéj dłoń przyłożywszy, uczuł, że kapłan żyć już przestał. Skonać musiał spokojnie w nocy, z modlitwą na ustach, ręce miał jakby do niéj złożone i zaciśnięte na książce, którą ocalił z kościoła. Książka ta była jedyną po nim spuścizną.
Mszczuj ani się zadziwił ni użalił téj śmierci, dla O. Jana była ona dobrodziejstwem, dla podróżnych oswobodzeniem od ciężaru, któremu nie wiedzieli jak podołają. Oba z bratem poszeptawszy gdy się przekonali, że O. Jan nie żył a skostniał był zupełnie — zajęli się naprzód pogrzebem. Dzikiemu zwierzowi a krukom zwłok na pastwę nie podobna było zostawić, naradziwszy się więc, postanowili złożyć je w kościelnym grobie, z którego wyszedł do nich wczora.
Dębiec się ofiarował dopomódz im do tego pobożnego dzieła, ale go odesłali do koni, i sami we dwu, ująwszy zwłoki za głowę i nogi o dnia brzasku, skierowali się milczący ku zwaliskom nie zbyt odległego kościołka.
Tu jakby na przyjęcie zwłok kapłana, stała właśnie otwarta trumna dębowa, z jednego kloca wyrobiona, z któréj trupa rabusie wywlekli... Do niéj więc włożyli pobożnie bracia O. Jana, i wiekiem przysłonili na spoczynek wieczny.
Zasunąwszy potém płytą kamienną, która wprzódy wnijście do grobów okrywała otwór podziemią — wrócili do spalonéj chaty.
Lasota przebudzony dawno, patrzał na to co się działo, lecz popadł był w rodzaj odrętwienia, który wielka rodzi niedola, — ani się cudzéj śmierci mógł użalić, ani by własnéj starał uniknąć.
Dębiec klęcząc warzył coś w garnku, konie były napojone, a choć pasza na wpół wypalonych ogrodach nie wiele je posilić mogła, rzeźwiejsze były po spoczynku niż wczora.
Ranek choć chmurny, coraz się jaśniejszym stawał, gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości. Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.
— Ojcze, odezwał się Mszczuj do starego nie zdającego się myśléć o podróży — jechać nam trzeba, a i wy z nami téż musicie.
Potrząsnął głową Lasota.
— Dajcie mi tu tak spokojnie zemrzéć — rzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Po co się już męczyć aby nędzne życie ocalić, gdy się ono na nic nie zdało nikomu. Gdybym ręce miał.
— Serce macie! zawołał Mszczuj — my was tu nie zostawiemy.
— Księdzu Bóg oczy zamknął, da i mnie tu skończyć, rzekł stary.
— Bóg tego nie chce, gdy wam życie ocalił — dodał drugi.
Nie dopuścili Doliwowie by się starzec dobrowolnie głodem zamorzył, i niemal gwałtem nagląc, ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec dopomagał, podprowadzono konia, którego rany poprzysychały, wciągnięto go nań, i ruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska, które już nigdy się do pierwszéj swéj możności i dawnego życia podnieść nie miało. Raz jeszcze przeciągając przez zwaliska te, napatrzeć się musieli strasznego obrazu spustoszenia.
Gdecz naówczas był niemal całéj polski wizerunkiem w gruzach leżącéj i popiołach, bezpańskiéj, zniszczonéj i pustéj. Krajało się serce tym co ją niedawno jeszcze pamiętali żywą, wesela pełną, z tłumami przebiegającemi ulice, z grodami zasobnemi, z kościoły śpiewem brzmiącemi. Dziś milczała jak wielki cmentarz, a krucy się unosili nad nią, szukając niedogniłych trupów, i oszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.
W posępném milczeniu przejechawszy około zburzonego gródka, puścili się drogą ku lasom.
Okolica jak zajrzéć pustą była, bo kto się wyrwał z rąk Czechów, skrywał się po lasach i gęstwinach. Bezpieczniejszemi téż uczuli się jadący, gdy się wpośród drzew znaleźli. Tu choć dosyć obeznanym z krajem, nie łatwo się teraz pokierować było. Jedyna większa droga, dla uchodzących służyć nie mogła, spotkać się na niéj było łatwo z kupami zbrojnemi, albo z oddziałem Czechów, po całym rozsianych kraju. Gromady dziczy rycerstwu nie przepuszczały, a Czesi w niewolę brali. Rzucić się więc musieli w stronę bezdrożami, a Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał, iż po korze drzew się kierując, manowcami ku Wiśle doprowadzi. Nie było bowiem innego schronienia jak za Wisłą, choć ów pokój co tam miał panować, pogłoską był tylko i słuchem — nic nie ręczyło za bezpieczeństwo, a czteréj zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczonym i wycieńczonym głodem — obronić się nie mogli napaści nawet małéj garstki złych ludzi.
Zapasu żywności téż, oprócz téj jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sakwach jeszcze mieli po trosze, nie było żadnego, ta na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na opatrzne losy.
W głębi puszczy jesień jeszcze nie była tak widoczną, ocalało tu więcéj liścia, trawy i zieleni, wiatr nie dojmował tak ostro. Przebywszy przerzedzony bór od skraju, gdy się w gąszcze dostali, — jechali ostrożnie, nadsłuchując niemal ubezpieczeni. Przodem postępował Mszczuj prowadząc, za koniem jego szedł Dębiec, daléj wlókł się koniowi cugle puściwszy Lasota, istny trup żywy — a pochód zamykał Wszebór.
Dwa czy trzy razy zwierz im z pod nóg pierzchnął prawie, ale nikt się oń nie pokusił, gonić nie było sposobu, rzucić oszczepem zadaleko. W kilka godzin dopiero młode spłoszone sarniątko, udało się Mszczujowi, w chwili gdy przystanęło niewiedząc jeszcze gdzie pierzchnie — przeszyć dzidą rzuconą. Pobiegł za niem Dębiec i skaleczone pochwycił. Pożądana to była zdobycz, i gdy stanęli na łączce dla koni, mogli upiec kawał mięsa, którego dawno nie kosztowali.
W głębinie lasów nic się nie zdawało ludzi zwiastować — milczały całe, a choć Mszczuj dla ubezpieczenia się ucho do ziem przykładał, nie posłyszał nic coby obawę jaką wzniecić mogło.
Gdy konie popasłszy na lepszéj trawie, któréj tu podostatkiem było — napiły się w strumieniu, orzeźwiały, puścili się zaraz w dalszą drogę.
Wiodła ich ona prawie jednostajnie gąszczami, borem, zaroślami, w jednym kierunku, jak ich Mszczuj zapewniał, który już dnie i czas, gdy się nad Wisłę dostać mieli obliczał. Nie przeciwiał mu się nikt bo lepiéj znał kraj, a swego pewnym się zdawał. Lasota milczał obojętny, dawał się prowadzić, nie pytając, bo nie patrząc prawie. Czynił co mu wskazano, sam już jakby woli pozbywszy, nawet karmić się i poić dając — i nie upominając o nic. Pamiętali o nim towarzysze podróży, nie dziwiąc się temu bo wiedzieli że rodzinę utracił, a w nim samym życia było niewiele.
Miało się już tego dnia ku wieczorowi, gdy, jadąc tak powoli, Mszczuj, który oczyma naprzód sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą, aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zlazłszy ze swego, począł skulony iść naprzód, aż przypadł i pełznął na brzuchu.
Z za gałęzi drzew, już z liści trochę obnażonych, widać było, na małéj łączce u pnia dębu starego, coś czego zrazu dobrze rozeznać nie mogli. Bielała jakby odzież jakaś, niby ludzi oznajmująca. Mszczuj się tak skradając po cichu, przysunął do pnia starego drzewa, a tu, rozpatrzywszy się — wstał śmiało na nogi.
Jadący za nim domyślili się, iż obawiać się nie było czego. Skinął téż na nich aby się zbliżyli.
Widok jaki mieli przed oczyma, zdumiał ich litość nie przestrach obudzając. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę, zaledwie lat piętnaście mieć mogące. Kwiatek ten świeży zwarzył już jakiś podmuch ostry, na zbladłéj twarzy okrutną boleść widać było wyrytą. Oczy miała zwrócone ku górze i nieruchoma tak siedziała, gdyby posąg jaki. Z dwojga oczu niebieskich ciekły dwa łez strumienie, ciekły i zaschły na twarzy, na któréj dwie tylko krople wezbrane, jak perły się lskniły. Rączyny miała podłożone pod głowę, sparte na drzewie, a na kolanach jéj spoczywała druga niewiasta, sukniami obwinięta, z głową zakrytą, śpiąca, chora czy zmęczona. Twarzy jéj widać nie było. Obok dwóch niewiast leżały rozsypane węzełki, suknie zrzucone, kosz z jadłem i sprzęt drobny.
Były same, we dwie tylko — nikogo więcéj z niemi. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu, żony żupanów lub władyków. Młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną suknią z ciężkiéj tkaniny. Na szyi dzieweczki świeciły łańcuszki złote i wieszadła, kolce miała przy uszach, pierścienie na rękach białych wpośród włosów wyglądały.
Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty. Piękniejszéj niewiasty nie widział w życiu swojem — zdała mu się królewną, albo duchem zaczarowanym tych borów. Obie niewiasty były jakby skamieniałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale. Domyślał się Mszczuj, że ta która na kolanach dzieweczki spoczywała, uspioną być musiała — a ona nie śmiała ani drgnąć, by jéj snu nie przerywać.
Dopiero gdy konie bliżéj podeszły a parsknęły i tentent się dał słyszéć wyraźniéj, z krzykiem porwała się dzieweczka, budząc uśpioną... Przerażona do obłąkania prawie, nie wiedziała co czynić, bo nie mogła rychło do przytomności przywieść obudzonéj.
Gdy się tamta podniosła, ujrzeli w niej starszą i poważniejszą niewiastę, twarzy jeszcze świeżéj i wdzięcznéj, rysów pięknych, z brwiami i oczyma czarnemi, wyrazu dumnego i pańskiego. Ciemnemi i rozrosłemi łuki brwi w półkola zwieszały się nad powiekami przysłaniającemi źrenice wielkie i ogniste. Patrzała niemi strwożona lecz gniewna razem. Dziewcze daleko mocniéj przelękłe usiłowało chwytając ją i ciągnąc, uprowadzić z sobą; gdy Mszczuj się pokazał i pospieszył zawołać, by się nie lękały niczego.
Na ten głos, mowę swoją usłyszawszy niewiasty, choć strwożone jeszcze się tuliły do siebie, znać było, że nabrały otuchy. Starsza się podniosła, wyprostowała dumnie, osłoniła płaszczem, którym była przykrytą, i dosyć śmiało poczęła się Doliwie przyglądać. Młodsza skryła się za nią i instynktem raczéj niż z rozmysłem, chwytała włosy rozsypane, których długie, jasne warkocze, całe jéj ramiona okrywały, jakby płaszczem złocistym.
Mszczuj, choć znał dawniéj na dworze, potém po grodach bywając, wszystkie niemal znaczniejsze rodziny, nie przypominał sobie tych dwu niewiast które — gdyby je był raz widział w życiu, z pamięci wyjść nie mogły. Piękność tylko co rozkwitłego dziewczęcia, tak była zachwycającą, że dość na nią raz spojrzéć było, aby na wieki o niéj pamiętać. Twarz téż starszéj pani, uderzającą była i wdziękami i wyrazem a przybraną powagą. — Zdało się jakby cudzoziemką była, bo i płeć miała śniadszą niż polskie niewiasty i na wierzchniéj wardze czarny puszek porastał. Silna, wzrostu więcéj niż miernego, pulchna i pełna, postawę miała królowéj, i wejrzenie do rozkazywania nawykłe.
Chociaż to spotkanie ich w głębi lasów i przestrach młodszéj dowodziły, że obie były w położeniu rozpaczliwém, same jedne, opuszczone, uciekające zapewne przed tą tłuszczą, która nie szanowała ani kościołów, ani niewiast; twarz przecie starszéj nie wydawała zbytniéj trwogi. Brwi tylko czarne zbiegły się jéj nad oczyma i dwie marszczki przecięły czoło. Patrzała długo na Mszczuja, badając go oczyma, i czekając aż się odezwie.
— Nie lękajcie się miłościwe panie — rzekł przybywający — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści. Nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Szrody, i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywéj nie zostało duszy.
Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, którym téż starsza pani przypatrywała się bacznie, a z za niéj kiedy niekiedy, trwożliwie wyglądała ciekawa, kryjąca się za płaszczem, biała twarzyczka dziewczęcia.
Zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych śród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała. Walczyć z nieszczęściem wszelkiém, męzką jest rzeczą i mężowi przystojną — lecz gdy niewieście bezbronnéj, bezsilnéj przyjdzie tak stanąć nad przepaścią na łasce dziczy, gdy niewiasta w kwiecie wieku, żywota ginie marnie — najtwardsze serce się ściska. Patrzali nadciągający zdjęci litością wielką, nawet Lasota, któremu własna przypomniała się rodzina, oczy otworzył zagasłe i poruszył się na swym koniu.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, co was tu ku nam sprowadził, ozwała się starsza niewiasta — Bogu niech będą dzięki. Oto już trzeci dzień jak tu siedzimy same, drżąc a płacząc. Ostatni sługa co był z nami, poszedł się rozsłuchać po okolicy — i nie wraca. Na Poniec, gród nasz napadły gromady srogie — ludu ćma... Ledwieśmy z córką ujść pośpiały z jednym starym. I tego nie ma teraz, niewraca, a nas tu głodna śmierć lub zwierza paszczęka czekała...
Co z domem, co z mężem się stało! Bóg jeden wie.
Zasłoniła ręką oczy, z których łzy pociekły, i zamilkła.
Wszyscy z koni zsiadali, przybliżając się nieco. Młode dziewcze wciąż strwożone za matkę się kryło.
Z nazwiska męża znano starszą niewiastę; była ona rodem z Rusi, greckiéj matki dziecię, poślubił ją był możny władyka Leliwa. Miała imię Marty.
Za Bolesława wielkiego czasów, gdy z Rusią były ściślejsze stosunki, a chwilami przyjaźniejsze, swatali się książęta i żupany z rusinkami, brali niekiedy rusini żony ze dworu króla i po grodach.
Ani Marty Leliwowéj, ani córki jéj nikt z przybyłych nie znał z twarzy, ni je kiedy widział w życiu. Spicymierza, inaczéj zwanego Spytkiem, który nie dawno się był przeniósł na siedzibę do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota. Mąż to był podeszły już w lata, rycerski, odwagi niezmiernéj, czego w wyprawach mnogie dał dowody. Nie śmiano domyślać się nawet co się z nim stało, zmiarkowali wnet wszyscy, że gdy podczas napadu czerni był doma, niżeli by miał uchodzić, raczéj życie dał. Mógł żonie swéj i dziewce do lasu kazać się schronić, ale sam pewnie kroku dostał.
Aby daremną mową nie rozżalać zbolałéj niewiasty, nikt się nie odezwał z pytaniem o niego, ona sama ręce łamiąc mówić poczęła — bo się pohamować nie mogła, jak zwykle niewiasty w złéj doli.
— Bóg jeden wie co się z panem mym najmilejszym stało — wołała. Z ludźmi swojemi chciał się bronić do upadłego, a czy potrafił z tych gromad, co go osaczyły, choćby przebojem się wyrąbać?
I płakać zaczęły obie. Wtem Lasota, który przez całą drogę milczał, podstąpił okazując poszarpaną zbroję i ciało pokrwawione, lada jako chustami poobwiązywane, na których téż zaschłéj krwi plamy widać było.
— Nie narzekać już dziś na nic, a dziękować Bogu, kto choć żywot ocalił — rzekł. Moi wszyscy zginęli! Ja cudem ocalałem. Kogo Bóg zachowa sierotą, musi się poddać losowi, poległych opłakując. Dziękujcie Bogu, że was czerń do nogi nie wycięła, bo się na rycerstwo, władyków i żupanów zawzięli srodze, tak aby plemię nasze całe po wszech ziemiach wytępili.
Znałem ja Spytka — nie ustąpił pewnie sromotnie, więc bodaj z życiem uszedł.
Nam téż i mnogim niedobitkom, mało co żywota zostało.
Spytajcie miłościwa pani, czy z tych naszych co się w Gdeczu schronili, żywa uszła dusza inaczéj jak w pętach.
Płacz i narzekania niewiast na nowo się rozpoczęły, pocieszać je było trudno, milczeli wszyscy. Tym czasem, że się na wieczór zbierało, obozować tu postanowiono, nie chcąc i niewiast opuszczać — które na sługę czekały. — Któż wiedział czy go się doczekać mogły?
Choć w tak srogiém utrapieniu, gdy życie na włosku wisi, nie czas myśleć o piękności niewieściéj i w niéj się rozmiłowywać — oba Doliwowie, ujrzawszy córkę Spytkową, jako byli młodzi nieżonaci a gorącego serca, nie mogli się jéj napatrzéć.
Dziewcze się kryło jak mogło za matką, widząc jak ją oczyma prześladowali, nie pomagało to wiele, bo Doliwowie pod pozorem posług różnych bliżéj się cisnęli, aby choć popatrzéć na nią, a krasą się polubować.
Rozdzielone były wprawdzie od siebie obozowiska, niewiasty się trzymały na uboczu trochę — ale młodym łatwo było wymyśléć sposoby, przybliżenia się do nich.
Sługa ów Spytkowéj, na którego czekała aby jéj wieści przyniósł o mężu i o grodzie ich — nie powracał; coraz więc prawdopodobniejszém się zdawało, że go gdzieś pochwycono, albo się obłąkał w lesie, lub padł pastwą dzikiego zwierza, choć miał to być człek wielce sprawny i z lasem po bartniczemu oswojony, że w nim był jak w domu.
Jawném to było dla Doliwów, że opuścić tak niewiast nieszczęśliwych nie godziło się. Koni nie miały, tabor niemi zwiększony, jeszcze się wolniéj musiał posuwać ku Wiśle, na większe będąc narażony niebezpieczeństwa. Nikt na to nie sarknął, Doliwom obu podróż ze Spytkówną uśmiechała się, bo się w niéj na pierwsze wejrzenie rozmiłowali, nie wiedząc wcale o sobie.
Już mrokiem, gdy coraz bardziéj o powrocie sługi wątpić poczęto, radzić trzeba było o jutrze, bo stać dłużéj, dla szczupłego jadła nie mogli.
Spytkowa zaklinać poczęła ręce łamiąc, aby ją tak samą nie porzucano. Odezwał się tedy stary Lasota, który stał się mówniejszym. —
— Któż by o tém myślał! — Nie przeto będzie bezpieczniéj i lepiéj, bo i my nie wiele możemy a przekradać się musimy bronić nie mogąc.
— Dokądżeście ciągnęli —? spytała Spytkowa.
— My...? ku Wiśle — odparł stary. — A no inna to rzecz była nam uchodzić samym, inna z sobą niewiasty prowadzić. Doliwowie nas ku Wiśle prowadzili, gdzie na Mazurach pokój być ma; bo ten niepoczciwiec Masław żelazną ręką lud trzyma. — Ale my go znać nie chcemy, tém ci więcéj niewiast mu pokazywać nie można, bo nic téż nie szanuje, ni czci ni życia; a siłą się swą upił jako miodem. — Więc za Wisłę ciągniemy — dokąd? gdzie? Bóg wiedziéć raczy.
Nikt długo nie odpowiadał.
— E! odezwał się w końcu Mszczuj — tak jak jest na zawsze zostać nie może — Ład wróci nasi się skupią, tym czasem choćby szałasy skleciwszy przesiedzimy złą godzinę.
— A głód? mruknął Lasota głowę spuszczając...
— Na to sobie radzić będziemy, odparli uśmiechając się Doliwowie. — Zresztą co nam pozostało? samym o sobie myśléć i życia bronić!
Stary nie odpowiedział nic, niewiasty szeptały między sobą, i nie postanowiwszy więcéj zamilkli wszyscy.
Już noc była prawie, gdy wśród téj ciszy leśnéj, popłoch znowu padł na obozujących, szczególniéj niewiasty lękliwe. Szelest się dał słyszeć między gałęźmi. Mszczuj i Wszebor wnet do koni i oszczepów skoczyli. Zbliżał się chód jakiś i po chwili z gąszczy wysunął się, rozglądając ostrożnie człek o kiju idący, z toporem za pasem i oszczepem. Był to ów wysłaniec Spytkowéj, o którego powrocie zwątpiono.
Zobaczywszy go, rzuciły się zrazu niewiasty ku niemu, ale wpatrzywszy weń baczniéj, wnet się powstrzymały, nie spiesząc z pytaniami.
Szedł on, a raczéj wlókł się, zataczając ze znużenia, z twarzą zbiedzoną i posępną — łatwo było odgadnąć, że złe przynosił wieści.
Zbliżył się rozpatrzywszy ku ognisku, stanął, popatrzał litościwie na panią swą, oparł się na kosturze i milczał długo, oczyma tylko mówił, że go o co pytać nie było. Spytkowa téż badać już nie śmiała, woląc przedłużyć niepewność, niż dostać wiadomość, którą przeczuwała. Stary ów Sobek, choć męzkiego serca człek, popatrzywszy na swe panie, płakać zaczął. Milczenie groźne, jak te co burzę poprzedza, panowało przy ognisku. Lasota się ozwał pierwszy.
— Zginął Spytek? co z waszym grodem się stało?..
Ręką w powietrzu zamachnąwszy, ku ziemi ją spuścił Sobek.
— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — niema go już, nie został nikt, nic nie zostało.
Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekli zbóje.
Zaszły się od nowego płaczu niewiasty, popadawszy na ziemię, ani śmiał kto ich łzy tamować. Przybyły Sobek więcéj nie mówiąc, jak stał zwalił się tuż przy ogniu, bo mu znużenie wielkie nogi podcięło. Odstąpili na stronę Doliwowie i Lasota, zostawując płaczące z ich bolem i losem — naradzając się z sobą co daléj poczynać mieli.
Troje pieszych przybywało im do gromady, bo i Sobek do niéj przyłączyć się musiał. Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą. Lasoty z nędznéj, wychudłéj szkapy poranionéj zsadzać się nie godziło, bo iść by był niemógł wcale. Pieszo tak idąc, wędrówka przeciągnąć się musiała.
Odeszli z sobą dla narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzali, jakby się pokąsać mieli, i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzali, i jeden drugiego oczy szpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja.
— Ja konia mojego dam dziewczynie — odezwał się Mszczuj, biorąc w bok — sam pójdę przy niéj, aby się gdzie nie spłoszył lub nie padł.
— Dlaczego ty a nie ja? — odezwał się Wszebór szydersko — toć i ja to potrafię.
— A czemuż znowu tobie koniecznie ma przypaść dziewczyna? — ofuknął drugi.
Spojrzeli sobie w oczy ostro.
— Bo mi dziewczyna do smaku! — rozśmiał się Wszebor.
— I mnie toż samo! — odparł Mszczuj.
— No i mnie!
— I mnie!!
Poczęli tak rzucać coraz ostrzejszemi słowy, oczyma się mierząc, jakby się już wyzywali. Żaden ustąpić nie chciał.
A jak byli oba zawsze gorący i łatwi do zadarcia, już się im i na gniew zbierało. Dopiero, gdy wybuch był blizki, wstyd się im zrobiło ludzi i samych siebie.
— Słuchajno — rzekł głos zniżając Wszebor — nie pora nam się o cudzą dziewkę zrzéć — dajmy pokój. Pierw ją i matkę ratować trzeba, potém się rozprawiemy czyją ma być. Spytkowa i córka niech sobie same wybierają konie, podprowadzimy je im oba.
Mszczuj głową skinął.
— Ino nie myśl — dodał — żebym ja ci tak łatwo ustąpił. Znasz mnie, że ze mną nie łacno.
— A ze mną téż! — znamy się oba.
— Pewno! Niema się tu o co zajadać. Dziewki żaden nie weźmie siłą.
Wszebor się uśmiechnął się pogardliwie.
— Czemu? — zapytał — inaczéj jak siłą rzadko się niewiasty biorą!
— A jak siłą to i siłą! — mruknął drugi.
Znowu się omal nie powaśnili. Szczęściem, gdy tak na uboczu pryskali słowy, nikt ich nie podpatrzył i nie podsłuchał. Zamilkli wczas, rozchodząc się, z krótkiéj rozprawy z sobą wynosząc niechęć i gniew wzajemny.
Nocą trzeba było, liche skleciwszy szałasy, ognie pogasić aby nie zdradziły, a jednemu stać na straży na przemiany... Dobrze, że jesienne chmurne niebo, deszczem się tego dnia nie rozlało.
Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Tu znowu wczorajszy spór się wszczął, ale milczkiem. Oba Doliwowie z końmi się parli wyprzedzając, aby je poddać niewiastom, komu się dziewczyna dostanie. Więc jeden drugiego popychał, oczyma zaognionemi mierząc, a żaden ustąpić nie myślał.
Zawczasu powiązano węzły i sakwy, które Sobek miał dźwigać na sobie, poodziewały się matka i córka, stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie, wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc za sobą córkę posadzić, aby się od niéj nie rozdzielać, w tém Mszczuj się ozwał, że konie ich słabe były, podróż długa, więcéj jak po jednemu sadzić na nie trudno.
Dziewczę się zawahało, samo od matki nie chcąc zostać, matka téż porzucić ją nie rada. Gotowe były iść pieszo. Doliwowie stali, a tu czas naglił.
— Miłościwa pani — rzekł Mszczuj — czasu niema co tracić na rozmysły. Siadajcie wy na jedną szkapę, dzieweczka na drugą, my przy was pójdziemy, a na oczach ją przecie mieć będziecie.
Dziewczę się do matki tuliło, Spytkowa wahała. Lasota, którego już wsadzono na konia, nawoływał.
— Niema się tu co drożyć, gdy o życie idzie!
Uścisnąwszy dziecko i poszeptawszy jéj na ucho, choć od niéj oderwać się było trudno, siadła starsza pani na Wszeborowego konia, Kasię dając Mszczujowi, który zwycięzko a szydersko na brata się oglądał.
Dziewczę imię miało Katarzyny, jednéj z najpowszechniéj czczonych naówczas patronek.
Ruszyli więc w imię Boże, manowcami znowu i koń przed koń, tak że dziewczę za matką zostać z Mszczujem musiało, ale się zaraz otuliło i osłoniło tak, że ani oczu nawet jéj widzieć nie mógł.
Mijając ze starszą brata Wszebor, schylił mu się do ucha.
— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczemy — rzekł Mszczuj.
— A no...
— Zobaczemy.
I tak się gniewni bracia rozstali. — Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiéj stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły, a jak sobie Doliwa pochlebiał, miały ich aż do Wisły doprowadzić, boć cały kraj naówczas nie czem inném był, tylko ogromnym lasem, tu i owdzie poprzerąbywanym, wykarczowanym kawałami.
Gdzie się kolwiek człek obrócił, bliżéj lub daléj las widział przed sobą, i choć się trafiła polana albo łąka, tuż za nią bór się znowu poczynał. Jechali tak długo, gdy z południa już rzadnąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, postrzegł, że stali nad rozległą, płaską, odkrytą równiną.
Wprawdzie na drugim jéj krańcu bory znowu widać było gęste, lecz tak daleko, iż powoli jadąc, niemal dnia potrzebowali, nimby się tam dostali. Właśnie w téj stronie kędyś i ta Wisła, za którą się schronić mieli, znajdować się była powinna. Należało więc coś obmyśleć, aby długo na widoku nie stać w przerzedzonym lesie.
Sobek się ofiarował sakwy zrzuciwszy, wypełznąć ostrożnie dla rozpoznania okolicy.
Zdala już gdzieniegdzie nad ziemię podnoszące się dymy, oznajmywały, że dolina całkiem opustoszałą nie była.
Sobek który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościółka na pół obalone, a co gorsza — zdało mu się dojrzeć téż ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się, iż trafili nieszczęściem na jedną z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią. Byłli to lud z okolicy, prusacy czy Masławowe wojsko — trudno się kto mógł domyśleć, a dla zbiegów równem to było.
Potrwożyły się, chcąc nazad w puszczę niewiasty, choć obóz leżał w bardzo wielkiém oddaleniu; godzili się wszyscy daléj w lewo brnąć, w stronę, w którą się lasy zataczały i niemi okrążyć dolinę.
Śmielszy od innych Sobek, radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady.
Choć Lasota mu się to starał odradzić, a niewiasty stracić się sługi lękały, nie było dla podróżnych obojętném dowiedzieć się, co się w téj stronie działo, ku któréj dążyli.
Nie długo się spierano, bartnik tak siebie pewnym był, a ochoczo się brał do tego, iż mu się wybrać dozwolono. Doświadczony bywalec umiał się wygadać jak było potrzeba, przybrać postać różną, udawać kogo chciał, a spodziewał się, że w mnogim tłumie czerni, nikt go przecie poznać nie może. Im większe były gromady, tém mu się zdało bezpieczniéj, bo wszyscy się tam znać nie mogli. Mowa i odzież prosta, łatwo mu się przekraść dozwalała.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać aby nie widziano, że z puszczy wychodził.
Doliną nieco dalej, przepływał strumień, którego brzegi gęste wierzby i łoza zarastała. Aż do brzegu jego Sobek położywszy się na ziemi, ostrożnie pełznąć musiał po łące i roli.
Dostawszy się do zarośli, zwolna się niemi przekradając, mógł się przysunąć do obozu i znaleźć w nim niepostrzeżony, jakby od stad pasących się nad wodą przychodził.
Ze zręcznością dzikiego człowieka, którego instynkt i wprawa wiedzie jak zwierzę, wszył się w łozy Sobek. Zdala chyba myśliwca oko mogło dostrzedz z lekka drgające gałęzie, tam gdzie się on przedzierając ostrożnie, poruszał niemi. Baczył i na to, trzymając się wody, gdy było można.
Dosyć mu téż czasu zabrało to przekradanie się nad rzeczułką, gdy usłyszał wreście rżenie koni, ryk bydła, i szmer a gwar ogromnéj ludzi kupy. Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny, Sobek topór zostawiwszy w łozach, sam się z nich dobył niosąc pęk nałamanych dopiero wici, które idąc po drodze plótł a kręcił na pęta.
Nikt téż na niego oczów nie zwrócił i z łozami pod pachą wsunął się w stado pasących się koni rozpierzchłych szeroko.
Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił, ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano około pobranych łupów ze śmiechem i krzykami. Daléj pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało, około których psy warcząc chodziły. Namiotów ani szałasów nie klecili najezdcy, leżąc pod gołém niebem. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Na ziemi dostrzegł Sobek kupy owe wszelkiego bogatego sprzętu dworskiego i kościelnego. Ponad gromadami sterczały starym obyczajem Stanice z bożyszczami różnemi. A że dawnych poniszczonych nie stawało, w większéj części rzezane były ladajako, nieforemnie z drzewa.
Pieśni pogańskie i swawolne rozlegały się do koła, bo gromady były podpiłe, a ochota wielka.
Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma daléj, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił doń i począł mu się przypatrywać. Nie ulękły stary, plótł daléj wić, wzajem mu téż w oczy zaglądając.
— Pasza zła! — zamruczał, poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — rzekł Sobek — a dla nas jest jéj podostatkiem. Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi march szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworach zganiali, choćby który i zdechł! Przecie i krukom się coś należy — mówił Sobek spokojnie.
— Na! na! — mruknął parobczak — jużby dosyć téj włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościolisko, a za chatą tęskno.
— Hę? cóżeś to w niéj zostawił? — pytał Sobek. — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak — gołowąs nie jestem, toć mi się należy!
Obrócił się głową ku obozowisku.
— E! tam ich jest kilka, tam! a no sobie starszyzna pobierze, nam ino chyba baby zostaną!
— Wrócicie do swojéj, to i lepiéj. Niema tam komu bałamucić, kiedy wszyscy wyszli — mówił Sobek.
— E! e! — mruknął pastuch. — Wszyscy, albo i nie.
Ziewnął i westchnął razem, a nabrawszy fantazyi z bicza trzasł, że aż konie się spłoszyły, czém sobie śmiechu narobiło pacholę.
— Toć już pewno wrócimy teraz, kiedy nie ma co daléj robić, bo nic nie zostało! — odezwał się Sobek — a i mnie do chałupy markotno.
— Zjesz licha! — rzekł pastuch. — Zostałoć horodyszcze Olszowe! Władyki się na nim zamknęły, z któremi skarby są wielkie i dziewuch siła, a tych ani dostać. — Toć musiemy borsuki z jamy wykurzyć!
— Gdzie? jakie Olszowe horodyszcze? wtrącił stary — jam nie słyszał.
— Boś stary i głuchy! — śmiał się parobczak — a gdzieżeś był, gdy my tam chodzili?
— Ja? — odparł Sobek — jam trzodę pasł. Niewiem nic.
— Toć tam ludzi nam nabito i musieli precz odejść — ale ich głodem weźniemy!
To mówiąc pastuch świstać począł i do rozmowy nie miał ochoty.
Sobkowi téż wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść. Nikt nań nie zważał. Powlókł się znowu w gąszcze nad rzeczkę. Zaszył się w nie, postał, popatrzał, przyczaił, dopadł zostawionego topora, wetknął go za pas i zobaczywszy że pastuch znowu na ziemi legł, wcale za nim nie patrząc, napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi.
Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt ani nań spojrzał nawet.
Szybszym krokiem, trzymając się brzegu, doszedł do cypla lasu, wypełzł z zarośli, i dobiegł do puszczy niepostrzeżony. Tu, na wilgotnéj ziemi dobrze dla jego oczów znaczne ślady koni, poprowadziły go do miejsca, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano.
Nie bez obawy myślano tam czy mu się uda dostać języka, choć Spytkowa ręczyła za niego, iż człek był przebiegły i zręczny, jakiego drugiego nieznano, dlaczego i nieboszczyk mąż, jéj go i córce dał w usługi. Wrócił bartnik wcześniéj niżeli się go spodziewano. Postrzegłszy idącego zdala, wszyscy się doń cisnąć zaczęli.
— Cóżeś widział? co za ludzie są? — pytała Spytkowa.
— Czerń taż sama pewnie, która i u nas była w Poniecu — rzekł Sobek. — Nietylkom ją na oczy oglądał, ale między nich prawie wszedłem, i z pastuchem gadałem.
Niedługo pono pójdą po chatach odpoczywać, łup podzieliwszy, bo się już przed niemi nic nie zostało, krom jednego Olszowego Horodyszcza. — Tam się władyki bronią, ludzi im nabili i chyba ich głodem będą brać, bo inaczéj nie mogą.
— Ho! ho! — przerwał Lasota — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swojemi, ten się zawczasu zasposobił, nieda się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Smieli się z niego ongi ludzie, że w bezpieczném miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał.
Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż, że poganie kiedyś kościoły wywrócą, a nas chrześcian wymordują. On ci jeden widział i wiedział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się, do nóg mu kłaniając Sobek — zamiast za tę Wisłę, do któréj się dobrać trudno, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Jabym poprowadził!
Zamilkli wszyscy.
— Wieszże ty drogę! — spytał Lasota.
— Znajdę ją, głaskając się po głowie i potrząsając nią odezwał stary.
— A przyjmąż nas tam? — dodał starszy Doliwa.
— Jak odepchnąć mogą? — zawołał Lasota — oni mi plemiennicy, ona mi krewna. Belina nigdy chrześcianina a rycerskiego człowieka nie odepchnął od proga.
— Nie objemy go bardzo! — dodała Spytkowa — któréj ta myśl się wydała ratunkiem jedynym.
Doliwowie się nie sprzeciwiali, nie opierał się nikt tak szczęśliwéj myśli — szło tylko o to, jak i którędy dostać się do Belinów. Wedle powieści Sobka, półtora albo dwa dni było drogi, a do gródka docierać musiano ostrożnie, bo choć czerń od niego odstąpiła, czaty i straże do koła zostawić musiała, na które wpaść było łatwo.
Mszczuj to przypomniał, a Lasota pochwalił. Czerń się pewnie zdobyczy nie wyrzekła i Horodyszcza zupełnie opuścić nie mogła.
Na przednie zwiady znowu się Sobek ofiarował ochoczo. Jedyny był człek, że go wszyscy pokochać musieli, bo znużonym nigdy nie był, gotów do posługi zawsze, jadła potrzebował mało, snu niewiele, do rady chętny, gdy o nim zapomniano, pół dnia milczał nie zaczepiając nikogo. — Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiéj w puszczę dla bezpieczeństwa, i żeby czasu nie tracić. Doliwowie zdali na bartnika prowadzenie. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny pochód ku Horodyszczu. W niewiasty trochę ducha wstąpiło z nadzieją, że się między swych miały dostać, a nie gdzieś w ostępie obozować, Masława się ciągle obawiając, napadu i niewoli.







III.



Do dnia o słocie, wyruszono z noclegu. Nocą jeszcze wzięło się na deszcz jesienny, spokojny, powolny, do gęstéj mgły podobny, który się, jak Sobek mówił kręcąc głową, na długo obiecywał. Oślizły wnet drogi leśne, obmokli wkrótce podróżni, a niewiasty, choć się od zimna poosłaniały i wilgoci — przemarzłe jechały i zmoczone. Spytkowéj gdy tylko mówić z przewodnikiem przestała, a mówiła rada — na płacz się zbierało.
Mszczuj ani wczora, ani dnia tego wiele nie zyskał na dziewczęciu, przy którém ciągle się być starał, konia wiodąc i gałęzie łamiąc, aby nie trąciła o nie. Kasia wciąż unikała spojrzenia na niego, a deszcz dozwalał się jéj tak osłaniać, że wcale nie mógł dojrzeć, ani oczu dziewczęcia.
Starsza pani, Wszebora trzymała przy sobie rada, z żalami się przed nim rozwodząc nieskończonemi.
A że macierzy się zalecać musi, kto chce córki dostać, Wszebór sobie rachował, że co straci nie będąc przy Kasi, to odzyska przy pani matce. — I śmiał się z Mszczuja w duchu. Mszczuj i tak był markotny, bo mu Spytkówna często, gdy ją zagadnął, nie odpowiadała.
Dziewczę było płochliwe, skromne, milczące na podziw, jakby w sobie młodości nie czuło. — Żal i boleść może je takiem czyniły. Słowa się nie mógł dopytać Doliwa, a jeźli co szepnęła, to tak prędko i cicho, że pochwycić było trudno.
Za to pani matka mówiła za dwoje. Od téj czego chciał i nie chciał, mógł się Wszebór dowiedzieć. Młodość swoją spędzoną na Rusi, pierwsze swaty, wesele, przybycie do polan, pożycie z małżonkiem, przygody swe i jego, aż do ostatnich wypadków, po kilkakroć mu, coraz co nowego wtrącając, opowiadała Marta Spytkowa.. Mówiąc, płakała i śmiała się czasami, gdy zapomniała o smutku, śmiech się łzami przeplatał, płacz uśmiechem, niekiedy i czarnemi oczyma zagrała, jakby jeszcze młodą była.
Mówiła o sobie, o mężu, o córce, o wielu, co się gotowi byli rozmiłować w niéj, gdyby tylko dozwoliła — o wszystkiém co na pamięć przyszło. Rozpowiadanie to widać było dla niéj potrzebą, bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jéj usta zamykały.
Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jéj puszczały z oczów. Wszebór mało jéj co przerywał, dość było jednego słowa, by daléj popędzić nieustającą powieść.
W przeciągu jednego dnia, on z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
A że w owych czasach w ogóle ludzie szczersi byli, mógł naprowadzić wprędce rozmowę na córkę i chwalić ją począwszy, dał do zrozumienia, że mu do serca przylgnęła.
— A! toć to jeszcze dziecina! niedojrzała a słaba — odparła chmurno Spytkowa — daleko to temu, aby ją mężczyźnie dać. Gołębiami się jéj zabawiać i piosenki śpiewać, pociechy by z niéj nie miał gospodarz, bo rączyny ma słabe. Gdzie! gdzie! daleko do tego!
I głową potrząsała. Nie nalegał Wszebór, rad może będąc, że Spytkowa dziewczęcia łatwo się pozbyć nie ma ochoty.
Mszczujowi szło gorzéj, a no cierpiał.
Nie odpowiadała mu Kasia, dla tego jéj idąc swoje prawił i różnemi baśniami, zabawiał ją jak mógł.
Kiedy niekiedy trochę odsłoniła twarzy, matkę chcąc zobaczyć, chusty poprawić, błyskało wówczas oczko niebieskie, szyjka biała, rumianego lica trochę, złotych włosów pierścionek, i wnet się otulała znowu, a Mszczuj nic nie widział, tylko oponę pofałdowaną po któréj deszcz spływał.
Mimo młodości, tak jéj smutnie z oczów patrzało pieszczoszce, taka była jeszcze przestraszona i zbolała!
Stary Lasota znów teraz milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem, dobrze się dobrawszy do pary, przodowali gwarząc po cichu z sobą. Tym, choć niedawno się poznali, w ciągu jednego dnia udało się zupełnie pobratać i podrużyć. Kołodziéj z bartnikiem rozumieli się dobrze, jakby z jednéj dzieży chleb jedli. Po wycieczce śmiałéj do obozu, Dębiec dla towarzysza powziął takie poszanowanie, iż mu się jak starszemu i ojcu pod rozkazy poddawał.
Sobek pilnował, aby nie wpadli na ludzi, nie spotkali się z włóczęgami, a wymijali drogi leśne.
Dziwili mu się wszyscy, jak miał oko i ucho i nos wprawny, do pochwycenia najmniejszego głosu, światełka, woni. Zaleciała spalenizna, wiedział pewnie co się i gdzie, jak daleko paliło, czy drzewo, czy mokre liście, czy dziupla przegniła. Powietrze téż ciągnąc, wodę w blizkości poczuł, pole rozpoznał, las od boru zdala rozróżnił. On pierwszy ostrzegł, gdzie co mignęło w gąszczy i nieomylił się ani na zwierzęciu, ni na ptaku, a najmniejszy szmer, którego drudzy się nie domyślali, chwytał i zrozumiał. Nieraz zachrzęszczało w zaroślach, załopotały skrzydła ptasze, nie potrzebował głowy podnosić, by powiedzieć co przebiegło drogę i co poleciało górą... Ślady téż na ziemi czytał jakby książkę dla siebie pisaną, a nie uszła jego oka złamana gałąź, wyleżały barłóg, spasiona łąka, zmącona woda.
Z jego łaski téż na żywności nie zbywało, bo Doliwom pokazywał na pewno, gdzie zwierza szukać mieli i jakiego; a gdy na rzeczkę trafili, rękami bez saka ryby łowił. I był człek, choć niby spokojny, nieustannie czynny, po drodze to grzyby, to jagody zbierając, to nasłuchując, to przyglądając się, a wszystko to nic go nie zdawało się kosztować.
Doliwowie téż zdawszy się na niego, już się nie mięszali do drogi, słuchali co im powiedział, bo się nie mylił nigdy.
Tak się coraz w głąb puszczy daléj dostawali a dzień ten, mimo wszelkich ostrożności nie obył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek naprzód poczuł zgorzeliznę, ale zaręczał, że ognisko wygasłe być musiało dawno, i dym tylko tak przywrzał do wilgoci. Rozpatrując się baczniéj, postrzegł w gąszczy z gałęzi narzuconą kupę, która widocznie ręką ludzką była sklecona i za szałas służyć musiała. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, postrzegłszy ich, wyrwał się chcąc uchodzić. Bliżéj stojący Sobek z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił, bo nie wiedzieli kto był.
Sobek broniącemu się, byłby na razie głowę rozbił toporem, gdyby się wczas nie opatrzył, że to zbieg był, chowający się w lesie, a nie żaden z czerni włóczęga. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, utrzymując życie wodą, liśćmi, korzonkami, wychudł był i wysechł straszliwie, a głodowa gorączka i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma.
Gdy ze strachu ochłonąwszy ludzie, poznali kto był — litość ich wzięła nad nieszczęśliwym. Podniesiono go z ziemi, a gdy inni nadjechali, dała mu Spytkowa chleba suchego, który on chwyciwszy, zapamiętale, nie patrząc, nie słysząc nic, jeść począł. W téj pierwszéj chwili nic się téż od niego dopytać, nic dowiedzieć nie było można. Zaspokajał głód, pozbywał się trwogi, któréj doznał nagle ze snu gorączkowego będąc zbudzony.
Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lice począł wpatrywać. Mimo strasznie wychudłéj i poczerniałéj twarzy, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg téż popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota!
— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. Ale cóż tu w lesie robisz? sam? Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, ześ z nim za granicę do Niemców uszedł, takeście się z nim trzymali. Królewicz cię lubił, niepowinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On téż mnie nie opuścił — rzekł — nadto to dobry i bogobojny pan, choć z nim ludzie sobie niedobrze, niepoczciwie poczęli! Odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potém już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się stało ze mną.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiém mu się przypatrując... Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać daléj, wieczór się zbliżył.
Obradować musiano, już nieopodal będąc od Horodyszcza, jak się dostać do niego, czy nocą dobijać, czy nazajutrz stać i spoczywać do wieczora, by potém, dnia unikając, przybyć o mroku.
Starsza pani o pośpiech nalegała mocno, trwożną będąc i zmęczoną, drudzy się wahali. Bohdasia Toporczyka ni myśleć było porzucić, a wszystkim po głowie chodziło, że im więcéj ich przytułku miało szukać na grodzisku, tém trudniéj z tylu gębami znaleźć mogli przyjęcie. Już się ich teraz ośmioro zebrało, a żywić w głodny czas ludzi tylu, nie było łatwo oblężonym. Choć Belinowie znani byli jako ludzie chrześciańscy i miłosierni, przecie naprzód o los i przeżywienie rodziny własnéj dbać musieli.
Nikt nie mówił nic, frasowali się wszyscy. — Sobek spytany radził tegoż wieczora, korzystając z mroku jechać daléj. Nieco pożywiony i napojony Bohdaś ofiarował się wlec dopóki sił stanie. Spytkowa w któréj koszu była jeszcze odrobina jakiegoś napoju, dać go kazała osłabłemu, co go nieco orzeźwiło.
Więc choć ciemność nadchodziła, że słota trochę nad zachodem ustała, wszyscy się do dalszego uszykowali pochodu. Wedle rachunku Sobkowego, który nie mylił nigdy, przed pierwszemi kury, dostać się mieli do téj doliny, w środku któréj nad rzeczką stało Belinów Olszowe Horodyszcze. Sobek z Dębcem szli przodem, za niemi jechał Lasota, dwie niewiasty, przy których szli Doliwowie i przybysz ostatni. Tego Mszczuj pod rękę wiódł, bo nie wiele jeszcze siły miał do chodu.
Spytany Lasota przez jejmość starszą, mógł poświadczyć o Toporczyku, iż był na dworze królowéj Ryksy, przy królewiczu Kaźmirzu wychowany, któremu go do zabaw dodawano; starego rodu i możnego dziecięciem. Spodziewano się po nim wiele, bo i księża go uczyli Benedyktyni i sam dwór głowę otwierał, a pojętny był we wszystkiem, i choć nauki miał więcéj niż inni, rycerskiego ducha w sobie zachował.
Gdy tak szli, zagadł go wkrótce Lasota, pozywając ku sobie, aby się coś więcéj dowiedzieć, jak popadł w to nieszczęście, z którego cudem ocalał. Lecz, o tém niechętnie mówił Toporczyk, winę zwalając na nieostrożność własną — a domyśleć się tylko było można, że wyprawiony został, aby królewiczowi, już zagrożonemu wygnaniem z kraju za matką, posiłki przywołać.
Dla niego się poświęciwszy, ścigany, odcięty od Kaźmirza, zmuszony błąkać się, gdy kraj cały wojna i pożoga objęła, tułał się już, byle życie ocalić.
Na wspomnienie o Masławie, cały się Bohdaś wstrząsł, zawrzał, pięści mu się same ścisnęły jak do bójki, i w gniewie okrutnym zawołał, że wolałby z głodu umrzeć, lub od czerni ginąć, niż łaską jego żyć.
— Psiego syna tego imienia wymówić nie mogę, bo mnie dławi! — mówił. — On sprawca! on winowajca, on zdrajca. Wszystka krew nasza na jego głowę! Nie może to być, aby go Bóg nie ukarał. Królowę naprzód, która nim pogardzała, jak zasłużył, prześladował i wygonił, królewicza zamordować chciał, gdyby mu nie uszedł, sam panowania zapragnąwszy! Wiedział przechera, że gdy się krew poleje i pustynią kraj stanie — ludzie zawołają na ratunek, choćby zbója! Aleć lepiéj ginąć, niż u niego łaski żądać!
I wedle obyczaju wieku, Toporczyk kląć i bezcześcić począł Masława, za którym téż nikt się nie ujmował.
— Psa nie wart — przerwał Lasota — toć pewna, a skoro siłę będzie miał, pokłonią mu się ludzie, komu życie miłe!
— Nie doczeka zbój tego! nie doczeka, póki nas choć garść została — począł Bohdaś. Albo nazad nie możemy powołać do nas wnuka Bolesławowego? Uszedł od nas, ale gdy doń ręce wyciągniemy przyjdzie, i panować nam będzie, nie jako ojciec, ale jako dziad, bo mąż rycerski jest, rozumny, bogobojny, do boju i do rady. Czyż nas już do szczętu jak pszczoły wybito?
Choćby garść została, cesarz mu pomoc da, by Czechy zawojowaniem naszéj ziemi nie urosły do zbytku. Iść trzeba — prosić, wołać!
— Toć to syn Ryksy! — szepnął cicho jeden z Doliwów.
— Wiem ci ja — gorąco począł Toporczyk — że królowéj matki nikt u nas nie lubił, — że jéj wszystkie złe przypisywano.
Jam patrzał tam, jam żył. Nie tak było — nie tak! Królowa pani pobożna i rozumna, surowa była dla ludzi, przeto jéj nie lubili — ale sprawiedliwa i miłosierna. Prawili na nią, że naszych nie cierpiała, a niemcy się otaczała, prawda i to, bo nikt się téż do niéj nie garnął, obyczaj nasz stary pogański zrażał ją i zniechęcał. Bała się ludzi naszych, wolała z pobożnemi i mądremi obcować, o świętych sprawach słuchać. Rady ich zasięgała, bo jéj zkądindziéj wziąć nie mogła. Nasi na nią koso patrzali.
A! a! — mówił spocząwszy nieco Toporczyk — nie łacno to zrozumieć jak i co się stało z nami. Czujemy tylko, że nas ręka Boża dotknęła, za to żeśmy własnych panów szanować nie umieli. Za to dziś czerń nam karki gniecie!
Gdy tak rozpowiadał, a wszyscy go słuchali ciekawie, po długim i nużącym pochodzie, już w głęboką noc, kazał się naprzód jadącym uciszyć, potém stanąć Sobek, bo się już las przerzedzać zaczynał i zdało się jakby się już zbliżali ku dolinie, wśród któréj stało Olszowe Horodyszcze.
Trochę téż jaśniéj się na niebie zrobiło, bo resztka księżyca weszła była, i choć z za obłoków przyświecała.
Sobek poszedł znowu przodem skradając się, by wypatrzeć, czy do koła gródka, kupy jakie oblegające go, lub strzegące nie stały. Wszyscy więc nieruchomie w gąszczach się zatrzymali, a bartnik przygarbiwszy się popod krzaki wsunął i puścił na zwiady.
W istocie dolina, którą mieli przed sobą była ową Olszową, a wpośród niéj nad rzeczką Olszanką zwaną i moczarami ją otaczającemi, wznosiło się horodyszcze, na kopcu dosyć wysokim i mocno obwarowanym. Wały i ostrokoły wysokie, całe je niemal osłaniały, tak, że ledwo gdzieniegdzie z za nich dachy wyglądały.
W dolinie Sobek niedojrzał nigdzie żywéj duszy, nad rzeczułką tylko ślady były świeże jeszcze ogromnego zbiegowiska, wydeptane, wyleżane, wypalone miejscami. Głównie zgasłe, koły przy których konie stawiono, jamy na ogniska pokopane w ziemi, reszty poobalanych szałasów, kupy kości białych zalegały dokoła.
Na gródku téż, do którego Sobek zbliżyć się usiłował, cisza była jakby wszyscy wymarli, ani światła, ani głosu. Dobrze się dopiero wsłuchawszy, po szmerze i chodzie rozpoznał, iż na wałach stróże czuwali i chodzili.
Opatrzywszy jeszcze z któréj strony wrót do wnijścia szukać było potrzeba, powrócił nazad spiesznie posłany, aby natychmiast gromadkę swą prowadzić, póki do koła cicho i bezpiecznie było.
Zaledwie z lasu się wysunęli w dolinę, gdy na gródku posłyszeli nawoływanie, znać ludzie czujni, postrzegłszy ich, zaraz się ruszyć musieli. Sobek, który po nocy jak kot dobrze widział, dostrzegł, iż po nad ostrokołami ludzie wyglądali tu i owdzie. Im się ku gródkowi bardziéj zbliżali, tém ruch silniejszy się stawał. Do wrót wiodła droga stroma, pozawalana umyślnie kamieniami i belkami, w kilku miejscach poprzekopywana; po nocy z wielkim trudem i niebezpieczeństwem przyszło ją przebywać.
Zostawując za sobą towarzyszów, jakby rozbudzony, ruszył przodem, pierwszy stary Lasota. Czatowano już nań u wrót, bo gdy huknął i nawoływać zaczął. Belina! wnet mu się odezwano.
— Kto i zkąd?
— Ranni, nieszczęśliwi, sieroty, dwie niewiasty i kilku niedobitków, zawołał stary, miłosierdzia waszego prosimy. Ratujcie, kto w Boga wierzy, przytułek dajcie!
Na to pierwsze wołanie, czy się naradzano, czy wahano, długo nie było żadnéj odpowiedzi. Lasota zniecierpliwiony, do samego Beliny odzywać się począł, aby ku niemu wyszedł.
— Belina! stary! bywaj do mnie! na miłosierdzie Boże.
Znów tedy czekano długo, a za ostrokołami szmer tylko i tuptanie słychać było. Aż w górze, na pomoście pokazała się postać jakaś ciemna, mężczyzna w wysokiéj czapce na głowie, z kijem białym w ręku.
— Podwórca i gród nasz, jak nabił pełne, chleba omal mamy. Choćby dusza rada, jak przyjmować! My się tu sami ledwie przekarmić możemy...
— Dajcież nam, choć bez chleba, w spokoju u was głodem pomrzeć raczéj, niżbyśmy w ręce zbójów i niewolę haniebną wpadli — krzyknął Mszczuj.
Milczano długo. Spytał głos z góry.
— Kto wy?
Lasota się pierwszy wymienił, bo był im znany i pokrewny, powiedziano potém o Spytkowéj z córką, daléj o dwu Doliwach, wreszcie Toporczyka wymieniono i sług dwu.
— Osiem dusz! osiem gąb! z góry wołać poczęto. Nie może być, tu na trzech miejsca niema.
— Niewiasty weźmiemy! — zakrzyczał głos drugi.
— Belino stary — przerwał Lasota, na głos doniosły się siląc — w którym gniew czuć było. Chcesz byśmy ci tu legli pod wrotami srom czyniąc, żeś chrześcijańskiego serca nie miał. Dobrze... Legniem, niech nas tu wilcy jedzą, pod oczyma waszemi!
Na pomoście wszczął się gwar i swary, słychać było żwawą sprzeczkę. Jedni chcieli uczynić miłosierdzie, drudzy się wzbraniali. Lasota i Doliwowie nie mówili nic, Toporczyk milczał, siadłszy na ziemi, Spytkowa ręce łamiąc lamentowała głośno, dziewczę płakało po cichu.
— Gdyby już nas choć puścili, wołała Spytkowa, rzucę się im do nóg, nie może być, żebym nie wyprosiła dla was schronienia.
Po przestanku, ktoś się z za ostrokołu pochylił ku dołowi.
— Bohdaś Toporczyk? Tyś to? — zapytał.
— Jam ci, albo cień mój, bom ledwie żyw — rzekł głowę podnosząc Bohdaś. — Byłbym już umarłym, gdyby nie miłosierdzie tych ludzi.
— Niewiast dwie, Lasota i Toporczyk! — zawołano z góry — więcéj nikogo. Dziej się wola Boża!..
Stało się milczenie, Spytkowa poczęła się przebijać ku wrotom, aż Bohdaś wstał i podstąpił.
— Niewiasty puszczajcie — rzekł — ja nie pójdę bez drugich, zostanę z niemi. Gdyby najmniejszy ze sług za wrotami miał zostać, ja także. Albo wszyscy, albo nikt. Pójdziemy dać gardło Masławowi.
Osłabły Bohdaś tak głos podniósł nagle, że się drudzy postraszyli, życie mu wracało z całym ogniem młodości.
Znów tedy na górze się swarzono i rozprawiano, a wrota stały zaparte. Bohdaś wpadł w gorączkę.
— Puszczajcież niewiasty! — wołał — choć to się należy, aby dzicz ich nie zbezcześciła i nie znęcała się nad niemi. A niechcecie ocalić braci, chrześcian ubogich, żeby z niemi kawałka chleba nie dzielić — kat was porwij! Godniście, aby was dobyto i wyrzezano lub popędzano w niewolę!
Śmiałe te wyrazy nie wywołały odpowiedzi, wszystko zamilkło. Potém jeden się strofujący głos podniósł, a inne zmilczały. Wśród téj ciszy słychać było szlochania Spytkowéj i gniewne przekleństwa Mszczuja.
Zmęczeni podróżą, posiadali u wrót na kłodach i kamieniach. Miłosierdzia prosić już nikt nie chciał, wszystkich gniew okrutny burzył.
Czas jakiś tak upłynął, a nie można było wiedzieć co się stanie — gdy za wrotami światło się pokazało, stąpanie zbliżyło, drągi i zapory, któremi była zawalona furta, zaczęto hałasując odrzucać.
Nikt się już nie odzywał, ani prosił. Po długiéj i mozolnéj robocie około wrót, z ciężkością się one roztwarły i sam stary Belina, poważny, otyły, silny, wzrostu wielkiego, z długą bladą twarzą mąż, lat średnich ukazał się w nich na mieczu oparty.
— Chodźcie wszyscy — rzekł chmurno — chodźcie, a nie mówcie nic, aż oczyma własnemi ujrzycie co się tu u nas dzieje.
Wstąpiła tedy pierwsza spiesznie Spytkowa, córkę za sobą wiodąc, i ledwie próg przeszedłszy padła na kolana, Bogu i gospodarzowi dziękując, który stał nie ruszywszy głową w myślach pogrążony.
Wszedł potém Lasota, Toporczyk, Doliwowie i słudzy, którzy konie za sobą wiedli. Dwóch pachołków u wrót trzymało smolne pochodnie, gdy w pierwsze podworce wchodzili, a tuż za niemi znowu furtę poczęto zabijać i umacniać jak była...
Belina milczący przodem idąc, prowadził — na witanie czasu nie było.
Podwórza w grodzisku w istocie widok przedstawiały dziwny i straszny, litość mogący obudzić. Jak okiem zajrzeć, jednym pomostem, na gołéj ziemi, na słomie, w błocie leżeli ludzie tak ściśnięci, iż ścieżki pomiędzy niemi do przejścia nie było...
Naród to był wszelkiego stanu i wieku, matki z dziećmi na rękach, wyrostki tulące się przy kolanach starców, wojacy w poszarpanych pancerzach skórzanych, z których żelazne łuski się sypały — zgrzybiali mężowie bez okrycia głowy, z obnażonemi piersiami, napół nadzy.
Kto ledz nie mógł, siedział sparty o częstokół, o ścianę, o plecy sąsiada, o nogi jego. Niektórzy ze znużenia, może z głodu, spali tak głęboko, że ich ani światło, ani głosy, ani potrącanie nogami przechodzących obudzić nie mogło. Drudzy, których sen nie brał, siedzieli popodpierani na rękach, z włosy rozpuszczonemi w nieładzie. Inni jeszcze zrywali się przestraszeni, nie wiedząc, co się stało, myśląc, że nieprzyjaciel nadchodził, oszczepów szukając i krzycząc.
U szop, pod budynkami, w sieniach, wszędzie tę nawałę ludu nieszczęśliwego widać było. Twarze zbladłe, żółte, wynędzniałe, dowodziły że i tu ledwie czem było życie utrzymać. Nowi przybysze wpuszczeni w ten tłok, musieli sobie za Beliną drogę torować, wśród tych pokotów, nieraz następując leżącym na ręce i nogi. Belina więc naprawdę mógł tylko ukazać co się u niego działo, aby się uniewinnić, że przybyłych zrazu wpuścić nie chciał.
Przez szopę i drugie wrota, weszli w wewnętrzne podwórze, gdzie stał dworzec. Znaleźli w niém kilka rozbitych namiotów i poklecone z chrustu chiżyny — ale i tu tłok był téż niezmierny, wszystkie kąty zapełnione ludźmi, końmi, bydłem i owcami. Trzody musiano schronić pod szopy a dozorować, aby zgłodniali ludzie, jak to się już trafiało, nocami nie zabijali potajemnie dla odżywienia się.
Tu pod namiotami chroniło się co było przedniejszego z rycerstwa i ziemian. Niewiasty ich z żoną Beliny, dzieci i co słabsze pod dachami mieszkało.
Stary gospodarz z posępną twarzą wwiódł ich naprzód na dół do wielkiéj świetlicy, gdzie za lepszych czasów izba była gościnna i stołowa. — Gmach to był długi, na słupach dębowych oparty, w którym oprócz stołów, ław i ogniska ogromnego kamieniem obłożonego, nic więcéj nie było. Ściany okrywały od góry do dołu porozwieszane odzienie i zbroje tak, że ich nawet widać nie było. Tu téż mostem ludzie leżeli na ziemi, na ławach, na stołach, pootulani w płaszcze i opończe, niektórzy ledwie nie w kominie samym, na którego skraju kilku spało razem ściśniętych.
— Patrzajcież — rzekł odwracając się gospodarz — patrzajcie a nie winujcie mnie. Zdawna już niemamy nic oprócz trochy solonego mięsiwa, kaszy i mąki. Warzymy z niéj polewkę, aby życie utrzymać.
Ręką na podłogę wskazał.
Potém, że już słowa zbytnie były, mruknął tylko.
— Mieśćcie się sobie gdzie i jako możecie. — Niewiasty do moich zawiodę. Co Bóg da to da!
Leżący na podłodze, stołach i ławach, przebudzeni światłem i głosem, tu i owdzie, przecierając oczy podnosili głowy, przypatrywali się stojącym jeszcze przybyszom. Z kilku kątów odzywały się wołania.
— Lasota! Mszczuj! Wszebór!
Bohdasia Toporczyka chwycił już był syn gospodarza, młody Belina, z którym na dworze królowéj i królewicza byli w drużbie serdecznéj — chwycił go i ściskał wołając.
— Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Stary Lasota, któremu sił nie starczyło, nie pytając i nie czekając, jak stał, miejsca trochę opatrzywszy, padł między leżących, głową komuś na nogi. Ten się nawet nie ruszył, ległszy starzec dyszeć począł a jęczeć.
Ci co się poprzebudzali, radzi byli miejsce zrobić przybyszom — zsuwali się jako mogli. Więc choć w ciasnocie i zadusze, na pierwszą noc przypadł kto gdzie mógł, a młody Tomko Belina, umieściwszy Bohdasia w kącie, aby mu tam było wygodniéj, sam poszedł na straż.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął, dyszał cicho, aby drugich nie budzić.
Sobek i Dębiec, w pierwszém podwórcu razem z końmi zostać musieli. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiéj niż by się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli niektórzy i wychodzić z zaduchy, na wały, gdzie już i lud wszystek rozbudzony słychać było gwarzący, płaczące dzieci, nucące niewiasty, spierających się ludzi, wrzawę niemałą dokoła.
Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzéć, a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Matkom, co dzieci przy piersiach miały, pokarmu brakło, kilkoro niemowląt poumierało nocą z chłodu i głodu. Zawodziły z płaczem wielkim niewiasty, obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, a co żwawszego było, wodę nosiło, niemocnym służyło.
Starszyzna powyznaczana przez Belinę, z kijami chodziła czyniąc porządek i nakazując milczenie. Żadna noc tu nie przeszła, żeby kilku ofiar nie wzięła. I téj téż, ludzi starszych co chorzy byli, dzieci kilkoro umarło.
Krzątano się około pogrzebów, których na gródku nie było gdzie sprawić. Musiano furtę odmykać i ludzie z łopatami szli, niosąc zwłoki do blizkiego lasu, aby je tam pogrzebać. A spieszyć było trzeba i oglądać się, żeby czatująca czerń nie napadła.
To był pierwszy widok, który oczy przybyłych uderzył, gdy zrana wyszli, aby się z wałów rozpatrzyć do koła. Nim z nich zeszli, wołano na mszę świętą w drugie podwórze, gdzie na górnym ganku, codzień rano o. Benedyktyn Gedeon, człowiek wielce świątobliwy, ocalony z Trzemeszeńskiego klasztoru odprawiał ją, aby ducha i męztwa nieszczęśliwym dodawał.
On tu jeden, wśród téj strasznéj powodzi i zniszczenia, gdy wszyscy o miłosierdziu Bożém zwątpili, rozpaczy się poddając — spokojnym umysłem swym odwagę umiał natchnąć i nadzieję. Ażeby ów mnogi lud mógł się modlić w czasie świętéj ofiary — na górnym pomoście ustawiono ołtarz, który zdala widać było. Kto chciał, ten i z drugiego podworca przez wrota szerokie kapłana mógł widzieć i modlić się z nim razem.
Widok był piękny choć smutny, gdy co żyło cisnąc się poczęło, mężczyźni i niewiasty, aby się modlić do tego Boga, w którym jednym ratunku nadzieję pokładano.
Cicho się stało w podwórcach, tylko płacz niewiast i westchnienia przerywały milczenie. Było ich tu wiele osieroconych jak Spytkowa i jéj córka, których mężowie, ojcowie i bracia poginęli w walkach, zabłąkali się bez wieści. Większa ich część w białych zasłonach, czepcach i namitkach siedziała, stała, klęczała na uboczu, tak, że twarzy ich dojrzeć nie było można. A że ścisk ludu był wielki, z rozkazu o. Gedeona osobno ustawiona była płeć biała — oddzielnie mężczyźni.
Wszyscy prawie ci zbiegowie, choć jak Lasota, niegdy się do najmajętniejszych liczyli — teraz odzieży całéj nie mieli, stali w porwanych opończach, w siermięgach pożyczanych, w kaftanach zabłoconych, jak kto przyszedł, w łachmanach prawie.
Nad starym Lasotą, który pokaleczony był, a nic prócz porąbanego kaftana i poprutego pancerza nie miał, ulitowawszy się Belina, nazajutrz zrana przyniósł mu szmaty do poobwiązywania ran i opończę dostatnią. Pancerz rzucić musiano w kąt, a kaftan téż krwią pobroczony, na nic się nie zdał. Sobek, który i do tego sprawny był, poobmywał mu i opatrzył rany. Tak samo Tomko Belina przyodział Toporczyka, którego dawna odzież od wilgoci się popadała i niemal na nim pogniła. Ale Bohdaś tego dnia wstać o swéj sile nie mógł i gdy przyszła godzina roznoszenia strawy, musiano mu ją przynieść do tego kąta, w którym leżał.
Strawa to była licha. Chleba już oddawna piec nie mogli, wszyscy więc zarówno, mężowie i niewiasty i dzieci obchodzili się polewką z mąki, rzadko mięsa kawałkiem lub trochą tłustości okraszoną.
Nikt się na głód uskarżać się nie śmiał, troszczono się tylko, czy na tyle głów stanie długo strawy, nim się rzeczy na lepsze obrócą. Stary Belina sam w zasieki i bodnie codzień zaglądał, oczyma je mierząc, na jak długo w nich życia było.
Chociaż czerń która oblegała gródek, ustąpiła od niego, wiedziano że to pokój był nie trwały, że na głód rachowano, co poddać się przymusi.
Nieraz téż już tu mowa była, czy nie iśćby przebojem za Wisłę. Lecz tam trzeba się było albo poddać Masławowi, albo z nim do walki wystąpić. Znaczniejsza część, albo raczéj wszystkie rycerstwo zamknięte na Olszowém Horodyszczu, brzydziło się Masławem i pogaństwem, nawet ocalenia nie chcąc szukać u niego.
Radzono codzień i nic uradzić nie umiano, a gdy spory i rozprawy kończyły się, o. Gedeon zamykał je, jednemi zawsze słowy.
— Módlmy się, w Bogu ufność miejmy, Bóg pomoże!
Tylko młodość w takim ucisku szczęśliwą jest, że na chwilę o niém zapomnieć może. Któżby się domyślił, że nazajutrz rano, pierwszą troską obu Doliwów było dośledzić, gdzie się niebieskie oczy Kasi podziały. Wstali natychmiast zabiegając i kręcąc się a dowiadując, gdzie córka lub matka być mogła.
Już w drodze z powodu dziewczęcia tak się z sobą jakoś, nie mówiąc o co powaśnili, iż unikali nawet rozmowy, i jeden od drugiego głowę odwracał. Obu piękne dziewczę z myśli wyjść nie mogło. Wszebór sobie panią matkę tak pozyskał w ciągu drogi, że już jéj dla siebie pewnym był, ale nie obrachował tego, że żwawa i raźna jeszcze niewiasta, nie dla córki, a dla siebie saméj na niego okiem rzuciła. We wdowieńskim stanie, bez opieki, mówiła sobie — trudno pozostać było... Chciała niby nie sobie męża, a dziewczynie dać ojca i dla niéj się poświęcić.
Wszeborowi co innego się śniło.
Mszczuj, który czasu podróży nie mógł się zbliżyć do trwożliwéj Kasi, dlatego może goręcéj się jeszcze w niéj rozmiłował. Myśleli teraz oba ino o tém, jakby daléj serdeczne zamysły prowadzić.
W obu ich jedna krew była gorąca, lecz jak się to w rodzinach zdarza, inaczéj ona u Wszebora, inaczéj w Mszczuju grała. Zapalczywi oba, każdy po swojemu do celu zmierzali. Na łowach Wszebór się rad zasadzał na zwierza, a Mszczuj gonił i ubijał, pierwszy dzień cały gotów był strawić w szałasie na przesmyku, byle się zwierza doczekał, drugi wolał ścigać i walczyć. Tak samo i we wszystkiém czynili. Wszebór milczkiem a zręcznością, Mszczuj gorącém sercem i gotową zawsze dłonią.
Na Olszowém Horodyszczu, w pośród tego natłoku, gdzie mężczyźni musieli być oddzieleni osobno, trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach, pod opieką Belinowéj, mało która i wyjrzeć śmiała, dla samego sromu, bo niebyło kątka, zkądby oczów bez miary nie patrzało i uszu nie podsłuchiwało.
Więc choć oba rozmiłowani błądzili po podwórzach, głowy zadzierając, jakby wróblów pod strzechą upatrywali, nie postrzegli nigdzie tych, za któremi gonili. A tu im i trzeci przybył, młody Belina, który zrana do leżącego Toporczyka przyszedłszy, gorąco się go jął rozpytywać o Kasię Spytkównę, bo mu się srodze najrzane liczko podobało. Widział je i Toporczyk zdala, ale ten zbolały był tak i strapiony, że go nawet krasa niewieścia nie mogła rozbudzić.
— Daj ty mi spokój z dziewczyną! — odparł spytany — ani znam, ani wiem co są za niewiasty. Spotkałem je na drodze, gdym ledwo żyw był, starsza mi pić dała, za co niech jéj Bóg stokrotnie płaci. Pytaj o to Doliwów, jeźli co powiedzieć zechcą, bo mi się widzi, że oni oba zęby ostrzą na owego wyrostka. Mnie to nie w głowie.
— Dzieweczka jak malina! — rzekł Belina.
— Choćby była jak anioł, co ich w kościołach stawią — nie pora o dziewczętach myśleć, gdy na gardło nieprzyjaciel następuje — rzekł Toporczyk.
Rozśmiał się Belina i zamilkł, ale znać mu grzeszna myśl z głowy nie wyleciała, bo gdy Doliwowie, napróżno się nabłądziwszy po dziedzińcach, jeden za drugim powrócili do izby, do nich przystał pytając co były za niewiasty. Ci téż w słowach skąpi, nie wiele mu powiedzieć chcieli. Kolnęło ich to, że już i więcéj ktoś począł myśleć o dziewczęciu.
Tak wśród tych chmur, jak słoneczko jasne, kraśna twarzyczka młodym oczom na pociechę i utrapienie zaświeciła. — Młodość taką jest, że i w największym ucisku, serce jéj bije, głowa marzy. Starzy rozprawiali o obronie, o chlebie, tamtym niebieskie oczy o niczém myśleć nie dawały.
Gospodarskiemu synowi Tomkowi Belinie, który do matki i niewiast przy niéj będących, przystęp miał łatwiejszy, prędzéj się trafić mogło najrzeć, choć zdala piękne dziewczę. Doliwowie o zbliżeniu się do niéj i myśleć nie mogli.
Z południa jakoś, starsza pani Spytkowa, sama wyszła się dowiedzieć o tego, co jéj w podróży tak dobrze posługiwał, a tak pilno słuchał. Zobaczywszy ją zdala, oba się wnet ku niéj rzucili. — Pamiętna przyjaźni Wszebora wdowa, pod chustą mu wyniosła coś, ze swojego zapasu podróżnego, aby podkarmić opiekuna, a zobaczywszy brata z nim, datek swój na dwu rozdzieliła.
Poczęli się oba pytać o nią i córkę.
— Bogu dziękować — wzdychając odparła pani Marta — żeśmy się tu dostali. Przynajmniéj między ludźmi jesteśmy, a co drugim to i nam! Tu i ginąć byłoby raźniéj. Obieśmy zdrowe, choć długo tę drogę i nasze nieszczęście czuć będziemy.
Tak rozpocząwszy Spytkowa, choć na niedolę się skarżyła, twarzą wesołą zwróciła się do Wszebora, białe ząbki wyszczerzywszy.
I już się jéj usta nie zamknęły, tyle znów do opowiadania miała, czego Mszczuj jeszcze nie słyszał, o dostatkach swych dawnych, o mieniu i wielmożności, o miłości nieboszczyka dla siebie, o wszystkiém co przeżyła. Frasowała się już teraz tylko, jakby się na Ruś do swoich dostać mogła, gdzie była pewną opieki, pomocy i rychłego nawet zamążpójścia, bo tam za nią nie jeden wzdychał.
Trzymała ich tak obu długo stojących przed sobą w milczeniu, to ku jednemu, to ku drugiemu czarnemi oczyma poglądając, to śmiejąc się, to łzy ocierając, to ręce łamiąc, to niemi rzucając i wywijając, bo była niewiasta żywa i mówna, a wiedziała pewnie, że się mężczyznom podobać może. Drudzy téż, obcy, schodzili się słuchać i patrzeć, a im więcéj ich było, tém się weselszą zdawała, tak, że gdy żegnać się przyszło i do córki wracać, łzy już zupełnie poosychały.







IV.



Jesiennego poranku dwóch ludzi w proste siermięgi przyodzianych, na lichych szkapkach, których siedzenie z podesłanego, grubego sukna się składało, podjeżdżali zwolna ku dosyć szeroko rozlanéj Wiśle, która od jesiennych słot wezbrała.
Zdala już na wysoko podniesionym brzegu jéj widać było zamczysko i szare miasto u stóp jego rozłożone.
W mieście i okolicy ludu i ruchu dosyć było. Około zamczyska, opasanego wałami, z poza których malutki kościołek bez krzyża, niegdyś Benedyktyński, wyglądał (bo ich tu Bolesław w roku 1015 osadził) — roiło się jakby wojsko jakie, kupami poustawiane. Gdzieniegdzie ponad niemi dostrzedz było można Stanice na wysokich żerdziach powbijane w ziemię, i chorągwie czerwone.
Dwaj jadący spojrzeli na siebie. Jeden z nich opalony, pomarszczony, zestarzały, choć jeszcze żyw, z oczyma bystro patrzącemi — był to bartnik Sobek, wierny Spytkowéj sługa, drugi pokaźniejszy, młodszy, mimo prostéj siermięgi do wojaka podobniejszy niż do kmiecia lub prostego osadnika, był Wszebór Doliwa. Wysłano ich obu na zwiady z Olszowego Horodyszcza, choćby do Masława dotrzeć przyszło, aby wiedzieć co tuszyć i jak sobie radzić.
Choć nie bardzo chętliwie, ważył się na to Doliwa, bo nie chciało mu się od Spytkowéj i jéj córki, ale nastali nań wszyscy, gdyż się sam chlubił z tego, iż na dworze Mieszka komornikiem był razem z Masławem, i najlepszym jego powiernikiem. Dziś ten Masław niepoczciwie urosłszy, z lichego pacholika, kneziem się płockim nazywać kazał i o zawojowaniu całego spustoszonego kraju zamyślał.
Trzeba było wiedzieć zamkniętym na grodku jak rzeczy stoją i czy się godzi od czerni życie ratując, na Masława rachować, Wszeborowi nic się stać nie mogło, a na przebiegłość swą wiele liczył.
Sobek, jako prosty człek, niczego się tu nie lękał. Wolałby był Doliwa nie stykać się z Masławem, ale mus był wielki. Na horodyszczu prędko żywności zabraknąć mogło, dostać się w ręce czerni, jedno znaczyło co głowę na pień położyć, musiano więc próbować, ażali się ocaleć lub okupić nieda.
Dodano za przewodnika Doliwie starego bartnika, który wszędzie sobie radę dać umiał, nie zawiódł się na nim i w téj drodze, gdy ciągle wymijać przyszło gromady zbrojne, osad unikać, nocami więcéj niż dniami się przekradać. Sobek tak go umiał prowadzić, iż z nikim się nie spotkawszy, nad ów brzeg Wisły przybyli cało i bezpiecznie.
Wszebór, który zrazu bardzo zuchwale prawił o spotkaniu się z Masławem, a w przyjaźni jego wielce był ufny, teraz dopiero, gdy ujrzał przed sobą miasto i chwila przyszła stanąć przed nim, zadumał się mocno.
Wątpliwość się w nim zrodziła jak go przyjmie i czy na dawną drużbę zechce pamiętać? Od czasu, gdy się na dworze widzieli, dużo się rzeczy zmieniło, a z tego co o Masławie prawiono, trudno było dobrze wróżyć. Ale i wracać nie była pora.
Sobek mu w oczy patrzał milczący, i ku rzece wskazywał.
Wszebór rozmyślał teraz, czyby nie lepiéj już było, poznać się nie dając, zdala wszystko podpatrzéć, a Masława uniknąć.Ludu było dosyć, w który się wmięszać mogli niepostrzeżeni. Co miał uczynić, sam niewiedział. Jechali nie spiesząc wcale, a Doliwa trochę konia powstrzymał. Mówili wprzódy z Sobkiem, któremu się oświadczał, że wprost do Masława się uda, teraz mu się to niebezpieczném i niełacném zdawało.
— Ej! słuchajcie! — rzekł z cicha do towarzysza Wszebór — czyby nie lepiéj było, lichu nie leźć w oczy, a zdala mu się przypatrzéć! kto tu nas pozna?
— Jak postanowicie, tak będzie — odparł Sobek. — Cóż ja wiem?
— Jak się wam zda? — spytał Doliwa.
Zamiast odpowiedzi, Sobek ręką ku Wiśle ukazał. Stali w miejscu odkrytém, na łące.
Ztąd jak na dłoni widać było niedaleko na rzece związane dwie wielkie łodzie, wiosłami ku brzegowi, na którym stali pędzone.
W łodziach pełno było koni i ludzi.
Zdala poznał Wszebór, iż zbrojni byli i rycerscy. A niepośledni być musieli, bo na nich zbroje jakieś błyszczały, a na głowie jeden z nich miał czub kraśny, na ramionach płaszcz bramowany i oręża dużo lśniącego przy sobie. Za nim stojący chłopak trzymał ptaka na ręku, drugi téż krogulca podlatującego ściągał ku sobie, inny na sznurku psy wiódł.
Twarzy jeszcze rozeznać było trudno.
Mężczyzna z czubem na czapce przodem stał, za nim poniżéj kilku, jakby dwór i służba. Jechali widać nad brzeg Wiślany na łowy z ptaki.
Ktoby to mógł być tam, gdzie swobodnie myśliwstwem się zabawiać jeden tylko człowiek miał wolność?
Odgadnąć nie było trudno.
Traf więc szczęśliwy czy zły, właśnie w chwili gdy ważył i rozmyślał, niósł Wszeborowi gotowe rozwiązanie.
Uniknąć spotkania było niepodobna, uciekać niebezpiecznie, musiał czoło stawić odważnie.
Tak sobie w duchu rzekł Doliwa.
Konia niewstrzymując podjeżdżał spokojnie, a tymczasem i czółna spojone do brzegu już dobijały i coraz wyraźniéj widać było tych, co się na nich przeprawiali.
Poznał Wszebór Masława, choć im się teraz z owego dworaka, z chłopięcia swawolnego a zuchwałego wielce odmienił. Wyglądał, albo raczéj chciał mieć pańską postać, patrzał tak, jak mu po książęcemu trzeba było. Wszebór i towarzysz jego, nędznie poodziewani, ledwie na siebie oczy zwracali — rozglądał się Masław po okolicy, wzrok wodząc dumny. Obie ręce miał w boki wciśnięte, głowę do góry i nogę jedną na kraju czółna, jakby mu wyskoczyć pilno było.
Mężczyzna był dorodny bardzo i zręczny, choć jak od siekiery wyciosany. Kmieca w nim krew przez powłokę pańską przeglądała. Twarz rumiana, pospolita, zaogniona, oczy maleńkie, bystre, usta czerwone i wydęte, mała bródka rudawa, nic w sobie kniaziowskiego nie miały; ale parobek był tęgi, butny, a że mu się szczęściło, zuchwały znać i noszący się wysoko. Z góry patrzał na ludzi, brwi ruchawe ciągle mu się marszczyły, milcząc nawet, żuć się zdawał rozkazy, aby na chwilę nie znijść z tego stopnia, na który mu się wedrzeć udało. Mężną i przebiegłą zarazem znać w nim było naturę, co się na wszystko ważyła.
Gdy się czółno do brzegu, a jezdzcy ku niemu téż zbliżyli, zrazu na siermięgi popatrzywszy, chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło. Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. W tém Wszebor zwolna szłyka uchylił.
Było to w chwili, gdy Masław odziany nie jak na łowy, ale jakby miał posłów na dworze przyjmować, w pasie rycerskim, którego teraz nigdy nie zrzucał — miał już na ląd wysiadać.
Za nim kilku jego przybocznych cisnęło się, równie niedorzecznie jak on postrojonych w czuby, pasy i płaszcze krasne. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok téj okazałości w polu straconéj, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tém drgnął Masław i zdawało się jakby chciał do ludzi się zwracając, dać rozkaz pochwycenia Wszebora, gdy ten, pozdrawiając go, półgłosem się odezwał.
— Do waszéj miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić!
Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą. Zawahał się nowo stworzony przez się kneź, jak go ma przyjąć. Widać to było z twarzy. Myślał chwilę, zaciął usta, postąpił kroków parę, przypatrując się Wszeborowi. Niepewien był w jakiéj myśli przybywa, czego chce.
Mierzył go tak niedowierzająco oczyma, gdy Doliwa, dorozumiewając się obawy, siermięgę rozpiął i pokazał, że krom małego mieczyka, nic nie miał. Toporek został był przy koniu, z którego zsiadłszy, oddał go do trzymania Sobkowi.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił wreszcie Masław głosem, któremu starał się nadać wyraz groźny i srogi. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
Mówiąc, nastąpił blizko na Wszebora, niby mu okazując, że się go nie lęka, a gdy ten nie zaraz się odezwał, począł iść od swych ludzi, ciągnąc go za sobą.
— Miłościwy panie — począł Wszebór — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czém człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro. Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością. Twarzy męzkiéj i energicznéj, saméj przez się, wyrażającéj siłę zwierzęcą — nadał wnet większy jeszcze wyraz potęgi i dumy i rzekł bez gniewu.
— Co robić? kto chce głowę ocalić, służyć mi musi! Siły tu niema nikt i nie będzie mieć tylko ja. Jutro wszystko się z niemieckiego, z czeskiego jarzma wykuje — a ja będę panować!
To mówiąc odwrócił się przypatrzeć, jakie wyrazy czyniły wrażenie, twarz jego wykrzywiła się śmiechem dzikim, wymuszonym, fałszywym.
Wszebor milczał spuściwszy głowę, Masław uderzył ręką po mieczu, który wisiał u pasa.
— Pytają się jakiém ja prawem będę panować! — dodał. — Ot prawo moje! Kto ma siłę ten ma panowanie, a kto ma rozum, ten ma siłę — a kto rozumu niema, ten choćby mu siłę dano, to ją straci, tak jak oni!! (Wskazał ręką ku zachodowi). Niedołężne plemię, zniemczałe, trzeba było precz za drzwi wyrzucić, starą swobodę powrócić kmieciom i wiarę dawną. Nam swojém życiem żyć, nie cudzem. Niepotrzebujemy cudzych Bogów ani cudzych panów. Piasty nas sprzedawały cesarzom i papieżom. Z niemieckich matek, poniemczałe rodziły się dzieci — pokurcze.
Kaźmirz, którego matka na mniszkę się zdała, niech u wuja w Kolnie śpiewa w chórze — to jego miejsce, a nie tu nam panować. My nie mnichy.
Mówiąc tak szedł, a coraz na Doliwę spoglądał i rozgrzewał się własnemi wyrazy.
— Ja mam w ręku Mazury moje, ze mną pójdą Prusaki i Lietuwiszki, wszyscy co do swojéj staréj wiary są przywiązani. Nas ćma, a was garść, wkrótce i nic nie zostanie. Ziemie bezpańskie weźmie kto ma siłę — ja siłę mam! mam!
Z coraz większą gorączką kończył, spoglądając wciąż na Wszebora. Nie doczekawszy się żadnéj odpowiedzi, stanął i natarczywie zapytał.
— Gadaj ty mi zaraz! kto cię wysłał?
Doliwa miał czas wobec niebezpieczeństwa męztwo i zimną krew odzyskać. Ruszył ramionami obojętnie.
— Jestże u nas komu wysyłać! — rzekł powoli. — Ze starego rycerstwa, ziemian i władyków ledwie gdzie który ocalał, wilkom na paszę. Nas dwóch braci uratowaliśmy żywot od czechów i czerni.
Znajdzie się może kilku tułających się po lasach. Któż mnie miał posyłać? Przecież dawniéj byliście dla mnie druhem, dziś możecie przyjąć choć za sługę! Moim żywotem nie wiele się pożywicie, a zdałbym się może.
Masław się zadumał patrzając. Przemowa była zręczna, pochlebiała mu.
— O! ja was znam! — rzekł szydersko. — Byleście mnie mogli osaczyć, oddalibyście w ręce Kaźmirzowi, albo nowemu jakiemu Bezprymowi. Jeszcze się tam takich kilku po Niemczech włóczy. Z was coście się pochrzcili, co inne czasy pamiętacie, pociechy nie będzie.
— A wyż to chrzczeni nie byliście? — zapytał śmiało Wszebor.
Zarumienił się chwilowym gniewem Masław, spojrzał w tył na swoich, czy niesłyszeli co Doliwa powiedział. Ci stali zdala, dojść ich to nie mogło. Zmilczał namyślając się.
— Słuchaj Doliwo — przerywając milczenie i biorąc się w boki odezwał kilka kroków uszedłszy. — Prawda, byłem z tobą na tym psim dworze druhem — chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejsza niż mnie. Ciebie jednego wezmę, brata nie chcę, nikogo innego — niech ich czerń wytłucze do nogi. Ja sobie władyków moich z kmieci porobię, co mi wdzięczni będą, a obawiać się ich nie potrzebuję. Chcesz mi służyć? wezmę cię.
Wszebor skłonił się, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czegóżbym ci służyć nie miał, z głodu mrąc i przytułku nie mając? Cóż będzie z bratem?
— Gdzieżeś ty go zostawił? — spytał Masław.
— W lesie, na polanie, dwa dni drogi ztąd, zachorzał.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się i klepiąc po ramieniu Wszebora — odparł nowy kneź — ty u mnie zostaniesz, więcéj ja nikogo znać nie chcę.
Wszebor zmilczał, nie nalegając. Mówiąc o bracie, chciał sobie do ujścia zostawić pozór, boby po niego niby mógł od Masława się wyprawić. Spodziewał się w inny sposób z pomocą Sobka się wymknąć.
Masław, jakby mu niedowierzał, ciągle niespokojnemi oczyma go badał, ale twarz mu się rozjaśniała.
— Nieźle się to nadaje — odezwał się — bo mnie trzeba dwór sobie urządzić. Ochmistrzem cię zrobię. Te moje chłopiska, do wszystkiego dobre, ale obyczaju pańskiego i królewskiego nie znają nic. Ja dwór muszę mieć, jak wszyscy na świecie króle i kneziowie. Ty mi ludzi dobierzesz i nauczysz. Chcę by u mnie było tak jak bywało za starego Mieszka i Bolka.
Wszebór godząc się pozornie z tą myślą, nie okazując wstrętu podchwycił poufnie.
— Pewnie! pewnie! ano niełacno to przyjdzie, póki się ludzi nie nauczy.
— Łacno! — zaprzeczył Masław, brwi marszcząc — ja prędko uczyć umiem. Grozy trzeba, wszystko będzie.
I poklepał go znów po ramieniu.
— Biorę cię — powtórzył — pamiętaj, ze mnie dobry pan, szczodrobliwy ale groźny.
Na tém skończyła się rozmowa, zwrócił się ku swojemu orszakowi opodal stojącemu i krzyknął:
— Puścić psy sokolnicze! Trafi się co — rozkapturzyć sokoły.
Dał znak, sam zwolna postępując za ludźmi z Wszeborem, który się za nim trzymał. Posłyszawszy kroki jego za sobą, kneź niby się namyślił.
— Zaczekajcie przy łodziach, wrócicie razem ze mną!
Posłuszny zatrzymał się Doliwa, a psy, sokoły, pacholęta i Masław z dworem, pociągnęli brzegiem rzeki.
Doliwa wrócił do Sobka, który z końmi stał na uboczu. Ocalić głowy i zbliska się przypatrzéć Masławowi inaczéj nie mógł, tylko przyjmując co mu nowy kneź tak łaskawie ofiarować raczył.
Myśliwi odciągali, a Wszebór się do starego bartnika zbliżył, który rad był mu z oczów wyczytać, co przynosił z sobą.
— Jedziemy na dwór — rzekł cicho Doliwa. — W dobrąm jeszcze chwilę przyszedł, że głowę mam całą. Zostaniemy tu do czasu, ano i wy i konie dobrze by zawsze były pogotowiu, aby się ztąd wyrwać, gdy przyjdzie pora.
Sobek głową kręcił.
— Wyrwać się ztąd niebędzie trudno — odpowiedział. — Nie pilnują się oni tak bardzo, są bezpieczni. Butny pan! butny! dodał cicho bartnik.
Siedli tedy spoczywać, a konie paść się poczęły. Niedługo jednak Masław łowami się zabawiał — ludziom kazawszy z sokołami się przejść, sam powrócił, oczyma Wszebora szukając.
Wstał on, podchodząc ku niemu.
Zdało się, że nowy panek potrzebował mówić o sobie z kim innym, jak ta poprzebierana czerń, co go otaczała, Wszebór go ciągnął ku sobie.
Zbliżył się do niego, już zdala poczynając. Wskazywał na miasto, które ztąd na wzgórzu widać było.
— To będzie mój Poznań! — rzekł z uśmiechem. — Rozumiesz! Ztąd ja nad obiema brzegami Wisły panować będę.
I rękę wyciągnąwszy, zatoczył nią dokoła.
— Prusaków i Letuwiszków przyłączę. Czechów won przegnamy i pobijemy, Niemców i nogi nie puścim za Łabę. Daléj ich wyżeniem! Wszystko co chrześcian nienawidzi pójdzie ze mną.
Oglądał się wciąż na Wszebora, jakby pochwały i potwierdzenia pożądał.
— Co ty na to?
— Ha! no! byleście wojsko mieli!
— Mam i mieć będę i wyćwiczyć potrafię — gwałtownie dodał Masław. — Ja sam choć dworakiem byłem, ale wojakiem razem byłem i jestem. Prusaki naród dzielny. Ci to sami co Wojtaszka zabili, co go Bolko wykupił i w Gnieznie położył, a teraz go sobie Czechy wyniosły! Ci sami co się staremu Bolkowi niedali. No — a ja z niemi, brat, swat!
Począł się śmiać, zacierając ręce.
— Co ty na to? hę? Masław téż nie głupi! Zobaczysz sam, dziś tu od nich przyjdą posłowie. A wiesz czemu ja to winien? oto temu, że poganinem jestem i żem powywracał krzyże. Wszystek lud ze mną.
Milczenie Wszebora naprzykszyło mu się znać, bo kilka razy zapytał go. Cóż ty na to!
— A! szczęścia macie wiele! to cały świat wie! — przebąknął Doliwa.
— Na zamku w Płocku — ciągnął daléj Masław ręką wskazując — siedzieli Benedyktyny, niema ich i nogi. Z kościoła zrobiłem chram, tak jak oni z chramów robili kościoły. Guślarze w ręce plaskają, do nóg mi padają: stare stanice popodnosili ludzie, wołają: Łado! Ot siła moja!
— No — co wy na to? co? — powtórzył śmiejąc się.
— Dziwię się tylko — odparł Doliwa powoli — a powiem wam, ażebyście dobrze obliczyli siły przeciw chrześcianom. Dużo was, tamtych téż sporo. Pochlebiać wam nie będę. Na Rusi krzyże stoją, Czechy ochrzczone, Uhry téż, Niemcy wszystkie. Jest tego siła.
Masław głową dał znak potakujący, stanął, obejrzał się dokoła, i przystąpiwszy do Wszebora oczy w niego wlepił, szepcąc cicho.
— Nie rozumiesz ty nic! Który Bóg mocniejszy będzie, temu się i ja pokłonię. A mnie co? Teraz stara wiara górą, jak jutro wypadnie, czy ja wiem? Kneziowie i królowie wszak ci się chrzczą kiedy przyjdzie na nich godzina. Będę i ja takim, jakim zechcę, aby panować; a teraz — teraz, tak musi być jak jest. Z krzyżem precz i z niemcem precz co go przyniósł. Rozumiesz?
Zaśmiał się ściskając usta Masław, oczy mu się zaiskrzyły. Niepodobało mu się to w nowym słudze, że się mu ani dziwił ani pochlebiał, ni potakiwał nawet.
— Ty człecze jakiś — zawołał, głos podniósłszy — ty może myślisz, że mi się śni moja siła? No, to ja ci w żywe oczy pokażę. Zobaczysz i uwierzysz. Popatrzał wdal na psy i sokoły. Dwa psy puszczone wietrzyły, chodząc po moczarze, ale czas jesienny niebył dobry do łowów, ani czapli, ani żadnego ptaka nie spotkały dotąd. — Masław na bliższego sługę skinął.
— Hej, Didko! przewietrzcie mi sokoły i powracajcie sami z niemi. Huba ze mną pojedzie, niema tu stać czego.
Ręką wskazał na czółna, ku którym iść począł żywo.
Sobek oczyma Wszeborowi dał znać, aby się o niego wcale nie troszczył, szedł więc Doliwa za kneziem — Masławowi jakby teraz pilno było powracać, szybkim krokiem ku przewozowi dążył, wskoczył do łodzi, konia dla siebie i Huby zabrać kazawszy.
W tém popatrzał na Wszebora nędznie odzianego, który stał przed nim, rozkazów oczekując.
— Ty tak w téj siermiędze ze mną iść nie możesz — zawołał — zostaniesz w czółnie. Pójdziesz osobno na zamek piechotą. Huba, gdy powrócim, ze skarbca ci wydać każe odzież, jaka mojemu ochmistrzowi przystała.
Nie bój się — dodał z uśmiechem — i łańcuch będzie i wszystko! Mam ja tego podostatkiem. Chcę by ludzie na mój dwór patrząc, dziwili się, nie naśmiewali.
Skinął na Hubę i szepnął mu coś do ucha wskazując Wszebora. Łodzie tymczasem, do których pędzenia było kilku Mazurów z wiosłami i drągami, szybko poczęły rzekę przerzynać. Na głębinach wszyscy się do wioseł brali, na mieliznach odpierano drągami. Ludzie pracowali żywo, nawzajem się napędzając, jakby czuli, że pan ich czekać nie lubi.
Masław, stojąc w łodzi, na zamek spoglądał dumnie, nie mówił już nic, nadto mając słuchaczów, kilka razy tylko Wszeborowi ręką wskazał na gród, którego posiadaniem pysznił się i radował.
W istocie poważnie rozsiadało się zamczysko na wyniosłości brzega, a na okopach mnogi lud widać było, który ku przybywającemu spoglądał. Gdy łódź do lądu przybiła i konie z niéj wyprowadzono, Masław skinieniem Doliwę pożegnawszy, konia swojego, wspaniale przystrojonego dosiadł i z Hubą ku zamkowi pojechał, z głową podniesioną, ze spojrzeniem ostrem, z grozą na czole... Widać było z dołu, jak lud, zobaczywszy go się poruszał, a w chwilę potém na okopach głos się dał słyszeć ogromny — huczały okrzyki na powitanie.
Zadumany, posępny, powoli powlókł się za nim Wszebór. Przypominał sobie może, jak Masława tego, który teraz do takiéj doszedł siły, widział małym i pokornym, wobec królowéj, która mu wzgardę okazywała.
Daléj idąc było téż na co patrzeć, i Doliwa pilne zwrócił oko na to, co Masława otaczało... Ludu było wszędzie mnogo, a choć już się sprzągł w pułki i sotnie, otargany był nieco, strojem i twarzą jeszcze na pół dziki się wydawał. Uzbrojenie téż jego różne było i nie u wszystkich równe. Starszyzny od pospolitego człeka trudno było rozeznać. Samopas to wszystko stało, chodziło, krzyczało i ujadało się z sobą.
W podwórcach zamkowych stały beczki i kadzie z piwem, część na ziemi siedząc, jadła i biesiadowała, inni leżeli i odpoczywali.
Około dawnego kościołka benedyktynów stał tłum gęślarzy, wróżbitów, starych bab, czerni z lasów wybiegłéj.
We wnętrzu otwartéj świątyni, gorzał już rozpalony ogień, zwijały się około niego biało poosłaniane niewiasty. Przed wywalonemi drzwiami, na drągach stały powbijane w ziemię stanice, po większéj części na prędce ociosane i nieforemne, wyobrażające potwory różne i niezgrabne o kilku głowach postacie.
Pomiędzy niemi, odkopany gdzieś z ziemi, wbity był słup kamienny z gruba ociosany, w którego kształtach domyśleć się raczéj, niż poznać było można, bałwana o trzech czapkach, z rękami na piersiach, które miecz i korowaj trzymały.
Gęślarze posiadawszy na ziemi pod nim, nucili pobrzękując, a lud okalający przysłuchiwał się pieśni.
Przy dworcu pańskim drewnianym tłum stał u drzwi, kręciła się służba mnoga nowego księcia cudacko, pstro poodziewana.
Chciano ich postroić wspaniale, a nie umiano, więc nawieszał każdy na siebie, co pochwycił, byle świeciło. Dziko to wyglądało. Na niewielu tylko znać było odzież połowiczną niemiecką, gdzieś na dworcu królewskim złupioną.
Kilku poważniejszych urzędników dworu, choć w sukniach i kożuchach drogich, choć w łańcuchach i przy pasach złocistych, poczesani i umyci, na prostych pastuchów wyglądali. Ładu tam na tym dworze wprędce zebranym z lada czego nie było. Swary tu i owdzie powstawały nagle, wybuchała wrzawa, słychać było uderzenia kijów i szamotania się.
Popychali się jedni w tę, drudzy w przeciwną stronę kłócąc, aż pałka im nakazała milczenie. Skomlenie i wycie psów, rżenie koni, oddalony gwar wojskowego tłumu, łączyły się z tém razem, tak, że stojącym u wrót rozmówić się po cichu było trudno, krzyczeli więc, a głosy ich wzmagały wrzawę.
Wszeborowi niełatwo się było przecisnąć, nikt téż nań ani spojrzał, popychano go tylko, i niewiedział gdzie się obrócić, gdy wychodzący ze dworca Huba, postrzegł go, rozepchnął tłum i wnijść za sobą kazał.
Wnet zawołano starego człeka i Doliwa w ręce jego się dostał. Wskazał mu Huba, by szedł za nim. W sieniach dworca także pełno było, choć się tu ciszéj sprawowano. Przebywszy ciemne zakamarki i szyje, podwórko jedno, gdzie się czeladź krzątała, dostali się z przewodnikiem do na pół ciemnéj izby. Maleńkie jéj okienka, pozasuwane od wnętrza, ledwie cokolwiek światła wpuszczały przez szczeliny. Skład to był jakiś, czy skarbiec pański, od stropu do podłogi, po ścianach, na ziemi, na drągach od wyżek, wszędzie leżało, wisiało odzieży, zbroi, wszelakiego zapasu i łupu podostatkiem. Tu, co wojna dała i grabieże, składał Masław, a na zbiorowisku tém znać było świeże ślady pochodzenia.
Kupami leżała zdobycz wszelaka, każda z innego dworu, od innego pana, z wszelakiego świata, wartości nierównéj, jedna do drugiéj niepodobna. Ręce co ją zrzucały, nieumiały rozróżnić nawet, co więcéj, a co mniéj było warte. Najdroższe rzeczy obok lichych leżały, jedne z drugiemi i na drugich, jak w szopie nawiezione zboże i siano.
— Hej! — zawołał stary, drzwi otwierając — zabierajcie co chcecie! Takie rozkazanie pańskie! Nie żałujcie! Rękami na kupy i pułki wskazywał.
— Hej! co dusza zapragnie! Widzicie, jest u nas w czém wybierać! I uśmiechnął się stary gładząc głowę.
Na policy osobno, leżały pozłociste i złote łańcuchy na kupie. Ku tym podszedł stary, jeden i drugi na ręku zważył, popatrzył i ciężki jeden łańcuch wybrawszy, chciał go już podać Wszeborowi, gdy na nim przyschłéj krwi dostrzegł ślady, zaburczał coś pod nosem, ku drzwiom poszedł, gdzie stał kubeł z wodą, zanurzył w nim i połą wycierać zaczął.
Ze wstrętem wziął się do odziewania Doliwa, ale mus był. Pomagał mu do tego ochoczo stary, ciągle powtarzając, aby sobie co najlepsze wybierał, a nie tracił czasu.
Szło mu o to, by rozkaz pański spełnił jak najlepiéj.
— Ino spieszcie — mówił — jego miłość czekać nie lubi, a chce was mieć przy stole. Wielki czas...
Z różnych kątów powywlekano, pas z mieczem, czapkę futrzaną, zwierzchnią suknię bramowaną, słowem co było potrzeba, by Wszebór nowemu panu nie uczynił wstydu. Na ostatku przygotowany łańcuch, stary mu na szyję zarzucił i uśmiechnął się popatrzywszy, ku drzwiom go poprzedzając.
Ze skarbca do izby stołowéj znowu iść było potrzeba ciemnemi kąty. Wnijście do niéj zdala gwarem się zwiastowało. Niebył wielce wspaniałym stary dworzec płocki, okopcony wewnątrz od dymu, sprzęt miał prosty od siekiery wyciosany. Jak niegdyś od wieku był, tak i teraz pozostał ze stoły z grubych desek, z ławami ogromnemi, a mało co go przybrać umiano, skórami i suknem powyścieławszy. W dalszych izbach podłóg nie było, tylko ubite toki, które liśćmi posypywano, zimą słomą i jedliną.
W stołowéj komorze, dosyć obszernéj, ludu poodziewanego jak na święto dosyć było. Dla knezia siedzenie zgotowano na podwyższeniu, obwieszone suknem czerwoném. Około niego, łacni do poznania, cisnęli się dziko wyglądający, zbrojni w topory, oszczepy, nabijane krzemieniem kostury, łuki i proce, w szłykach futrzanych — prusacy.
Jeden Kunigas im przodował, poufale obchodzący się z Masławem, który miłości jego okazy, rad nie rad znosić musiał.
Mąż był nierosły, barczysty, gruby, z oczyma, które z pod brwi ledwie widać było, śmiały a nie baczący wcale na dostojność, w jaką się Masław przybierał. Na równi z nim chciał stać i z pychą téż a dumnie mu odpowiadał. Nowy kneź potrzebować go musiał, bo choć mu się czasem twarz krzywiła i drgała, znosił to obejście się z nim cierpliwie.
Niekiedy oczyma rozglądał się po swym dworze. Szło mu o to, ażeby się on w oczach prusaków pańskim wydawał, wszyscy téż jak na uroczystość strojni byli i zbrojni.
Niewiast, starym obyczajem w izbie nie było.
W końcu stoła usadowiwszy się Masław, Kunigasa posadził przy sobie, czerwone mu téż sukno podesławszy. Przed niemi dwoma misy postawiono srebrne, a że ich na inne stoły nie starczyło, glinianemi się i drewnianemi przy nich posługiwano.
Wszeborowi Masław u drugiego stołu miejsce naznaczył, aby tam gospodarzył.
Krom prusaków, którzy głosy podnosząc, jeść i pić poczęli swobodnie, reszta dworu Masławowego, wedle przykazania pańskiego pewnie, zachowywała trwożliwe milczenie. A że do tego nie byli przywykli, tu i owdzie wyrwał się okrzyk, to śmiech dziki, groźném wejrzeniem zahamowany. Nie szła raźno posługa, plątali się ludzie i popychali, za drzwiami wybuchały groźby, hałasy i jęki; lecz byłaby uczta przystojnie się skończyła, gdyby się nie przeciągnęła przy kubkach. Miód porozwiązywał języki ludziom do wstrzymywania się z wybuchami gniewu i wesela, niezwykłym.
Ku końcowi, już wrzawy nic powstrzymać nie mogło, i nie myślał nikt o tém, choć się kneziowskie zasępiło oblicze. Psów téż moc dworskich i obcych zebrała się pod stołami, gdzie kości zrzucano, i coraz warczeniem i zajadaniem się powiększały wrzawę.
Przyczyniało się do niéj i to, że starym obyczajem pod koniec, wszyscy gęślarze i śpiewacy z pod chramu się przywlekli do izby biesiadnéj. Wpadli kupą i prawie przebojem, rozsiedli się wnet na ławach pod ścianami, a kto miejsca nie znalazł, na ziemi, w gęśle zaczęli brząkać, wreście i śpiewy krzykliwe zawodzić.
Tych téż szanować musiał Masław, bo oni lud wiedli za sobą; stawiono im piwo i miód, dawano ucha, niektórzy téż ze współbiesiadników, już podochoceni, od stołów im wtórować poczęli, w ręce poklaskiwać.
Nie na książęcą wyglądało to gospodę — ano inaczéj już pono być nie mogło. Wszystko to prusakom uczty nie psuło. Zapijali, miód chwaląc i rogi, które u pasów nosili, podstawiali do niego.
Już się uczta, dosyć długo przeciągnięta, ku końcowi miała, bo ze stołów jadło poznikało i tylko dzbany stały, gdy nagle, drzwiami od wnętrza dworca prowadzącemi, które się z trzaskiem otworzyły, wpadła nieproszona, dziwna jakaś postać. Prusacy na widok jéj przerażeni się z ław pozrywali. Masław jak trup pobladł.
Było się czego przestraszyć zaprawdę.
Niewiasta to była stara, wychudła, wysokiego wzrostu, z siwemi włosami rozplecionemi, które jéj na ramiona spadały, w grubéj bieliznie, zaledwie zeschłe jéj okrywającéj ciało, bosa, bez pasa, i jakby z więzienia, czy z rąk oprawców wyrwana. Blada twarz jéj pomarszczona, oczy siwe zaognione, gniewne, których białka krwią zaszły i powieki nabrzękły od płaczu, usta śliną okryte — rozpacz jakąś i niemal obłąkanie wyrażały. Biegła, wołając głosem, którego zrozumieć nie było można, strwożona, gniewna, szalona, oglądając się jakby ją goniono.
Wpadła tak, rękami odpychając tych, co stali na drodze, przed sam stół i stanęła wryta, naprzeciw Masława mierząc go oczyma.
Kneź zerwał się z siedzenia blady, niemogąc słowa rzec, rękami tylko wskazując dworskim, na to widmo, które do izb wpuszczono. Prusacy z przestrachu jakiegoś do nożów się brali, inni z miejsc powstawali, popłoch i zamięszanie ogromne w izbie się wszczęło. Ruszył się i Wszebor od stołu. W tém ludzie co za babą tą wbiegli, chwycili ją za ręce, ta wyrywając się im, padła na ziemię, prawie u stóp kneziowskiego siedzenia. Masław cofnął się wylękły.
Przerażający krzyk słychać było i szamotanie się przez chwilę, potém na ręce wziąwszy obłąkaną ludzie dworscy, spiesznie za drzwi ją wynieśli.
Słychać tylko jeszcze było krzyk jéj bolesny, wybuchający gwałtownie, tłumiony i coraz ciszéj, jak jęk daleki, ginący gdzieś w głębiach dworu.
Masław z oczyma dzikiemi, starając się uśmiechać, padł na siedzenie swoje. Kunigasowi który go pytał, odpowiedział zimno, iż to była biedna obłąkana stara, kubek podniósł do ust, wypił go duszkiem, lecz choć obojętnego udawał, drżał cały. Gęślarzy część wyniosła się, mrucząc za drzwi, cisza dziwna po tym gwarze, zapanowała w stołowéj izbie, kneź skinął aby miód podawano, lecz i ten nie pomógł do wesela, tak wszyscy widokiem nieszczęśliwéj niewiasty strwożeni byli i pomięszani. Umilkło wszystko, a z tych co więcéj pili, kilku na stołach głowy pokładłszy chrapać zaczęło. Wreście i Masław, gości swych rozkazawszy prowadzić do izb dla nich przeznaczonych do spoczynku, sam ruszył się krokiem chwiejnym z siedzenia, otoczony komornikami, miecz przed sobą nieść rozkazując — powoli z komory się wysunął.
Inni, oprócz uśpionych, których nikt budzić nie myślał, rozchodzić się zaczęli. Wszebor, który niewiedział daléj jakie miał pełnić obowiązki, sam prawie tu pozostał. Widok straszliwéj baby téj, która ucztę ukazaniem się swém popsuła, niemógł mu wyjść z pamięci. Zkąd się ona na dworze tym wziąć mogła? kto była? czego chciała? domyśleć się było trudno, choć z ruchów, krzyku i wyrazów kilku można się było dorozumieć, iż prośbę jakąś do Masława miała.
Kneź téż raczéj widokiem zdawał się przerażony niż gniewny, żadne przekleństwo z ust mu się nie wyrwało, słowa nawet przemówić nie miał siły, on co tyle miał odwagi i surowym był do okrucieństwa.
Myślał nad tém Wszebor przechadzając się po izbie, gdy do niéj wszedł Huba.
Na twarzach dworaków ten sam niemal wyraz trwogi zostawiło to zjawisko co na Masławie. Huba był chmurny i zafrasowany.
— Co to była za niewiasta? — zapytał go Wszebór.
Huba zmierzył go oczyma, ramionami ruszając.
— Stara baba, niewiem — rzekł — choć widać było, że wiedział więcéj niż chciał powiedzieć. Unikając dalszych pytań, oddalił się natychmiast. W tém wyrostek wpadł, szukając Wszebora ażeby do pana spieszył.
Komnata książęca do któréj mu wskazano drogę, była wzorem dworu Mieszkowego przyozdobiona tak, aby na ludziach do niéj wpuszczonych, pańskiego dostatku czyniła wrażenie. Nagromadził w niéj Masław do zbytku naczyń i opon, umyślnie je na okaz wystawując. Wszebor wchodząc zastał go napół leżącym na pościeli, ujrzawszy go, zerwał się kneź.
Twarz miał zmienioną i straszną. Zszedł z niéj rumieniec, usta były sine, oczy dzikie, policzki i czoło marszczyły się wyrazem tłumionego gniewu. Wpatrzył się we Wszebora, jakby chciał poznać po nim, z czém on przychodził.
— Widzieliście — zawołał — ucztę mi popsuto. Czeladź niesforna, u drzwi nie było straży.
Wszebor milczał.
— Szalona wiedźma stara! — mówił Masław daléj. — Przez litość jéj dano przytułek. Napadają na nią takie chwile, męczą ją duchy, sama niewie wówczas co robi i plecie.
I chodził z głową spuszczoną po izbie.
— Zamknąć ją kazałem dawno!
Burzył się i walczył z sobą widocznie, potém jakby się chciał przemódz, z twarzą na pozór rozpogodzoną, z pod któréj jeszcze widać było wewnętrzne wzruszenie, począł do Wszebora.
— Widzisz! posły do mnie ślą, o przymierze mnie proszą ci którym Bolko nie dał rady! Na ich zawołanie, ruszą mi się w pomoc tysiące, wygnam precz niemców.
Głos mu się urwał nagle, coś innego do myśli nabiegło i wtrącił.
— Gdy zechcę łeb komu kazać uciąć, albo powiesić, od stołu go weźmie oprawca — mogę winnych ukarać srodze. Co chcę to mogę.
Wszebor słuchając milczał, on przystąpił do niego.
— Co ty na to? co?
— Przypatruję się i dziwię sile waszéj — odezwał się Doliwa — dostatek téż widać wszędzie. Winszuję wam.
— Myślisz może — dodał prędko Masław — że ja do tego nie miałem prawa? Słyszałeś te baśnie o których pletli na dworze? Kłamstwo wszystko, ja mam starych mazurskich kneziów krew w sobie. Jak Leszkom, tak i nam Piastowie dziedzictwo wydarli, wracamy do niego. Krew moja warta Piastowskiéj.
To mówiąc, padł przed ogniem na posłanie okryte skórą i podparł się na ręku zamyślony.
— Piasty nie powrócą nigdy — począł jakby sam do siebie. — Kaźmirzowi się nie zechce łba nastawić. Nikt się nie ujmie za jego sprawę. Z Czechami...
— Cóż z Czechami poczynać myślicie? odezwał się wreszcie zmuszony coś powiedzieć Wszebor.
— Na Czechów mam Prusaków i Mazurów, w końcu podzielę się z niemi.
— Brzetysław dzielić się nie zechce.
— Zechce! — sprzeciwił się Masław — dam mu Szlązko, niech bierze Kraków i razem z nim pójdę na cesarza.
Wszystko to, co mówił przerywanemi wyrazy, podobniejszém było do gorączkowego marzenia, niż odpowiedzi na pytanie, zdawał się na własne wątpliwości, rodzące się w nim samym, rzucać te myśli, które je odegnać miały.
— Ogłoszę się królem — mówił daléj — korony Ryksa powywoziła, ja tych nie potrzebuję, niech cesarz je trzyma, ukują mi nową, droższą i piękniejszą, a nie ksiądz mi ją na głowę włoży, ale ja sam! ja sam!
Rozśmiał się błyskając oczyma i wnet zasępił, oglądając trwożliwie. Zdaleka jakby jakiś krzyk doszedł do komnaty. Masław drgnął, począł się przysłuchiwać, panowała cisza znowu, odetchnął swobodniéj. Myśl daléj snuła się po głowie.
— Choćby mi nawet Czesi i Niemcy wydarli kraj za Wisłą, tu u siebie zostanę panem. Z tąd mnie nikt nie wyżenie, jam tu w domu. Prusaków obok mam, co ze mną pójdą krok w krok. Na własnych śmieciach silni jesteśmy.
Czemubym pruskiego Kunigasa dziewki nie wziął za żonę? Alboż by mi jéj odmówił? Da i kawał ziemi za nią jak należy. Starą wiarę wszędzie trzymać będziemy. Ochrzczona Ruś! ochrzczone Polany! ochrzczone Czechy! mówią. Kłamstwo! ochrzczono ich strachem i grozą. Lud z nami trzymać będzie, bo mu stare Bogi oddamy. Kościoły poobalamy, czarnych wypędzim precz.
Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć zdala i ucichło. Masław zbladł, obejrzał się osowiałemi oczyma i zamilkł. Wszebor się téż nieśmiał odezwać ani zapytać.
Nagle odwrócił się doń kneź.
— Tyś chrześcianin? — odezwał się głosem drżącym.
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tém najlepiej, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chadzali. Prawda to — dodał — nieochrzczonych ludzi dużo jeszcze po świecie, i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało — lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę, o krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi. U nas rąk nie zabraknie, ino mieczów.
Potarł czoło, jakby myśli spędzał z niego, zbliżył się do Doliwy i po cichu, poufnie szepnął.
— Oni umieją robić cuda!
— Chrześcianie? — spytał Wszebor.
— Ci czarni księża ich — mówił Masław tajemniczo. — Niewiem, czasem, moc jakąś mają.
— Mają! — potwierdził krótko Doliwa.
— A tych księży ocalało dużo — rzekł Masław — jak? niewiadomo. Nie przebaczano żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary!
Czary — powtórzył, oglądając się trwożnie. — Ludzie głoszą, że zabitych ciała po nocy świeciły światłością wielką, że ich orły i kruki pilnowały, tknąć nie śmiejąc.
Jakby trwogą wewnętrzną zdjęty, wstrząsł się Masław.
— To baśnie głupich ludzi — szepnął sam się poprawując.
Baśnie, trwogi, kłamstwa!
Spojrzał na Wszebora i przystąpił do niego, biorąc koniec łańcucha, który miał na szyi zawieszony.
— Ty sobie trzymaj jako chcesz, byleś mnie wierny był — rzekł — ale się ze swojém chrześciaństwem nie chwal. My tu téj wiary znać nie chcemy!
A jutro — dodał — wybierz mi ludzi, chłop w chłopa, odziać ich każ jednakowo, żebym przecie kneziowską drużynę miał jak mi należy. Starszym nad nią będziesz i ochmistrzem w moim dworze. Rozumiesz!
Wszebor się milcząc skłonił i wyszedł.







V.



Znalazłszy się sam jeden w sieni, Doliwa gorzko się uśmiechnął sam do siebie, na co mu przyszło! Sługą być i ochmistrzem u chłopskiego syna, którego widział pacholikiem pokornym. To co tu widział zdumiewało go i oburzało, pozostać nie myślał długo, ale się przypatrzeć było trzeba, aby wiedzieć jak stały Masławowe sprawy.
Kosztowało go to, kłamać musiał, ale wpadłszy raz w to osie gniazdo, trzeba się było zachować cicho. Nie wiedział jeszcze gdzie się obrócić i co z sobą począć, gdy go Sobek stojący na czatach pozdrowił milcząco. Nie mówiąc słowa wskazał mu aby szedł za nim. Dwór już był napół uśpiony, ludzi niewielu snuło się jeszcze po zakamarkach ciemnych, któremi przeciskać się musieli. Tak wyszli na drugie podwórze, a tu Sobek, jakby się od posłuchania bezpieczniejszym czuł, zwróciwszy się ku Doliwie, rzekł mu:
— Izbę wam dali lichą, a co robić? dwór dziś pełny, prusaków i pomorców... Chciałem dla was osobnéj, abyście spocząć mogli, ledwie się komórka znalazła. Kleć mi chcieli dać, gdzie ognia nie możnaby zapalić.
To mówiąc, wprowadził Wszebora do budynku, w którym gwar jeszcze niewieści słychać było z jednéj strony, z drugiéj prusaków czereda pilnowała progu swych panów. Z wązkiego wnijścia weszli do małéj komory, w której Sobek już był ognia rozpalił. Wązka, osmolona, brudna, widać że była tylko co opróżnioną dla pańskiego ochmistrza. Ławę miała jedną, w kącie trochę siana pokrytego skórą, a na ścianach mnóstwo powbijanych kołków, pozostało od dawnych mieszkańców, którzy na nich odzież wieszali.
Sobek wwiódłszy go tu, choć miał ochotę o coś spytać, coś może powiedzieć, wstrzymał się palce sobie położywszy na ustach. Budynek był zamieszkany i swobodnie się rozmówić niebezpiecznie było. Z twarzy tylko starego bartnika poznać mógł Doliwa, że mu ten dwór nie był do smaku. Sobek oznajmił, że do koni odchodzi, a Wszebór się drewnianą zasuwą na noc zawarowawszy, przed ogniem siadł zamyślony.
Miał się o czém zadumać!
Wszystko co tu widział, dziką ale wielką jakąś siłę wyrażało, z którą rozbite rycerstwo piastowskie, mierzyć się nie mogło liczbą, choćby jéj męztwem sprostało.
Jeszcze miał w uszach wrzawę biesiadną, wykrzyki, śpiewy i ów jęk staréj obłąkanéj niewiasty, która ucztę popsuła, przypominał sobie co słyszał od Masława i trwoga a smutek serce mu ściskały. Mieliż się poddać téj sile zwierzęcéj człowieka co się wiary wypierał i do dawnéj dzikości naród chciał prowadzić?
Przyszło mu na myśl i Olszowe Horodyszcze, a garstka w niém schroniona — którą zguba czekała, bo nie było środka jéj ratować.
Myślał tak, gdy jękliwe jakieś głosy obok, niedaleko słyszéć się dały. Uciszył się Wszebór nie śmiejąc poruszyć, aby podsłuchać. Ściany izby drewnianéj cienkie były, i z sąsiedniéj dochodziła go jakby przerywana rozmowa. Poznał w niéj głos niewieści. Zbliżył się więc pocichu ku przegrodzie, która go oddzielała od komor poblizkich, i ucha nadstawił... Wyraźniéj teraz mógł pochwycić, jękliwy głos niewiasty i drugi, który ją zagłuszał, ciągle przerywając.
Przysunąwszy się do ściany postrzegł dopiero Wszebór, iż w niéj otwór był nakształt okna dawniéj wyciosany, który z sobą łączył dwie izby. Drewniana okiennica zasuwana zasłaniała go tylko. Z ostrożnością Doliwa sprobował nieco odsłonić tę zaporę, która łatwo się dała popchnąć, bo była wyschła i ledwie się trzymała. Tyle tylko odsunął jéj, aby oko mogło do komory sięgnąć i obaczyć co się tam działo. Z początku nie widział nic w pomroce, która panowała w szerokiéj izbie, małym ogniem dogorywającym słabo oświeconéj. Wpatrzywszy się nieco, rozeznać mógł dwie postacie w bieli, z których jedna na ziemi siedziała, druga stała nad nią. W pierwszéj z nich poznał Wszebór ową starą obłąkaną, która wpadła czasu uczty, lecz zmienioną teraz, uspokojoną, z załamanemi na kolanach rękami siedzącą na słomie. Na twarz jéj zeschłą, pomarszczoną, padało drgające światło z ogniska. Wszeborowi zdało się że widział z oczów jéj płynące łzy. W grubéj koszuli, z bosemi nogami, na pół prawie obnażona, siedziała wzrok wlepiwszy w ogień i głową poruszała ciągle, jak płaczki gdy nad umarłym zawodzą.
Stojąca nad nią druga, młoda i strojna niewiasta, hoża, smukła, twarz miała jakąś znudzoną i obojętną. Nie było na niéj boleści ani współczucia, raczéj zniecierpliwienie i dąsy.
— Słuchaj ty, stara Wygoniowa — mówiła pochylając się do niéj — taki ty się swojem szaleństwem dorobisz i doigrasz że cię do jamy rzucą i głodem zamorzą. Co tobie się śni! co tobie chodzi po głowie?
Stara się ani obróciła ku mówiącéj, potrząsała ciągle siwą głową, na ogień patrzała a słyszéć się nie zdawała.
— Że dziś ci sto łóz nie dali, powinnaś mnie do nóg padłszy dziękować! Kneź był wściekły!
Dopiero na wspomnienie kneziagłowę zwróciła nieco stara.
— Co mówił? — spytała.
— Sto łóz staréj wiedźmie! — zawołała młoda, poprawiając włosy na główce... — Sto łóz szalonéj babie!
— On tak mówił? on? — powoli odparła stara Wygoniowa. — A sprawiedliwie! sprawiedliwie... czemu rozumu nie ma. — Szydersko to mruknęła.
— Widzicie! sami mówicie! — podchwyciła młoda.
— I nie będzie miała rozumu — mówiła stara — choćby jéj i sto i dwieście łóz dali.
— Co się wam śni — poczęła druga. — Kneziowi włazicie w drogę, gdyby, jak drudzy, zły był, co myślicie? powiesićby kazał.
— A no! — rzekła stara — niech on każe i niechaj wieszają.
Spuściła głowę, a po małym przestanku poczęła nucić głosem ochrypłym:

Luli mały, luli
Na ręku matuli,
Śpij mi złotko moje,
Mlekiem ja cię poję,

Krwią cię moją żywię,
Żyj ty mi szczęśliwie,
Luli mały, luli!

— Tak to ja jemu śpiewała, gdym go karmiła, ot temi, temi piersiami zeschłemi — dodała koszulę rozdzierając gwałtownie — a teraz! na gałąź starą sukę! sto łóz wiedźmie! hej! hej! Jakże urósł szczęśliwie!...
Podparła się na ręku.
— To co żeście go karmili? choćby tak i było — poczęła młoda, nogą bijąc o ziemię. — Czy to jedna mamka cudze dziecko do piersi bierze, gdy matki nie stanie.
— Mamka!! — krzyknęła stara podnosząc oczy groźne... — ty, ty jakaś, jak ty mnie śmiesz mamka nazywać? Mamką ja nie była! Ty choć żoną nie jesteś, możesz się dać całować... na to ty się urodziła, a do mojéj piersi tylko własne dziecko usta mogło przycisnąć... Ty! latawico jakaś!
Młoda kobieta gniewnie odskoczyła.
— Wiedźmo ty stara! jędzo przeklęta! a tobie co do mnie? Widziałaś jak mnie całowali?
— Kto nie chce to zobaczy, bo ty to masz napisane na liczku — zawołała stara, rozgarniając włosy siwe — patrzże na moją twarz, czy tam stoi żebym ja cudzym dzieciom mamką była?
— Tam stoi — rozśmiała się młoda — że didko ci rozum wziął i do sakwy schował. Ot co! ale ty się doigrasz stara, że cię powieszą...
— A no! wiatr mi wtedy łzy osuszy! — zamruczała Wygoniowa.
Zamilkła i głowa jéj znowu z ramienia na ramię smutnym jakimś rytmem przechylać się zaczęła... Młoda stała nad nią nadąsana, zła, z brwią zmarszczoną.
— Mnie tu do was przysłali — odezwała się — ostatni raz, będziecie mieć rozum czy nie? Siedźcie spokojnie, dożyjecie tak wieku a nic wam braknąć nie będzie... Chodzić i tak siły nie macie. Co wam, źle w izbie? Jeść, pić, czego dusza zapragnie? Macie len do kądzieli, ile prząść zdążacie. Nie zimno, nie głodno... jeszcze wam czego potrzeba! Siedzielibyście cicho.
— Jak by tak wam Zynio, to i by dosyć było, byle jeszcze chłopak przychodził! — zawołała stara — ja zamknięta, bez słonka i powietrza nie wyżyję... Nie!
— Pewnie — przerwała Zynia — jakby wam drzwi otwarto, tak jak dziś co przypadkiem chłopak zapomniał zasunąć, poszlibyście ludzi straszyć i kneziowi w oczy leźć.
— Bo ja mam prawo, słyszysz ty latawico bezczesna! — krzyknęła stara — mam prawo tam być gdzie i on, siedzieć gdzie on siedzi, chodzić gdzie pójdzie... Rozumiesz!
Szyderskim śmiechem odpowiedziała Zynia:
— Staréj życie nie miłe!
— Oj, nie miłe, nie miłe! — powtórzyła jakby do siebie i do ognia mówiąc stara. — Żyłam ja nadto, oczym wypłakała, ręce łamiąc połamała, piersi stękając rozbiła. Oj, życie mi nie miłe! nie miłe! Życzę tobie, latawico, więcéj nic, więcéj nic, tylko mego losu i starości mojéj!
Zynia mimowolnie krzyknęła... Wyrazy te wymówione jak przekleństwo, przeraziły ją.
— Za co mnie tak życzycie, za co przeklinacie — odrzekła — czy to ja swoją wolą mówię... Niosę co mi kazano.
— Milczałabyś lepiéj, milczała... — odparła stara.
Zynia odstąpiła kroków kilka i zaczęła się po izbie przechadzać. Wygoniowa ani spojrzała na nią. Kilka razy młoda wzrokiem ją wyzywała bojaźliwym i nie wymogła ani rzutu oka ani wyrazu. Staruszka w swém bolu pogrążona, karmić się nim zdawała. Łzy które przestały ciec, puściły się znowu.
Obawiano się naówczas wiedźm starych i ich czarów, tém się tłómaczyć chyba mogło, że Zynia przekleństwo usłyszawszy, chciała się teraz wkręcić w łaski Wygoniowéj, aby na nią jakiego nie rzuciła uroku...
Pokrążywszy po izbie, Zynia przysiadła obok staréj na ziemi, zmienionym głosem poczynając.
— No, nie gniewajcie bo się na mnie. Co ja wam winna! mnie posyłają, ja iść muszę. Źle wam nie życzę, a co mówię, dla dobra waszego. Wy sobie sami życie trujecie. Siedźcie bo spokojnie, będziecie szczęśliwą.
Odwróciła głowę Wygoniowa:
— Szczęśliwą! — powtórzyła — ja? szczęśliwa? koło mnie szczęście drogi zapomniało! Nie pleć pleciucho... milczałabyś lepiéj.
Ręką ku niéj machnęła, aż Zynia uląkłszy się odsunęła się.
Ogień przygasał na kamieniach, młoda rada była że do niego mogła wstać i parę szczepek przyłożyć. Nie mówiła już nic, chodziła oczyma za starą spoglądając z obawą.
— Wody wam dać? — spytała.
Wygoniowa głową potrzęsła...
— Miodu?
— Daj ty mi trucizny! — szepnęła stara — a takiéj co by prędko ubiła, nie męczyła długo; duru mi przynieś, blekotu zgotuj... Za to ci podziękuję.
— Skręciła się stara — mruknęła cicho Zynia.
Jakiś czas cicho było, a że w podworcach téż wszystko się pospało i we dworze, najmniejszy szelest chwycić łatwo mogło ucho, Wszebór, który ciekawie wpatrywał się i nasłuchiwał, około budynku chód szybki i niecierpliwy poczuwszy, strwożył się nieco, czy nie ku jego drzwiom kto się zbliżał... W téj saméj chwili szeroko się otwarły te, które prowadziły do izby kobiet, — wszedł ktoś i prędko za sobą zasuwę zaparł. Stara Wygoniowa wlepiła oczy, młoda jak przestraszona w kąt uciekła, rumieniec jéj na lice wystąpił.
Przybyłego nie widać jeszcze było, stał w mroku. Nagle wysunął się na światło i stanął przed starą, która ręce podniósłszy, krzyknęła, padając twarzą na ziemię. Był to Masław, prostą opończą okryty, z twarzą od gniewu zapaloną i niespokojną.
Stał z początku nie mogąc przemówić słowa, oczyma powiódł po kątach, dał znak Zyni aby precz szła, i dziewcze pod ścianami się sunąc, cicho dobiegło wyjścia, wymknęło się niem i znikło.
Stara patrzała płaczącemi oczyma na Masława. W twarzy jéj mieszały się uczucia dziwne, radość, gniew, rozpacz i szczęście. Masław stał groźny, lecz strwożony razem...
— Słuchaj ty, stara — począł głosem jakby ochrypłym — ja ci sam, raz jeszcze przyszedłem powiedziéć, życia swojego strzeż. Masław cierpliwy, do czasu, a w gniewie, od wilka wściekłego sroższy... Zasiec każe, zabić każe!!
— Gadaj! — szepnęła stara — niechaj choć głos słyszę... gadaj! Ja tobie życie dałam, ty mnie za to śmierć!
— Oszalała baba! — krzyknął Masław — jak ty śmiesz stara szalenico, nazywać mnie, mnie kneziowskie dziecko, synem swoim! ty!
— Gadaj synku, gadaj — rzekła Wygoniowa — mnie głosu twego słuchać miło... Ja zawsze, zawsze mówiłam nad kolebką twoją, że ty godny kneziem być, królować!
Wyciągnęła ręce.
— Królem ja cię nazywała, ja, ja stara wiedźma szalona! Pamiętasz! — mówiła cicho — pamiętasz... Pomacaj się na czole, z prawéj strony masz bliznę... Byłeś mały, padłeś na kamień i rozbiłeś głowę, jam ci ranę jak pies lizała... Tyś na moich kolanach płakał i za palec mnie ugryzłeś! a to była przepowiedź tego co się ze mną i z tobą miało stać... Ja nogi ci liżę, ty mnie depczesz nogami!!
Zakryła rękami oczy i zaszła się od płaczu, Masław stał. Widział Wszebor jak bladł, jak mu się twarz mieniła, jak naprzemiany słabł i mężniał.
— Pleciesz duby smalone, stara! — zawołał — na czole żadnéj nie mam blizny, nie znam ciebie! Mam tylko litość nad tobą... Siedź cicho chcesz li być całą, a milcz! Stul gębę i nie śmiéj mówić żebyś ty mi matką być miała.
A pomilczawszy, dodał cicho:
— Gdybyś ty matką była, nie psuła byś mnie u ludzi, nie robiłabyś wstydu przed światem. Ja kneziem jestem i będę... tyś pastusza wdowa...
— A ty kneziu miły, pastuszy syn! — smutnie rzekła stara. — O! bodajci było z biczem chodzić za trzodą, nie z mieczem na gardła cudze nastawać, aby potem swoje dać! Co tobie z tego kneziostwa? co?...
Masław mruczał coś niewyraźnie.
— Będziesz milczała? — spytał.
Wygoniowa zadumała się...
— Puśćcie mnie ztąd — odpowiedziała smutnie — pójdę i będę milczéć. Nie powiem nikomu żeś synem moim, króluj sobie! ale puśćcie mnie z téj niewoli... hen! tam do staréj chaty! puśćcie! puśćcie! Niechaj oczy się nie patrzą, serce się nie krwawi... Nie powiem nikomu, puśćcie mnie tylko.
Uklękła składając ręce, Masław brwi ściągał i rudawą brodę szarpał.
— Co ci tu, źle! ptasiego mleka chyba brak? Pójdziesz na czarny chleb i nędzę czarną, a usta nie strzymają, będziesz pleść duby swoje... Nie... nie!!
— To mnie zabić każ! — mówiła stara — tak, prędko jak twoi ludzi umieją... Głowa się ledwie trzyma. Ja w niewoli oszaleję, ja do niéj nie przywykłam... Ja ci życie dałam, ty moje weź.
Upadła płacząc na ziemię, ale prędko podniosła oczy i poczęła chciwie wpatrywać się w Masława, jakaś myśl jéj przyszła nagle, usiłowała powstać. Kneź się cofnął nieco, stara podniosła się z trudnością, i oczy wlepiła w niego: jakby o sobie zapomniała. Karmiła się widokiem tym nie mogąc nasycić. Wzrok jéj piekł widać knezia, bo się począł cofać niespokojny...
— Stój — odezwała się — już ja ciebie o nic nie proszę, niech popatrzę tylko! Tak dawnom ciebie nie widziała! A! a! co to się z niego zrobiło! Jak to ciało wybielało... jak dziecina urosła, jaki pan z mego syna... Myślałamże ja, piastując cię na rękach, że bohatera wykołysam!
Powoli zbliżała się ku niemu, twarz jéj z gniewnéj przechodziła w rozrzewnioną, klękła i pochwyciła go za nogi, całując je... Masław drżał cały...
— Kneziu mój! gołąbku mój! czy ci sępy serce wyjadły, czy ci krucy oczy wydłubały... nie znasz że ty matki swojéj! O! złoty mój! nie chcę nic od ciebie, puść starą na swobodę; mnie tu duszą te ściany, mnie wyjść kroku nie dają, głosu podnieść nie wolno... nic! Zlituj się ty nademną!
Kończyła te słowa, gdy kneź szybko się cofnął aż do drzwi. W progu już stojąc, odwrócił się ku niéj:
— Miejcie rozum, kiedy całą chcecie być! to ja wam mówię! ostatni raz! Siedźcie gdzie przykazano! słyszycie!
Odryglowano drzwi i Masław wyszedł, stara jak leżała u nóg jego na ziemi, została w miejscu, twarz ukrywszy w dłonie, rozciągnięta na toku.
Leżała tak płacząc, gdy znowu weszła ale już nie Zynia, stara w ubogiéj, zgrzebnéj bieliźnie baba, silna, z rękami obnażonemi, włosami rozrzuconemi, które chusta brudna zaledwie na pół osłaniała... Popatrzała na leżącą namarszczywszy się.
— Hej! słyszysz! — zawołała groźno — a na barłóg wiedźmo stara! dosyć tego.
To mówiąc, pochwyciła ją w pół rękami silnemi, i, nie broniącą się nawet na posłanie w kącie zaniosłszy rzuciła. Z kołka zdjęła siermięgę, nakryła ją, popatrzała i poszła ogień przygasić. Wkrótce Wszebór nic już dojrzéć nie mogąc, i nie słysząc nic, oprócz głuchego jęku i chrapania, zasunął okienniczkę. Uląkł się, aby nazajutrz niedomyślano się że był na podsłuchach, i suknię na niéj zawiesiwszy, sam téż legł na posłanie.
Nazajutrz jak świt zaskrobano do drzwi, poszedł je otworzyć, był to Sobek, który chciał ogień rozniecić. We dworcu się już ruszać poczęto. Dzień naówczas wszędzie po chatach i grodach zaczynał się ze światłem i z niém kończył. Gdy Wszebór wstawszy okienniczkę od podwórza odsunął, zobaczył już Masława na koniu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie probować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali, mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłéj walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał. Z okna widać było, jak pułki nowe objeżdżając, kneź to się z ludźmi po książęcemu obchodził to, zapomniawszy się kim był, stawał się w gniewie prostym człekiem, sam własnemi rękami rwąc się do niesfornych.
Wszebor a za nim stojący Sobek zdala patrząc głowami potrząsali, staremu bartnikowi, to uśmiech się kręcił po ustach, to brwi się marszczyły. Głos niekiedy aż tu dolatywał groźny i krzykliwy.
Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się — uchodźmy... Widzieliście co ma... więcéj nam nie trzeba.
— Siłę ma, wielką siłę, a my żadnéj — odparł Wszebór wzdychając.
— Juści nie przystaniemy do niego — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czém słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo.
Wszebor głową tylko kiwnął...
Zaskrobano do drzwi, i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu których do drużyny pańskiéj wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec téż otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Ruszył się rad nie rad Doliwa, za wiodącym go Hubą. W podwórcu stała pokaźnéj młodzieży spora gromada, chłop w chłopa z wesołemi twarzami, butni i raźni. Wszystko to było od pługa i siekiery spędzone, nie otargane jak dzikie konie ze stada wzięte... Doliwa obchodzić ich naprzód począł, potém wybierać... Cisnęli mu się jedni, uciekali drudzy, ale Huba stał tuż z kijem w ręku i sprzeciwiać się nikt nie śmiał. Wprędce złożyła się przyszła drużyna pańska, i z nią szli do wczorajszego skarbca, gdzie na nich czekał stary dozorca... Nie zbywało na odzieży i na orężu, tylko obojga dobrać jednostajnych nie było podobieństwa. Łupy na kupę pozrzucane, z różnych pochodzące dworów, nie łacno się dały pościągać tak, by jednostajnie przybrać było można drużynę. Mozolili się nad tém jeszcze, gdy już ochmistrza nowego do pańskiego stołu powołano. Tu znów zasiadali prusacy, których hałaśliwiéj jeszcze niż wczora żegnano, bijąc w dłonie na wiekuiste przymierze.
Zdala świadkiem był Wszebór, jak je zapijano i głośno się zmawiano ile Kunigas ludzi miał postawić i gdzie z niemi pójść mieli. Masław tajemnicy nie czynił z tego do czego się sposobił.
— Z Piastami nie koniec mnie jeszcze — mówił pijąc do Kunigasa. — Nie ma już ich w kraju, wygnaliśmy precz, ale z niemcami trzymają, z niemcami oni wrócić mogą. Czerń rycerstwo wytłukła, dwory popaliła, a no się to plugastwo rozbiegło tylko, a jak do przytomności przyjdzie, skupi się znowu... Nie koniec to jeszcze, nie koniec! Stoją jeszcze gródki całe, i nie wszystkie głowy z karków pospadały...
Zbladł Wszebór słuchając, bo téż Masław mówiąc to, okiem nań rzucił. Więc bratano się z prusaki i starym bogom a pogaństwu poprzysięgano wiarę. Miód szumiał i wrzawa się powiększała, a trwało tak aż do odjazdu Kunigasa, którego na podwórzec Masław i dwór odprowadzili do koni... Tu jeszcze napełniono rogi, spijając na zagładę chrześciaństwa, a gdy prusacy nakoniec siadłszy wyjeżdżali z zamku, mnogi lud i gęślarze prowadzili ich z okrzykami za okopy.
Wszebór stał wpatrując się w to i przysłuchując, gdy Masław nań skinął aby mu do izby ową wybraną drużynę na okaz przyprowadził. Ruszył się więc spełnić rozkaz, ale w téj chwili drzwiami któremi miał wychodzić, weszło poselstwo nowe i kneź oczyma go zatrzymał.
Jeszcze to dziwniéj wyglądało niż dzikiéj ale wojennéj postaci posłowie pruscy. Kupa była ludzi z za Wisły przybyłych, od owéj czerni, która tam kraj pustoszyła... W kożuchach pokrwawionych i siermięgach pobroczonych odziani, z twarzami miodem i piwem już zagrzanemi, z hałasem i śmiechem wtoczyli się, niewiele okazując poszanowania zbóje. Starszy z nich, drab przechodzący innych głową, z ogromnemi włosami, długo mu na ramiona spadającemi, zdjął czapkę baranią, przystąpiwszy dopiero ku Masławowi, i nieco mu się ręką do kolan uniżył. I on i ci co mu towarzyszyli, wesołe mieli oblicze, najmniejszego strachu patrząc na kneziowski majestat... Plądrowanie po kraju nauczyło ich nic nie szanować, silni się czuli...
— No, my do was przyszli, kneziu nasz — zawołał starszy — poradzić się i pocieszyć. — Ty nasz! ty nasz! — gromada cała podniosła czapki wesoło, wtórując okrzykiem.
Masław marszczył się milczący.
— Tam, za Wisłą, my już tak dobrze jak skończyli, kraj tobie oczyścili. Idź i panuj... Stare chramy staw, stare bogi wróć! Niemcom i ich bogom na zgubę!
Znów się wzniósł okrzyk i czapki podniosły do góry. Mówca brodę pogładził, rozglądnął się wkoło.
— Rycerstwa i niemieckich księdzów nie ma już, grodków mało co stoi, te głodem weźmiemy, albo i na oszczepach rozniesiemy... ale czechom my rady nie damy. To twoja sprawa, miłościwy. Chcesz panować, trzeba się ich pozbyć...
Wszyscy otaczający posła, głową i rękami mówiącemu potakiwali, słuchał Masław.
— Rycerstwa nie ma nic? — zapytał.
— Tak jak nie ma — rzekł śmiejąc się poseł — choć się tam który po lasach tłucze, przyjdzie zimno, mróz i wilcy reszty dojedzą.
— A gródki popalone?
— Gdzie który się jeszcze ostał, na niedługo — odparł poseł. — Tu w pobliżu tylko na jeden sami może rady nie damy. Gdybyś nam ludzi wojennych i pomoc dał, łatwiéj by przyszło.
— Któryż to? — odezwał się Masław...
Gromada cała, głusząc się, poczęła wołać:
— Olszowe Horodyszcze!
Wszeborowi krew wystąpiła na twarz.
— Okopali się tam psie syny — ciągnął daléj mówca — ostrokołami otkali, i pilnują a bronią tak, że ich trudno wziąć. Głód ich zmorzy, to prawda, a co potém, niewiast tam dosyć jest, coby się przydały nam, pochudną; co jest zapasu wyjedzą, a nuż czechy przyjdą i złupią? Bogactwa tam wielkie, szkoda stracić.
— Olszowe Horodyszcze! — mruknął Masław, pytając...
Poseł ręką wskazał stronę w któréj leżało...
— Dajcie nam ludzi — rzekł — jak się rzucimy na wały razem ze wszystkich stron, nie obronią się... Skarbami choćbyśmy po połowie się podzielili, dosyć ich dla wszystkich będzie. Pozwozili ich tam moc zewsząd wielką, a i stary Belina sam zasobny był... Trzeba to gniazdo wywrócić ze szczętem...
Masław zamruczał coś niewyraźnie; poselstwu od czerni piwo niesiono i częstować je zaczęto... Wzięli się tedy do kubków wszyscy, kłaniając panu co ich przyjmował, a pan był twarzy posępnéj czegoś. Zbytnia poufałość ludu prostego w smak mu nie szła. Oni téż spoglądając na tego swojego knezia, nie zdawali się w nim lubować zbytnio. Nadto się im wydawał butnym i do dawnych panów podobnym.
Wszebór, który miał już odchodzić, zasłyszawszy jak się nad napadem na Olszowe Horodyszcze naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć co będzie postanowione...
W gwarze, który się wziął przy piwie, trudno co było usłyszéć. Z przybyłéj gromady, głusząc mówcę, wyrywały się głosy różne i jedne drugim przerywały opowiadanie. To tylko mógł pochwycić Wszebór, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano, a kneź więcéj niż o zdobycz o położenie gródka i siły jego się dowiadywał.
Te siły jedni podnosili bez miary, bo przed niemi ustąpić musieli, drudzy starali się okazać nie tak znacznemi, zgody nie było na nic. Jednomyślnie tylko bili w to wszyscy, iż rycerstwa wiele się pochroniło na Horodyszczu i dla tego samego wziąć je trzeba było koniecznie, aby niebezpieczni ludzie przebojem się nie ocalili.
Dla Masława téż więcéj znaczyło pozbyć się tych, których za najstraszniejszych swych wrogów uważał, niż obłowić zdobyczą.
Gromada pokłoniwszy się, nahałasowawszy, odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebór, gdy już wieczór się zbliżał, pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom...
Jak niegdyś u Bolesława rycerstwa, zamek i podwórze we dnie i w nocy pełne były, dziś u Masława gmin je zalewał mnogi, który karmić i poić musiano. Około chramu kupy ślepców i śpiewaków, na okopach żołnierz, pośrodku gromady, które tu zewsząd przyciągały z pokłonami, obozowiska rozkładały. Przecisnąć się było trudno wśród szałasów, bud, kletek i porozkładanych ognisk. Śmiechy i śpiewy rozlegały się wszędzie. Gdzie niegdzie pokrwawianą jeszcze odzieżą i kosztownemi oponami po dworach złupionemi kupczono i mieniano...
Wszebór mijając te kupy dostał się do szopy, przed którą dostrzegł z dala Sobka, ale i tu zwijała się czeladź i parobcy od stad i koni, rozmówić się trudno było...
Skinąwszy więc na bartnika, uprowadził go Doliwa za sobą, ku téj stronie, gdzie wał prawie był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka odwiódłszy go na miejsce bezpieczne — wasza prawda. Spieszyć nam potrzeba z powrotem. Tylko co przybyła gromada, żąda od Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze, trzeba nam i o niebezpieczeństwie oznajmić i samym stanąć w pomoc. Być może, iż przebojem lepiéj wyjść będzie zawczasu.
Sobek uderzył w dłonie.
— Jak się ztąd wydobyć? — spytał Doliwa. — Wpaść było nie łatwo, uciec trudniéj jeszcze.
Poruszył się stary bartnik trochę niespokojnie.
— Mnie się ztąd wykraść łatwo — rzekł — kiedy zechcę wyjdę, nikt nie spyta; gorzéj wam. — Pokręcił głową.
— Dla tego was pytam o radę — dodał Wszebór.
— Myślcie tylko jak się dostać za Wisłę do lasu — rzekł Sobek — daléj już moja rzecz cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą...
Doliwa podumał trochę...
— Téj nocy? — spytał.
— A pocóż czekać mamy? aż powezmą jakie podejrzenia?
Naradzali się tak jeszcze, aż mrok zapadł i Wszebór musiał na zamek powrócić, aby się Masławowi ukazał. Uradzono po cichu nocną tegoż dnia ucieczkę...
Wpuszczony do knezia po rozkazy Doliwa, zastał go wpółuśpionym po miodzie i piwie, niechętnym do rozmowy, dał mu tylko znak aby spoczynku nie przerywał. Wyszedł więc natychmiast, zamiast do izby swéj, nazad puszczając się w podwórce... Nikt tego wieczora ani go potrzebował szukać, ani zaglądał do jego komory.
Nazajutrz rano kneź ruszył się do swoich ludzi, przeglądać rynsztunek i konie, a wróciwszy ochmistrza wołać kazał. Czekano téż nań aby wczorajszą drużynę opatrzył, ale go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłém dawno ogniskiem stała otworem, nikt wychodzącego nie widział...
Rozbiegli się szukać dworacy, a naprzód do szopy i koni zajrzeli, Sobka i ich nie było...
Na wieść iż Wszebór zniknął, Masław porwał się wściekły, wnet najsprawniejsi ludzie i konie najrączsze w pogoń za zbiegiem puszczono. Kneź klął się, iż nikogo z rycerstwa, choćby mu u nóg leżał, życiem nie daruje... Dziwny jakiś strach go ogarnął... Dzień cały spędził na okopach czatując azali, ci których wysłał nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona szubienica już na nich od południa czekała.
Pod noc dopiero, na zmęczonych koniach, zwolna wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili. Przewoźnicy na Wiśle przysięgali, iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo, w okolicy nikt zbiegów konnych nie widział. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni napróżno...
Huba chodził do wieszczbiarzy pod chram, aby wróżyli mu i opowiedzieli, gdzie szukać trzeba zdrajców. Każdy z nich wskazywał inną stronę.
Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło; lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony, miał napaść na gródek i osaczywszy go zdobyć się spodziewał.







VI.



Gdy w Płocku Masław, na samo wspomnienie Wszebora Doliwy, pięściami tłukł w stoły i ławy, odgrażając się, szydząc i bezczeszcząc dawnego towarzysza; a łając ziemian co nań nasłali zdrajcę, aby jego tajemnice podpatrzył; Wszebór nocą się z Sobkiem na upatrzonym brodzie wpław przeprawiwszy za Wisłę, razem z nim manowcami darł w głąb puszczy, jak zwierz, który chce psy zbić z tropu, przerzucając się w prawo i w lewo; koniom nie dając odpoczynku, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Stary bartnik wielką mu był pomocą, bo leśnego mieszkańca instynkt miał który go nigdy nie mylił. Kora drzew, wiatru kierunek, gwiazdy przeświecające na niebie, wszystko mu do wytknięcia sobie drogi posługiwało.
Jednakże, dla zmylenia pogoni, nieustannie zwracając się i wyszukując miejsc niedostępnych, Sobek nawet w końcu znalazł się w jakimś ostępie zupełnie sobie nieznanym. Nie obawiał się zbłądzić, lecz przybycie do Olszowego Horodyszcza zwlec się przez to musiało. Coraz późniejsza jesień wyżywienie koni trudniejszém czyniła tak, iż niekiedy młodemi gałązkami karmić się musiały. Tego pierwszego dnia który za stracony uważać było można, tyle tylko zyskali, że się wpędzili za błota i gęstwiny, w których bezpiecznymi się czuli. Nocleg przyszedł na łące, między drzewy, a szałasu nawet sklecić nie było czasu i ochoty, pokładli się ściągnąwszy z koni sukno i czaty pilne sprawując dotrwali do ranka.
O świcie Sobek konie napoił i począł się krzątać, jakby z tych ostępów się dobyć ku znajomszéj okolicy. Inaczej jak za kierunkiem wskazanym przez korę na drzewach iść nie było można. Jechał przodem bartnik, wybierając łatwiejsze przesmyki, a rozpatrując się w lesie, w którym najmniejsza poszlaka za skazówkę służyć mogła.
Już było około południa i gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, zwiastując polanę i strumień; zjeżdżali ze wzgórza małego, gdy Sobek konia wstrzymywać zaczął, a w końcu znak milczenia dając, stanął. Od strony w któréj las się kończył gwar słyszéć było, nie wyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ogarnął starego, bo nie kto inny mógł kupą chodzić tylko czesi, najezdzcy jacyś lub czerń co się po kraju za łupem włóczyła. Wpaść w jéj ręce, uniknąwszy Masława, było zgubą; na twarz bartnika téż trupia wystąpiła bladość; w pierwszéj chwili nie wiedział już co począć, wsłuchiwał się przerażony. W miejscu w którém stali olbrzymie pnie i gąszcz, las podszywająca zakrywała ich jeszcze, ale najmniejszy szelest mógł zdradzić. Sobek zsunął się ze szkapy swéj, którą do młodéj drzewiny przywiązał, za przykładem jego poszedł Wszebór, bo z koniem tu niebezpieczniéj było niż pieszo. Oba razem po cichu skradać się poczęli ku miejscu z którego gwar coraz wyraźniejszy ich dochodził. Wzgórze na którém stali w drzewach ukryci, oberwane przez wody rzeczułki płynącéj dołem, dozwalało ztąd okiem rzucić w dolinę. Spostrzegli wśród niéj obozowisko z dosyć licznego złożone ludu. Kilkanaście wozów stało do koła otaczające je, konie spętane pasły się na łące. Dwa czy trzy namioty rozbite były w pośrodku, paliły się ogniska w naprędce rozkopanych dołach, koło nich pół zbrojna czeladź się kręciła. Kilku mężów zbrojnych widać téż było z namiotu do namiotu przechodzących, inni na podesłanych suknach leżeli. Byli to ludzie dobrze zbrojni, a w pośrodku ich na żerdzi stał proporzec oszarpany, zdarty, z którego trudno poznać było do kogo należał.
Zdala na myśl przyszli czesi patrzącym i już rozglądnąwszy się, cofać mieli, gdy i Wszebór i Sobek uczuli się nagle pochwyconemi z tyłu i powalonemi na ziemię. Wszebór miecz mający u boku, wnet oprzytomniawszy bronić się chciał, i dwu napastników otrząsnął z siebie, gdy — nawzajem sobie w oczy popatrzywszy, poznali w nich służbę znajomych władyków, a ta w nich ludzi nie obcych.
Ci którzy Doliwę przebranego po wieśniaczemu, za chłopa biorąc obalili, byli pachołkami Sreniawów, Sobka wywrócił drab, który miecz naszał za jednym z Jaksów.
— Co wy tu robicie? — krzyknął Wszebor — waszli to obóz?
Czeladź ręką tylko wskazała.
Uradowany Wszebór, gdy się najmniéj spodziewał swoich spotkać, znalazł się między niemi. Nie przypuszczał nawet, ażeby z rozbitego rycerstwa jeszcze gdzie tyle razem zebranego być mogło. Szybkim więc krokiem pędził, konie zostawiwszy przy Sobku, do tego obozu, który mu się jakby zesłanym z nieba wydawał. Byli więc jeszcze ludzie co nadziei nie tracąc, gromadzili się i radzili o sobie.
Im bardziéj się do obozu przybliżał, tém więcéj radość jego rosła. Nie był to zastęp zbyt liczny, jednak z czeladzią i pachołkami przeszło sto głów liczyć musiał. Rycerstwo też przedniejsze, z którego się składał, całe jeszcze zbroje i oręż miało, a lica nie tak wynędzniałe jak Lasota i Toporczyk, których wprzód na drodze spotkali.
Ład téż i spokój panował w obozie, a pochwycenie Wszebora dowodziło, że pilnie przystępu do doliny strzeżono.
Bogu dziękując, poruszony wielce Wszebór, przebywszy rzeczułkę, po rzuconéj na niéj kłodzie, wpadł do obozu, pędem prawie lecąc ku stojącemu tu rycerstwu. Zdala go już postrzeżono, a że licho odziany był i nie poznał go z razu nikt, popłoch się niejaki wszczął, ten i ów wstawać począł z ziemi, niektórzy się już do oręża chwytali, gdy na przodzie stojący młody mężczyzna, przypatrzywszy się Wszeborowi, z krzykiem naprzeciw niego pospieszył.
Byłto téż z dawnéj drużyny Kaźmirzowskiéj, towarzysz Doliwów, Samko Dryja, przyjaciel obu braci, którego z oczów stracili, gdy królewicz poszedł na wygnanie, i wszystko się około niego rozbiło.
— Wszebór!
— Samko! — krzyknęli oba, ręce ku sobie wyciągając.
Na głos ten co było bliżéj kupić się około nich zaczęło, przybyłego pytaniami zarzucając. Nim na nie odpowiedzieć miał czas, z namiotu większego wyszło kilku starszyzny. Wzięto Wszebora wnet i wiedziono, gdzie byli dowódzcy oddziału.
Pierwszy którego ujrzał siedzącego na pniu skórą okrytym, był siwy, stary, blisko osiemdziesiątletni Trepka, Mieszka pierwszego jeszcze czasy pamiętający. Siedział przygarbiony, kożuchem okryty, trzęsący się starzec w pośrodku, a przy nim stali dwaj synowie, daléj Jaksowie, Kaniowy, Sreniawy i rycerstwo przedniejsze Bolesławowskie stare, Mieszka i Ryksy. Wszystko to były niedobitki świetnych niegdyś pułków, wspaniałego dworu; żupanie, władyki, wojewodowie, podkomorzowie pańscy, o których że z życiem pouchodzili, nie wiedział nawet Wszebór; tém mniéj że zebrani mogli być razem, bo wieści chodziły, iż co nie wyginęło po grodach, za granicę pouchodziło i rozbite się tuliło po kątach, śmierci czekając.
Podniósł więc Wszebór ręce do góry, Bogu naprzód za to dziękując, że mu dał oglądać rycerstwa ostatek, zgodnie a gromadnie się trzymającego.
Tamtym téż na widok jego usta się nie zamykały, chwytano go, pytano ze wszech stron, radowano się że jeszcze jeden ze swoich ocalawszy, szczupłą garść ich miał pomnożyć.
Tym, którzy Doliwy nie znali, a dziwili się siermiężnemu przybłędzie, tak serdecznie przyjmowanemu, Dryja i inni opowiadali, kto on był i jak się zwał. Ze wszech stron obijało się o uszy imię Doliwy.
Gwar pod namiotem się stał taki, iż słyszéć już nic nie było można, Trepka więc stary, którego tu niby jako wodza szanowano i słuchano, począł kijem bić w ziemię i w stare dłonie plaskać by się uciszono. Inaczéj by się nic od Wszebora dowiedzieć nie było podobna.
Dopiero go starzec, ogromną swą siwą brodę pogładzając, począł pytać, zkąd szedł, jako się uratował, czyby co o innych nie wiedział?
Doliwa o swoich nieszczęściach rozpowiadał im, od wyrwania się z gródka, spotkania z Lasotą w Gdeczu, aż do przybycia do Olszowego Horodyszcza. Nie przywięzując wagi wielkiéj do wyratowania niewiast z Ponieca, pominął je w opowiadaniu Wszebór. Dopiero, gdy począł o przyjęciu u Beliny mówić, z liku osób niewiasty się okazały.
Zaczęto pytać jakie były, i Doliwa mianował panią Spytkową, z córką Katarzyną. Nazwisko to wymówił ledwie, gdy z za starego Trepki, z ziemi, na któréj ktoś kożuchami i opończami otulony leżał, głos wielki się podniósł.
— O chwałaż Panu na wysokościach!
Wszystkich oczy w tę się stronę obróciły, gdzie z trudnością, jakby z powijaczów się uwalniając, blada twarz i ręka żylasta się ukazała... Z pod chust zakrwawionych, które głowę całą obwijały, twarzy téj ponuréj a smutnéj, ledwie okrawek widać było. Jedno oko krwią zaszłe, policzek biały i wargę siną, która jak bezwładna wisiała.
— Co zacz jest ten starzec? — spytał Wszebór Dryi.
— A no Spytkowéj mąż, co się cudem z pod stosu trupów, z pomocą ludzi uratował — rzekł cicho Dryja.
— Nam przyniesiono wiadomość, iż go w sztuki rozsiekano — zawołał Doliwa.
— A niewiele skłamano — rzekł dosłyszawszy to Spytek — nie mam na ciele cząstki jednéj, któraby posieczoną, pokłótą i porąbaną nie była, a co się ze mnie krwi utoczyło, stało by drugiemu na życie!
Wszebór zdumiony patrzał na porąbanego władykę, który chustę odgartując probował téż jego zobaczyć, gdy płotek namiotu się uchylił i Sobek, bartnik wpadł jak szalony, oczyma namiot ogarnął, a potém z krzykiem na ziemi legł przy panu swoim...
Zamilkli wszyscy na ten widok, Spytek téż słowa ozwać się nie mógł, mrucząc tylko niewyraźnie: chwała Panu, chwała Panu na wysokościach...
Gdy w kątku bartnik po cichu począł rozpowiadać swoje i pani dzieje, wszyscy wrócili do Wszebora, dowiadując się o Olszowe Horodyszcze, lecz gdy mimochodem wspomniał iż na zwiady do Płocka chodził, i od Masława, głowę ocaliwszy wraca, wrzawa się znowu wszczęła, ciekawi się tak cisnęli, że Trepka kijem, głosem i plaskaniem musiał porządek nakazać.
Nie chciano nawet wierzyć Wszeborowi ażeby się ważył wilkowi w paszczę leźć, aż Sobka, towarzysza na świadectwo wezwał.
Posypały się znowu pytania, o człowieka, choć go niemal wszyscy wprzódy znali, o siłę jego i o to co zamyślał. Z nienawiścią mówili o nim wszyscy, a jeden głos w obronie się nie odezwał. Gdy Wszebór o tłumach przez niego zebranych mówić począł, wierzyć znowu wzdragano się, wreszcie rycerstwo, jak było zwykło, odzywało się z tém, iż jednemu dobrze zbrojnemu łatwo było całą kupę takiéj zgrai spędzonéj od bydła, rozbić i zniszczyć.
— Dzięki Bogu, że mnie tu Jego ręka opatrzna przyprowadziła — dodał Wszebór — przez miłosierdzie iść potrzeba na odsiecz Horodyszczu, Belinie i zamkniętym z nim władykom, bo inaczéj Masław, lada chwilę najdzie i gródek zdobędzie...
Gdy Wszebór to rzekł, nagle stało się milczenie, wielkie i długie. Patrzali jedni po drugich, pytając się wzajem oczyma, nikt pierwszy odzywać się nie śmiał. Zdumiał się wielce Doliwa, gdyż na ziemi nawet leżący Spytek, choć słyszał o co szło, choć wiedział że na grodzie żona jego z córką się chroniła — ust nie otworzył.
Powtórzył tedy raz jeszcze, że z taką siłą, jaką w obozie widział, śmiało na oblegających, niespodzianie uderzywszy, rozbić ich i pokonać można. Na to téż, okrom mruczenia nie było wyraźnéj odpowiedzi. Oczy się zwróciły ku starszyznie, aż Trepka, głową potrząsłszy począł:
— Daj panie Boże ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Droższa nam nad wszystkie grody i nad krew braci naszéj nawet, ta cała ziemia i królestwo i wiara święta, którąśmy przyjęli — a oboje to naprzód ratować trzeba.
Wszyscy stojący do koła wtórowali mu cichym szmerem, starzec powoli mówił daléj:
— Gdyby ta dzicz Masławowa wiedziała iż nas jeszcze gromada jest, wnet by się ją rozbić i zniszczyć starała. Nas zaś mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych a uciśniętych myśléć będziemy.
Gdy nikt na to nie odpowiadał, bo zdanie starca wszyscy się podzielać zdawali. Wszebór, któremu na sercu leżał los zamkniętych na Horodyszczu, ozwał się:
— Damyż zginąć téj krwi naszéj, która najdroższa nam jest! Toć to tam kwiat rycerstwa, można rzec, się schronił, a gdyby na pastwę miał być dan Masławowi, nigdy nieopłakana byłaby szkoda.
— Ziemię i wiarę ratować naprzód powinniśmy — zawołał starzec — o sobie myśląc pójdziemy wszyscy, prędzéj późniéj w pęta!
Podniósł ręce obie do góry.
— Bóg widzi, drodzy nam wszyscy swoi! Powinowaci to są i ze krwi i z wiary i z ducha i z oręża, aliści jeszcze nam droższa ziemia ta i wiara, niż krew własna.
Szmer dał się słyszéć do koła potakujący. Wszebor głowę zwiesił, spojrzał ku Spytkowi, który jedno skrwawione oko podniósłszy, słuchał z usty roztwartemi i sina warga mu się trzęsła. Sądził że on za swojemi przemówi. Spytkowi z oka tylko potoczyła się nie łza czysta, ale krwi krople pociekły, rozchodząc się po bladym policzku.
Milczał stary. Wśród ciszy z piersi głębin dobyło się westchnienie ciężkie, zwolna pochylił poranione czoło, i skrył je na posłanie... Ci co nań patrzali, poczuli jak cierpiał i usta się im zamknęły.
— Jak wy postanowicie tak się stanie — odezwał się Doliwa — ja to wiem iż z Horodyszcza wyprawiony, nazad tam spieszyć muszę, abym choć dał znać o niebezpieczeństwie i dwoje rąk moich a głowę zaniósł...
Nikt nie odezwał się wstrzymując go. Wtém stojący przy starym Trepce Śreniawa, któremu imię Bolko było, zapytał:
— Ileż tam na gródku ludu jest?
— Tyle ile go się zmieścić może — odparł Doliwa — nocą między leżącemi pokotem przejść niepodobna, na nogę lub rękę nie nastąpiwszy. Gorsza nad to, że żywności im zabraknie wkrótce.
Smutno słuchali tego opowiadania starzy.
— Cóż począć? — rzekł Trepka — niech się obraniają dopóki zmogą; ratunek przyjść może, gdy nadzieję lepszą o przyszłości poweźmiemy... Gdybyśmy zagrożonym zamkom w pomoc iść chcieli, wkrótce by i nas nie stało.
Znów tedy przerwała się narada i mowa, a pojedynczy tylko między sobą po cichu rozprawiali; gdy stary Trepka, dodał, namyśliwszy się.
— Rychléjby od nich trzeba wyciągnąć co lepszego jest, niż im co mamy przedniejszego oddawać. Bóg jeden wie, ażali w tym naszym obozie małym, nie cała przyszłość téj ziemi i nasienie na nowe królestwo się nie znajduje.
Gdy to mówił, oczyma powiódł dziwnie po przytomnych i oni popatrzywszy téż dokoła, jakby się porozumiewali, tajemniczo jakoś — umilkli. Pytano potém Wszebora o imiona zamkniętych na gródku, o niewiasty, o sposób życia i zasoby, na co Doliwa, widząc że nic nie zyszcze, ledwie półgębkiem odpowiadał. Tak go ta surowość starszyzny przykro dotknęła, iż nie mając ochoty dłużéj rozpowiadać, pokłonił się tylko i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił cokolwiek koniowi dawszy wypocząć, natychmiast w dalszą się puścić drogę. Gdy Sobek doń przystąpił, w twarzy jego postrzegł téż jakiś wyraz dziwny obawy i zakłopotania.
— Nam w drogę czas! — rzekł Wszebor.
Sobek włosy pogładził.
— Pewnie, pewnie — mruknął...
Stał jednak nie biorąc się do niczego. Po krótkim namyśle do kolan mu rękę przyłożył.
— A jakże ja tu starego mojego poranionego porzucę? — zapytał.
— Cóż ja znowu bez was poradzę! — krzyknął Wszebor, któremu się na gniew zbierało. Odwiedźcie mię do Horodyszcza, a potém... czyńcie sobie co chcecie. Do tegoście obowiązani, i ja was gotów jestem przymusić.
Sobkowi się gęba jakoś skrzywiła, pochylił się do kolan.
— Jest tu komu mnie obronić i zastawić się za mnie — rzekł bez gniewu — o przymusie nie ma co gadać. Należy się wam odemnie żebym na drogę doprowadził... to zrobię.
Wszebor gniewny, mówić już dłużéj nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Dryja przybliżył.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Nie patrz na nas krzywo — rzekł — nie ma za co. Stary Trepka prawdę ma! Choćby serce pękało, choćby tam matka była, żona, siostra, my o czém inném myśléć musiemy.
Doliwa mu w oczy spojrzał sierdzisto.
— O czémże u licha? — podchwycił — o sobie chyba?
Dryja zachmurzył się.
— Mówili jasno — rzekł — powinieneś był rozumieć!
— Ino to rozumiem — zawołał Wszebor — że wy z waszą garścią kraju nie zbawicie, a to co moglibyście poczciwego zrobić, ratując ludzi, nie dokonacie.
— Jeśli garść ta tylko początkiem? — rzekł Dryja — jeśli do niéj codzień się garnie więcéj i ona jutro w zastęp urośnie? a jeśli tu z téj małéj garści wyjdą ci co nam zbawienie przyniosą?
— Gdzie? zkąd? — spytał Doliwa.
Dryja widocznie chciał, aby się dawny druh jego sam domyślił; ale Wszebor tak bardzo domyślnym nie był, a zajmowało go najgoręcéj to co najbliżéj stało.
— Chodź do mnie do namiotu — dodał Samko, biorąc go za rękę, nim konia ci pokarmią, zjesz i ty czém się podzielić mogę i po staremu pogadamy.
Choć srodze rozżalony, Doliwa dał się pociągnąć do małego namiotu, w którym Samko ze trzema innemi się mieścił. Znać było teraźniejsze czasy i w tém schronieniu rycerskiego człeka, co teraz wszystkie swoje mienie musiał wlec ze sobą. Nie zostało i Dryi więcéj nic nad to, co pospiesznie uchodząc przed kupami czeskiemi mógł unieść, a było tam i czego rycerski człek potrzebował i co mu porzucić na łup żal było, a co się ciężarem stawało.
Obok siodła i na koń rynsztunku, zbroi i broni, tarczy malowanéj, oręża lepszego, z woru wyglądały naczynia pozłociste, na kupie leżały kożuchy, odzież, stała beczułka starego miodu, i napoczęta faska solonego mięsa łosiego. Pacholę się krzątało około misek, bo czas było się czém posilić. Siedli więc, jeden na kupie odzieży, drugi na beczułce, a drabina z wozu wzięta pokryta czémś za stół służyć musiała.
Wszebor patrzał smutnie, bo mu przed oczyma stali wszyscy co na Olszowém Horodyszczu na śmierć czekali, a najbardziéj owa biała twarzyczka dziewczęcia. I wzdrygał się na tę myśl, że ten kwiatek pochwycić może lada napastnik, a krew się w nim burzyła, tak iż myślał raczéj sam paść w obronie a ją zabić naostatku, lepiéj niżby się na niegodne ręce dostać miała.
Gdy tak się gryzł, Dryja obejrzawszy się dokoła, mówić począł:
— Bądź dobréj myśli — rzekł cicho — stary Trepka inaczéj mówić nie może, aliści co godzina się wybawienia spodziewać trzeba.
— Jakiegoż? jakiego? — podchwycił zżymając się Wszebor.
— Niepotrzebnie ci z tego tajemnicę czynią — ciągnął Samko spokojnie. — Co dnia się spodziewamy królewicza, a jużeśmy o nim i wieść mieli.
Wszebor ździwione oczy wlepił w Dryję, który mówił pochyliwszy się doń:
— Jeszcze się u nas tyle rycerstwa znalazło, że było kogo posłać do jéjmości królowéj wdowy, z błaganiem ażeby syna nam dała...
— Nie przeczę ja — odezwał się Doliwa — że królewicza osoba i odgłos jego imienia wiele waży. Cóż potem? raz go Masław wygnał, potrafi go się pozbyć postrachem powtóre, albo go zgubi. Mamyż my siłę ażeby stanąć przeciw niemu?
— Znajdziemy — mówił Dryja, któremu oczy się świeciły nadzieją jakąś. — Cesarz niemiecki da mu pomoc, a kto wie czy i z drugiéj strony nie nadciągnie co jeszcze...
Uśmiechnął się.
— Obiecujeż się królewicz? — zapytał Wszebor — zkąd o tém wiecie?
— Widzisz, mała nas kupka jest, a cóś się tu warzy i praży — odparł Dryja pochyliwszy się ku niemu. — Do królowéj pojechali posłowie, część ich tu wczoraj wróciła.
— Cóż przynieśli? co?
— Nic dotąd — mówił Samko. — Byli u królowéj nadaremnie. Ryksa, którą sromotnie wygnano, ani chce słyszéć więcéj o królestwie które pogańskiém zowie. Znaleźli ją w klasztorze, potém przy kościele, który budować każe... Ledwie mówić do nich chciała: „Na inne ja królestwo a lepsze pracuję, rzekła, te które mi Chrystus Pan miłosierny dać przyobiecał. Nie kuście mnie, ani wodźcie na pokuszenie dziecię moje. Niech w spokoju Boga lepiéj chwali, niżeliby na nieszczęsny żywot z wami miał być skazany.“
— Toć jasno! — zawołał Wszebór — że się tam niczego spodziewać nie mamy.
— Źle sądzisz, bo nie wszystko wiesz — rzekł Dryja. — Rozumni są posłowie nasi, bo niżeli po królewicza poszli, u cesarza wyrobili przyrzeczenia, iż pomoc mu swą i łaskę oświadczy, korony odda, a przeciw czechowi miecza dobędzie. Wkrótce by téż Brzetysław cesarstwu stał się straszny, gdyby mu cugle puszczono. Ukróci mu ich papież rzymski i cesarz... Znacie wy, znam ja i znają Kaźmirza, ci co poszli po niego. Pan jest pobożny, ale w mniszéj sukni on nie wytrwa, gdy mu miecz pokażą a panowanie. Krew w nim Bolkowa płynie. Ani go macierz nie wstrzyma, ni strach, ni gnusność, bo pan wielkiego serca jest, a gdyby nie matka, nie powołanie jéj, nie ustąpiłby Masławowi kroku.
— Wszystko to, Samku mój — westchnął Wszebor — dalekie nadzieje a bajeczne. Ja wracam od Masława tego i widziałem co się dzieje u niego, a jako rozwielmożniał pastuszy syn, i urósł. Choćby cesarz garść ludzi dał, choćbyśmy wszyscy ku niemu się zbiegli, nie starczy cesarskich i nas na te kupy, na czerń, na tysiące.
— Na tém nie dosyć — przerwał Samko. — Ruś nam w pomoc przyjdzie... Pomyśleli nasi starzy o wszystkiém, słali też posły do Kijowa, do Jarosława, którzy dwa dni temu wrócili... Przyjdą nam polanie od Kijewa w pomoc, z pieczyngami.
— Tak jako czechy? — rozśmiał się Wszebor posępnie.
— Zaprawdę nie — zawołał Dryja. — Tobie w oczach czarnem wszystko.
— Wam wszystko jasnem. Kury piały pierwsze, zda ci się że dzień przyjdzie, a to łuna od pożaru! — mówił Doliwa ręką rzucając.
Dryja wychylił kubek, potrąciwszy o stojący na stole owym drabinowym, przeznaczony dla Wszebora.
— Wypij a bądź i ty lepszéj myśli.
— Gdybyś ty z Płocka powracał — rzekł Doliwa — w uszach miał wrzawę téj zgrai, a widział to mrowię co się tam zlało, a posłyszał jako Masław nosi się z mocą swą, pruską i pomorców, odeszłaby i tobie otucha!!
— Ma ci on prusaków z pomorcami, my cesarskich mieć będziemy i Jarosławowych, co téż może waży — odparł Samko. — Ma on butę a nasz pan koronę miéć będzie namaszczoną i pobłogosławioną i pana Boga za sobą!
Mówiąc to wstał Dryja i smutnego Doliwę ściskać począł.
— Bracie — rzekł — gdybym tę siłę miał żebym cię powstrzymać mógł, do nóg bym ci się pochylił... zostań z nami!
— Ani mów — odparł niecierpliwie Wszebor — bratam zostawił tam, wysłali mnie zawierzywszy, wrócić muszę choćbym gardło dał.
Spojrzał mu w oczy Samko przenikliwie, a Wszebor spotkawszy wzrok ten mimowolnie się zarumienił.
— Wszeborze, bracie, kogoś ty tam, okrom Mszczuja zostawił! mów?
Trochę gniewny, zawstydzony nieco odwrócił twarz Doliwa.
— A ja powiadam, jakom żyw; że więcéj tam musiałeś zostawić niż brata, i zgadnę kogo — mówił Dryja. — Po drodzeście ratowali Spytkowę, baba niczego i dziewka jéj bardzo śliczna. Albo ci jedna czarnemi lub druga niebieskiemi oczyma zawróciła oczy! Mów a nie kłam...
Wszebor się odwrócił ku niemu.
— Jakże ci to do głowy przyszło?
— Bo obie niewiasty znam, albo raczéj widywałem je u ojca — mówił Dryja. — Spytkowa do mężczyzn zalecać się rada, choć dla zabawy, a Kasia gdyby nie chciała to za sobą ciągnie, bo utrapienie piękną jest.
— A! piękną, piękną! — krzyknął zapominając się Wszebor, i wnet się po ustach uderzył.
Śmiać się począł ściskając go Dryja...
— Wiedziałem ja co cię tam ciągnie! — zawołał. — Że ja znam obie, radę ci dobrą dam. Marta Spytkowa choć zęby szczerzy, nic to tam z tego; sądziła się może wdową, dowie się że jéj stary żyje, a z tym żartów stroić nie można. Twardy człek z ran się wyliże, choć inny z nich miałby na cztéry śmiercie... O Kasię téż, choć krew wasza ich krwi warta, sięgnąć nie łatwo. Spytka starego trzeba znać!
— Przecie nie kto, tylko jam mu żonę i dziecko ratował! — zawołał Wszebór.
— To ci rychléj zapłaci, gdy będzie miał czém a córki nie da.
Oburzył się Doliwa i najeżył, wziął się w bok, plunął od siebie.
— Słuchaj Dryja, a cóż to my za jedni? a cóż to oni za tacy?
— Taki dobry Doliwa jak Śreniawa, a no staremu we łbie świeci, co poradzisz na to — ciągnął Dryja. — Zasuszy ją prędzéj w komorze, a będzie sobie knezia szukał dla córki, bo oni sami do krwi kneziowskiéj się liczą.
Ruszył ramionami Wszebor.
— Jeszczeć do tego daleko — rzekł — bodajeśmy z życiem a cało ztamtąd wyszli. Jak nas Bóg wyrwie z tego osaczenia, ty mnie znasz Dryja, niby ja się starego będę pytał a do nóg mu się kłaniał? Dziewkę wezmę, to mi jéj nie odbierze.
— Tak ci ona już do serca przystała? — zapytał Samko...
Wszebór zapatrzywszy się przez otwarty namiot na bory, sumował nie spiesząc z odpowiedzią, i namyśliwszy się, zamiast niéj dłoń wyciągnął do Samka.
— Nie ma tu co u was popasać! — rzekł — mnie na Olszowe Horodyszcze pilno... Jadę.
— Chodźcież się wprzód starym pokłonić, bo tak i należy i przystało — odezwał się Samko, ciągnąc go do drugiego namiotu. — O tém com wam o Kaźmirzu mówił, nie wspominajcie.
Poszli tedy oba, gdzie siedział stary Trepka. Starszyzny reszta przed namiotem gwarząc stała, rozstąpili się im milcząc. Wewnątrz Trepka drzémał pochylony, a w kącie Spytek otwartém okiem krwawém, zdawał się na spotkanie Wszebora oczekiwać.
Zbudził się zaraz pierwszy, kłaniającemu się tylko skinieniem głowy i ręką odpowiadając.
Wszebor przystąpił do Spytka.
— Jadę na Olszowe Horodyszcze — odezwał się — gdzie miłościwa pani wasza z córką znalazła schronienie, bom jéj tam towarzyszył, gdyśmy ją w lesie samą znaleźli... Mam co rzec od was, miłościwy panie?
Gdy mówił, pilno mu się Spytek czerwoném przypatrzył okiem.
— Doliwa? — spytał.
— Tak jest.
— Ojciec wasz pułki wodził na Ruś! — odezwał się stary chrapliwym głosem.
— Tak ci było i z łupem wracał — dodał Wszebor.
— Bóg da wywdzięczę za posługę — odezwał się leżący. — Pozdrówcie matkę i Kaśkę moją.
Popatrzał chmurno.
— A niech mi się tam nikt do moich nie zaleca — dodał — Wara!!
— Byleśmy z żywotem uszli ztamtąd, nie na zalecanki to czas! — rzekł Doliwa.
— Na to nigdy nie czas! — mruknął stary. — Pozdrówcie odemnie... pozdrówcie.
Poczuł Wszebor że owo wspomnienie zalecanek Sobkowi mógł być winien, zburzył się nieco, a strzymał i nie rzekł nic. Tu go już kijem trącając stary Trepka przyzywał ku sobie.
— Belinie rzeczcie od nas, niech jako może się trzyma, do ostatniéj mąki pruszynki, do ostatniéj pięści w któréj będzie siła! Przyjdziemy mu w pomoc, na odsiecz jak skoro się poczujemy mocni. Niech się nie trwożą, a nie poddają. Trzymajcie się, Bóg miłosierny.
To były słowa ostatnie Trepki, który ledwie ich domówiwszy, głowę pochylił i znowu drzémać począł...
Dryja stał u wnijścia do namiotu, daléj starszyzna, a na uboczu Sobek z parą koni w ręku. Wszeborowi już pilno było, żegnał więc prędko, aby na koń siąść i biedz daléj. Całe prawie rycerstwo wyszło nań patrzéć jak odjeżdżał, bo mu niektórzy zazdrościli może, iż na miejscu spoczywać a czekać nie musiał jak oni, co się do ruchu nawykłym przykrzyło.
Choć Doliwie jasno wytłumaczono dla czego się garść ta w pomoc do oblężonego gródka ruszyć nie mogła; choć zrozumiał może iż tak być musiało, jechał gniewny, z bólem w sercu, z żalem w duszy, że musiał miasto pociechy nieść groźbę tylko. Sobek zwykle małomówny, teraz milczał, uparcie, głowy nawet nie odwracając, i drogę tylko wskazując przodem. Wszebor téż, że nań posądzenie mając, odzywać się doń nie chciał. Ledwie w nocy, gdy stanęli dla koni i wypoczynku, spytał go, kiedy do Olszowego Horodyszcza dojadą i gdzie go ma porzucić bartnik.
— Ja bo was nie porzucę, miłościwy panie — odparł stary.
— Namyśliliście się?
— Nie, przykazanie dostałem od władyki: pan mój, wola jego, słuchać trzeba. Jutro pod wieczór, Bóg da, pod Horodyszcze się dostaniemy, byle jeszcze w porę!
— Jużci tam Masław się nie wybierze tak rychło — rzekł Wszebór.
— Pewnie, ale go czerń poprzedzi, bo osaczyć mieli niebawem, aby gródek z lasu żywności sobie łowami nie ciągnął. Nuż między grodkiem a nami staną gromady?
— Jedźmy na noc całą! — zawołał Wszebor — niech konie popadają, byleśmy się nie opóźnili.
Sobek ręką ukazał przed siebie... Dosyć tego było aby o niemożności podróży nocnéj przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarém tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz téj siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, którą rękami trzeba było rozpoznawać, nie widać było tylko noc jedną, czarną, nie zgłębioną, jak nicość i śmierć straszną. Najmężniejsze serce wśród tego zamętu, musiało uczuć boleść jaką sprawia zgon, gdy oczy widziéć, uszy słyszeć przestają. Po nad puszczą tą cisza śmierci leżała, tak straszna jak ciemność, pokrewna im, siostrzyca... Chwilami nawet wycie dzikiego zwierza byłoby się wydało miłém, zwiastowałoby życie, niebezpieczeństwo, walkę... W téj głuchéj ciszy i mrokach, ginęła nawet nadzieja dnia i życia nadzieja. Zdało się jakby ciemności tych umarłych na wieki, nic nie mogło rozjaśnić, ani téj ciszy przeniknąć.
Sobek przyłożył ucho do wilgotnéj ziemi, aby wiedzieć czy zapalenie ognia nie groziło zdradą. Nie słychać było nic, nawet szelestu gałęzi, bo najmniejszy wietrzyk ich nie poruszał. Noc zamknęła wichry w swym łonie i nie dała im bujać po świecie. Bartnik dobył zwolna dwóch suchych drzewa kawałków, które zawsze z sobą nosił i począł trzéć je, aby ogień naniecić.







VII.



Na Olszowem Horodyszczu wlokło się życie, pod ciągłym postrachem, nieustanną groźbą, żółwim krokiem, ślimacznym chodem, złożone z dni bez końca i nocy bezdennych. Zdawało się wszystkim że teraz świat inaczéj się obracał, a dnie i noce były dwoiste, nieprzeżyte i nieprzespane.
Lasy dokoła szumiały jednostajnie jak do snu kołysząc, wiatry świstały jakby szydząc z niedoli i śmiejąc się z jęków. Ludzie leżąc mruczeli, przeklinali, srożąc się na tego co im dawał przytułek, narzekając na głód, odgrażając się pięściami. Z litości srogim być musiał stary Belina, przez miłosierdzie okrutnym. Lud w pierwszym podwórcu tylko grozą utrzymać się dawał. Po nocy szeptali i zmawiali się ludzie. Na straży zapasów i spiżarni nieustannie czuwać musiano. Gdy się ludzie pospali, ginęły owce, znikały konie, bydło padało, a nazajutrz śladu nie zostawało po nich i w przestraszonych wejrzeniach tylko można się było winowajców domyśléć.
Od wyjazdu Wszebora codzień prawie chodził ktoś na pomostach za ostrokołami i powrotu wyglądał. A w dolinie pusto było straszliwie. Czasem z lasu wychylił się wilk, zawył i uchodził, wymknęła się sarna, popatrzyła i spłoszona własnym trachtem, biegła co tchu w gąszcza się schronić; niekiedy jakby cień człowieka wysunął się z borów, podszedł ku gródkowi, pomierzył go oczyma, zdając urągać zamkniętym i, gdy na okopy wysypała się gromada, pięść jéj pokazawszy znikał...
Dzień od dnia mało się różnił, liczono je po smutkach i klęskach, mówiono: Stało się to tego dnia gdy zmarło dziecię, gdy się z rozpaczy obwiesił kto na belce. A było co przypominać, bo niemal co dnia rano, gdy dozorcy obchodzili podwórce, znajdowali coś w nich niedobrego; matkę płaczącą nad ciałem niemowlęcia, rodzinę skupioną przy zwłokach starca zmarłego w nocy, ślady jakiegoś gwałtu lub spełnione przez niewiadomego sprawcę zabójstwo. W téj liczbie zrozpaczonéj, gdy ją pokryły ciemności, budziły się najdziksze chucie i szały nią owładały. Ludzie nawykli do czynnego życia, nie mogąc przespać bezczynności, rzucali się bydlęco dogadzając fantazyi rozpasanéj. We dnie z bladych tych twarzy czytać tylko było można zniechęcenie i znużenie, nocą owładywało niemi pół rozmarzone szaleństwo.
Niekiedy korzystając z ciemności znękany człowiek zrywał się z barłogu, wdzierał na jaki pomost u ostrokołu, i na postronku spuszczał na dół z wałów, uciekając w las i woląc umierać tam z głodu niż tu ginąć z odrętwienia...
Kilku już ludzi tak uciekło, powiększono więc pilność i straże, gdyż obawiać się było można, aby pochwytani nie naprowadzili czerni i nie wskazali jéj którędy najłatwiéj na gródek dostać się było.
Z dwóch stron opasywała go wodami swemi i trzęsawiskiem przez które płynęła Olszanka; ztąd, dopóki mróz błot i wody nie ściął przystęp był utrudniony. Z trzeciéj i czwartéj tylko wały broniły Horodyszcza, na które łatwo wedrzéć się było. Stojący na pomostach wysokich nad ostrokołami lud, ciskał belki, kamienie, lał zapaloną smołę na napastników, ale i tych zapasów ilość się zmniejszała. Po odejściu czerni nazad, część ich ściągnięto do gródka; jednak przewidziéć było można, że ich na dłuższe oblężenie zabraknie i budowle przyjdzie rozbierać. Olszowe Horodyszcze przed dawnemi czasy opasane wałem, wewnątrz miało obszerne szopy i odryny, kleci i stajnie, które pierwsze podwórze od drugiego dzieliły. Na drugiém w czworościan obudowaniu, znajdował się dworzec pański, komory i składy zapasów, część stajen, które teraz wspólnie ludziom i zwierzętom za schronienie służyły. Wielka izba, w któréj teraz pokotem leżeli dawni władycy, żupanowie i ziemianie, znajdowała się w zabudowaniu dzielącém dwa podwórza. Drugie całe dokoła obejść było można idąc pod krytém podsieniem, które słupy drewniane podpierały.
Około téj wielkiéj izby życie się teraz całe skupiało. Pospolity lud w pierwszém podwórzu pod gołém niebem i daszkami się tulił, co było przedniejszego zbierało się na dzień w podsieniach na ławach, lub w wielkiéj komorze u komina. Tu ścisk był zawsze i gwar niepomierny, bo się teraz spierano o to co przeszło, rozprawiając jakby się tego wszystkiego zła uniknąć było mogło, które nastało. A że do roboty nikt nic nie miał, tylko mówić lub słuchać, cały dzień boży schodził na sprzeczkach, które czasem aż do zwady dochodziły. Dopiero gdy już powstawszy brali się zwaśnieni do pięści lub pałek, starszyzna ich rozwodziła gromiąc i nakazując milczenie.
Beliny żona, której imię Hanna było, córka jéj Zdana, rej wodziły między niewiastami, które wszystkie, krom służebnych, mieściły się w izbie wielkiéj na wyżkach, mającéj dwie ciemne komory przy sobie.
A i tu ład utrzymać nie było łatwo, bo się i o wrzeciono i o kądziel i o wyraz w piosence i o spojrzenie czasem wadziły starsze niewiasty, a młodsze zajadały potajemnie. Musiała jéj miłość pani Hanna, jak mąż na dole powagi swéj używać dla uczynienia pokoju, czasem nawet starego Belinę wzywając w pomoc, na widok którego wszystko w karby wchodziło.
Największy ciężar na barkach starego gospodarza spoczywał, a był człek, jakeśmy go widzieli przy pierwszém wystąpieniu, nie skory do słowa, w potrzebie surowy, a w sercu dobry. Dobroć ta jednak nie przechodziła w miękkość, gdyż wiedział że gdyby go ludzie miękkim uczuli, nieładby się wkradł łatwo, a z nim przyjść musiała zguba na wszystkich. On tu był panem życia i śmierci, a choć się radził ludzi i nasłuchiwał ich mowy, nie dawał się powodować nikomu.
Chrześcianin gorliwy i pobożny, stary Belina, co lepsze czasy pamiętał, przybity był teraźniejszemi kraju nieszczęściami tak, że gdyby nie wiara w Opatrzność i ojca Gedeona duchowna pociecha, zwątpiłby już o wybawieniu. Z małą nadzieją, ażeby się uratować udało, pełnił swój obowiązek nocy nie dosypiając, czuwając nieustannie, prawie nie zmrużając oka. Wstawał jak świt, na pierwszy znak gotów, bo się nigdy nie rozdziewał, a sen jeśli go zmorzył, to na wpół siedzącego; obchodził gródek, opatrywał wszystkie kąty, rozsądzał sprawy, pilnował rozdawania żywności, rzadko przysiąść mógł we dnie. Nocą też najmniejszy szelest go budził, a jeśli się w pierwszém podworcu wrzawa słyszéć dała, wnet chłopak zapalał łuczywo, i z niém Belina szedł patrzéć co się działo. Nieobeszło się nigdy prawie żeby kogo niespokojnego, buntującego się do jamy i kłody wrzucić nie było trzeba. Mnożyło to niebezpiecznych i niechętnych — ale bez tych się nigdzie nie obchodzi.
Belina wymagał tak samo posłuszeństwa od rycerstwa i ziemian jak od ludu pospolitego i przeciwić się sobie nie dawał; gospodarzem był, panem i wodzem.
Jak przy Hannie córka Zdana, tak przy ojcu syn Tomko stał na pierwszych posługach, rozkazy nosił, porządek robił i na równi z nim czuwać musiał. Młodemu chłopcu służba ta przypadła do smaku, gdyż z nią na wyżki do matki i do niewieścich izb często zaglądał...
Tu stara jejmość w białéj namitce na głowie, w fartuchu, musiała się téż cały dzień krzątać pilnując czeladzi co jedzenie przysposabiała, chorych, dzieci i domowego zwierza, którego jeszcze trochę zostałó.
W wielkiéj izbie na wyżkach, jak na dole w dawnéj jadalni, skupiało się co żyło, aby razem się zebrawszy, otuchy sobie dodawać. Jak dzień ogień zapalono, warzono co było jeszcze, a wnet kądziele postawiane na ławach, i wrzeciono każda chwytała, aby czém zająć ręce i myśli.
Z wrzecionem w ręku, gdy się nić ciągnąć poczęła, skręcać, nawijać, jakoś i myśli szło raźniéj i sercu było spokojniéj. Zdawało się nie jednéj że siedziała tam jeszcze u domowego ogniska, w ciszy własnego dworu, za lepszego czasu. Hanna Belinowa na nic się tak nie uskarżała nieboga, jak że ją ciągle od kądzieli odrywano i nie dawano się nacieszyć wrzecionem. Ze strachem teraz wchodziły niewiasty do komory, w któréj były złożone złotego lnu pasemka, aby ich nie zabrakło. Cóżby one naówczas poczęły.
U kądzieli, gdy się mowy przebrało o tém kto zmarł téj nocy, kto się pobił, kogo do jamy wsadzono za karę, kto zachorzał i wyzdrowiał, najprędzéj się brała cicha piosenka stara, odwieczna, tęskna, czasem tak na pół pogańska, że się ją śpiewać obawiano, chyba gdy O. Gedeon był daleko. Ksiądz bowiem zakazywał pieśni, wiedząc że w nich stara wiara się chowała, i na jéj skrzydłach niewinnych nazad do serc nawróconych wlatywała.
Nucono półgłosem po cichu, ale pieśń rzecz zaraźliwa, więc gdy jedne poczęły ją usta, we wszystkich się piersiach odbiła, i wiele nie wytrzymało aby jéj nie zawtórować, choć dla siebie.
Na tę izbę spojrzéć, choć przez drzwi szczelinę, serce się młodzieży radowało... Ogień się palił pośrodku, przy którym to strawa, to napój to lek jaki i ziele się gotowało prawie zawsze. Dokoła na ławach, na ziemi podesłanéj kożuchami wieńcem siedziały niewiasty; pierwsze z kądzielami w ręku, drugie szyjąc albo dziećmi się zabawiając; a były między niemi i piękne a młode i średniego wieku i podstarzałe i zgrzybiałe; jedne z kosami długiemi, drugie w białych namitkach i chustach, inne ręcznikami pozawijane jak się udało... Młodsze byłyby cały dzień prześpiewały jak ptaszęta, bo pieśń była ich mową, starszym się chciało mówić o dawnych czasach.
A że ich słuchać było potrzeba, więc gdy znużone drzémać poczynały, i cisza w izbie nastała, dopiéro się która śmielsza zebrała na piosenkę. Zrazu szmerem wylatywały słówka, ledwie dosłyszane, potém coraz głośniéj, śmieléj, żywiéj, weseléj, a gdy im zawtórowano czasem się zapomniały i starsze... a podśpiewywały... I tak ledwie jedna się skończyła piosnka, druga podobna poczynała.
Z pieśni tych może tylko rosła tęsknota, a z gadania bab często przyszło do tego że sobie i wrzecionami groziły i kądziele z pod siebie wyrwawszy do wojny się z niemi wybierały. Działo się to jednak tylko gdy staréj Hanny nie było, bo ta wnet pokój czyniła, często oburącz za barki wziąwszy najzapaleńszą i gwałtem ją sadząc na ławie. Było tam wszystkiego bo i na śmiechu nie zbywało, choć czas był nie do wesela, ale w długiéj trwodze wytrwać na równi trudno.
Tutaj swoje miejsce na ławie poczestne znalazła i Spytkowa, sadząc córkę przy sobie. Do kądzieli wielkiéj ochoty nie miała rusinka, utrzymując że od młodu jedwabiem szyła chusty i więcéj się niczém nie zajmowała... Kasia za to przędła za dwoje. Marcie rzadko się usta zamykały, córka prawie mówić nie śmiała, ale oczy niebieskie biegały tém żywiéj i widziały wszystko, to nawet czego się drugie nie domyślały.
Już wszystkie przygody Spytkowéj znały jéj towarzyszki, przecież powtarzaniom końca nie było. Ciekawa niewiasta, gdy jéj tu nie dawano ucha, wychodziła czasem na pomost który z wyżek ku podwórcowi był otwarty, tu sparłszy się przy słupie, gdy było kogo na dole stojącego do rozmowy i śmiechu wciągnąć, chętnie to czyniła. A że czarne oczy pani Marty pięknie jeszcze świeciły, znalazł się ktoś zawsze co w nie się zapatrzył, i w szczebiotaniu zasłuchał.
Za to Kasi wynijść nie było nigdzie wolno, a sama téż ona, trwożliwa bardzo, ochoty ku temu nie miała. Obawiała się szczególniéj Mszczuja Doliwy, który nic do czynienia nie mając, a w sercu nosząc obrazek dziewczęcia, czatował na nią ciągle. Jeśli ją przypadkiem matka gdzie posłała, pewną była, że zawsze Mszczuj się jéj z pokłonem i uśmiechem nastręczy. Rumieniło się dziewcze, odwróciło oczy, nie odpowiadało na jedno ni na drugie, i uciekało co prędzéj.
Od Doliwy tak ujść było łatwo, od Tomka Beliny prawie niepodobna. Któż wie zresztą czy Kasia i od tegoby uciekać chciała? Innemi jakoś oczyma patrzała nań ukradkiem, a raz czy dwa, choć jéj spojrzał w same oczy, nie rychło spuściła powieki.
Synowi gospodarza raz wraz téż wypadała jakaś potrzeba do pani matki od ojca, lub téż do siostry od siebie. On jeden z mężczyzn miał wstęp swobodny na te wyżki zaklęte, na które innym dostać się nie było wolno. Korzystał téż z tego teraz częściéj niż kiedy.
Zdana, siostra, czy tajemnicę braterską odgadła, czy ją powierzoną miała, dopomagała mu serdecznie. Ledwie się Tomek pokazał na progu, wnet Zdana, któréj szukał stawała przy Kasi, tak że idąc do siostry, do Spytkownéj pójść musiał. I tuż obok wiązała się rozmowa jéj z bratem, a choć dziewczę nie uczone było, jakimś instynktem wiedziało co mówić i jak by się słówkami Tomka, i Kasia podzielić mogła.
Pierwszych dni, gdy się to poczynało, Kasia tylko zapłonęła, oczy spuściła na kądziołkę i przędła a rączęta się jéj trzęsły. Potém strach ten pierwszy przechodzić począł, ośmieliły się źrenice spojrzéć ukradkiem, usta na pół uśmiechnąć. Naprzód spoglądała na macierz czy nie podpatruje, a gdy ta czém inném była zajęta, zerknęła na Tomka. Jemu to mowę przerywało jak uciął, nie prędko wracał do słowa.
Zdana była nad wiek rozumna, choć mało co od Kasi starsza, a była téż piękna i rozkwitła pod macierzyńskiem oddechem na podziw świeżo i wesoło... Od Kasi była słuszniejszą, smukłą jak brzózka, a ruchy miała sarenki młodéj, a uśmiech kukułki na wiosnę, a trzpiotowatość wróbelka... W ciemnych jéj oczach siedział uśmieszek figlarny, nawet gdy się różowe usta gniewać chciały. Było to matki kochanie, ojca pieszczota, domowników cacko lube, a teraz wszystkich gości pociecha.
Staréj Belinowéj, choć się krzątała, prędko ruszać się ciężko było, Zdani za to nie kosztowały skoki i bieganie, i wieczna krętanina, a na miejscu gdy siedziała z kądzielą, przęślnica z nią skakała, wrzeciono warczało, len się uśmiechał i trząsł brodą.
Takie to było jeszcze młode że samo pewnie nie probowało nic, nie doświadczyło niczego, ale od czegoż piosenka, która przynosi tęsknotę, serce rozkołysać umié i w szerokie pola myśl goni. Zdanie serce aż biło z radości gdy myślała że bratu do kochania pomoże, a sama się téż żywemu przypatrzy kochaniu. Pomagała szczerze... Wkrótce z Kasią jak siostry były, a jeśli szły razem to nie inaczéj tylko rękami się opasawszy, główka przy główce, usta przy uszach... Często w wielkiéj izbie wyszeptać się nie mogąc, aby ich nie podsłuchano, wsuwały się razem do ciemnéj komory, a jak tam stanęły w kątku i mówić poczęły, śmiać się i ściskać, końca temu nie było.
Dopiero się obejrzała Spytkowa, że córki nie było, a była o nią w ciągłym strachu, nuż wołać, gdzie się Kasia podziała... Kasia czerwona bieży z komory do matki, a Zdana z nią, żeby matce łajać jéj nie dać. I oto już obie siedzą, kądziołki pobrały, oczy pospuszczały jak trusie, tylko co jedna spojrzy na drugą, to się im usta do śmiechu biorą i Zdana je ręką zatula, a Kasia końcem fartuszka.
Choć i tu się dnie dłużyły nieraz, starsze pospały, młodsze popłakały — na górze jeszcze znośnie było... Z dołu jak ku niebu ku tym wyżkom patrzano, radby się każdy był wkraść, ale zakaz był srogi, aby żaden z mężczyzn się nie ważył na górę. Starego Beliny słuchać musiano, bo z nim żartu nie było, a i syna władyki nie poszanował. Zdala tylko z podwórza młodzież chodząc czatowała, nuż się która wymknie po wodę, nuż wyjrzy, nuż po pomoście przebieży — aby choć spojrzeć, choć spójrzenie otrzymać...
Mszczujowi się nie wiodło. Wychodziła doń Spytkowa, bo téj trzeba było kogoś, coby jéj świeżemi słuchał uszami, Kasi się doczekać nie mógł. Zobaczył ją czasem na mszy, ale tak zasłonioną białym ręczniczkiem, że i poznać jéj było trudno. Nigdy nie spojrzała nań nawet. Gryzł się Doliwa, a naturę mając braterską mówił sobie, jak to w owe czasy wszyscy, — gwałtem porwę dziewczynę, a moją być musi...
Gdzie i jak miał ją porwać, gdy tu dla niego samego i dla wszystkich niebezpieczeństwo wisiało nad głową? — młodzież się nie pyta.
Dojrzał tylko Mszczuj na zgryzotę swą większą, że tam na wyżki Tomko chodził często, siadywał długo i powziął ku niemu nienawiść okrutną. Zazdrość go paliła... Raz nawet nie strzymał, i gdy Spytkowa na dół zeszła dla rozmowy, bo dnia tego była bardzo na Mszczuja łaskawą — szepnął jéj do ucha:
— Niechno miłość wasza, dobrze córki strzeże! Dla nas góra zamknięta, a Tomkowi cały dzień otwarta do wieczora. I co pójdzie to siedzi... Rozśmiała się pani Marta.
— Jako żywo, rzekła — Tomko do matki i siostry przychodzi, aniby mi śmiał przystąpić do Kasi, bo, choć syn gospodarza — dałabym mu, dała! ażby popamiętał. Toż dziecko, ani jéj co w głowie, ani jeszcze...
A tak tego pewną być musiała Spytkowa, że się ani obejrzała dnia tego, gdy Tomko przybył do Zdany, Zdana przysunęła do Kasi i rozmowa wszczęła między siostrą a bratem, w któréj Tomko umiał powiedzieć téj, co go niby nie słuchała — że ją kochał nad życie i dałby żywot za nią. Kasia tego nie brała widać do siebie, bo spojrzała nań oczyma jasnemi, potrzymała je nad nim długo, potém furknęło wrzeciono, zakręciła się nić, wrzeciono na ziemię upadło, Tomek schylił się po nie, gdy je podawał ręce się może ścisnęły, a pani matka nic a nic nie widziała...
Nieraz tak Mszczuj w rozpaczy dzień cały na czatach spędziwszy w podwórzu, szedł do wielkiéj izby, kędy siedziała starszyzna i w kąt się zaszywszy, w rękach twarz skrył, a nic nie słysząc, o swojém tylko utrapieniu przemyśliwał.
Do téj izby czasem zaszedł i stary Belina, na ławie przysiadł i do rozmowy się wmięszał — krótkiém słowem. Siedział tu całe dnie, nie wychodząc prawie Lasota, któremu się powoli przygajały rany, leżał, małoco się ruszając, młody Toporczyk, było i innych wielu.
Tęsknili tak razem za łowami, domami, za swobodą, a choćby za wojną, byle ich z tych oków i więzów wydobyła, bo tu się wszyscy niewolnikami czuli... Nikt nie wiedział, jak długo ma się pociągnąć ta niewola i na czém skończyć się może, to wszyscy czuli, że gdy przyjdzie ostatnia godzina, posiekać się dadzą i wszyscy padną raczéj niż czerni, lub Masławowi w niewolę oddadzą.
Masław był ich najczęstszym rozhoworów przedmiotem. Mało kto z nich nie znał, nie widział, starsi pamiętali, gdy go targali za uszy, młodsi, że go z przedsieni wypychali i nieraz potłukli... Nikt na ówczas w chłopaku co się każdemu podlizać umiał i nazajutrz po guzie, rękę co go nabiła całował, nie domyślał się zuchwalca, który kraj miał zawichrzyć i pana wygonić! Rosło to złe ziele jak pokrzywa pod płotem, która gdy się z ziemi wytyka ani jéj widać, nie wiadomo kiedy do góry się bierze, aż i płot sam zakrywa.
Wzdychali starsi, że naówczas przeczucia nie mieli, aby go kto był w kącie przydusił i precz cisnął zawczasu. Słowaby mu wówczas nie rzekł nikt, bo Masław za sobą nikogo nie miał. Potem dopiero, gdy Mieszko zesłabł, zmysły się mu pomięszały i szaleć począł, a rozumu zabrakło, chytry dworak wziął górę nad panem... I stało się co się stać miało, jeden syn pastuszy, dwu wielkich królów dzieło obalił, dając je czerni tratować nogami.
Do téj izby czasu wolnego schodził i ojciec Gedeon na rozmowę.
Naówczas około świątobliwego starca kręgiem się skupiali wszyscy, bo z sobą pociechę i słowo przynosił, które serca ostygłe zagrzewało... Powiadał im staruszek, jak nie jedno królestwo, nie jeden raz zawichrzoném było i zdało się upadłém a zginioném, aż ci skinął Bóg, natchnął męża lub pacholę słabe i wybawił je cudem, tak jak cudem runęło...
Naówczas rozjaśniały się powoli lica, i wracała otucha, mówiono sobie, nie może być, ażeby nas Bóg miał opuścić. Ukarze tych co wywrócili kościoły i obalili krzyże, — pocieszy niewinnych.
Z Ojcem Gedeonem zawsze wchodziła nadzieja, nawet gdy najsmutniejsze przeczucia, sny i wieści groziły. — Po odjeździe Wszebora — nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało. Tylko z pomostów patrząc coraz częściéj się trafiało widzieć ludzi jakichś wychodzących z lasu, którzy się gródkowi przypatrywali. Zjawiali się oni to z jednéj strony, to z drugiéj w różnych dnia porach, a raz na koniach kilku podjechało tak blizko, że z za ostrokołów do nich strzały puszczono, a jedna w czapce utkwiła temu co najbliżéj stał. Ruszyli krzycząc i klnąc i znikli w lesie.
Byli to widocznie na zwiady wysyłani od czerni ludzie, aby się wywiedzieć, czy z gródka nie uszli zamknięci w nim. Pilnowano go więc pewnie do koła, czekano, aby osłabli z głodu, znużyli się siedzeniem, wyjedli zapasy, by ich potém łatwiéj zagarnąć było.
Chociaż czuli się tak otoczeni, młodzież wstrzymać było trudno od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu. Belina się zrazu temu przeciwił, potém, zważając, że mięsa dla przeżywienia się potrzeba, a w lesie go łatwo dostać, zwłaszcza gdy z pierwszych łowów dwa łosie przyciągnięto i sarn kilka — puszczał ochotników na niebezpieczną wyprawę. Każdego dnia, gdy przyszło do wycieczki cisnęli się i prosili wszyscy niemal, oprócz starców i chorych — silniejszych tylko i tych co dobre konie mieli puszczał Belina... A kto sam nie mógł iść, bo liczbie wielkiéj oddalać się nie dozwalał — ten stawał przynajmniéj na pomostach, aby się przypatrzeć i oczyma za szczęśliwemi pogonić... W te dni było o czém mówić i czém się podwójnie niepokoić. Wrócą, nie wrócą! co ich tam spotka? Nuż czerń napadnie!
Do późnego wieczora wyglądano, upatrywano, a gdy się orszak z lasu wytknął, dopieroż wołanie — Jadą! zwierza wloką! Jadą!
Otwierały się jako na przyjęcie zwyciężców powracających wrota, radość na chwilę i ciekawość ożywiała wszystkich, kupili się ku wnijściu na powitanie... A potém u ogniska w wielkiéj izbie, było co do późnéj opowiadać nocy, kto lepiéj oszczepem cisnął, kto prędzej zabiegł drogę, kto dobił upadłe zwierzę, kto ranione dogonił. Gdy się takich wycieczek kilka powiodło, a w żadnéj z nich nie spotkali nikogo, stary Belina téż nie był przeciwny łowom, które zasilały oblężonych. Mięso łosie solono i w beczki zamykano, aby się na późniejszy czas zaopatrzyć. Poszło we zwyczaj niemal codzień z kolei, kilku lub kilkunastu młodszych wypuszczać ze psy, aby szczęścia próbowali. Rzadko się trafiło, by wrócili z nie wielką zdobyczą. Lasy były zwierza pełne, a że w dalszych ostępach płoszyły je przechodzące zbrojne kupy, chroniło się to bliżéj Horodyszcza, gdzie ciszéj było i spokojniéj. Jednego dnia Mszczuj téż zmęczony próżnémi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi. Sprzykrzyło mu się czekać na brata, którego powrotu codzień się spodziewał, chcąc z nim razem spiknąć się na młodego Belinę, aby go od Spytkownéj odsadzić. Wszebor powinien był już przyjść nazad, jeżeli nie zginął. Mówiono o tém co dnia, a Spytkowa za jedno ręczyła tylko, że jéj wierny sługa Sobek nie zaginie i z największego potrafi się wyśliznąć niebezpieczeństwa.
Ranek tego dnia, gdy Mszczuj się wybierał, mglisty był i chłodny, dla psów co po wilgoci łatwiéj zwierza tropiły, dobry, dla myśliwych nie powabny. Wszelako, naparli się ruszyć, bo im miejscowi ludzie dobrą knieję ukazać obiecywali, i zawczasu dziesięciu młodzieży, dobrze zbrojnych, tak, aby się i z ludźmi zmierzyć nie lękali — za wrota się wydobyli. Mszczuj, który po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z téj ciasnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy... Dusza mu się rozradowała, a że i inni z tąż ochotą jechali, żwawo się w puszczę za przewodnikiem posunęli.
Kto nie siedział zamknięty, ten tylko nie wie, z jakiém uczuciem odzyskuje człowiek tę ruchu swobodę, która mu do życia jest potrzebną. W pierwszéj chwili wszelka pamięć się zaciera tego, co nastąpić może — choćby jutro wróciły zapory — ale dziś tchnąć jest czém i głową o ścianę człek się nie rozbija. Mszczuj zanucił piosnkę sam nie wiedząc jak, a gdy własny głos posłyszał, uląkł się go. Zamilkł.
Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padło, radość była wielka... Z tą lepszą otuchą szli daléj, gdzie im łosie przyobiecywano... W istocie udało się im je ostąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet, a drodze stojący Janek Kaniowa, który im zaprzeć chciał drogę, obalony z koniem został i stratowany. Mimo to dwa łosie były ranne, za niemi puścili się w pogoń myśliwi, bo zwalniały kroku i krwią broczyły. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny mimo ran uchodził, zapędzili się za niemi głębiéj w puszczę, niż chcieli i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce, a Kaniowę zbitego na nosze między konie włożono, zmierzchać po trosze zaczęło. Pospieszyć było nie sposób, tak, że przewodnik dopiero ku nocy powrót na Horodyszcze obiecywał. Już byli na wpół drogi ku niemu, gdy Mszczuj na parę staj i przed sobą ujrzał dwukonnych, a po jednym z koni zdało mu się, iż poznał brata. Serce w nim było poczciwe, choć krew gorąca, żal jaki oba do siebie mieli wnet ustąpił, puścił się za koniem, nawołując Wszebora.
On to w istocie był, wracający z wyprawy swéj. Z równą radością oba rzucili się na szyję i ściskać poczęli; drudzy téż nadjeżdżający jęli witać przybywającego, zarzucając pytaniami. Wszebor dowiadywał się gorąco, co się na Horodyszczu działo, a cieszył tém, iż ich na łowach spotkał, bo to samo dowodziło, iż gródek nie był obsaczony... Radując się tak wszyscy, wcale już zapomnieli, iż na ostrożności mieć się było potrzeba. Noc nadchodziła ciemna, gdy na skraju lasu stanęli.
Sobek, który przodem i teraz jechał, nagle syknął, nakazując się strzymać... Teraz się dopiero opamiętali i oczy zwrócili na dolinę...
Zostawili ją zrana wyjeżdżając, pustą, teraz w mroku nocy ujrzeli nad rzeczką porozpalane ogniska... Było ich kilka tylko, ale około nich dostrzedz było można ruszające się ludu gromady. Nie mogła to być załoga wypuszczona z Horodyszcza, bo nigdy Belina jéj nie dawał ruszać, zwłaszcza pod noc, nawet gdyby umarłego grzebać przyszło, do rana odkładano.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył.
Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się, co czynić z sobą. Niecierpliwi chcieli zwierza rzuciwszy, sami wnet uchodzić w lasy. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja, zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty tylko była wysłaną...
Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano. — Nikt od tych złowrogich ognisk oczów nie mógł odwrócić. Roiło się około nich ludem, którego cienie na jasném tle płomieni i dymów się poruszały. Zdala gwar tylko czasem wiatr ku nim donosił. Na Horodyszczu téż widać było ruch około okopów i po za ostrokołami kilka razy się zapalone żagwie przesunęły — czuwano...
— Dziesięciu dobrze zbrojnych i śmiałych ludzi, gdy się po nocy niespodzianie rzuci, choćby na stu takich, zaledwie w pałki opatrzonych rozbić ich mogą! mówił Wszebor po cichu.
Mszczuj mu potakiwał, inni głowami potrząsali nie na sto, ale na kilka setek licząc gromadę. Pobity Kaniowa jęcząc z noszów głowę podnosił, aby dojrzeć, co się tam w dali ukazywało. Sobka długo z powrotem nie było. Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiéj uzbrojeni dowódzcy. Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnéj strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tentent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Nie rychło wszakże tą drogą na Horodyszcze dostać się było można; i dwa razy przychodziło krętą Olszankę przebywać w bród, a grzęzkie trzęsawisko po kępinach. W milczeniu ruszył pochód ów, ciągle mając na oczach ogniska, którym z różnych stron się mogli przypatrzéć i siłę oblegających mniéj więcéj obliczyć...
Widać było od kraju lasu, jednych piekących nad ogniem mięso, drugich warzących strawę, dokładających ognia. Czuwali wszyscy obawiając się może, aby ich z gródka nocą wycieczka nie napadła. Na Horodyszczu trzecie już kury piejące słychać było, gdy mała gromadka stanęła w tém miejscu, z którego doliną już bez osłony ku Horodyszczu puścić się miała.
Wzięto w pośrodek rannego Kaniowę, który opończą się osłoniwszy, na śmierć się w milczeniu gotował, ścisnęli się jeźdzcy, oszczepy i topory nagotowano i wystąpili z lasu.
Sobek i tu przodował pieszo, konia za uzdę wiodąc za sobą, gotów wrazie niebezpieczeństwa skoczyć na niego... Gromady stały dosyć daleko, nie zważając bardzo na to, co się w pustéj działo dolinie... Niebezpieczeństwo dopiero mogło przyjść, gdy się ku okopom zbliżą, na które ku wnijściu zamkowemu blask od ognisk padał. Wyszedłszy z cienia na oświecone pole, musieli się puścić szybko ku wrotom, tak, aby je miano czas im otworzyć, nimby owa gromada zerwała się i rzuciła za nimi. Wszystko to było umówioném i dotąd wiodło się szczęśliwie. Doliwom, co zdala na gromady patrzeli serce się ściskało, że dla rannego Kaniowy nie mogli wpaść na te kupy, bo się im zdało, iżby im łatwo na karki spadłszy, potłukli.
Sobek téż to odradzał.
Jechali w milczeniu ściśnięci, patrząc ku okopom, ażali ich tam zobaczą, aby wrota dla nich trzymali w gotowości do otwarcia. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko ujrzał w téj chwili, jak około ognisk zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar głuchy zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdążali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał... Lecz tuż i gromady się sunęły za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionémi pałkami. Doganiały bliżéj coraz naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły się do wrót, ale ich nie otwierano jeszcze. Odwrócił się Mszczuj i Wszebor ku obronie, ale zaledwie czas mieli łbami się końskiemi zastawić, gdy już siec było potrzeba, bo ich ręce napastników ściągały z koni...
Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy, gdy z wrzawy i tłoku znaleźli się bezpieczni za wrotami, gdzie oba z koni spadli. Wnet zatrzaśnięto je znowu i na kupę napastników posypały się pociski z za ostrokołu, z pomostu puszczono kłodę, która stoczyła się na karki, obaliła najbliższych, zgniotła kilku, a resztę do ustąpienia zmusiła...
Gdy oba ranni podnieśli się z ziemi okrwawieni, ujrzeli nad sobą starego Belinę, który stał blady i milczący. Po za nim cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.
Zdziwili się wszyscy ujrzawszy tu Wszebora, który z policzka dobywał uwięzłą strzałę, a krwawą dłoń podawał do uścisku.
Tymczasem na pomostach i okopach, gdzie młody Belina ludźmi zebranemi dowodził, trwała wrzawa, rzucano kamienie, i kupa, co się była nacisnęła ku wrotom, wnet ustępować zaczęła. Szli myśliwi do izby na dole, gdzie im rany trzeba było obmyć i obwiązać...
Popłoszone niewiasty z drugiego podwórza pozbiegały patrzeć choć zdala co się dzieje, wyszła téż i Spytkowa, która Wszebora witała właśnie, gdy Sobek jéj do nóg przypadł.
— Miłościwa pani! zawołał składając ręce — radujcie się, miłościwa pani, niosę wam nowinę dobrą i pozdrowienie. Nasz pan miłościwy żyje! Słysząc to krzyknęła Marta, rzuciła się i padła zemdlona, ale niewiasty ją wnet ocuciły. Była li to radość wielka czy inne uczucie, trudno odgadnąć, to pewna, że się jéj łzy puściły obfite i że całą noc, rozpytawszy wprzód Sobka, jęczała i płakała...
Nikt téż téj nocy, oprócz dzieci nie zasnął na Horodyszczu, czuwano na wałach, w izbie na podwórcach, palono ognie i czekano dnia, ażeby gromadzie, która na dolinie obozowała, lepiéj się przypatrzéć a obliczyć ją. Wszebor choć ranny i obwiązany, był téj myśli, aby jeźli się napastnicy nie zbyt licznymi okażą, wypaść na nich z okopów nagle i szczęścia w otwartém polu próbować.
Belina nie mówił na to nic, lecz się namarszczył tylko, a głową potrząsł znacząco.
Przedewszystkiem musiał opowiadać Doliwa, co w drodze sprawił, widział i z czém powracał.
Było tu dla wszystkich nowin poddostatkiem, jakie komu mogły przypaść do smaku. Potęga Masława dla jednych, nadzieje starego Trepki dla drugich. Umysły się rozgrzały, duch nowy wstąpił. Masław, którego siłę obliczał groźną Wszebor, nie wydawał się strasznym. Ochotniéj wierzyli w powrót Kazimirza i pomoc niemiecką, niż w pogan przewagę.
Z Beliny jednego poznać było trudno, co o obojgu trzymał, twarz starca ani większéj radości, ani trwogi nie zdradzała. Słuchał pilnie, ważył — i milczał.
Wszebor, jakeśmy widzieli mniéj miał ufności w posiłkach Kazimirzowi obiecanych, a więcéj się lękał ściągniętych przez Masława tłumów, to i z jego mowy czuć było. Na jednych ona podziałała strach budząc, drugich oburzyła tylko. Nadzieja powrotu Kazimirza i powrotu lepszych czasów, brała górę mimo Wszebora, oblężeni chcieli się trzymać do ostatka, choćby o wodzie i polewce, odejmując od ust sobie, by dłużéj wytrwać mogli. Wśród gwaru zdań sprzecznych, zwracali się ku stojącemu zawsze w milczeniu starcowi, jakby zdania jego pytali. Gdy ucichło nieco, Belina głowę podniósł.
— Opatrzeć wrota! stróże na miejsca. Czujność na wałach!
I więcéj nie rzekłszy, powoli się oddalił.






VIII.



Nazajutrz na grodzisku od świtu ruch był ogromny; wszystko się wysypało ku ostrokołom, aby się gromadom, które nadciągnęły, przypatrywać. Bojaźliwe nawet niewiasty z dachów i wietrzników wyglądały.
Gdy dobrze rozedniało, postrzeżono w dolinie obozowisko wczorajsze, rozpierzchłe, nie zdające się przygotowywać jeszcze do napaści. Jedni przy ogniach gotowali strawę, drudzy około koni chodzili, inni zdali się odpoczywać — kilku tylko na koniach objeżdżali do koła horodyszcze, przyglądali mu się ze wszech stron, próbowali brodu na rzeczce i trzęsawicy na moczarach. Z téj strony bowiem, z któréj horodyszcze wodą i niemi było okolone, okopy były niższe, zaniedbane, ostrokoły gorsze, a w niektórych miejscach, gdzie poopadały, pozatykano dziury płotami staremi i darnem.
Belina, który się rozglądał ciągle, dostrzegł łatwo, że na tę stronę rachować musiano, zwłaszcza gdyby mrozy, których lada dzień się można było spodziewać, nadeszły.
Sam on teraz dopiéro widział, iż gródek od rzeczki łatwiejszym był do zdobycia, i, nie tracąc czasu, wnet ludzi zpędzić kazał, aby okopy poprawić, a ostrokoły umocnić. Drzewa na nie inaczéj dostać nie było można, jak rozbierając szopy, pod któremi się ludzie w słotny czas tulili — a nie było co rozmyślać i część schronienia tego musiano poświęcić.
Wzięto się wnet do roboty...
Popłoch, jaki przybycie gromad sprawiło na zamku, odbijał się w całym życia jego trybie. Na mszę świętą ojca Gedeona, zeszli się wszyscy, a niewiasty, słuchając jéj, płakały i zawodziły. Ranni i bezsilni, co pod dachem musieli pozostać, rozprawiali bez miary. Tym co nie robili nic, to co robiono, wydawało się niedostateczném i niedobrém. Wszebor, co w lepszego nic nie wierzył, pomimo to miał ochotę do wycieczki.
— Nie mamy nic do stracenia, mówił — tak czy inak ginąć nam potrzeba, przynajmniéj się człek krwi paskudnéj napije i gniew spędzi na karkach téj dziczy...
Wszedł na to ciągle się krzątający i obchodzący wszystkie kąty Belina, sprawa się wytoczyła do niego, wąsa pokręcił.
— Ani się ważcie! — rzekł. — Tu nikt bezemnie kroku nie stąpi, a ja mówię wam — nie pozwalam.
— Dla czego? — spytał Wszebor.
Belina głowę podniósł.
— Dlaczego? — powtórzył — a no się o to pytać mnie nikt tu prawa nie ma. Jam tu pan i wódz. Powiem wam jednak dla czego. Dla tego że ja w wybawienie wierzę i będę się trzymał do ostatka, a bezpotrzebnie kropli krwi wylać nie dam.
To rzekłszy, Belina się obejrzał tylko i poszedł wolnym krokiem nie czekając odpowiedzi.
Wszebor się namarszczył, a słuchać musiał. — I on i brat od dnia wczorajszego chodzili chmurni na Belinów wszystkich. — Przyczyną tego było, że im Tomko dziewczę bałamucił. Choć śmierć, głod, nędza była za pasem, na kochanie jeszcze czasu stało. Gorzéj, bo im ta miłość nie w porę, do tego co na tę porę czynić było trzeba, ochotę odbierała. — Dziewczę im więcéj było w sercu i głowie, niż przyszłe horodyszcza losy. Poswarzyli się byli o nie między sobą, a teraz oba jéj dostać nie mogąc, pojednali się, byle jéj trzeciemu nie dać.
Bałamuctwo to było młodzieńcze, a no w tym wieku dzieje się tak, że gdy się zawróci w głowie, na nic się nie pamięta.
Do Tomka Beliny żaden z nich gadać nie chciał, zobaczywszy go zdala, odwracali się, choćby do ściany, aby go nie widzieć i w oczy mu nie patrzeć.
Wszebor szczególniéj, którego i Spytkowa przyjęła nie po dawnemu, chodził zły, a wszystko mu się na horodyszczu wydawało nie do rzeczy, i złe a nieopatrzne. Miał on tego ducha w sobie, że i przeciwić się drugim lubił i samby był rad rej wodził. Z Beliną starym, ni jedno ni drugie nie szło. Krótkiém słowem odprawiał, nie dopuszczając sprzeczki, a nad sobą przewodzić nikomu nie dał. I Mszczuj, który podobną miał naturę do brata, już to był wypróbował.
Teraz oba pokwaszeni zbliżyli się ku sobie, aby razem narzekać. Po wyjściu starego z izby, został w niéj tylko u komina Lasota, w kącie Toporczyk, na ziemi potłuczony Kaniowa i kilku innych niedobitków... Czas jakiś panowało milczenie, Wszebor chodząc, mruczał tylko coś sam do siebie gadając. Drudzy go oczyma mierzyli.
Wreszcie tyle się w nim uzbierało przekory i niesmaku, że coraz głośniéj, wpół do siebie, wpół do drugich, u ogniska stanąwszy, mówić zaczął.
— To się wszystko na nic nie zdało! — mówił. — Na Masława tu czekać, jedno co na śmierć. — Przyjdzie on z taką gromadą, że nam wały jak mrowie okryje i bronić się nie starczy czém. Jeść codzień jest mniéj, wkońcu nas głód zmoże. Człek po poléwce siły nie ma...
Słysząc to niektórzy, ku niemu pozwracali głowy.
— A cóż czynić? — spytał Lasota — kiedyś taki mądry? co lepszego.
— Niewiasty i chorych w środek zabrać, zbrojnym się ludem otoczyć — i przebojem uchodzić w lasy — zawołał Wszebor. Trafiemy na Trepkę, albo na innych, złączym się z niemi, a choćby ginąć przyszło — toć razem!!
— A ludziska te co się schronili tak jak bez broni — cóż z niemi? — spytał Toporczyk.
— Im czerń nie zrobi nic, ich i horodyszcze można porzucić, żałować nie ma czego, — mruczał Wszebor. — Co my dla nich ginąć mamy? Tym się nic nie stanie!
Nie odpowiedziano Wszeborowi.
— Kto wie co lepsze? — mruknął Kaniowa.
— Belina stary uparty, mówić z nim o tém nawet nie można — dodał Lasota.
— W łasce Bożéj ufa — rzekł Toporczyk. — Słyszeliście co O. Gedeon codzień powtarza.
— Dobra łaska Boża, a no człek się i sam ratować powinien — dodał Wszebor. — Belinie swojego dostatku i ojcowizny żal, dla tego nas tu gotów wszystkich zamorzyć, by przy swych śmieciach pozostał.
Syknął stary Lasota.
— Nie mów tego...
— Co nie mam mówić gdy myślę! — odrzekł Wszebor.
Zamilkli inni, gdy z kąta jakiś drab wychudły do Doliwy przystąpił.
— Hm! — rzekł — albo to my jego niewolnicy, czy co, byśmy koniecznie słuchali? Mamyć rozum swój i wolę swą, zbierzmy się do kupy i idźmy w las, kto nam zabroni? Ci co chcą tutaj gnić — wola ich. —
Wszebor tak pochwycony za słowo, zmięszał się nieco. Widział po twarzach innych, że z nim trzymać nie chcieli, dał temu co tak wystąpił jawnie, znak, by zamilkł.
Stary ów, chudy, obwinięty opończą na gołe ciało ziemianin, zamruczawszy znów, w kąt poszedł. Mszczuj brata za rękę pociągnął.
— Chodźmy ztąd. I poszli na wały we dwu się naradzać.
Tym co pozostali, oprócz siedzącego w kącie, wystąpienie Wszebora się nie podobało, milczeli długo. Lasota się marszczył i wzdychał.
— Jak się weźmie waśń o to co czynić, — przebąknął w końcu — a na dwoje się tu rozdzielemy — pewna zguba.
— E! — rzekł Toporczyk z kąta. — Ja Doliwów obu znam, na przekorę zawsze gotowi, ale u nich w gębie wszystko, wygadają się, wyswarzą — przyjdzie do roboty, pójdą z drugiemi.
— Dajże Boże — zakończył Lasota — ja ich téż z dzieci znam, warchołowate plemie, choć serca poczciwe...
Doliwowie wyszedłszy we dwu, poczęli wnet narzekać, a jeden drugiemu oleju do ognia dolewać. Wszebor na Beliny starość i niedołęztwo walił wszystko, Mszczuj mu pomagał.
— Oni nas tu wszech zgubią! — wołał.
— Doczekawszy Masława na horodyszczu, tylko się spowiadać na śmierć, więcéj nic — mówił Wszebor. — Nie obroniemy się im. Zabraknie wszystkiego.
— Kiedy tak — dodał Mszczuj — zbierajmy tych co z nami równo myślą i, choćby bramę łamać przyszło, idźmy ztąd precz...
— Zbierzemyż my ich dużo? — spytał Wszebor.
Mszczuj o tém nie wątpił. — Naradzać się poczęli w cichości, pochyliwszy jeden drugiemu do uszu. — Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy jeszcze był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu — musi się udać. — Ale — dodał głos zniżając — cóż my Spytkową tu im z córką mamy zostawić? hę!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
Spojrzeli sobie w oczy i poszeptali po cichu.
— Czemu nie można? — głośniéj rzekł Mszczuj. — Usta choćby zawiązać przyszło i na ręku je wynosić, toć to dla ich ocalenia.
— Porwiemy! no dobrze, byleśmy moc mieli, odparł Wszebor — a potém co?
Z téj wielkiéj zgody przed chwilą, nagle w oczach ogień zapłonął. Wahał się jeden i drugi powiedzieć co myśli, ani ten ni ów ustąpić nie chciał. Zrozumiawszy to, bo się znali dobrze — umilkli...
Wszystko się o dziewczynę rozbiło, daléj nie szło. Jeden się za ostrokół zapatrzył, drugi w podwórze i stali tak, nie mówiąc już do siebie. Wszystkie ich gorące myśli ochłódły. — Nierychło dopiéro Wszebór rzekł.
— Swoje robić trzeba — a co potém — to nasza sprawa, rozsądzim się między sobą.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor — trzeba z ludźmi gadać i do rozumu ich przyprowadzić.
Poszli tedy jeden w lewo, drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie tymczasem we dwu, przybrawszy sobie do pomocy kilku zaufanych, nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował. Tu ziemię noszono, koły wbijano, a nieopodal szopę walono, aby z niéj drzewo obrobić na pale. Nie szło to raźno, ludzie byli i leżeniem i złą strawą i długiém rozleniwieniem, osłabli... Dano tego dnia po kawałku mięsa, po kubku kwaśnego piwa, i to nie pomogło wiele.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiéro, kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przysuwać. Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał, gdy na strzał przyjdą, — puścić na nich strzały. Lecz że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiéj odległości, iż ich dosiądz nie było można. A że cisza była wielka, bo i wiatru najmniejszego, słowa zdaleka dolatywały.
Pijana gromada krzyczała ku grodzisku, — potrząsając powrozami, które u pasów miała.
— Gotujcie ręce na pęta.... Niedługo was wykurzym z téj jamy!
A tu z wałów nawzajem jak huknęli:
— Psie syny! pogany! zbóje... Niedoczekanie wasze! Wszyscy tu padniecie!!
Z jednéj i z drugiéj strony pięści powystawiano, i co kto miał na sercu i w gębie wyplunął.
Na kilka pacierzy trwało to nawoływanie z jednéj i drugiéj strony, aż w sobie żółć poruszyli, tak, że owa dzicz poczęła się rwać ku wrotom, zapomniawszy niebezpieczeństwa, a ci co za ostrokołami stali, na wpół się przez nie powychylali. Z tyłu kilku łuki napięło i strzały świsnęły od horodyszcza.... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła! chwycił się za nie i z konia ztoczył. — Drudzy dopiero opamiętawszy się, porwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie cały dzień w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów chodzących tu i owdzie, nie wiele zważano. — Wszeborowi się chciało dostać koniecznie do Spytkowej, albo ją ku sobie wyprosić, ale Sobek powiadał, że cały niemal dzień przeleżała płacząc, i nie mogąc się utulić, tak ją wiadomość o mężu poruszyła.
Ku wieczorowi przecie się to jakoś uśmierzyło, bo choć z oczyma zapłakanemi, ujrzano wychodzącą na wyżki, panią Martę, a Wszebor jak tylko to dojrzał, zaraz ku niéj pospieszył. Chociaż zakaz był dla mężczyzn, iż się do niewiast na pomost dobywać nie było im wolno, nie zważał na to Doliwa.
Pani mu była dosyć rada, że tak żwawo się do niéj garnął, choć to już teraz na nic przydać się nie mogło. Wszeborowi szło o to, aby ją tu pobuntować i do dobrowolnego ujścia z horodyszcza namówić, bo już się téj myśli zbyć nie mógł. — Przystąpił więc, dowiadując się naprzód o nią i o córkę, a wnet nad nieszczęśliwym stanem horodyszcza poczynając rozwodzić żale.
— My tu nic dobrego nie wysiedzim — odezwał się półgłosem. — Jam ci przecie nie darmo jeździł i zdrowie narażał, na swem oczy widział, jaką ma potęgę Masław. Jak on tu przyjdzie, do nogi nas wybije...
Spytkowa aż krzyknęła.
— Niemaż na to ratunku...
— Byłby, gdyby ludzie rozum mieć chcieli tylko — odezwał się Wszebor — a toć nam się wybić ztąd łatwo, i ze swemi gdzieś połączyć. Nie wszyscy wyginęli. Lepiéj w polu się bronić kupce, niż tu tysiącom w téj dziurze... A no Belina stary uparty...
Na Belinów nic Spytkowa złego słuchać nie była rada. Spojrzała ostro; obawiała się ich, choć nie lubiła.
— Nie mówcie na niego nic — on musi wiedzieć, co czyni!
— A mnie się zda, że już nie wie — odparł Wszebor... Jemu o swoje mienie chodzi, którego dosyć jest, a teby nie rad rzucił.
Głową potrzęsła Marta — nie mówiąc nic.
— Mnie waszéj miłości i córki wielce żal — dodał Doliwa — abyście się przez ten upór na ręce chłopskie nie dostały.
Aż krzyknęła zasłaniając sobie oczy Spytkowa.
— Bóg tego nie dopuści! — zawołała płacząc.
A po chwili rzekła cicho.
— Cóż począć? co począć! Żadnejże nie ma rady?
— Jest ino ta jedna, aby ztąd przebojem uchodzić, póki czas..
— Dokąd?
— Swoich znajdziemy gdzieś, tak jakeśmy teraz ich znaleźli — mówił Doliwa — albo to obozowisko, gdzie waszéj miłości mąż się znajduje, lub inne. Nie wszystko wyginęło rycerstwo...
— Toć i na nie Masław następuje, a nie da mu spoczynku...?
— Ale uchodzić od niego szerokie mamy pole, choćby na Ruś, choć do Niemiec,... wszędzie bezpieczniéj niż tutaj...
Wszebor pochyliwszy się, począł wystraszonéj niewieście w ucho kłaść, iż on z drugiemi, kto wie, może się ważyć będzie, choćby porzuciwszy upartych, ujść z tego zamknięcia. — Jedźcie wasza miłość z nami!
Ulękła się tych wyrazów Spytkowa tak, że się schronić chciała, aby więcéj nie słyszéć, — Wszebor ją zatrzymał gwałtem, zaklinając, aby jeźli sama nie zechce z niemi, przynajmniéj ich nie wydawała Belinom.
Musiała mu tedy na krzyżyku poprzysiądz, iż milczeć będzie, a namyśli się sama co ma czynić. Tak zaś była poruszoną, że już więcéj mówić i słuchać nie mogąc, wnet się do izby zabrała, rozmyślać nad tém co jéj Wszebor powierzył. —
Po twarzy Spytkowéj, gdy wchodziła, poznać mogły niewiasty, które tam siedziały, jak zwykle u ognia i kądzieli, że coś ciężkiego na sercu niosła, tak miała zafrasowane oblicze i zadumane oczy... Nie słyszała pytań, nie widziała dawanych jéj znaków, poszła na swe miejsce i padła na nie, córki nawet, co przeciw niéj wybiegła, nie poznawszy. Nie rychło warczenie wrzecion, śmieszki i mruczenia, wywiodły ją z téj zadumy — Kasia jéj wody przyniosła, łzy otarła i nieco się uspokoiła. —
W niewieściéj izbie dnia tego także niepokój panował. Jedna to druga z kobiet wyrywała się na poddasze, chcąc coś zobaczyć i przynosiła po tém jakieś wieści. Straszyły się wzajem i pocieszały.
Stara Hanna chodziła powoli jak zwykle, na mnogie pytania odpowiadając tylko.
— Tyle już oni razy tu przychodzili, a z niczém odchodzić musieli. Będzie i tym razem toż samo...
Z drugiéj strony te co od mężów i braci zasłyszały, jak Wszebor opowiadał o Masławie, trwożyły się i popłakiwały: — inne o Kaźmirzu i prędkiém wybawieniu marzyły. Niepokój ani prząść dobrze, ani odpocząć nie dawał.
Ile razy Tomko wszedł, padały nań wszystkich wejrzenia, badając go, a na jego, jak na ojca twarzy, nic poznać nie było można, obie spokojne i poważne równie były, czy przychodziło niebezpieczeństwo, czy otucha. Tylko ilekroć się mógł Tomko ze Zdaną zbliżyć do Kasi, wyjaśniały mu się oczy, śmiały usta i zdawał mieć najlepszą nadzieję.
Kasia po powrocie matki przelękłéj, napróżno starała się ją wybadać, nie powiedziała córce nic, popłakiwała cicho i wzdychała.... Gdy Tomko się potém zjawił, tak córce na sercu leżała ta boleść macierzy, że się po cichu Beliny przez Zdanę spytała, czy co nowego nie zaszło, o czémby się jéj matka mogła dowiedzieć.
Belina się namyślił i odpowiedział Zdanie, tak że Kasia słyszeć to mogła, boć się jéj przytém wciąż w oczy patrzał — że Spytkowa długo na pomoście z Wszeborem mówiła, pewnie ten jéj jakiego napędził strachu. Przy czém Tomko dodał:
— Obydwa Doliwowie duchy niespokojne, im by się chciało, aby ich jeno słuchano, a dwóch wodzów w jednym grodzie nie może być. Na nich się téż oko i ucho będzie miało, jak należy.
Tomko niedługo tu zabawiwszy, bo od dołu już na niego hukano i wołano, aby do ojca przybywał, w oczy jeszcze spojrzawszy Kasi, która mu rumieńcem odpowiedziała — odszedł.
Bartnik Sobek, choć wczorajszą drogą zbity, choć na spytkach przed swą panią długo stać musiał — ledwie jaką godzinę wyleżawszy koło koni na słomie, bo innego miejsca nie miał i nie chciał, wstał zaraz, nie mogąc w bezczynności wstrzymać. — Człek był już tak z natury swéj ruchawy i ciekawy, któremu, gdy nic nie czynił, ręce świerzbiały. Innego czasu, albo chodaki plótł, albo koszyki, lub wici kręcił i sznury, a gdy i tego nie było, łuczywo drobne szczépał. A gdy ręce pracowały, okiem téż i uszami na wszystkie strony czuwał. Nie uszedł mu szmer żaden, nie prześlizgnęło się, czegoby nie zobaczył. — I nie darmo tak czuwał, bo zawsze i ze szmeru i z cienia coś umiał wyciągnąć — tego dnia téż powlókł się Sobek naprzód z drugiemi pod ostrokół na wały, a choć drudzy tu od rana do nocy przebyli, zapatrzywszy się na gromadę, on długo nie wytrwał. Obrócił się do robotników na drugą stronę i tu znowu: przystanąć dłużéj nie było wygodnie, bo się ludzie ruszali i mijali, a w ciasnocie potrącali i jeden drugiemu zawadzał.
Obszedłszy grodzisko, Sobek powrócił do szopy koni. — Ściana tylko z płotu przegradzała go od téj kleci, pod którą się tuliło zbiegowisko prostego ludu w pierwszém podwórcu. — Choć ztąd dużo wypędzono na robotę przy wałach, zostali starsi, żony i dzieci.
Szmer i płacz i stękania słychać było. Sobek sparłszy się o ścianę, pół drzemał, pół myślał, jakąby rękom dać robotę. Nie było się do czego wziąć... Gdy tak dumał, głosy z za chróścianéj ściany poczęły go dochodzić, których, choć słuchać by był nie chciał, to musiał. — Narzekania to były.
— Oni o sobie myślą — mówił głos stary — co im tam, gdy z nas który zdechnie, aby sami byli cali..
— Z głodu mrzemy — rzekł drugi.
— Jeszcze do roboty pędzą, choć jeść nie dają, wtrącił głos kobiecy.
— Dobrze tym, co pomarli! — mówił inny — ot poszli do swoich i biedy nie zaznają...
— To się dopiero teraz zacznie, jak nas zewsząd osaczą — rzekł stary głos. — Oni będą z łuków strzelali, a my musim ciężkie belki dźwigać i kamienie; a kogo strzała popadnie, jeśli nie nas! Oni mają zbroje i kaftany i tarcze, a my co? Sukmanę strzała przebije.
— Pewnie, pewnie — żywiéj począł inny — a no, niech nadejdzie więcéj, trzeba sobie rady dawać... Nie myślą o nas, pomyślemy o sobie. Co nam zrobią, gorszego ot tamci? Taż to nasi... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wróciemy.
— A jakże z niemi się dogadać? — odparł stary — abo to łatwo? Myślisz, oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — podchwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzekł śmiejąc się zapytany.
Była chwila milczenia długa i szepty.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie, to wyzdychamy wszyscy...
— Pogadajcie z Rzepcem, pogadajcie z Wiechanem.
— Czemu nie.
— Trzeba myśleć o sobie...
Szeptano tak, że Sobek szmer tylko słyszał, potém złe śmiechy tłumione, prędkie i żywe mruczenie. Ale tego co pochwycił, dosyć mu było.
Ostrożnie wstał ze słomy, aby nie posłyszano go, chwilę postał, zawrócił z szopy na pierwsze podwórze, chcąc na oczy widzieć tych, co się tak naradzali. Gdy okrążywszy budowlę, przed wrota przybył, gdzie się ci ludzie na rozmowę zebrali, nie znalazł już nikogo, tylko dwie kobiety, z których młodsza dziecię karmiła, a stara pokryta płachtą ogromną, drzemała przy niéj. — Reszta czy spłoszona czém, czy z innéj jakiéj przyczyny się rozeszła.... Imiona tylko Rzepca i Wiechana mógł Sobek zapamiętać.
Przypadek mu dozwolił wpaść na trop niebezpieczeństwa, którego się nikt nie domyślał może. Starego dreszcze przebiegły. Co miał czynić nie wiedział sam. Śledzić daléj, czy dać znać komu było potrzeba? — A nuż gadanie próżnémby się okazało, a popłoch daremny? Sobek co życie spędził przy dworze ze swojemi panami i przywiązanym był do nich i jéj sprawy, strwożył się i zasępił.
Wysunął się już o mroku z szopy i z podwórca i poszedł ku drugiemu obejściu, czatować na starego Belinę. Zobaczył go zdala wydającego spokojnie rozkazy, popatrzał nań, żal mu się zrobiło straszyć go lada paplaniną.
Cofnął się więc, rachując, że mu jego siermięga i stan dozwolą podsłuchać więcéj i lepiéj, nimby miał rzucić trwogę. Żal mu téż było może ludzi, na którychby spadła groza i kara, gdy w istocie głód przez nich mógł mówić tylko i znękanie. —
Stał jeszcze Sobek rozglądając się po podworcach obu, na których wśród mroku świeciły porozpalane łuczywa, gdy z za domostwa krzyk i wrzawa ogromna słyszeć się dały...
Ludzie biegli w tamtą stronę...
— Strzelaj! bij — wołano.
Belina stary rzucił się także, pospieszył Sobek, wrzawa rosła coraz i krzyki.
Nikt nie wiedział co się stało... Dopiéro zbliżywszy się ku wałom, dopytał stary, że o mroku ktoś z załogi spuścił się z ostrokołów i ku gromadzie oblegających uszedł, choć strzał kilka za nim puszczono.


KONIEC I. TOMU.



TOM II





I.



Następnych dni w dolinie się nic jeszcze nie zmieniło — nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły, nie ważyły się bliżéj horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno około obrony krzątano. Stary Belina z wałów prawie nie schodził, lub po podwórcach się przechadzał, albo do ostrokołów zaglądał, na oku ciągle mając ludzi, surowszy dla nich, niż kiedy, sam téż nie spoczywając prawie. Gdy go głód znużył, szedł wołać, aby mu garnek podano, i tą samą strawą, która dla wszystkich służyła, posilał się stojąc, nawet za stół nie siadłszy.
Widok téż tego starca i przykład jego, zmuszał drugich, by na małém przestawali, szemrać nikt nie śmiał.
Okopy od strony rzeczki i moczarów stały już podsypane, nowym opatrzone ostrokołem, kłody i kamienie na pomostach leżały gotowe ku obronie, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórcu czujność była wielka dniem i nocą.
Tymczasem gromady zebrane w dolinie leżały bezczynne, jakby tylko grozić i niepokoić chciały, do niczego się nie biorąc. Kilka szubienic postawili dla zabawki przeciw okopom, krzycząc i pokazując na gródek — to dla was! Na tém się cała ich robota skończyła. — Chodzili, śpiewali, jedli i pili — nocą palili ognie, dniem się puszczali na łowy.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam on z bratem ani się mógł, ni chciał ważyć. — Spytkowa, któréj ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tém nawet nie chciała. — Drudzy się odwracali, gdy mówić poczynał, ramionami ruszając, w Doliwie téż krew do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swéj trzymał i powtarzał, że siedzieć na olszowém horodyszczu, było to pewnéj śmierci czekać.
Znano Doliwów z tego, że ciągle potrzebowali coś nowego przedsiębrać, dawano im więc wygadać się z jedném, pokiby co innego nie wymyślili.
Całą zabawką tych, co stali w dolinie i tych, co na ostrokołach czuwali, było codziennie wzajemne ujadanie i łajanie. Przychodziła gromadka, stawała w boki się wziąwszy i wyzywała do téj utarczki, w któréj sobie przezwisk i obelg nie żałowano. — Pluto na siebie i pięści pokazywano, szubienicami grożono, na których już dwa psy wisiały, czasem kto niecierpliwszy puścił kamień lub strzałę, i noc dawała spoczynek.
Doliwom to życie w zamknięciu, jednostajne, przykrzyło się codzień bardziéj. W kilka dni zaczęli namawiać do wycieczki, ofiarując się prowadzić, ale i na to nie było zgody. Minęło już tak dni z dziesięć, a że się po kilka razy na dzień ścierali, u komina siedząc w wielkiéj izbie, to z jednym, to z drugim, w końcu się ze wszystkiemi niemal poróżniwszy, osamotnieni chodzili i posępni. — Spory to były niestraszne, nazajutrz zapominano o nich, rozpoczynano rozmowę na nowo, która się jak pierwsza, kłótnią kończyła. Gdy wieczór nadszedł, z nim chłód i ciemność, przywlekali się oba do cieplejszéj izby, siadali pospołu z drugiemi, słuchali milcząc zrazu, potém się któremu co gorzkiego wyrwało, ząb za ząb zaczęto się kłócić i swarzyć i — tak wieczór przechodził.
Raz tedy, pono jedenastego dnia, nie zważając na to, że stary Belina wszedłszy po cichu, stał z tyłu, Wszebor, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się kwaśno:
— Co za dziw! Siedziemy w dziurze jak trusie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. — Ba — i prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się ich tak nie bojemy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli!
— A jak im nosa pokażesz, to ci go obetrą — rzekł Lasota.
— E! no! — krzyknął Wszebor — żebym tylko dziesięciu ochotników miał z takiém sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję! Na ich szubienicach, obok psów, oniby mi wisieli!
Kaniowa, który po łosiowém stratowaniu znacznie się już był wylizał i do siebie przyszedł — zawołał:
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami!
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy — a cóż?
— Ale — rozśmiał się Wszebor, który do Beliny starego ząb miał — wszystko to daremna ochota, bo nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli żebyśmy tu pognili...
Wtém z tyłu go ktoś ogromną dłonią po ramieniu uderzył, a razem głos się rozległ po izbie.
— A no! Szczęść Boże! ja pozwalam! krwi szkoda, ale krew nie woda! kiedy się miłości waszéj tak zażądało koniecznie — Idźcie!!
Odwrócił się Wszebor, trochę zmięszany, poznawszy po głosie Belinę, który stał za nim.
— Gorącą krew macie — dokończył stary — nabiją wam guzów, to ostygnie... Idźcie, kiedy chcecie, a rozumnie.
— Pójdziemy! — zawołał, porywając się z ziemi Doliwa — jak Bóg miły, ja słowa dotrzymam! Nie mówiłem na wiatr, com rzekł, tom uczynić gotów, byle ci, co się ze mną ofiarowali, dotrzymali téż, a poszli ze mną.
Wszyscy ci, co się wprzód odezwali, poczęli wołać:
— Idziemy! idziemy! kiedy wola?
— Kiedy? — odparł śmiejąc się gorący Wszebor — a po co mamy odkładać? noc ciemna jak należy, z wierzchu nie ciecze, czerń się już pokładła spać przy ogniskach — Jakby to dziś gorzéj było niż jutro? — Chodźmy!
Belina z tyłu stojąc, patrzał i słuchał.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał odwracając się — Tomko téż będzie z wami. — Ode drzwi głos się raźny, ochoczy dał słyszeć.
— Gotowym!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop, po konie. Ten i ów chwycił z kołka kaftan łuskami naszywany i szłyk nabijany żelazem. Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, radzić się czy tarcze brać, czy zaniechać, topory porzucić czy zabierać, bo już onego czasu topór coraz z użycia wychodzić poczynał. — Każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce; czynił téż każdy po swéj myśli, kto więcéj ufał mieczowi i miecz przypasywał; komu zręczniéj było z siekierą i młotem, ten ją brał do boku.
Po dworcu rozeszła się błyskawicą wieść o wycieczce, ktoś ją zaniósł na wyżki, gdzie jeszcze dziewczęta z kądziołkami u ognia siedziały, tu się wszczął lament srogi i narzekania.
Belinowa nie bardzo syna puszczać chciała, lecz gdy mąż przykazał, wstrzymywać nie mogła. Zapłakała tylko po cichu nieboga i poszła łzy otrzeć do kąta. — Zdana zobaczywszy matkę we łzach, rozpłakała się téż, bo jéj o brata tylko chodziło, a może choć się nie przyznawała i o Mszczuja.
Mszczuj Doliwa wpadł był w oko ładnemu dziewczęciu. Stało się to tak jakoś niespodzianie, przypadkiem. Zbliżył się do niéj pochlebiając sobie, że przez nią do Kasi trafi. Zdana nań popatrzała, rozśmiała się; zagadała, zawiązała się dobra znajomość i już teraz spoglądali na siebie tak, jakby się z niéj co innego urodzić miało.
Co miał Mszczuj biedny robić? Kasia nań patrzeć nie chciała, a ta się ani wzroku, ani rozmowy, ani śmieszków z nim nie wzdrygała. — Trudno znowu próżnować, zwłaszcza w oblężonym grodzie.
Rozpłakała się i wystraszyła Kasia Spytkówna, tak że o mało z tajemnicą nie wydała się przed matką. Wybiegła nawet na pomost ze Zdaną, aby uzbrojonego Tomka zobaczyć. Zapomniała się nieboga i nierychło dopiéro, ochłonąwszy, do izby powróciła, cichaczem skradając się pod ścianami. Szczęściem, że Spytkowa, opowiadaniem o sobie mocno zajęta, nie postrzegła, co się z córką działo.
Na wyprawę niespodzianą, znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama, gorąca, krzepka, silna, uzbrojona mocno, gotowa choć na tysiące, lekceważącą zgraję, przeciw któréj ciągnęła jak na łowy...
Szli ze śmiechami i weselem w sercach.
U wrót była już wszelka gotowość, aby cicho spuściwszy zapory, odemknąć je i czaty sprawiać, gdyby ścigani wracać mieli. Sobek, który nigdy pono nie sypiał, przyszedł z radą skuteczną.
Konie od gromady, na noc spędzane były pod stóg nawiezionego siana, który stał od ognisk w dali. Bartnik ofiarował się podpaść do stada i z cicha je daléj odegnać, ażeby do pogoni pod ręką ich nie mieli. — Wydawało się to trudném i niebezpieczném, ale Sobek był już wypróbowany, że się nigdy nie ważył na to, czego dokazać nie mógł. Puszczono go więc przodem, wyśliznął się jak mysz, i zaczekano, ażby stojący na czatach dał znać, że konie się od stogu ruszyły.
Oczekiwanie to niecierpliwéj młodzieży trochę się długiém wydało; już narzekano na bartnika, gdy w końcu tentent biegnących koni słyszeć się dał na horodyszczu, wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca i ścisnąwszy w gromadę, z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet około nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jéj już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch się stał niezmierny, począwszy od tego miejsca gdzie leżących zabijać poczęto, aż do dalszych i najdalszych ognisk...
Przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc, co się działo, a liczniejszego niż był, domyślając się nieprzyjaciela.
Otoczeni ciemnościami, słysząc krzyki i jęki, ogarnięci strachem, poczęli się rozbiegać: jedni ku lasowi, drudzy ku rzeczce i błotom, inni sami niewiedząc w którą stronę uchodzić i w ręce ochotników się dostając.
Wszebór i Mszczuj na koniach siedząc, bili, siekli i tratowali co napadli, toporami wywijając wściekle; inni téż im dopomagali dzielnie, a choć szczęście służyło — bo się ona zgraja prawie bronić zapomniała — opamiętali się wkrótce do powrotu; kilku postronki zarzuciwszy na szyję, Wszebor, Mszczuj, Toporczyk, Tomko, zawołali na swoich. Nim się opamiętali popłoszeni, ochotnicy już biegli nazad ku horodyszczu, i mieli czas na przygotowanych szubienicach, pochwyconych powiesić.
Stało się to tak szybko, niespodzianie, szczęśliwie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Okrwawione topory, miecze i ręce świadczyły, że się nie darmo chełpili. — Tłum ich nawet nie ścigał po nocy, gdyż znaczna jego część w pierwszéj chwili się rozpierzchła, i nie prędko wrócić ośmieliła. Nim znowu ognie porozpalali, rozpatrzyli się, obliczyli, Doliwów już nie było.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić. — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, w obozie ruch, krzyk, wrzawa panowały do świtu. Jak na brzask przyszli ludzie trupy z szubienic pozdejmować, aby ich wstydu nie widział dzień jasny.
Zrana jak byli zwykli, ogni nie rozłożyli, krzątali się tu i owdzie, miotając, kłócąc, a kilku konnych pobiegło w lasy.
Dzień tak cały, minął na pozór spokojnie — wyprawa do rozmów i opowiadań dostarczała obfitego wątku. Na dole w wielkiéj izbie, na wyżkach u kądzieli, o tém tylko rozprawiano.
Zdana się chlubiła bratem, a mówiąc o nim, niewiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potém sama, oglądając trwożliwie czy ją kto nie podpatrzył i nie odgadł — i serce jéj biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnéj radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, troska jak zawsze orała mu czoło, chodził po kątach, pilność nakazywał i mruczał.
Może przeczuwał, że między pospólstwem, które na widok jego pokorną przybierało postawę, coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niéj gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi, zaniepokoiła go, i wziął się do podsłuchów gorąco. — Widział już oddawna niedobre znaki, wejrzenia kose, narady pokątne, szemranie, opór bierny, nieposłuszeństwo czasem, niekiedy jakiś wybuch rozpaczliwy, zaraz strachem stłumiony.
Nikogo się tak nie lękano, jak starego Beliny, był nieubłaganym dla nieposłusznych, karał srogo, nie przebaczył nigdy. Serce miał miłosierne może, ale bez grozy się tu obejść nie umiał. Gdy nałajawszy starszyznie, odgrażając się zuchwale, zbiegł jeden, na wszystkich padło podejrzenie; ostrzéj się wzięto do pierwszego podwórca, to zwiększyło rozdrażnienie. Sobek nic nie mówiąc jeszcze, chodził a podglądał... Chciało mu się bardzo znaleść tych dwóch wodzów, których nazwiska zapamiętał. Próżne zrazu było staranie, imiona musiały być przezwiskami, dopytać się ich nie mógł nigdzie. — Stary bartnik, choć sam wyszedł z tego ludu, dawno już życiem i sercem zupełnie do ziemian przystał, od dziecka im służąc i będąc z niemi. Sprawa ich była jego sprawą.
Niespokojnie wziął się do tropienia dowódzców.
Nie łatwa to rzecz była; dworskim nie dowierzało pospólstwo, unikało ich, a gdy się który pokazał, milkli wszyscy spoglądając po sobie, lub zaczynali gwarzyć o rzeczach obojętnych. Stary próżno się tu włóczył długo, udając pół głuchego, pół głuptaszka. — Gdzie się pokazał wierny służka, usta się zamykały, oczyma śledzono każdy krok jego.
Z twarzy posępnych, wejrzeń groźnych, domyślał się, że nic się tam dobrego nie gotowało. Belina téż przeczuwać coś musiał, bo tu zaglądał często i do najmniejszego dotarł kąta...
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, choć to była godzina, gdy zwykle w podworcach wszystko usypiało, między ludem powstał ruch, zakipiało po cichu, wszyscy powstawali rzucając się ku wałom, i gorączkowo przyglądali się, jak się śmiałkom powiedzie.
Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty, podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania, gdy na szubienicy trupy się pokazały. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiéj, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować. — Czerń ta czekała tylko chwili dogodnéj, aby się rzucić na ziemian i wydać ich w ręce zgrai, a Sobek chwytał pewne znaki, iż między pospólstwem na horodyszczu a oblegającemi, było już porozumienie. Parę razy nocą spłoszył rozmawiających z za ostrokołów, do których podkradali się na wały jacyś ludzie. — Z każdym dniem rosło zuchwalstwo i jakby niecierpliwość.
Bartnik straszyć nie chciał, ale szukał zręczności, by się sam na sam rozmówić z Beliną. Trudno mu go było pochwycić na uboczu i wstrzymać nie zwracając podejrzenia.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek zdala go najrzawszy, przybiegł do stóp mu kłaniając. — Belina skinął tylko głową, jakby na rozmowę czasu i woli brakło. — Już miał odchodzić, gdy bartnik nieznacznie go za połę powstrzymał.
— Miłościwy panie! czasem i małego robaka posłuchać nie wadzi.
— A, co tam? — spytał Belina.
— Tam — wskazując ręką w podwórze — tam, szepnął Sobek — jest źle.
Stary popatrzał, czekając objaśnienia.
— Tam, bardzo gwarzą i mruczą — mówił Sobek. — Zwąchali się bodaj z temi, co za wałami stoją... W złéj godzinie, Bóg niech uchowa, mogą się porwać... Oka trzeba, miłościwy panie, oka trzeba.
Belina pomruczał coś tak niewyraźnego, iż Sobek wcale nie dosłyszał, ręką zamachnął.
— Miłościwy panie, to dla was nie nowina pewnie — dodał bartnik.
— Nie nowina — krótko rzekł gospodarz. — Patrzcie i słuchajcie — dobry z was człek. — Patrzcie, oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. — Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. — Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potém coś znowu poruszało.
Złe znaki mnożyły się co dnia.
Sobek jak w lesie i kniei, tak między ludźmi umiał rozpoznawać, którędy iść trzeba było i gdzie zwierza szukać, ale tu mu zacierano tropy i uchodzono zawczasu. Chytrości zażyć musiał.
Szopa, w któréj stały konie, jednemi wrotami ku podwórcu wychodziła, na którém lud leżał pokotem i całe dnie spędzał stękając i gwarząc.
Sobek tu sobie obrał na pniaku siedzenie, tak, że wrota na pół otwarte go zasłaniały. — Kręcił przewiąsła ze słomy, wiązał maty, dłubał coś nożem z drzewa, po całych dniach udawał tak zajętego robotą jakąś, że nawet nie podniósł oczu. Patrzeć jednak umiał, choć się zdało, że nie widział.
Trzeba mu było, wśród tego snującego się próżniaczo przed oczyma tłumu, dopatrzeć wodzów tajemnych. — Czuć ich było a nie widać. Drugiego czy trzeciego dnia, najrzał Sobek barczystego, bladego, z czarnym długim włosem spadającym na barki chłopa, który ręce trzymając za pasem, z czapką na oczy nasuniętą, włóczył się sobie, nie mówiąc do nikogo, ale na jakiś znak dany przez niego, jedni ustępowali, drudzy się podnosili, inni szli i rozbiegali się po kątach... Jak Belina po zamku, on nieustannie po podwórzu się włóczył, mało kiedy przysiadł, rzadko usta otworzył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Dostrzegł raz Sobek, jak ruchem ręki kazał strawę, którą głodny zajadał chciwie, oddać niewieście, co dziecko karmiła, a pokarmu jéj w piersi brakło. — Biedak, który pożerał głodny, tylko co rozdaną zacierkę, ścisnął drewnianą miskę w rękach, zaiskrzyły mu się oczy — lecz nietknąwszy jéj, odniósł i postawił przed głodną. Stało się to, choć słowa nie rzekł do niego — oczyma dał znak tylko. — Gdy się dwu z sobą zwaśniło, szli o sąd nie do sotników postanowionych przez Belinę, a wprost do milczącego chłopa, który coś pomruczawszy, spór rozstrzygał.
Spytał Sobek od niechcenia, jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiéro dzieciak, którego kawałkiem mięsa ściągnął, nazwał go Miskiem — Wiechanem. Jednego już mając na oku, drugiego starczynę spodziewał się odgadnąć, podpatrując, z kim najwięcéj przestawał. Na to nocy było potrzeba. Bartnik miał w naturze, iż musiał się podkradać i śledzić, jeśli nie zwierza, to człowieka. Doszedł zaraz kędy się na nocleg kładł Misko Wiechan. Pewien był, że rady nocą się odbywać musiały. — Nie opodal od tego miejsca wśliznął się między leżących, uśpionego udając. Nadzieja go nie zawiodła. Późno w noc przypełznął drugi, układł się u boku Wiechana i szeptali z sobą długo. — Nic słychać nie było, twarzy dostrzedz nie mógł, bo noc jak przepaść była ciemna — lecz gdy nad rankiem się rozchodzili, poznał w nim Sobek człeka, którego po dniu często widywał. Stawał on u ostrokołów jak na czatach, i gdzieś patrzał na lasy...
Był to ów Rzepiec, o którym ludzie wspominali, a oni dwaj przewodzili pospólstwu na grodzie zamkniętemu. Sobek już ich odtąd z oczów nie tracił. — Do Wiechana chodzącego ciągle, nie otwierającego ust, przybliżyć mu się było trudno; do Rzepca stojącego nazajutrz zaraz się przysunął.
Popatrzali sobie w oczy, ale jeden nie zagadał do drugiego. Rzepiec rad się go zbyć, zaraz wzrok odwrócił. Nie pomogło to. Sobek uparcie stał, na lasy téż patrzał i stękał. — Tak niemal pół dnia bok w bok, stali, nie rzekłszy do siebie nic.
Rzepiec był człek mały, czerwonego zarostu plamistéj twarzy, oczu bladych, nie młody, straszny jakiś, jak węże pstre, co najgorszy jad mają. Gdy mu się na złość zbierało, jak dziki zwierz językiem po wargach wodził, niby się na pastwę oblizując. Znudziło go widać sąsiedztwo.
— Zkąd ty? — zapytał Sobka.
Nic nie mówiąc, bartnik w stronę lasów pokazał ręką.
— Co za jeden?
— Bartnik.
— Pański? dworak?
— Jaki pański? — począł Sobek — u mnie panem las był.
Umyślnie więcéj nie mówił, żeby się z chęcią wybadania nie wydać. — Znowu stękali i patrzali na lasy, aż nierychło ozwał się Sobek do Rzepca.
— Słyszysz? hę! długo to tego będzie?
Rudy ramionami ruszył.
— Za co my tu głodem mrzemy?
— Za co? jaki ciekawy — odparł Rzepiec — bośmy głupi.
Zamilkł odwracając się i oba milczeli znowu. Dnia pierwszego na tém się skończyło — znajomość była zawarta. Nazajutrz stanął Sobek u ostrokołu znowu, zobaczywszy go Rzepiec, jakby plugawe zwierzę napotkał, popatrzał groźno, plunął i odsunął się precz. Nie zagadał już ni słowa.
Dnia tego właśnie stało się, co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby, w któréj wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli.
Wieczór był późnéj jesieni mroźny już a pogodny. Za lasami w łunie pomarańczowéj a szkarłatnéj zachodziło słońce; niebo zielonawe od dołu, u góry czystym roztaczało się bladym lazurem. Cicho stały puszcze czarne i brunatne w dali...
Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający. Nim nań oczyma rzucili, usłyszeli zapowiedź jego, w powietrzu gwar jakby okrzyków i pieśni, głuchy tentent koni i rżenie.
Z lasów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno, niektóre kupy niosąc na żerdziach znaki, pędząc z sobą pobrane gdzieś po drodze trzody i konie.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, czapki wyrzucając do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Ze wszech stron sypało się to mrowie, zalewało dolinę całą, rozkładało się na niéj, a gdy poprzednio w dali tylko nad rzeczułką stali, teraz się sunęli śmiało, niemal pod okopy same. Ryki i wrzaski téj zgrai tysiącznéj, coraz wzrastające, śmielsze, szaleńsze, echem jakby szyderskiém odbijały się w lesie...
Wrzawą tą przerażającą, jak iskrą w suche drzewo wrzuconą, rozbudzone rycerstwo na horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiéj strony sunęło się pospólstwo, ze źle tajoną na twarzach radością. — Wiechan i Rzepiec stali na przedzie, u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową.
Dolina, gdzie tylko suchą nogą stąpić było można, wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując olszowe horodyszcze.
Wpośród zbitéj gąszczy, gdzieniegdzie rozeznać było można dowódzców na koniach, którzy gromadom swym miejsca na obozowiska wyznaczali i zatykali. Było ich kilkunastu.
Znaczniejszy oddział jeden natychmiast się począł ku wałom posuwać, stanął na strzał i zdawał naradzać. Za ostrokołami téż widać było wszystko co żyło, przypatrujące się w milczeniu.
Wołano już tu, że sam Masław nadciągnąć musiał, ale Wszebor, który oczy miał dobre, wyszedłszy napróżno go szukał i zaręczał że jeszcze pastuszego syna nie było. Prusaków téż i pomorców, których po pasach i odzieży łatwo rozpoznawano, nie widział jeszcze. Ten to sam był tłum i czerń, co inne grody i dwory zniszczyła; lud pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł téż na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką i głową skinął, jakby mówił: Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemém osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł Ojciec Gedeon w białéj komży, w szytéj kapie, niosąc kielich w ręku.... Chłopak przed nim niósł wielki krzyż drewniany. Ksiądz modląc się, wolnym krokiem postępował za nim, zatopiony w sobie, z głową spuszczoną, z powieki przymkniętemi. — Szli tak ku wrotom, po stopniach na pomost za ostrokołem wyniesiony.
Szłyki i czapki pozdejmowali wszyscy, niektórzy padli na kolana.
Ojciec Gedeon na pomoście stanąwszy, ręce podniósł do góry z kielichem i hostją poświęconą, oczy ku niebu zwrócił, modlił się coraz głośniéj i na cztéry strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał.
Białą tę postać wyniesioną wysoko i czarny krzyż, musieli postrzedz ci, co bliżéj wałów się posunęli, widzieli ręce podniesione i ruchy ich, poznali że duchowny to był, który w imię Boga chrześcian — jak oni zwali — czary czynił.
Czarów tych i cudów obawiali się poganie.
Przodowników, na widok ten, strach ogarnął mimowolny, poczęli cofać swe konie i w tył się zawracać, a choć pierzchnąć im wstyd było — na miejscu ustać nie mogli. Jakby przed znamieniem krzyża cofać się byli zmuszeni, poczęli zjeżdżać niżéj i wkrótce zniknęli w tłum się wmięszawszy.
Słońce już było zaszło, cień lasów okrywał dolinę, ostatnie promienie na podniesionym kopcu jeszcze tylko, blado go ozłacając, świeciły. Mrok okrywał wijące się u podnóża jego gromady. — Część ich zaraz do lasu po łom i gałęzie poszła, słychać było siekiery, potém zabłysły po jednemu rozpalające się ogniska mnogie. Dymy ich przyciśnięte wilgotném powietrzem wieczorném, gęste, gryzące, rozwlokły się ponad rzeczką i łąką całą, otoczyły gródek, legły jak zasłona na tym obrazie groźnym, kryjąc go oczom oblężonych. — W dali już mało co rozróżnić było można, czerwone tylko płomyki ognisk migały gdzie-nie-gdzie i czarne przesuwające się przed niemi postacie.
Z wałów nie schodził nikt, bo nie mógł oczów oderwać od téj groźby dnia jutrzejszego, walki nierównéj. — Gwar, śpiewy, wrzawa, jakby urągowisko dolatywały do zamku.
W izbie niewieściéj kądziele stały pod ścianami, wszystkie dziewczęta i starsze niewiasty klęczały ze złożonemi rękami, modląc się i zalewając łzami. — U ołtarza na górze, klęczał przed kielichem okrytym Ojciec Gedeon, niekiedy twarzą rzucając się na ziemię, to ręce wznosząc ku niebu, to składając je w pokorze.
Klęczącego tu zastała noc, z oczami załzawionémi, a gdy powstał nareszcie, oschły były już łzy i oblicze się rozjaśniło, jakby widzeniem lepszéj przyszłości.
Starzec złamany wiekiem, czuł, że był tu powołany jako rycerz Chrystusowy do trudu, nie pozostał więc sam z sobą, ruszył natychmiast ze słowem pociechy, zagrzewać serca i rozbudzać męztwo.
Zaledwie obróciwszy się, na pierwszym kroku, spotkał starego Belinę.
— Ojcze — odezwał się, schylając do pocałowania ręki jego gospodarz — pobłogosław mi, pobłogosław nam wszystkim, jakobyś na śmierć idącym błogosławił. Będziemy walczyli, póki sił i żywota stanie, aż pokonamy nieprzyjaciela...
Przed sobą go mamy, u siebie go mamy!
— Męztwa! — zawołał Ojciec Gedeon. — Nie traćcie ducha — Bóg was nie opuści — Cuda się dzieją! Wojna to nie przeciw wam, lecz przeciw krzyżowi świętemu. — Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim, kręcąc coś w palcach Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — słowo.
Zwrócił się ku niemu gospodarz.
— Dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było...
Cicho coś szepcząc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. — Przeszli tak w pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali coś i patrzali na gromady. Sobek na nich ukazał. Gdy zbrojnych w tłumie spostrzeżono, szmer się wszczął, obudzeni ruszyli się dwaj starsi niespokojnie. Tknęło ich może, iż po nich wysłano. Wiechan rzucił się chcąc ostrokół przeskoczyć, Rzepiec puścił uciekać, schwycono obu... Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud do koła, wrąc, miotając się, cisnąc, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
Bliżsi zaczęli się upominać o swoich zuchwale, za suknie targając starego; pięści podnosiły się groźnie, wrzawa rosła. Belina od wyrostka miecz tylko wziął, nikomu nie odpowiadając słowa.
— Do jamy z niemi! — zawołał.
Bez sądu i winy nic się im nie stanie — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Głuchém warczeniem całe podwórze się odezwało i ucichło nagle. — Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni już ręce im w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
— Do jamy! — powtórzył Belina — i sam za prowadzącemi kroczyć zaczął z mieczem obnażonym.
Nie uszło to oczów rycerstwa, ziemiana i załogi, w niektórych obudziło trwogę, dłonie szukać mieczów poczęły, jakby już przyjść miało do starcia.
Gromada, która z początku sunęła się za więźniami — cofnęła się i na podwórcu legła, zawodząc żałośnie.
Padały na ziemię kobiety, mężczyźni w kupę pozbierani, szemrać i radzić poczęli po cichu. — Sotnicy szli, nakazując milczenie.
Noc już była gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. — Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszéj walki się sposobić. — Cisza panowała na grodzie; przerywana chodem straży i brzękiem mieczów — niekiedy płaczliwy głos dziecka doleciał z podwórca.
W izbie u ognia rozprawiać już o czém nie było, ni się czego domyślać, rzeczywistość groźna, straszna, stała naga przed oczyma.
Lasota, któremu ręce słabe nie służyły już do łuku i oręża po ostatniéj walce, począł spokojnie ogień na kominie przykładać i poprawiać, drudzy krzątali się zawczasu około mieczów i zbroi. Wszyscy niemal, jakby się zmówili, sięgnęli po osełki do ostrzenia i rozpoczęli robotę; drudzy wzięli się cięciw u łuków próbować i strzał ostrza na palcach. — W izbie ruch i życie wielkie się wzięło — każdy, usiadłszy gdzie mógł, toczył, czyścił, sposobił oręż, opatrywał pancerz i naprawiał.
Wśród tego milczenia nagle Wszebor się odezwał.
— Widzę, że stary chce na nas złożyć winę, żeśmy naszą wycieczką tłumy te ściągnęli. Wskazał mi to nie mówiąc, alem zrozumiał. Jako żywo? Przecież gdym był w Płocku u Masława, już się na Olszowe Horodyszcze zmawiano, a ja z tą wiadomością spieszyłem z powrotem.
— Prędzéj, późniéj byłoby do tego przyszło, dodał z kąta Toporczyk. — Ja Panu Bogu dziękuję za to, iż mi dał czas trochę sił odzyskać, nie będę przynajmniéj siedział w kącie z założonemi rękami.
To samo prawie powtarzał Kaniowa, który choć jeszcze guzy miał i sińce, już się ochoczo poruszał.
Do późna tak przy łuczywach trwały przygotowania, przerywane czasem kilką słowy rzuconemi za wiatrem; na całym grodzie, oprócz niewiast, nikt prawie nie zmrużył oka. Belina nie przysiadł nawet. — Lękając się, aby go na ławie sen nie zmorzył, gdy poczuł, że mu się powieki kleją, oparłszy się o ścianę, ręce na mieczu skrzyżował, oczy trochę przymknął i tak zdrzemnął się tylko stojący.
Już trzecie kury piały i brało się na dzień, gdy straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. — Porwali się wszyscy, zląkłszy jakiego podejścia nieprzyjaciela, powybiegano z izb i szop, dopytując się co się stało. — Nikt nie wiedział jeszcze — krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który z mieczem dobytym na hałas biegł pierwszy, znalazł tu już stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych ludzi.
Widok, któremu zrazu oczy wierzyć nie chciały, przedstawił się u wrót jamy, do któréj Rzepca i Wiechana rzucono. — Wpośród stojącéj tu gromadki leżały dwa trupy, w miejscu gdzie stała straż nocna. Nie było na nich ani krwi, ani śladów walki; powrozy mieli pozarzucane na szyje i ściśnięte tak, że im oczy na wierzch powyskakiwały, języki z ust wyszły. Broń leżała przy nich na ziemi.
Wrota do jamy stały wyłamane, nikt nocą najmniejszego nie słyszał hałasu, nie poruszyło się tu nic, z podwórca nie widziano nikogo przechodzącego, a Rzepca i Wiechana w jamie nie było. Brakło w niéj i innych więźniów, którzy z nimi uszli wszyscy, jeden tylko stary dworak Belinów, za gwałt jakiś tam osadzony, żyw i cały pozostał. Ten nic powiedzieć nie umiał, prócz, że gdy się ze snu przebudził, poczuł drzwiami otwartemi wchodzące świeże powietrze.
Rozbiegli się po całym grodzie ludzie szukać więźniów, którzy jak się zdawało, za ostrokoły ujść nie mogli, bo przy nich gęste czuwały straże.
W całém grodzisku zamęt się stał i zamieszanie — wrzawa w pospólstwie, jęk i płacz kobiet słychać było i krzyki tych, których zbrojni bić musieli, aby ich w porządku utrzymać, gdyż lud się rwał i burzył.
Zbudzone niewiasty wybiegły, pookrywawszy się czém mogły na prędce — dowiadując się co się stało? Niektórym zdało się, że już korzystając z ciemności, oblegająca czerń wtargnęła i bój się na samym horodyszczu poczynał.
Mężniejsze z nich chwytały za topory i nie mało bronić się było gotowych, raczéj niż poddać sromotnie. Inne łamiąc ręce płakały.
Dzień nadchodzący zastał całą załogę w tym popłochu, a straże obchodzące wszystkie kąty, przetrząsające komory, rozglądające się na poddaszach, czy się gdzie zbiegowie nie skryli...
Nie było śladu ich nigdzie.
Ta ucieczka zwiększyła jeszcze i tak już wielką trwogę, gdyż Rzepiec i Wiechan długo na horodyszczu przebywając, dobrze je znali, mogli więc dla czerni być najlepszemi przewodnikami, wskazując jéj słabe strony.
Wschodzące słońce, nim się z gęstéj mgły wybiło, nie dawało w dolinie nic rozpoznać, oprócz ruchu, jaki wśród gromad coraz żywszy być poczynał.
Sposobiono się już do napaści, kupy szykowały się i postępowały ku wałom z okrzykami.
Moczary nie były jeszcze zamarzłe, rzeczka jesienném wód wezbraniem rozlała, z téj więc strony nie obawiano się napaści; lecz gdy rozedniało, ujrzano za błotami gromadę znaczną ludzi, rzucających kłody i płoty w grzęzawicę, hacie i mosty przysposabiających do przejścia. Musiano patrzeć na te przygotowania cierpliwie, nic począć nie mogąc, bo na taką odległość żaden pocisk nie sięgał. — Obrona wkrótce stać się mogła prawie niepodobną, gdyby tłuszcze ze wszech stron razem się rzuciły. — Rąk było mało, ludzi skąpo, a lud w podwórcu strzeżony być musiał i pod dozorem ledwie na małe kupki go rozbijając, do noszenia ciężarów użyć było można.
Widok tych przygotowań nową obudził trwogę, spojrzano po sobie w milczeniu tylko.
Gdy na wałach żwawo się uwijali wszyscy, O. Gedeon o wschodzie słońca, wedle zwyczaju wyszedł ze mszą świętą przed ołtarz na pomoście. Wytoczyły się niewiasty wszystkie, dzieci i starcy, klękając na modlitwę. — Rycerstwo ledwie się przeżegnawszy, musiało zbroje wdziać i stanąć przy ostrokołach.
Gdy mgły nieco opadły, u wrót zjawiła się gromadka jezdnych, wśród których Sobek poznał i pokazał Rzepca i Wiechana. — Nie potrzeba ich już było szukać po horodyszczu. Zbiegli wskazywali rękami na kopiec, opowiadając dowódzcom, kędy i jak trzeba było gródka dobywać.
Napastnicy jakoś się nie spieszyli z rozpoczęciem szturmu, czy na kogo czekali, czy im pilno nie było, powoli rozbili przygotowania. — Chcieli może ze wszech stron razem, gdy hać gotową będzie — uderzyć. — Do południa strzały nie było puścić do kogo... Zdawało się niektórym, że na noc czekali i z pomocą zbiegów coś przedsiebrać chcieli, gdy ciemności zapadną.
Horodyszcze całe teraz wyglądało inaczéj. — Dopóki niebezpieczeństwo nie było tak blizkie, ludzie czas mieli spocząć i poswarzyć się, podrażnić z sobą, słowami się nieraz zetrzeć; a powaga Beliny tylko powstrzymywała ich, że na siebie mieczów nie dobyli. Teraz wszystko się to zapomniało, wróciło braterstwo i zgoda, męztwo się obudziło w tych, co leżąc, byli zgnuśnieli. — Czuli, że nadludzkich prawie sił było potrzeba, aby się temu rojowi napastników opierać, przeciągnąć walkę i może doczekać, niepewnéj odsieczy. —
Na niéj była nadzieja jedyna. Gdyby się odsiecz spóźniła, zmorzeni głodem, wysileni czuwaniem, znękani walką, obrońcy horodyszcza upaść by musieli. Ani ludzie, ni ostrokoły nie wytrzymałyby nacisku.
Dzień ten zszedł na czatach i drażnieniu się wzajemném. Kupki to się przybliżały, to odchodziły, snuły i przeciągały, stawały miotając odgróżki, wyśmiewając się, wyzywając. Zaledwie znużone rycerstwo padło na pomosty spocząć, gdy jedni odciągnęli, wnet następowała nowa gromada z krzykami i łajaniem. Jechali jezdni, wlekli się piesi, podglądając, przypatrując się, podkradając...
Jezdni na strzał stawali, tak, aby głosy ich słychać było, i wywoływali po nazwiskach zamkniętych na horodyszczu...
— Belino! stary wilku — a wyłaź z jamy! — Belina! hej!
Drudzy bezcześcili Doliwów, Lasotę i ilu ich tam było. — Wiechan i Rzepiec dobrze im rozpowiedzieli o wszystkich.
Szczególniéj na starego Belinę wykrzykiwano. Słyszał to, ale ścierpiał. — Gdy się ciągle powtarzało łajanie, wyszedł w końcu na pomost naprzeciw, na mieczu się sparł, stanął oko w oko i dał się lżyć nie mówiąc słowa.
Poznali go widać, jeden szydersko czapkę zdjął, pokłonił się, potém nacisnąwszy ją na głowę, pięść wyciągnął.
— Hej! stary zbóju, co piłeś krew naszą, przyszła na ciebie pora! Słysz! nie wywiniesz się z pazurów chłopskich. Wiemy my, co się u was dzieje, breczką żyjecie, ludzi nie macie, nie długo was wykurzemy! Lepiéj się zdajcie zawczasu! — Tak czy owak wisieć będziecie, a choć męczyć nie damy, jak otworzycie wrota... Dzieciom żywot zachowamy! Wziąwszy gwałtem, żywéj nie zostawim duszy.
Drugi ryknął ze śmiechem dzikim:
— A nu, żywo, psy parszywe! wrota otwierać.
Łajać poczęto z pogańska i wyklinać...
Belina stał, słuchał, nie drgnął, ni mu się usta otwarły; drudzy na ostrokołach mniéj cierpliwi, rzucali się wściekając, krzyczeli, i łajaniem im odpowiadali; — jeden i drugi nie wytrzymał, i choć kupka stała daleko, a strzał daremnie wyrzucać było szkoda — poczęły i one świstać, a z proc ciskano kamienie. Kilku śmielszych ugodzono, ale w końcu cofnęli się z łajaniem i krzykiem...
Dnia tego więcéj się na nic nie zebrali — czekali na coś... Wszebor myślał, że się Masława spodziewano.
Na błocie pomost wyciągał się coraz ku okopom przybliżając, rachowano patrząc, że ledwie trzeciego dnia hacie i mosty będą gotowe.
Noc zapadła wśród téj niepewności i oczekiwania stokroć gorszego od samego boju i niebezpieczeństwa; bo nic tak nie wycieńcza i nie nuży, jak groza wisząca nad karkiem, któréj spadnięcia ciągle się spodziewać trzeba.
Nazajutrz zmieniła się pogoda, miasto mgły nadszedł deszcz chłodny, wiatr zadął silny, lasy szumiały od północy, jakby wtórowały wrzawie oblegających. Zdala widać było gnące się drzew wierzchołki i obłamywane gałęzie, z ognisk dym rozbiegał się po dolinie z iskrami. Niektóre z nich wiatr i deszcz pogasiły. Gromady się nie ruszały jeszcze, a nad haciami pracowano.
W południe dopiéro od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. — Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew. Ubiorów ani twarzy rozeznać jeszcze nie było można, jechali szybko, przerznęli się przez obozowisko, zdążając wprost drogą ku wrotom zamkowym.
Stojący na zaborolach Wszebor, pierwszy zawołał.
— Masław!
Biegli wszyscy oglądać go, z rycerstwa bowiem mało kto za młodu nie znał Masława na dworze Mieszka i Ryksy, każdy chciał zobaczyć, co się z pyszałka owego zrobiło. On to był w istocie. Jechał na czarnym koniu z grzywą długą, we zbroi cały, w hełmie z kitą na głowie, w płaszczu jakby królewskim czerwonym ze złotem, otoczony drużyną, w któréj znać było, że królewską naśladować chciała. — Pachołek jeden tarczę za nim wiózł, drugi łuk i strzały, trzeci miecz wielki. Gromada strojna i zbrojna, otaczała nowego knezia, który w bok się ująwszy, z podniesioną głową, prost jechał na wrota, pogardliwém okiem rzucając na horodyszcze.
Już miał Mszczuj, zmierzywszy z łuku, puścić ku niemu strzałę, obrachowawszy, że dosiądz może, gdy go powstrzymano. Cała czereda pańska stanęła z obnażonemi głowami, otaczając go i słuchając wydawanych rozkazów.
Z ruchów rąk wnosić było można, że i o haci, którą z drugiéj strony kładziono, opowiadać musiano.
Masław słuchał stojących przed sobą, roztargniony, okazując im niemal pogardę. Zawrócił się potém i o kilkoro stajania wskazał naprzeciw wrót miejsce, gdzie chciał mieć obóz rozbity.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. — Z horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano się do spoczynku.
Wnet miejsce to pańskie, ciekawa czerń, rozmaicie pouzbrajana, otaczać zaczęła; przychodziła starszyzna z pokłonami, zdejmowano z wozów beczki, pojono gości... Gwar wesoły dochodził do wałów, zwiększając się i rosnąc.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.
Belina spodziewał się nawet zamachu jakiegoś w nocy, ognie na wałach rozniecić kazał, ludzi tylko połowie dał spoczywać, resztę na czatach postawił.
Nie myślano już téj nocy o oszczędności, na horodyszczu też odbito z piwem beczki, mięsa uwarzono podostatkiem. — Do izby na dole wniesiono kadkę miodu, aby ludzi pokrzepić i odżywić.
A na wyżkach nikt nie prządł dnia tego, nikt nie śpiewał. Szeptały dziewczęta, płakały starsze niewiasty, modliły się cicho niektóre. Jedna to druga wymykały się z izby, aby coś zobaczyć, coś usłyszeć, i z tego zamięszania korzystając, słówko przemówić do kogo. Nawet Kasia wysunęła się parę razy ze Zdaną, popatrzały tuląc się do siebie w dół, spojrzały ku okopom. — Ani Tomka ani Mszczuja widać nie było. — Tęskno szeptały coś z sobą, rączętami opasawszy się wzajem i główki schyliwszy ku sobie. — Słuchały dalekiego szmeru, rozeznając w nim głosy.
— Słyszysz! to głos mego brata! — a! jabym go wśród tysiąca poznała!
Kasia główką potakiwała, choć się jéj wstyd przyznać było, że ona pierwsza przed siostrą nawet, wołanie to poznała i powitała je twarzy rumieńcem.
— A to? słuchaj no! — szepnęła cicho odwzajemniając się — przysięgłabym, że to głos Mszczuja Doliwy.
Zdana potrzęsła głową niby niedowierzająco.
— Co mi tam Mszczuj! — rzekła roztargniona.
— O! nie prawda! Tyś pierwéj głos jego niż Tomka posłyszała!
Zdana nie zawsze przyznawała się do tego, że się do niej Doliwa uśmiechał, ona jemu. Tego dnia jakoś mu nie wierzyła, trochę nań była gniewną. — Mszczuj był na straży. Przez cały dzień nie szukał jéj i nie spotkał, od wczora jakby jéj znać nie chciał, ona téż wiedzieć o nim niby nie chciała.
— E! Mszczuj! odezwała się — czy to tam myśleć o tém. Miły Boże! Co to stanie się z nami! Ci chłopi, ta czerń straszna.
Kasia spojrzała na nią i w niebieskiém jéj oku błysnął ogień rycerskiego dziecięcia.
— Same sobie śmierć zadamy — zawołała — niżbyśmy się w ich ręce dostać miały! nigdy! nigdy! Ale O. Gedeon powiada, że Bóg uczyni cud i wyzwoli nas, a O. Gedeon świętym jest człowiekiem i Bóg mu nieraz prorokować dozwala!
Mówiła jeszcze Kasia, gdy Tomko się ukazał na dole. Wyrazy jéj na ustach zamarły, spuściła oczy, bo idąc tak, spojrzał na nią, strasznie jakoś, przeszywająco, że spojrzenie to uczuła w sercu, oddechu jéj nawet zabrakło.
Zdana łajała go, że je obie, nagle tak wchodząc, nastraszył, a Kasia już mu się uśmiechała.
W tém z izby na wyżkach, ode drzwi głos Spytkowéj dał się słyszeć.
— Kasia... ten wicher dziewczyna! gdzie się znów ona podziała?
Dziewcze z objęcia Zdany wyrywając się nagle, spojrzało raz jeszcze z uśmiechem ku Tomkowi i znikło.







II.



Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem, od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone. Pierwszy głos co ucho ich uderzył, był wojenném, bojowém hasłem...
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było. Na dachy z dranic padały kamienie z proc przez obiegających rzucane, ściany się trzęsły, bieganiem po pomostach dokoła tętniało na Horodyszczu całém.
Jak burzę słychać było przenoszące się gromady ludzi około ostrokołów, zbiegających tam gdzie niebezpieczeństwo groziło.
Czasem górą grzmiał głos dowodzącego, to gdzieś tonął zagłuszony wrzaskami. Słychać było jakby trzask i łamanie ostrokołów, i huk toczących się głazów, i jęki tych, których one przygniatały...
Z płaczem pozrywały się z posłania niewiasty, chwytając przyodziewki, żegnając się krzyżem świętym, biegając, wołając, potrącając się i tracąc przytomność... Żadna nic znaleźć nie mogła i włożyć nie umiała.
Jedna Hanna Belinowa stała w pośrodku izby, blada ale spokojna, odziana już, z twarzą posępną, poglądając miłosiernie na to rozbite i spłoszone stadko swoje.
— Dobijają się już do wrót! — zawodząc okrutnie wołała z komory Spytkowa... — Boże miłosierny! co czynić! co poczynać! Ratuj kto żyw!
Co chwila wpadały dziewki służebne.
— Już się cisną od Olszanki! — woła jedna — przeszli błoto...
— Od wrót idą całą siłą! — mówiła druga.
— Kamienie lecą jak grad, za strzałami dnia nie widać — krzyczała trzecia...
— Helę postrzelono gdy wodę niosła — mówiła zdyszana wpadając inna, rzuciła dzban ze strachu i stłukła.
— Dzban mój! — przerwała ręce łamiąc Hanna Belinowa — polewany mój dzban!
Nie tyle jéj postrzelonéj dziewki, co dzbana żal było.
Ledwie słów tych dokończyła, gdy nie młoda kobieta wpadła spłakana z ręką skrwawioną.
Strzały już w ranie nie było, ale z rany sączyła się krew, a z oczów płynęły łzy, i mówić nie mogła ze strachu. Zdana wnet przybiegła obwiązać ranę, Kasia zobaczyć ją i pomagać. Pozałamywały ręce.
Nie przeszła jeszcze ta pierwsza trwoga, gdy do drzwi zastukano. Wszystkie pierzchnęły od nich ze strachu.
— Ojciec Gedeon ze mszą wychodzi! — zawołał głos za drzwiami.
Niewiasty o mszy były zapomniały, a modlitwa teraz tak była duszy potrzebna! Żwawo poczęły się przyodziewać, aby przed ołtarz pospieszyć. Nawet, trochę do wstawania leniwa Spytkowa, coś na siebie schwyciła, aby Mszy świętéj nie opuścić.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłém swém miejscu, pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już nie krwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jak by był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych, szczęśliwych czasów.
Na pomoście odkrytym, w podwórku, walkę na okopach daleko wyraźniéj, głośniéj i straszniéj słychać było niż w izbie. Niewiasty, zaledwie wyszedłszy, struchlałe popadały na kolana, modlić się nie mogąc, oczy zapłakane zwracając na kapłana, którego ani ten szum, ni łoskot kamieni toczących się po dranicach, ni ranionych jęki, nie zdawały się poruszać. Starzec był cały w modlitwie i w Bogu, duszą na innym świecie.
Same niewiasty dziś i dzieci małe go otaczały. Starsze chłopaki choć je odpędzano, nie wytrzymali, dziecinnych swych proc i małych łuczków poszły próbować na okopach... Walczący pozbyć się ich nie mogli. Wśród niewiast rozpłakanych, jedna twarz Belinowéj spokojną była, jednéj Kasi oczy otwarte szeroko, usta wpół odemknięte, całe lice dziecięce jeszcze, prawie męzkim tchnęło duchem. Zdało się, jakby co chwila zerwać się chciała i biedz a walczyć. Najmniejszéj już obawy nie zdradzała zmarszczona twarzyczka, pałająca gniewem i niepohamowaném pragnieniem skoczenia tam, gdzie wrzał bój. Kilka razy zdumiona spojrzała na nią Zdana. — Co tobie?
— Mnie! poszłabym się bić! — odpowiedziała oddychając ciężko Kasia — a — poszłabym się bić!
Belinowa usta jéj dłonią zamknęła.
Walka, któréj od ołtarza widać nie było, tém sroższą się przez to zdawała, że głosy jéj tylko tu dolatywały. Uszy modlących się niewiast, dziewcząt, dzieci, przy każdym głośniejszym okrzyku, boleści lub gniewu, starały się pochwycić wyraz jego, odgadnąć pierś, z których wychodził.
Głowy wszystkie zwracały się ku wrotom, przez które buchała ta wrzawa bojowa.
Gdy nakoniec Ojciec Gedeon odwrócił się i zakreślił wielki krzyż w powietrzu, żegnając nim razem żony, dzieci i tych, co niewidzialni za nie walczyli — niewiasty padły na twarze płacząc... Kapłan już znikł, a one jeszcze powstać nie śmiały. Kasia tylko zerwała się jedna i z oczyma obróconémi ku wałom, drżała, że nie mogła biedz ku nim.
Zdana ją pochwyciła za rękę i gwałtem niemal do izby nazad zawiodła.
Jakże zazdrościła Kasia staréj Hannie Belinowéj, która nie wytrzymawszy, choć strzały dolatywały, choć kamienie padały wśród podwórza, wyszła własnémi oczyma spojrzéć na to, co się tam działo, i czuwać nad panem a mężem swoim. Serce miała hartowne a męzkie, przetrwało ono już stratę dwóch córek, skon jednego syna. Z pięciorga dwoje jéj tylko zostało. Z tych dwojga, jeden był tam na wałach, pewnie gdzie najgorętsza wrzała walka, gdzie największe było niebezpieczeństwo.
W izbie na dole pusto było, starzy, ranni, osłabli, wszyscy, z czém kto mógł, powlekli się na wały. Nie mogło ich tam być nadto dnia tego, gdy każda i najsłabsza nawet ręka na coś się przydać mogła. Świeżo pokaleczeni zbiegali tu na chwilę, aby obwiązać ranę, zatamować krew i wracać na wały. Toporczyk postrzelony zębami sobie zawiązywał rękę, z któréj się krew toczyła obficie, aby biedz do swoich...
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Ci co szli na ostatku i pozostali jeszcze w dolinie, pchali i naciskali tych, co się w pierwsze dostali szeregi. Czerń się cofnąć nie mogła, choćby chciała, choć na jéj głowy i karki spadały kłody ogromne, a kamienie tocząc się, gruchotały ręce i nogi. Naciskano i parto z tyłu. Po upadłych i zgniecionych wdrapywali się żywi, i z trupów wał leżał u ostrokołów.
Masław stał na uboczu, w rogi tylko każąc trąbić, aby zagrzewać do boju. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba. Od rzeczki nawet przez hacie i mosty na prędce poklecone, dostała się przededniem gromada, z téj strony naciskając i dobijając się wściekléj, bo rachowała, że tu obrona będzie najsłabszą.
Ludu z pierwszego podwórza, któremu zawierzyć nie było można, choć ręce jego bardzoby się były przydały, użyć nie mógł Belina inaczéj, jak kupkami rozdzielając go między rycerstwo, a pilne nań mając oko. U wrót nie postawiono z nich nikogo. Szli chłopi pod grozą niechętni, chmurni, leniwie, ledwie spełniając dawane im rozkazy. Na twarzach ich malował się gniew tłumiony, jakby lada chwila miał wybuchnąć. Dźwigali oni kłody, toczyli kamienie, nosili wrzątek, dozorowani jak niewolnicy...
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali, dawali znaki, aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce się porwać nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią...
Pozostałe niewiasty z niemowlętami i dziećmi, wybiegały zagrzane wrzawą z rozpuszczonémi włosami ku mężom i braciom, aby ich do buntu nawołać, lecz spychano je jak trzody do szop, z których tylko jęk i krzyki dochodziły.
Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną. Od strony rzeczułki, gdy na świeżo podsypany wał i ostrokoły nowe napadła gromada wielka, w pierwszym nacisku obwaliła się znaczna część ogrodzenia... Wyłom już był zrobiony. Rzucili się kto żyw ku niemu, zawalając wszystkiem, co się pod ręką znalazło. Szczęściem płoty i koły od szop, które rozerwano, dopomogły do obrony... Dwaj Doliwowie stojący tu cudów dokazywali, we dwu starcząc za dziesiątek.
Oba czasu pokoju, w bezczynném życiu swarliwi i niespokojni, duchy gorące, skore do kłótni i zwady — tu byli w miejscu czynni, niezmordowani, a choć już z nich krew ciekła obficie, choć strzały w nich tkwiły jak kolce na jeżach, kamienie natłukły sińców i guzów, żaden z nich nie jęknął i obwiązać się nie poszedł. Każdy pocisk jeszcze ich czynił zapalczywszemi. Siła się w nich dwoiła, dźwigali ciężary, jakichby pospolitego czasu żaden z nich nie poruszył, nie czuli znużenia, śmieli się uradowani niemal. Belina patrząc na nich drżał szczęśliwy, a Mszczuja wśród boju wpół chwyciwszy w głowę go pocałował. Kupa ludzi, która z téj strony się dobywała, w dość niebezpieczném była położeniu. Choć liczna i ciągłym zwiększająca się napływem, szła ona przez jednę hać wązką, od reszty gromad odcięta będąc z obu stron płynącą rzeczką. Wszebor rozpatrzywszy się tu, zbiegł z wałów do Beliny.
— Ojcze — zawołał — ulituj się, daj mi ludzi garsteczkę! dużo nie trzeba! Ale daj! Puśćcie mnie jaką dziurą na ten motłoch, ja go w błocie wytopię...
— Gdzie? co? — odezwał się Belina.
— Spojrzyjcież, hać wązka. Oni się nie spodziewają, by ich kto zaskoczył. Wpadniemy na nich, ujdą. Nie zbrojne to i nie rycerskie, od cepa i brony. Hukniem to się rozproszy...
Belina bronił się, ręce podnosząc.
— Poszlibyście na zgubę! Was szkoda.
— Wrócimy cało, mój ojcze — puść, bo nie wytrzymam, sam się rzucę na gromadę! — wołał Wszebor.
Szalone to było przedsięwzięcie. W kilkunastu, bo więcéj oddzielić nie było można, napaść na kilkuset, zdawało się niepodobieństwem. Lecz tłum ten spędzony pod horodyszcze, prawie bezbronny, w koszulach i siermięgach, z pałkami i kijmi, bo połowa toporów nawet nie miała, nie mógł się mierzyć ze zbrojnemi. Wszebor ręczył, klął się, przysięgał, że tę czerń przegoni, byle mu kilkunastu zbrojnych dano.
Spędzić ztąd oblegających, było wielkiéj wagi, gdyż jednę stronę mając wolną, z innych się silniéj było można opierać.
Belina lękał się, wahał, zezwolić nie chciał długo. Samo wypuszczenie nie było łatwém.
Wnijście główne na horodyszcze znajdowało się z przeciwnéj strony, od rzeczki była tylko furta mała, zabita i zasypana dawno, tak, że jéj wśród ostrokołów rozpoznać było trudno. Tę trzeba było otworzyć, narażając się na to, że wrazie niepowodzenia, zgraja się przez nią na horodyszcze najłatwiéj mogła dostać.
Stary bronił się, niepozwalał, na horodyszczu gotów był walczyć do upadłego, na niebezpieczne próby nie chciał się puszczać, ni siebie ważyć ni drugich. Lecz z Wszeborem trudno było, gdy się zapalił, zmógł starca nadzwyczajną gwałtownością, napaścią, uleganiem, przymusem niemal do zezwolenia.
Gdy Belina głową dał znak zgody, Wszebor poleciał jak szalony, na wołanie jego, co było gorętszego zbiegło się natychmiast.
— Pójdziemy szczęścia probować!
W téj ciasnocie bić się stojąc nikomu nie smakowało, Wszeborowa myśl wycieczki pozawracała głowy. Napastnicy wcale się ztąd nie mogli spodziewać napaści.
Zaczęto furtę odwalać, ziemię odkopywać, a nim się to stało, gromadka Wszeborowych już do wyskoczenia była gotową...
— Mieczów tu nie trzeba — toporów i oszczepów jak na dzika! wołał dowódzca.
Chwyciwszy więc topory i oszczepy, cali pookrywani pancerzami, kilku z tarczami, czekali tylko, by się na wrzeciądzach wrota podniosły.
Ciżba, co się na wał cisnęła, nie spodziała się wycieczki, gdy furta się rozwarła, myśleli, że zdradą ją otwarto i lud chciał się łączyć z niemi... Cofnęli się niepewni... W téj chwili Wszebor z towarzyszami na wahających się padł, prąc ich i rąbiąc... Z ostrokołów dopomagano...
Na dany znak puszczono kłody ogromne, na bliższych poczęto lać wrzątek, cofnęli się. Wszebor już nacierał z wrzaskiem, z krzykiem, bo w ówczesnej walce głosy też i piersi nie mało miały do czynienia. Napastnicy zaskoczeni nagle, spłoszeni, rzucili się tłumnie ku haci i mostom... Tu ciasno było, uchodzący sparli się z nadchodzącemi; znaczna część przed toporami oszczepami uciekając, w wodę i grzęzawicę wskoczyć musiała...
Z téj pierwszéj chwili popłochu umiał Wszebor i jego towarzysze korzystać. Parli tém silniéj i nacierali...
W dzikim tłumie dość zawsze by jeden tył podał, za nim biegną wszyscy. Ruszyło się to mrowie do ucieczki... Ci co szli daléj na haci, zawróciwszy się z wrzaskiem uciekali nazad, staczali się w moczary, padali w rzekę, Wszebor bił, mordował i pędził pomostem daléj. Co zostało odcięte pod horodyszczem, padło pod toporami, oblegający z drugiéj strony, oddzieleni wodą, zasłonięty mając widok horodyszczem, niedomyślali się nawet, co tam się działo i w pomoc rychło przyjść nie mogli.
Na podziw więc szczęśliwie powiodło się śmiałym Doliwom w pierwszém starciu, a co dziwniéj, nie zapędzili się zbytnio... Do pół pomostu doszedłszy, wnet go rozrywać zaczęli, kłody ściągać, burzyć i na zamek cofać się znowu.
Odparty tłum nie śmiał już i nie mógł powracać, oparł się aż na brzegu przeciwnym.
Zuchwałej, szalonéj wycieczce Wszebora winno było horodyszcze, że się dzielniéj z innych stron bronić mogło. Belina widząc, że przynajmniéj do jutra jeden bok mieć będzie wolny, małoco ludzi tu zostawiwszy, resztę pchnął tam, gdzie główne siły Masława zgromadzone były.
Lik ich ogromny wrzawę przerażającą powiększał, ale w rzeczy nie pomagał wiele. Znaczniejsza część przystępu nie mając, stała, wrzeszcząc w dolinie, cisnęła swoich, rzucała z proc kamieniami, które często własnym towarzyszom na głowy spadały, a przybliżyć się nie mogła. Okopy całe już były niemal trupami i rannymi zawalone. Kłody niektóre na wpół ludzi przygniotłszy, trzymały ich do ziemi przybitych, nie mogących się ani wyrwać ni skonać. Po ich ciałach, po trupach drapali się drudzy nie tak natarczywie i śmiało, bo z ostrokołów grad się sypał na głowy, strumienie wrzątku oblewały, smołą zażegniętą w garnkach ciskano na tych, co się bliżéj dobili.
W téj walce zajadłéj przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się, widząc zajadłą obronę, która tyle ludzi kosztowała, a pozostałym odebrała odwagę. Coraz się sam ze swoimi przybliżał, podjeżdżał, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali.
Nad wrotami temi oddawna się gotowano do obrony najdzielniéjszéj. Samo ich położenie ułatwiało tu opór. Znajdowało się bowiem wnijście główne w rodzaju wąwozu, w którym ledwo kilku ludzi w poręcz stanąć mogło.
Belina od rana deski kazał wodą oblewać, aby namokłe, nie łatwo się zażedz dawały.
Na górnym pomoście nad bramą, daszkiem osłonionym, stali najmężniejsi ludzie, najśmielsza młodzież. Od łuków i kamieni kawał rzadkiego ostrokołu ich okrywał, mogli więc bronić się ztąd, nie bardzo będąc wystawieni na pociski. Kamieni pod ręką mieli stosy, belek kilka grubych do ciśnięcia, a rąk nie brakło. Masław sam podbiegłszy pędził swoich na wrota ukazując, podbiegło kilkudziesięciu z tarczami lipowemi skórą poobijanemi, które w polu były dobre przeciw mieczom, a od kamieni i belek obronić nie mogły.
Dano im się podsunąć do wąwozu w wałach, z zapalonemi żagwiami przybiedz aż pod wrota niemal, dopiero runęła na nich kłoda przysposobiona, od któréj uciekać chcieli zapóźno. Zabiła ona kilku na miejscu, reszta cofnąwszy się stała zdala... Widząc, że się tu podkraść trudno będzie, suchy chrust poczęli gromadzić wiązkami, opodal nieco, chcąc go potém podpalony podtoczyć.
Nim się na to zebrali, zmierzchać zaczęło. Najkrótsze dnie późnéj jesieni, chmurne tego czasu niebo skracało jeszcze; ludzie byli straszliwie znużeni, tak, że ze dniem i szturm znacznie wolnieć zaczął. Pozostawały tylko zapalczywsze gromadki ochotników, ale i te się już przerzedzały. Oblężeni wyglądali nocy jak wybawienia, choć wiedzieli, że całkiem ubezpieczeni spoczywać nie będą mogli, częściami jednak mieniając się, odetchnąć się spodziewali.
Pierwszy ten dzień niezmiernego wysiłku, znużył rycerstwo, wielu zmusił do ustąpienia dla ran i zmęczenia; był wprawdzie szczęśliwym, lecz gromadom nie zadał klęski wielkiéj, pobudził je tylko do wściekłości. Strata kilkudziesięciu, choćby kilkuset ludzi, nic w tych tłumach nie znaczyła. Spędzeni od strony rzeczki pierzchnąwszy ze sromem, wściekali się, odgrażali i tém zajadléj sposobili tąż samą powrócić drogą.
Widok licznych trupów, które na wałach i pod wałami leżały dokoła, rozbudzał chęć zemsty w tłumach, które ściągając je miotały obelgi i łajania... Gotowano się obyczajem pogańskim sprawić im pogrzeb, paląc je na stosach. Noc nadchodząca choć nie rozproszyła całkowicie zgrai, kręcącéj się ciągle dokoła, zmusiła jednak do niejakiego odpoczynku.
Na strzał z łuku od wałów pozapalano ognie i porozkładano się tak blizko, że gwar, śpiewy i plugawe przekleństwa ciżby do horodyszcza dolatywały.
Tu nie próżnowano téż. Kilkanaście godzin walki znacznie wyczerpało to, co do niéj było przygotowaném; kłody, kamienie, pociski, które na daleko dłuższy opór zdawały się starczéć, w ciągu tego jednego strasznego dnia wyszafowano niemal wszystkie.
Ludzie walką zagrzani nie zawsze oszczędzać chcieli, padało wiele daremnie i staczało się z okopów nie raziwszy nikogo.
Na horodyszczu belek, drzewa, głazów nie wiele już było, zostało to, co na budowach sterczało i w ziemi pod niemi. Stary Belina wieczorem kazał stajnie i szopy rozrzucać. Spędzono lud do roboty przy łuczywach, postawiwszy dozorców. Słupy, belki, krokwie nawet, kamień z fundamentów, musiały się nocą na jutro gotować.
Gdyby obrona przeciągnąć się miała, za szopą jedną musiały pójść drugie, choćby sam dworzec walić przyszło i pod gołem niebem koczować.
Noc to była bez snu i spoczynku, na nieprzyjaciela w domu trzeba było zważać pilno, by mu się nie dać naradzać i skupiać, strzedz na wałach i u wrót, aby z zewnątrz się nie pod kradli Masława ludzie. W izbie na dole po kilku tylko i na krótko odpocząć mogło. Tu opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po téj młóćbie nieustannéj odeszły.
W kilku miejscach, gdzie napaść była żwawsza, nietylko strzałami i kamieniami, ale oszczepy i toporami obraniać się musiano... Nim kłodę dźwignięto, gdy czerń po trupach już na ostrokoły się parła, twarz w twarz, piersi z piersią spotykać się przychodziło. Chwytano się za włosy i rąbano toporami. Stary Lasota, który miał tylko posługiwać, choć słaby rzucił się w gąszcz, nie strzymał, krwią był zbryzgany i ranny.
Mało téż kto dnia tego został całym, choć rany straszne nie były, najwięcej guzów i sińców nabiły kamienie, ran drobnych a bolesnych narobiły strzały kamienne. Oblegający więcej mieli i straszniéj pokaleczonych.
Przez całą noc w obozie szeroko rozłożonym, sięgającym aż do zamczyska, ruch był i jakieś przygotowania. Świeciło w namiocie Masława, ludzie zeń wychodzili i przybiegali doń ciągle... W mroku kilka razy oblegający podkraść się usiłowali, lecz znaleźli przygotowanych i strzałami gęstemi wystraszeni pierzchnęli. Straże chodziły wszędzie.
Krótszym się pewnie dzień ten pamiętny wydał tym, co go w bojowym spędzili wrzątku, niż biednym niewiastom, skazanym na przysłuchiwanie się bezczynne, ciągłą trwogę, którą każdy większy łoskot obudzał. Słysząc krzyki gwałtowniéj wybuchające, wybiegały wszystkie, patrząc, ażali się już nie wdarła czerń przez wrota, lub nie wywaliła gdzie ostrokołu. Dziewki służebne, które mimo boju dla wszystkich przecież strawę i napój przygotowywać i roznosić musiały, wracały przez cały dzień, przynosząc niedorzeczne trwogi, zwiastując niemal ostatnią klęskę, tak, że Zdana odważniejsza z Kasią wybiegać musiały, aby się o prawdzie przekonać.
Spokojne dziewczę w chwili niebezpieczniejszéj, zmieniało się w bohaterkę, tak, że Spytkowa oczom swém, patrząc na nią wierzyć nie chciała. Dwa czy trzy razy musiała jéj nakazać porzucić siekierę, za którą porwała.
Co się działo ze starym Beliną, tenby mógł powiedzieć chyba, co za nim krok w krok chodził. Widziano go wszędzie, gdzie najgoręcéj było. Milczący stawał na pomostach i ogromnym swym mieczem, do którego obu rąk potrzebował, wywijał i rąbał potężnie. Nigdzie miejsca nie zagrzewając, przenosił się ciągle, gdzie była potrzeba, i niekiedy tylko dobywał ogromnego głosu, pędząc ludzi...
Wieczorem on i znaczniejsza część wojowników ledwie się na nogach utrzymać mogła. Padali jak podcięci, dysząc długo, nim cokolwiek sił wróciło. Jadła i napoju nie brakło teraz, dla kogoż oszczędzać je mieli? godziny były policzone...
Na jednę tylko opatrzność chyba, jak mówił ojciec Gedeon, rachować było można, ona jedna pozostała. Dzień, dwa takiéj napaści gromadnéj odcinaćby się zdołali oblężeni; nic ich nie mogło ocalić, jeżeliby osada dłużéj trwała... Widzieli to wszyscy, choć nikt o tém mówić głośno nie śmiał, by drugim nie psuć serca i nie zwiększać trwogi. Ukradkiem starsi szli pod ołtarz, do spowiedzi i gotowali się na śmierć.
Przeczucie końca, a postanowienie bronienia się do ostatka, uroczystą powagą oblekało tę garstkę ludzi, co się do skonu gotując, uśmiechali, nie okazując trwogi po sobie.
Gwarzono o rzeczach obojętnych, aby o tém, co w myśli było nie wspomnieć. Rodzina, żony, dzieci, ojcowizny spustoszone, wszystko co rzucić mieli na wieki, stawało w oczach téj godziny ostatniéj, a oczom męzkim łzy uronić nie było wolno...
Łagodnie podżartowywali z siebie, pokazując sobie wzajem rany i opowiadając dnia tego dzieje... Oczyma tylko potajemnie mówili sobie, jak rzymscy gladyatorowie.
— Na śmierć przeznaczeni jesteśmy.
Przez całą noc izba się nie zamykała, wchodzili jedni, wysuwali się drudzy nasłuchując; ledwie przysiadł lub przyległ który. Większa część przychodziła milcząca posępnie, poobwiązywana, krwawa; jeden przy drugim szukał miejsca na słomie, by rozprostować skurczone członki...
— Ot tak — odezwał się stary Lasota, śmiejąc się do blizn swoich — komu co przeznaczone, nie ujdzie losu. Za trupa już rzucony leżałem na pobojowisku, skonałem prawie, odżyć mi trzeba było i przywlec się aż tu, aby drugi raz umierać! Wyciągnęli mnie z Gdecza, gdzie pod ścianą byłbym spokojnie oczy zamknął, nie cierpiąc więcéj — a tu — tylkom Belinę objadł i ginąć muszę!!
Belina stęknął.
— Co tam ginąć! ginąć to ginąć! Nam starym, to przystało. Młodych szkoda, dzieci naszych dziewek, synów.
— Na to co się dziś dzieje, niech lepiéj i oni nie patrzą! — krzyknął ktoś z barłogu.
Tuż przy ogniu siedział ziemianin od Poznania, a zwał się Poturga. Najmniéj pono wojował choć się dużo kręcił, głośno stękał i wyrzekał, a wszystko mu złe było. Ten podniósłszy głowę zawołał ku Belinie:
— Po co się już tu i bronić! sprawa przegrana! i koniec!
Belina obrócił się nadąsany.
— A cóż lepiéj, od stryczka ginąć czy od topora! Zdać się na wolę? hę?
— Cóż pomoże bić się, kiedy się nie wybijemy.
— To poginiemy w boju — krzyknął Belina drżący z gniewu. Poginiemy, bośmy powinni. Motłoch tylko pada twarzą o ziemię, aby sobie życie wyprosił!
Poturga kiwał głową milczący.
— Chce się wam do Masława iść — dodał Belina, ja wam wrota otworzyć każę, lub spuścić na postronkach...
W tém z drugiego kąta ciemnego, w którym nic dojrzéć nie było można, chrapliwy głos z podłogi ozwał się przerwaną ciągnąc rozmowę.
— Co prawda to prawda! Tak było uczynić, jak zawczasu radził Doliwa, bo on rozum miał. Przebojem było iść i w lasach się schronić.
— A potém! — spytał smutnie Lasota.
Na to nie było odpowiedzi, tylko poza niémi szmer się dał słyszeć, jakby kto wchodził po cichu. Od ogniska przygaszającego mało blasku na ciemną izbę padało.
Obejrzeli się, za niémi stał z rękami założonémi na piersiach, w czarnéj swéj sukni, w kapturku na głowie ojciec Gedeon. Blada twarz jego była dziwnie smutno uśmiechnięta, jakby politowaniem. Patrzał na płonący ogień, choć gdzieindziéj był myślami.
Gdy wszyscy milczeli, mnich powiódł oczyma dokoła.
— Bracia mili — rzekł głosem słodkim, w którym przebrzmiewało niezrozumiałe dla słuchaczów wewnętrzne wesele. — Bracia mili! Ani na przeszłość narzekać, bo ta się nie zmieni, ani przyszłość zgadywać i trapić się nią zawczasu, nie godzi! Najlepiéj człowiek ten czyni, co spełnia dziś to, co na dobie, a jutro zdaje na ręce Boże. Takeście uczynili dziś właśnie, a zaprawdę, dzień to był rycerski, wielki, piękny! Bóg co patrzy na nas z góry, nie miałżeby téj walki za żony i dzieci, tak świętéj i poczciwéj, ukoronować zwycięztwem!!
— Eh! eh! ojczaszku — śmiejąc się szydersko, zawołał z kąta Poturga. Eh! eh! co bo z nas sobie żarty stroicie! Gdyby i sam Pan Bóg nawet się w to wdał, to nas nie ocali! Wpadliśmy w matnię i po wszystkiém...
Ojcu Gedeonowi słuchając téj mowy bezbożnéj twarz zapłonęła, podniósł ręce do góry.
— Człecze bezbożny! — zawołał oburzony — milcz, abyś gniewu Bożego na dom ten nie ściągnął! Cóż dla Boga niepodobném? co dlań niemożliwém?
Poturga ręką kiwając, śmiał się. Kapłan z prostodusznego i pokornego przed chwilą, poważnym stał się i groźnym, rósł w oczach, ogień przebiegł mu po licu bladém, zmienił się, przybrał postać nakazującą, proroczą. Nie władał sobą.
— A ja ci mówię nieszczęśliwy człowiecze, iż oczy twoje ocalenie widzieć będą, a ty, coś w nie uwierzyć nie chciał, nie ufając bozkiéj potędze, ty jeden ocalonym nie będziesz!
Wskazał nań palcem i umilkł. Przerażeni tém wszyscy spoglądali nań. Ojciec Gedeon stał, zwolna powracając do zwykłego twarzy wyrazu... Poprawił kapturek, który mu się był zsunął z głowy, spuścił oczy i jakby zawstydzony tém, że się uniósł zbytnio, powolnym krokiem wyszedł z izby.
Poturga siedział blady, lecz śmiech zszedł mu z twarzy, drżał cały.
Belina powstał wprędce i popatrzywszy nań, wysunął się także.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszém łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Stary gospodarz wdrapał się nad wrota, aby popatrzéć w dolinę. Noc była ciemna, wśród dymów gdzieniegdzie czerwieniały gasnące, żółtemi płomieniami paliły się świeżo nałożone ogniska. Mało kto zasypiał. Czarne cienie snuły się pojedyńczo i kupkami, szczególniéj około namiotu Masława, głuchy gwar mięszał się z poważnym lasów szumem. Na dole widać jeszcze było niepościągane trupy, leżące wśród belek i kamieni. Skradających się ku nim, straże raziły strzałami. Psy wyjąc, włóczyły się po pobojowisku, w dali rżały konie i prychały. Jak zajrzeć, rząd ogni wyciągał się daleko aż na brzeg lasów, w których stare smolne sosny podpalone z dołu płonęły jak świece olbrzymie. Niebo było czarne, obłoków nawet na niém dojrzéć nie było można, tylko w dali łuną odbijały się na nich czerwone dymy, to rozżarzając się, to gasnąc...
Belina stał na grodzisku swych ojców i myślał. Jutro będzie stosem popiołów, a my legniem może jak te trupy!
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Palił się ogień ciągle żywiony, siedziały wszystkie dokoła, po ławach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Nie chodziły palce, drżały dłonie, stały tęskne kądziołki pospierane po kątach, dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Rzadko która szeptem się do drugiéj odezwała cichym. Stara Spytkowa, któréj usta mało odpoczywały, narzekaniami ciągłemi trapiła swe towarzyszki.
— O! żebym ja to była przeczuwała — stękała biedna — żebym ja była wiedziała, co mnie czeka w tym waszym nieszczęśliwym kraju, nigdybym z Rusi uprowadzić się nie dała. Miałam Kniaziowskie, Bojarów, Starostów swaty, w murowanym grodzie, bezpieczna, wielu bym dożyła, czy w Kijowie złotym, czy w Połocku, czy w Nowogrodzie, choć tych nowogrodzian cieślami wszystkich przezywają! A tu! tu! — Ruszyła ramionami.
— Za grzéchy mi tu żyć przyszło!
— Albo to na Rusi wojen nie ma? — spytała Zdana nieśmiało.
— Ale nie takie, jak wasze! — odparła Spytkowa. — Potłuką się czasem Waragi z naszémi, porzną na polu, a nam niewiastom co do tego! Wyjdą za gród, wyciągną na doliny, w zamkach spokojnie.
Nikt nie przerywał Spytkowéj, gdy Zdana, która się była wychyliła do ciemnéj komory, nagle krzyknęła wielkim głosem.
Zerwały się wszystkie wtórując.
Na gródku gwar się jakiś wszczynał. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, blizkie, czerwone — widać było jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem...
— Ogień! gore!
Coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istném piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim...
Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcéj niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiém kamieni i drzewa, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc rachowali, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawalnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu: jakby go modlitwa ojca Gedeona sprowadziła.
Niewiasty biedne, nierychło po tym postrachu przyszły do siebie. Kilka z nich jak nieżywe z przerażenia popadały. Spytkowę zanieść musiano na jéj łoże, inne cucić i trzeźwić wodą. Krzyki niewieście tak były przerażające, że Belina, aby ludziom serca nie odbierały, dwakroć z groźbami do nich wysyłać musiał.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz téż począł ustawać, a co rzadka w jesieni; po gwałtownéj ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
Byłoż to wróżbą, czy losu urągowiskiem??
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stogi siana dla koni poskładane, widać było pochwycone i rozsypane. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach... Blask dnia przeglądał się w obmokłych łąkach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
— Na wały! do ostrokołów! — krzyczał stary Belina.
Ściągali się wszyscy na stanowiska, a gospodarz znów nad wrota wszedł popatrzéć, co się dokoła działo...
A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, pospieszniejsze niż wczora, lecz jakby ku innemu jakiemuś skierowane celowi. O grodzisku zdawano się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu konie uzdano, ludzie się kupili pospiesznie, robiono coś około samego namiotu, jak gdyby go zwijać miano. Wybiegali zeń ludzie jedni, przyjeżdżali czwałem drudzy... Nawoływano i trąbiono w rogi.
Kupy ludzi, wczoraj rozpierzchłe bez ładu zbierały się, ustawiały. Krzyki i odgrażania się ustały, cała ta ciżba jakiemś przygotowaniem pilném była zajęta. Ci nawet co pod samém horodyszczem całą noc przesiedzieli, rozeszli się od pogaszonych ognisk precz i z gromadami w dolinie połączyli.
Nad wieczorem i nocną porą przed ulewą, Sobek słyszał i podpatrzył, że przy ogniach na nowo hacie i mosty na rzeczce i trzęsawiskach naprawiać zaczęto — teraz dano znać Belinie, że robotę porzucono i ludzie ztamtąd także odciągnęli.
Co miało znaczyć to zbieranie się nagłe w dolinie, ruch niespokojny, zapomnienie nadewszystko o grodku zagrożonym, nikt sobie wytłumaczyć nie umiał. Jedni widzieli w tém cud zapowiedziany, drudzy lękali się napaści nowéj, z większym ładem i siłą przygotowanéj.
Niezrozumiałe te ruchy tém straszniejszémi się wydawały.
Gdy słońce weszło, namiot Masława ściągnięty już był i na wóz rzucony. Sam on w stroju pańskim, w którym tu przybył dnia pierwszego, wyjechał z drużyną w dolinę. Przejeżdżał od gromady do gromady, jakby je opatrywał i ustawiał.
Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniéj, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Czasu tego użył stary dowódca, nakazując z rozebranéj szopy, z niedogorzałych stajen znosić kłody na górę i przysposabiać się do odparcia nowéj napaści.
Trochę swobodniéj oddychali wszyscy. Niewiastom, jak to zwykle trwoga i wesele, smutek i uśmiechy łatwo i prędko po sobie przychodzą, wróciła zaraz nadzieja i umysł swobodniejszy.
Tomek miał czas pójść do matki i Zdany, a że Spytkowa po nocnym przestrachu nie ozdrowiawszy jeszcze, leżała, a Kasia w pierwszéj izbie była z siostrą jego, mógł się i do niéj przybliżyć. Blada jego twarz, ślady krwi od ran, obudziły w dziewczęciu uczucie, które się śmiałem objawiło wejrzeniem.
— O! — śmiała się Zdana — ktoby temu uwierzył, że ta słaba Kasia wczoraj się do siekiery brała i ledwie ją było można utrzymać!
Wydane z tajemnicy dziewczę zarumieniło się, odwróciło oczy, ukryło twarz, chciało się tego zapierać, lecz stojące niedaleko dziewczęta poświadczały. Tomko patrzał na nią z radością i dumą.
— Jeżeli nam Bóg życie ocali cudem jakim — odezwał się Tomko do siostry — będziemy kiedyś mieli co przypominać. Co się tu działo, przeżyło, temu się późniéj uwierzyć nie zechce...
— O! prawda — mówiła Zdana, wyręczając Kasię, któréj oczy mówiły za usta — prawda! Mnie się i teraz wszystko, gdyby jakim snem wydaje! Nie wiem już sama kiedy śpię a marzę, a kiedym na jawie.
Spytkówna główką potrząsała, to patrzała śmiało, to wstydząc się spuszczała oczy, to je podnosiła zuchwale, to spotkawszy wzrok śmielszy jeszcze od swego, musiała zmrużyć powieki.
— Bolą was rany? — zapytała po cichu, chcąc przecie coś powiedzieć.
— Nie — rzekł Tomko — Co to za rany! Boli mnie to, że wy u nas taką złą i niespokojną macie gościnę, że się aż siekiery brać musicie...
Zarumienione dziewczę potrzęsło główką, długa kosa złocista zawinęła się jéj na ramię. Zajęła się kosą.
— A bez téj gościny — rzekła wreszcie — tobyśmy chyba w lesie z głodu mrzeć musiały!
Widząc jak im słodko oczy latają, Zdanie się Mszczuj przypomniał niewdzięczny. Cicho spytała brata o niego, on tymczasem wzroku z Kasi nie spuszczał. A było mu dziwnie, jakby ta czerń nie stała już u progu, jakby życie nie wisiało na włosku, jakby na świecie stała się wiosna i pokój. Zapomniał o wszystkiém, bo było mu błogo....
— A! kiedyż się to skończy! — westchnęła Zdana.
— O! skończy się i szczęśliwie! — dodała Kasia. Ja się nie lękam! Ojciec Gedeon mówił, że Bóg cud uczyni!
— Dla mnie choćby najszczęśliwiéj poszło, to mi nigdy szczęśliwie nie będzie — odezwał się Tomko cicho. — Jakby lepsze czasy nadeszły, wy ztąd od nas wyciągniecie w świat, a z wami!!
Kasia się przestraszona cofnęła, chwytając rękę Zdany — Tomko nie śmiał dokończyć.
Popatrzały na siebie dziewczęta. Dobra siostra Kasię przyciągnęła ku sobie, z nią razem zbliżając się do brata.
— Posłuchajno, co Tomko ci mówi — szepnęła natrętnie — ja ręczę za niego, on prawdę powiada! Ja wiem! Resztę skończyła na ucho — Kasia cofała się, oglądała, niby słuchać nie chciała, a słuchała z uśmiechem i rada.
— Ej! Matusia jak podsłucha! jak zobaczy — mówiła żywo — ja się boję...
— Byle Bóg dał koniec temu — począł spiesząc się Tomko — jak miłościwa pani, matka wasza, posłuchać mnie nie zechce — jak... mi was odmówią, Bóg widzi, choćby gwałtem porwać przyszło, a będziesz moją!
To mówiąc zawrócił się Tomko i pierzchnął. Kasia dokoła powiodła przestraszonémi oczyma, czy kto nie podsłuchał... Zdana jedna tylko, a ta ją pocałowała w czoło i uścisnęła milcząca.
Starszyzna cała stojąc nad wrotami, radziła.
— Co się stało z niémi? co się stało! — mówiono. — Po co się oni tam kupią i gromadzą? Dlaczego nam dali spocząć? — Co się tam dzieje w dolinie!
— Ani chybi — mówił podejrzliwy Lasota — to chytry wybieg tego motłochu. Chcą żebyśmy się ubezpieczyli, aby potém napaść i wziąć nas łatwiéj, jak pilności nie będzie. Jużci tak nas opuścić nie mogą!
— Tyle trupa zostawiwszy! — dodał Toporczyk... — Nawet stosów nie ponakładawszy, porzucili je!
— Mają nas chyba za głupich ludzi — rzekł Belina — myśląc, że się im jak dzieci wziąć damy.
— Kto wié, co Masław wymyśli — mówił Wszebor Doliwa — to pewna, że nas nie rzucą po dobréj woli!
Rozprawiano, patrzano, nikt nie rozumiał co się działo i dlaczego tak nagle się zmienił szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój... Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się to dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie, oczyma wodząc po dolinie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce, temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Gdy w serca jednych wstępowała pociecha, drugie rozpacz ogarniała i trwoga. Groźny wczoraj opierający się lud, doczekawszy ranka, gdy ujrzał Masławowe gromady uchodzące w dolinę, zawiedziony w nadziejach, jęczał i przeklinał.
Rozbici i porozdzielani małémi kupkami po okopach, siedzieli starzy pogrążeni w sobie, młodzież się po ziemi tarzała. Niewiasty z dziećmi odosobnione w podwórzu, płakały. Wszyscy obawiali się zemsty, przeklinali swoich, zawodzili pieśni pogrzebowe. Pospólstwo także nie wiedziało, co znaczył ten pokój nagły po wczorajszéj walce, gdy dziś horodyszcze słabsze jużby się obronić nie mogło...
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar niezrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem; ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak się na coś oczekiwać zdawało. Myślano, że na posiłki nowe. Lecz do zdobywania horodyszcza nie były one potrzebne, mieli nań siły aż nadto wystarczające.
Poturga nawet, co wczoraj w cud Boży nie wierzył i Bogu mocy poratowania oblężonych zaprzeczał, stał zamyślony, sam nie wiedząc co miał trzymać. Przepowiednia wczorajsza ojca Gedeona przychodziła mu na myśl jak groźba i mrówie po nim przebiegało.
— Teraz to — zawołał mimowolnie Belina — zdałby się ów zachwalany Sobek Spytkowéj.
Bartnik, który pod ścianą stał na uboczu, uśmiechnął się i nizko pokłonił.
— Niechno się trochę zmierzchnie — rzekł szepleniąc — jeżeli się nic nie odmieni, to się spuszczę z wałów i powlokę.
Nie zmieniło się nic do wieczora, krzątanie się, ruch, ciągle trwały na dolinie, a nawet powiększały. O mroku, szybko idący oddział nowy z lasu się wysunął, witany krzykami i z Masławowémi kupami się połączył.
Ci co ludzi umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor téż potwierdzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Sobek zniknął o mroku.
Wieczora tego nie było rozmów ani sporów, wszyscy, gdzie kto padł, pospali się radzi, że oczy zamknąć mogą. Straże się tylko mieniały, budzono starszyznę po kolei, szli jedni, pokładali się drudzy. Na horodyszczu cicho było aż straszno. Niewiastom zdawało się ciągle, jakby je miała znowu rozbudzić łuna i wrzaski.
Nadedniem starsi, którzy długiego snu nie potrzebują, poruszyli się wcześniéj, młodzież jeszcze odpoczywała snem kamiennym, niekiedy przez sen wydając okrzyki wojenne, gdy stary Sobek zjawił się w izbie i ognisko zgasłe począł rozpalać, bo i sam się rozgrzać potrzebował.
Zastał go tu Belina i pospieszył ku niemu.
— Tyś to? — spytał.
— Jamci panie — jak widzicie! Tyle, żem po ziemi pełzając, zwalał cały.
— A przyniósłeś co?
— Jak nic! — westchnął pomięszany Sobek. — Pod same namioty się wkraść udało, a nic nie zdobyłem. Zdaje się, że nieprzyjaciela jakiegoś się spodziewają. A no kogo? zkąd! pochwycić niepodobna. Masława ludzie chodzili po obozie, zapowiadając, że kupka jakaś nieznaczna się tu wlecze, że ją jak robaka po deszczu zdepczą.
Od wczoraj piwem lud poją, broni rzucać i kłaść się zakazano, a kupy się trzymać...
Sobek był widocznie zgryziony tém, że mu się wyprawa nie powiodła i tak jak z niczém powrócił. Spytano go, czy nie słyszał co o horodyszczu.
— Lekko oni sobie nas ważą — odparł stary — mówią, że wezmą kiedy zechcą, ani się o to troszczą. Pilno im teraz znieść nieprzyjaciela, na którego się zasadzili.
Poczęto tedy odgadywać, kto mógł być tym nieprzyjacielem Masława, który z Czechami unikał walki. Godzili na to wszyscy, iż to być musiała jakaś garść rycerstwa polskiego.
— Jeźli to ci, na których myśmy trafili — dodał Wszebor — którym stary Trepka dowodzi, zaprawdę zyszczemy tylko tyle, że nim sami klęskę poniesiemy, na ich rozbicie i rozproszenie oczy nasze patrzeć będą musiały.
Wszyscy posmutnieli.
— Ale nie może być — dodał Doliwa — ażeby oni ze szczupłą garstką, ważyli się na tłum ten porywać.
— A jeżeli o nim nie wiedzą i wpadną w zasadzkę a tłum na nich się porwie? — rzekł Lasota.
Nie odpowiedział Wszebor rychło.
— Bóg niech strzeże — odezwał się ponuro w końcu. — Mężni to ludzie i rycerstwo najprzedniejsze, ale jeden na dwustu lub więcéj stać nie może, chyba w bajce. Gdyby najlepiéj zbrojny był i największego serca, dziesięciu powaliwszy, w końcu sam paść musi.
Westchnienia z piersi się wyrywały.
— Miałże Trepka ciągnąć w tę stronę? — pytali, patrząc na Wszebora.
— Jako żywo, w myśli tego nie mieli, owszem, gdym ich o to prosił, odmówili mi.
— A jakiż inny oddział mógłby być, gdyby nie oni? — zapytał Lasota — o żadnym dokoła nie wiemy, ani być może.
— Wszakże i o Trepce nie mieliśmy wiadomości — rzekł Doliwa — a przecie się znalazł? Dlaczegóżby i inni tak samo nie mieli się tu zabłąkać? Trudno tylko przypuścić, aby kto szedł nieopatrznie i nie wiedział o Masławie, lub wiedząc o nim, chciał się z nim mierzyć. Policzcie co tam tego mrowia.
— Czerń jest! — rzekł Belina.
— A między czernią są i lepiéj zbrojni, których Masław dobrał i nauczył — mówił Doliwa. — Sama ta tłuszcza nie wieleby mogła, a gdy wojaków poprze — straszną będzie.
Tak rozprawiali smutni, Sobek z głową spuszczoną wycofał się, mrucząc, nierad z siebie. Radość i otucha powzięta zrana zmieniała się w obawę. Męczeństwo oblężonych przedłużało się, spodziewać się polepszenia losu, oswobodzenia, nie śmiał nikt. Na sercach było ciężko. Nie mówili sobie co myśleli, lecz z oczów czytali straconą nadzieję. Długoż się jeszcze miała przeciągnąć ta niepewność i oczekiwanie??
Wieczór cichy, spokojny, mroźny, zwolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe, w dali znowu znane zapalały się ogniska i dym z nich słupami podnosił się nad lasy... Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniéj, noc nadeszła bezsenna.







III.



Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku horodyszczu — stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Jeźdźcy trzymali konie przy sobie, zawczasu je pobrawszy od stogów, kilku wysłyńców w pędzie rozbiegło się na różne strony. Dzień wszedł jasny i mroźny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
Na gródku wszystko stało w oczekiwaniu trwożném, tylko O. Gedeon wyszedł ze mszą o zwykłéj porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonemi rękami długo się modlił.
Tu go jeszcze na modlitwie zastał okrzyk, którym się pomosty całe i okopy horodyszcza rozległy.
W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko, naprzeciw gromadom Masława wojsko jakieś.
Możnaż je tak nazwać było?
Był to raczéj silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci, co stali na wałach, łatwo swoich poznali. Liczbą nie mógł się on mierzyć z temi, których Masław za sobą prowadził, ale rycerstwo te inaczéj, świetniéj, niemal z cudzoziemska wyglądało, szło tak jakby za procesją, w powadze wielkiéj i majestacie.
U Masława lepszego żołnierza, napozór pokaźnego, zaledwie paręset było, reszta tłum z pałkami i obuchami, orężem lichym w sukmanach, bez żadnéj zbroi i żelaza, straszny był chyba mnogością swoją.
Oddział, który powoli z lasu się wysuwał, składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w znaczniejszéj części konnych. — Lasota i Belina poznali na jedném skrzydle, po uzbrojeniu i dzidach z małemi trójkątnemi chorągiewkami, po czapkach okutych, nad któremi gdzieniegdzie kity powiewały, niemieckie wojsko jakieś.
W pośrodku głównego pułku widać było gromadkę, w któréj się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali przy jednym, którego za niemi trudno dostrzedz było. — Tu powiewała chorągiew nowa z godłem jakiemś malowaném. Na wierzchu jéj krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego, gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy z lasu wyciągając szeregi owe coraz się pomnażające, szerokie zataczając półkole, jak do boju się ustawiać zaczęły, ruszyli się téż Masławowi, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała...
Liczbą chciał zastraszyć nieprzyjaciela, ludzi rozsypał na wielkiéj przestrzeni, wyciągnął ich, jakby chciał szczupłą garść przeciw stojącą pochłonąć, rogi odzywały się dziko a coraz głośniéj i gromady kołysały się jak zboże na polu, gdy je wiatr ugina. — Lecz tłum ten naprzód się nie ruszył.
Stojąca zdala żelazna ściana była jeszcze nieruchoma, milcząca. Po za nią z puszczy wypływały coraz nowe szeregi, a nieme jak pierwsze, ustawiały się za niemi.
Trąb ni rogów nie słychać tam było, ludzie stali jak posągi śpiżowe. Ze strony Masława wrzawa się poczęła, rosła, podnosiła się, jakby nieprzyjaciela nią chciano zastraszyć; ludzie podnosili pałki i grozili, wyzywali i śmieli się — lecz wrzaski te rozbijały się o żelazną ścianę...
Drgnęły naostatek szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity, zaszeleściała chorągiew, zachrzęszczały zbroje, i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się, zrazu wolno, potém coraz szybszym krokiem, wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się téż dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtém żelazni, ze wzgórza małego śpuściwszy się ku niéj, spadli całym ciężarem swym i pędem na tłum, który nacisku nie strzymał, i rozpierzchł się, rozbryznął na wsze strony, przy pierwszém starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swemi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali, i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła.
W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; z mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał.
Rycerstwo go zewsząd osłaniało. — Trzy razy rzucał się tu Masław, i zasypany ciosami mieczów cofać musiał, za każdą razą wracając z pozbieranemi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Wpośrodku przy wodzach bitwa się prawdziwa toczyła, na dwu skrzydłach mniejsze zbrojnych oddziały wpadłszy na piesze pospólstwo, od razu je rozproszyły, gnały do lasów, siekły i mordowały. Tu popłoch jakiś straszny, bronić się nawet nie dawał, tłum, który na oko tylko powiększał kupy knezia Płockiego, niemal cały zbiegał do pobliskich lasów, zostawując wodza swojego z jego żołnierzem, mało co liczniejszym nad zastęp niemców i polaków.
W tych czuć i widać było wojaków starych, nawykłych iść na nieprzyjaciela, jak na wesołe łowy, gdy młodzi nowo zaciężni Masława, w pierwszém polu nie dostawali im kroku. Skupiali się koło niego, bili zajadle, namiętnie, uchodzili nagle, powracali zrozpaczeni, a męztwo zimne żelaznych ludzi, brało widocznie górę.
Gdy gromady w lasy z krzykiem rozbiegły się i skryły, a główne dwa oddziały toczyły jeszcze bitwę zajadłą, któréj końca trudno przewidzieć było, na horodyszczu Wszebor, Toporczyk, Kaniowa, co było młodszych a gorętszego ducha, nie pytając nawet starego Beliny, pozbiegali ze swych stanowisk.
Strzymać ich było niepodobna.
— Na koń! — krzyczał Wszebór — weźmiemy ich z drugiéj strony — na koń, w pomoc naszym.
— Na koń! — rozległo się z końca w koniec horodyszcza.
Co żyło, biegło, skakało z pomostów, rwało się do szop po konie, bo od rana wszyscy mieli na sobie kaftany i zbroje.
Z końmi uwinęli się raźno, nie bardzo je strojąc, nie było na to czasu — lada kawał sukna i uzda starczyła.
Belina, który na to patrzał, nie mówił nic, więc jakby pozwalał — oprzeć się nie mógł, serce mu téż biło ku swoim. Tomko, syn jego, przyłączył się do wycieczki; odbito co najrychléj wrota i ledwie staremu udało się cząstkę jakąś ochotników powstrzymać, aby horodyszcze nie opustoszało.
Masławów oddział zwarłszy się w dolinie z polskiém rycerstwem, tyłem był zwrócony do horodyszcza, nie spodział się téż pewnie wycieczki, i dopiero gdy nad karkami jego tentent się dał słyszeć i okrzyki, część jego się zwróciła. — Postrzegli, że nieprzyjaciela, choć nielicznego, mieli z drugiéj strony.
Wszebor, Mszczuj i ich towarzysze wpadli na tylne szeregi, nim się ku nim czas obrócić miały. Masław wzięty między dwa żelaza, nie uszedł z placu, trzymał się uparcie, odcinał wściekle.
Widać go było z zakrwawionym mieczem, z rozpaloną twarzą, biegającego od jednéj do drugiéj gromadki swoich, gdzie ludzie słabli i poparcia było potrzeba. Wszebor, który nań czatował i ku niemu zmierzał, ścigał go napróżno, sam chcąc się z nim potykać. Rozdzielał ich jeszcze szereg, broniący się i osłaniający swojego dowódzcę.
— Ty psie ryży! — krzyczał z całego gardła Doliwa, podjeżdżając z dzidą na Masława. — Sobako ruda! chodź tu, nie tchórz, zbliż się, popróbujmy się z sobą...
— Żmijo jakaś — odparł Masław, postrzegłszy go — mam ja ci zapłacić za służbę! Chodź lisie śmierdzący, co się do kurnika podkradać umiesz! Chodź! Zobaczym, czy się bić potrafisz tak, jak pełzać.
— Chodź, pastuszy synu! Chodź — odpowiedział Doliwa — gdzieżeś to trzodę zostawił?
— Czekaj parszywcze! dam ja ci biczem pastuszym! — wrzeszczał, nacierając Masław.
Łajali się tak i bezcześcili przedzierając ku sobie, lecz ile razy Masław ku Wszeborowi się zwracał, napierano go z tyłu, odcinać się musiał. Doliwa wyzywał ciągle.
— A nuże! a nu! ślimaku! co to ci tak niesporo. — Chodź psiarczyku do mnie — czekam.
Wydobywszy się w końcu Masław, stanął przeciw niemu, ale dzidy już okutéj nie miał, tylko obłamany jéj kawalec, który z całych sił cisnął na Wszebora i tylko go po ramieniu drzazgą podrapał. Wszebor oszczepem rzuciwszy, konia mu ranił w szyję.
Zbliżyli się już tak ku sobie, że walka na miecze tylko daléj iść mogła. Masław miał obosieczny, szeroki, ogromny miecz saski, którym oburącz zmierzył, chcąc ciąć w szyję Doliwę. — W téj chwili Wszebor swoim zamachnął tak, iż cios odbił. — Miecz Masława zadźwięczał, jakby jęknął, wywinął mu się z dłoni, zwisnął, lecz nie wypadł z ręki. Klnąc pochwycił go mazur natychmiast i konia naparłszy powtórnie, zamierzył się do cięcia.
Stało się to właśnie, gdy żwawszy Wszebor już go swojém żelezcem w bok uderzył, Masława cięcie straciło siłę, jednak padłszy na kark Wszebora, krew z niego dobyło.
Walczyliby dłużéj, bo Doliwa nie czuł krwi utraty, lecz z tyłu Masławowi pierzchali, naciskani przez polaków i niemców — obejrzał się, słysząc ich krzyki, uląkł, widząc, że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i, nim Wszebor w pogoń się mógł puścić, znikł mu z oczów za tłoczącą się zgrają. Pod nogami téż konia leżały trupy i ranni, tak, że ścigać nie mógł Doliwa i oszczep tylko na przepadłe, za nim puścił.
Zamięszanie, walka ostatnia ogarniętych szałem prawie, straszliwe były; żelazne rycerstwo nawet miotało się dobijając, upojone krwią, nie szczędząc nikogo...
W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedynczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Niektórzy z uciekających, ranni, zsuwali się z koni na ziemię, inni wieszali im na szyjach, niektórzy pieszo uchodzili krwią brocząc, przyklękając co kroku, podnosząc się, czołgając, póki nie padli twarzą o ziemię raz ostatni.
Masław z temi, co go jeszcze otaczali, przebił się z pośrodka rycerstwa, ogromnym głosem rozpaczy i gniewu pełnym nawołując ku sobie, nakazując trąbić w rogi i gromadzić rozpierzchłych. Udało mu się niedobitki pościągać...
Jeszcze raz uderzyli na zwycięzców, których liczba tak była stosunkowo nie wielka, iż mazur mógł się jeszcze na nią pokusić. Ostatni ten wysiłek nie trwał długo, świeży oddział z horodyszcza z dawnemi zarazem bojownikami, z taką zapalczywością rzucił się na mazurów, iż kupka ta rozsypała się i pierzchnęła... Widać było, jak Masław sam konia w tył zerwał, zawrócił, puścił się ku lasom, a na ten znak odwrotu, co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby.
Odbiegłszy stai kilkoro, kneź zatrzymał się na pagórku i podniósł miecz krwawy.
— Nie zostanie z was ni nogi! — krzyczał — zaleję was, zasypię — nie daruję życiem nikogo. Wrócę ja do was! znajdę ja was! Z niemcy waszemi razem i z psami wisieć będziecie na jednéj gałęzi!
Wrąc z gniewu, urywanemi wyrazy, namiotawszy przekleństw, zwrócił się wreszcie, widząc, że się za nim puściło kilku i w las uszedł ze swemi.
Zwycięztwo zostało przy rycerstwie, które znużone podniósłszy ręce, poczęło wołać na pobojowisku:
— Hosanna!
Dopiéro teraz mógł się Wszebor przybliżyć i przypatrzeć tym mężnym rycerzom, którzy w tak szczupłéj liczbie na Masławowe gromady się ważyli...
Większa część wojowników pozsiadała z rannych koni i popadała na ziemię, inni zdejmowali żelazne hełmy ze skroni i chowali miecze, z których krew ciekła... Wszystkim twarze pałały jeszcze bojem i jaśniały zwycięztwem.
Wszebor zbliżał się ku nim, gdy nagle rozstąpili się na koniach stojący jeszcze w pośrodku i z poza nich ukazał się oczom jego — królewicz, a teraz król Kazimirz.
Polacy i niemcy kołem go otaczali winszując dobréj wróżby zwycięztwa.
Z oczyma spuszczonémi ku ziemi, jakby się modlił po cichu lub zadumał, Kaźmirz stał nie okazując twarzą wielkiej radości.
Oblicze jego było piękne, młodzieńcze, lecz już próbami przecierpianemi, ciszą klasztorną, zawodem doznanym od ludzi, smutkami wczesnemi wielu — odarte z wyrazu młodzieńczego wesela i swobody.
Był przedwcześnie dojrzałym i jakby zestarzałym. Królewski majestat miał na twarzy, chrześcijańską obleczony pokorą, wielkim spokojem ducha i męztwem.
Słusznego wzrostu, postawy zręcznéj, gibki i silny, Kaźmirz twarz miał nieco bladą, cerę śniadawą, czarne wyraziste oczy, długiemi ocienione rzęsami, włos ciemny w puklach spadający na ramiona.
Rycerski to był mąż, ale w rycerzu wodza i króla zarazem widać było, tak wielką obleczony powagą, smutny prawie stał na tém pobojowisku pierwszém, po pierwszém swém zwycięztwie.
Wpośród niemieckich wojowników i polskiéj swojéj drużyny wiernéj, najmłodszy może, najbardziéj pańsko wyglądał, królewsko, choć najmniéj starał się o to.
Strój jego był wspaniały acz skromny. — Na frankońską suknię krótką, wdziany miał pancerz naszywany wielkiemi blachami żelaznemi, które jasno na piersi jego świeciły; pas rycerski drogiemi kamieniami sadzony, utrzymywał miecz obosieczny, i tuż przy nim na łańcuszku mniejszy, ozdobny mieczyk z rękojeścią złocistą się zwieszał. — Na nogach także żelazne blachy miał naszyte, a u lewéj widać było długą, śpiczastą ostrogę.
Tuż za nim stojące młode chłopię, trzymało piękną tarczę, w któréj środku śpiczasty kolec i otaczające go wieńce złotem połyskiwały. Na brzegach téż jéj gwoździe złote na tle szkarłatném jak gwiazdki siedziały.
Z wielkim mieczem obosiecznym, oznaką pańskiéj władzy, stało drugie pacholę.
Na głowie hełm miał pozłocisty bez pióra, z żelezcem, które część twarzy i nos okrywało, lecz teraz właśnie zdjął go Kaźmirz i czarne pukle włosów świeciły połyskując od słonecznych promieni.
Na szyi dostrzedz było można u góry na łańcuszku złotym, krzyżyk z relikwiarzem, który odjeżdżającemu, wuj w Kolonii dał z błogosławieństwem na drogę.
Oczy Kaźmirza padły były właśnie na szerokie, trupami zasłane pobojowisko. Widok to był dla rycerzy, co się na placu ostali zwycięzko, radosny może, ale dla ludzkiego serca smutny.
Po całéj dolinie aż do lasu samego, widać było leżące kupami i pojedyńczo zastygłe już pobitych ciała, pokrwawione, poszarpane, ze sterczącemi strzały i oszczepami w piersiach rozbitych. — Gdzieniegdzie wśród nich dogorywający jeszcze usiłowali się porwać i bezsilnie opadali na ziemię. — Wśród ciał tych leżały konie pobite, stały pokaleczone, pasły się zbiegłe grzebiąc z obojętnością zwierzęcą przymarzłe i przyschłe trawy na łące.
Z tych gromad tak licznych nie zostało nic — oprócz tych, których w ucieczce pozabijano. Prusacy pierwsi spróbowawszy z wrzaskiem się rzucić przeciw mężom żelaznym, odparci, pierzchli całym oddziałem — i nie powrócili więcéj. Wielu z nich potopiło się w rzeczce wezbranéj, pogrzęzło na trzęsawisku, z którego dobyć się nie mogąc, pomordowani zostali.
Ze strony Kaźmirza jeden téż prawie całym nie został, ranni, potłuczeni, krwawi byli wszyscy, ale nie zginął żaden. Broniły ich pancerze i tarcze. Zsiadali teraz z koni, dzidy połamane wbijając w ziemię, a hełmy ciężkie zdejmując z czoła.
Wszebor ujrzawszy tego pana, którego był towarzyszem w pierwszych latach, późniéj dworzaninem i sługą, rzuciwszy konia, radośnie pobiegł ku niemu. — Na twarzy jego malowało się szczęście i nieopisane wesele. Dla niego zjawienie się króla, było, jakby zapewnieniem zwycięztwa! Kaźmirz zdala już zdawał się go poznawać, gdy Wszebor do nóg siedzącemu jeszcze na koniu przypadł z okrzykiem, obejmując je.
— Tyżeś to, miłościwy panie! — A co za dzień szczęśliwy!
Wzruszenie mu mowę odjęło, zakończył okrzykiem radosnym.
Nadbiegali już Mszczuj, Kaniowa, nareszcie Toporczyk, szczególniéj Kaźmirzowi ulubiony, wszyscy z wołaniem wielkiém, z radością niezmierną, z twarzami jasnemi, obstępując go, chwytając za ręce, wykrzykując...
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie nasz!
Kaźmirz słysząc i widząc te oznaki wesela, zarumienił się wzruszony, łza mu się zakręciła w oku, ręce rozpostarł.
— Witajcie, witajcie dzieci moje! — zawołał. Daj Boże, aby dzień ten, istotnie lepsze nam i królestwu temu zwiastował. Amen...
— Panie! ty jesteś z nami! — w uniesieniu krzyczał Toporczyk — ty z nami i szczęście będzie z nami. Ciebie nam brakło! Wszystko ginęło bez pana i głowy! Teraz się zmieniło wszystko, powrócą dni dobre!
— Daj Boże — ale nie rychło! dorobić się ich musiemy! — rzekł Kaźmirz poważnie. — Wszystko w Bożéj mocy...
Okrzyki i wrzawa nie ustawały. Radość zdawała się i była powszechną, choć, ktoby się pilniéj wpatrzył w twarze tych, co Kaźmirza otaczali a do serc ich zajrzał, zobaczyłby tam razem trwogę, zgryzoty i nieufność.
Część tych, co się teraz do króla garnęli, miała na sumieniu jego wygnanie; obawiali się zemsty pana i nieprzyjaciół swoich, pamiętali swe winy i nie wierzyli, aby król młody miał o nich zapomnieć. W samym obozie Kaźmirza, na zamku Beliny, mnogo było tych, których głos powszechny obwiniał, że się Masławowym zabiegom uwieść dali. — Ci trzymali się z daleka, patrzali nieufnie, i wątpili o przyszłości.
Radość więc była z obawą zmięszana, z zazdrością przeciw tym, co wierni Kaźmirzowi, teraz się o zapłatę upomnieć mogli.
To samo rozdwojenie, które było przyczyną wygnania syna Ryksy, już w obozie jego, stłumione czuć się dawało.
Wśród radości na pobojowisku, na chwilę może zapomniano dawnych nienawiści i swarów, lecz jutro z pozostałych nasion odrodzić się one mogły.
Na Olszowem horodyszczu patrzącym na zwycięztwo, serca rosły. — Nie wiedzieli jeszcze, kto był przez Boga zesłanym wybawicielem, ale cud przez pobożnego zapowiedziany kapłana, już się ziścił.
Co żywo na oścież roztwarto wrota... Belina ze starszyzną zaledwie teraz dowiedziawszy się o Kaźmirzu, chciał biedz do nóg jego.
Zbierali się wszyscy z pokłonem i dziękczynieniem, gdy Poturga wielce frasobliwy, aby się na nim téż nie ziściła przepowiednia O. Gedeona, przyodziawszy się biegł do niego, chcąc kajać się, przebłagać i odwrócić co mu groziło.
O. Gedeon razem z Beliną zbierał się właśnie wychodzić przeciw królowi, gdy Poturga wylękły, zapłakany do nóg mu padł i objąwszy je, wołać zaczął.
— Ojcze! na miłosierdzie pańskie — winienem! zgrzeszyłem! — Nie karzcie mnie, oto się kajam i spowiadam przed wami, miłosierdzia prosząc. — Zlitujcie się nademną!
Kapłan cofnął się zdziwiony.
— Czego żądacie odemnie? nie rozumiem was? — odparł łagodnie.
— Jak to? ojcze! wyście mi przepowiedzieli, iż cudu dożyję, a sam tylko go nie doznam na sobie, dla tego, iż weń wierzyć nie chciałem.
O. Gedeon stanął zdumiony, nie pamiętał już wyrazów wyrzeczonych w zapale i uniesieniu.
— Jam to mówił? ja? — zapytał, oglądając się po przytomnych.
— Tak jest, ojcze! wyście to rzekli! — odezwał się głowę schylając Belina — Rzekliście!
— Nie wiem! nie pomnę! chyba duch jakiś mówił przezemnie! — odparł Ojciec Gedeon oczy spuszczając. — Nie pomnę! Niech Bóg ci grzech twój przebaczy! Idźcie w pokoju! Jam człowiek. Bóg tylko mocen jest zmienić los nasz. Modlić się mogę i modlić będę.
Poturga chwycił za nogi kapłana, jeszcze nie rad odpowiedzi. Nie puszczał odchodzących, rozbijał się, ręce łamał, płakał, napróżno się go uspokoić starano.
Działo się to właśnie u wrót otwartych, po nad któremi na stolowaniu leżał stos kamieni do obrony przygotowany. — Belina dawał znak, aby iść dalej, spiesząc na powitanie, gdy wrzask się dał słyszeć z góry, pękła deska i głaz ogromny z hukiem stoczył się z powały — pierzchnęli wszyscy, rozstępując się. Poturga, który klęczał, nie miał czasu się zerwać, głaz spadł nań, trafił na głowę i zabił go na miejscu.
Stanęli wszyscy przerażeni, pokląkł przy nim Ojciec Gedeon, chwytając głowę, która już trupią okrywała się bladością.
Zaczęli modlić się po cichu. Był li to przypadek czy palec Boży? Sam kapłan, który wyrzeczonéj w natchnieniu groźby zapomniał, nie umiał tego wytłumaczyć. Zapłakał nad zabitym.
Odniesiono zaraz zwłoki nieszczęśliwego, aby widok ich radosnéj nie zatruwał chwili.
Belina w odświętnych szatach, wraz z synem, ze starym Lasotą i pozostałemi na horodyszczu władykami, szedł na powitanie pana. — Wszyscy oczy mieli zwilżone, uśmiechające się usta, niewysłowioną radością biły serca wyzwolonych.
Kaźmirz już z konia zsiadłszy, obozować się zabierał na pobojowisku, nie chcąc na oblężeniem długiém wycieńczone horodyszcze, z dworem swym ciągnąć. Wiedział już co tam wycierpiano, chciał by wypoczęli oswobodzeni.
Gdy Belina ze swemi przyszedł zapraszając do grodka, Kaźmirz już był przybycie swoje na dni następne odłożył. — Chciał téż być razem z towarzyszami swemi i dzielić z niemi niewygody i trudy. Niemcy i polacy już się na pagórku tym samym, który Masław wprzódy zajmował, z namiotami i końmi rozkładali.
Czasu téż na gnuśny spoczynek nie było. — W jednéj bitwie pokonany Masław, nie mógł się poddać losowi swemu. Siły miał jeszcze znaczne, sprzymierzeńców, którym ludu nie brakło, wiedział, że Kaźmirz był słabym, i nie miał się na kim opierać. Był to początek walki, lecz do końca jéj, odzyskania królestwa, przywrócenia ładu, ukrócenia buntu, obalenia bałwochwalstwa zwycięzkiego, wiedzieli wszyscy, jak było daleko.
Sam charakter Masława, znany tym, co z nim na dworze razem żyli lat wiele, zapowiadał bój długi i krwawy.
Powrót Kaźmirza dla sprawy przywłaszczyciela stokroć był niebezpieczniejszym, niż zgromadzone przeciw niemu siły. Osobą swą i imieniem król stał za zastęp cały. Około niego teraz skupiać się musieli, nawet ci, co w obłędzie dawniéj, występowali przeciw niemu, ci co z Masławem razem do wygnania go się przyczynili. — Widok sam tego odważnego młodziana, wnuka Bolesławowego, który z niewielką garścią ludzi, wchodził do spustoszonego i zwichrzonego kraju, obudzał radość, zapał, męztwo.
Po drodze, z pustych dotąd okolic, jakby cudem wychodziły ocalone gromady, ludzie wybledli, niewiasty odarte, dzieci wychudłe, wyciągając ręce, zbawcę w nim witali.
Serca zwątpiałe nabierały męztwa... Po wiekach wielu, na kartach kronik odbrzmiewa ten okrzyk, którym cały kraj witał naówczas, jakby głosem jednym młodego króla.
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie!
Pomimo tych wróżb, téj radości, która była przeczuciem lepszych dni, walczyć trzeba było o pokój, o oswobodzenie z nieprzyjacielem dziesięćkroć liczniejszym, niż była garstka wiernych co się do króla garnęła.
Gmin obawiający się pomsty, gotował do rozpaczliwéj obrony, Masław lękający się kary, musiał walczyć w życia obronie, bo dlań przebaczenia nie było. — Kaźmirz szedł w sprawie krzyża i chrześcijaństwa; Masław w imie konającego pogaństwa, spadku wieków, który lud bronił zajadle. Bój musiał być strasznym, śmiertelnym, bez przebaczenia i miłosierdzia.
Czuł to król spoglądając na pobojowisko trupem usłane, dla tego zwycięztwem cieszyć się nie śmiał, bo ono było zaledwie niepewnym zadatkiem przyszłości.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swojemi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan się pańskich pokłonić. Podnieśli potem ręce do góry, wołając:
— Witaj! miłościwy panie! Witaj zbawco nasz!
Kapłana ujrzawszy król, ruszył się natychmiast ku niemu, schylając do ucałowania ręki jego z pokorą, i prosząc o błogosławieństwo.
Rozrzewniony starzec, krzyż zakreślił nad pochyloną pana głową.
— Bóg zwycięztwa niech będzie z tobą — zawołał.
Po nim przystąpił Belina do ręki pańskiéj, który zawsze do wiernych sług królowéj i syna jéj należał.
— Dzieckiem cię widywałem, panie — odezwał się — a oto mi dziś przychodzisz aniołem wybawicielem.
Bez ciebie żywot mój, wszystkich moich, stare domostwo i ubóstwo moje całe, stałoby się téj czerni łupem. Bądź błogosławiony panie!
Napróżno potém zapraszał stary króla pod ocalony dach dla spoczynku, Kaźmirz zawczasu objawił wolę swą, aby oblężeni wolni byli od wszelkiéj załogi. Powtórzył więc Belinie obietnicę późniejszego przybycia.
Cisnęli się i otaczali Kaźmirza wszyscy, całując ręce i kraj szaty, nie mogąc się nasycić widokiem tego pana, który przynosił krajowi nadzieję pokoju... Wszystkie te oznaki przyjmował młody król z pokorą i skromnością wielką, niemal z boleścią. Mimowoli na myśl mu przychodziła ta noc straszna, gdy z pod ojców swych dachu, jak zbieg i tułacz, gnany przez własne dzieci, uchodzić musiał z sercem ściśniętém.
Nie jedno czoło, z tych co się przed nim schylało, rumieniło się także téj przeszłości wspomnieniem.
Po chwili król zobaczywszy namiot swój rozbity i wiernego sługę Grzegorza[1] u drzwi jego, wymknął się z pośrodka otaczających, wszedł do namiotu i nim zasłona za nim zapadła, widzieli stojący w pobliżu jak padł na kolana, Bogu dziękując.
Na straży pańskiego namiotu stanął mąż, na którego wszystkich się oczy zwracały, który się jak znajomym dawnym uśmiechał wielu i do niego przychodzili téż witać się starsi nawet, choć podżyły już człek, cale niepocześnie wyglądał. Był to Grzegórz, wierny sługa pański od dzieciństwa. Siwiejący już teraz, pamiętał na dworze dawne czasy, niegdyś Kaźmirzowi był niańką, pierwszy go sadzał na konia, łuk mu chłopięcy naciągał, strzelać uczył, mały mieczyk przypasywał, ptaki dlań hodował.
Przywiązał się do królewica jak do własnego dziecięcia i już go nie opuścił. Człek to był prosty, niepozorny, milczący, ciężki, nieobrotny, ale bacznego na wszystko oka i wielkiego serca.
Gdy królowę Ryksę wygnano z kraju, a Masław począł szczuć i podżegać rycerstwo i możnych przeciwko jéj synowi — Grzegórz płacząc, trwał przy prześladowanym i znękanym panu swoim. Gdy potém i jemu uchodzić przyszło, poszedł za nim na tułactwo, powlókł się do klasztoru, i, choć zamknięcia w murach znieść nie mógł jak niewoli, dał się z nim w benedyktyńskim monasterze uwięzić.
Gdyby Kaźmirz oblókł był suknię zakonną, Grzegórz wprosiłby się pewnie za braciszka i wdział czarną opończę, ażeby z nim być i przy nim. — Kaźmirz płacił mu tę miłość zaufaniem zupełném i sercem niemal dziecięcém.
Gdy z klasztoru wywiedziono napowrót syna Ryksy na tron dziadowski, Grzegórz uradowany jak wierny pies poszedł za nim. — W bitwie stał zawsze u jego boku, z mieczem gotowym na odparcie ciosu, któryby wychowańcowi zagrażał, na noc kładł się w poprzek drzwi, aby nikt nie wszedł do niego, we dnie nie opuszczał téż progu.
Starszyzna i rycerstwo otaczający Kaźmirza, szanowali Grzegorza, który choć niczém nie był, w istocie stał za wszystkich. Stary, gdy go o co proszono, milczeniem zbywał, do niczego się wdawać nie chciał, pokornie się usuwał przed drugiemi, lecz gdy mu się co wydało szkodliwém, umiał po swojemu przeszkodzić i niedopuścić. — Często niewidzialny, zawsze był tam gdzieś w pobliżu, gdzie Kaźmirz się znajdował; ubogiego jeszcze pana on był zarazem skarbnikiem, płatnikiem, szafarzem, często posłem, a odźwiernym i podkomorzym od rana do nocy. Nie pysznił się tém wcale, władykom z poszanowaniem ustępując z drogi i z miejsca.
Ci co dawniéj znali Grzegorza, teraz widząc go znowu, kłaniali mu się nizko, co w nim tajony czasem śmiech obudzało. Człowiek to był co kochać umiał i nic więcéj, o to mu szło, aby mógł bez przeszkody czuwać nad swém kochaniem.
Gdy król się w swoim zamknął namiocie, ci co przybyli z horodyszcza, poczęli się swobodniéj rozglądać po twarzach królewskiego orszaku. — Ściskali się i witali jedni, drudzy na widok dawnych przeciwników odwracali z czołem zamarszczoném. — Okrzyki słyszeć się dawały, imiona i pozdrowienia.
Wszebor znalazł Samka Dryję, Toporczyk ojca swego, inni braci i krewnych a powinowatych.
Radości nie było końca, ale i smutek niejeden przeczuty się sprawdził. Dowiadywano się o zabitych, o popędzonych w niewolę.
Z Kaźmirzem razem przybywał stary Trepka i wszyscy ci, których Wszebor znalazł na obozowisku w lesie. — Inne téż błąkające się oddziały przyłączyły się w drodze, zasłyszawszy o przybyciu pana.
O kiju z przewiązaną głową, stał tu téż i Spytek, nieco podleczony z ciężkich ran swoich, któremu wśród dawnych nieprzyjaciół ciężko się obracać było; tym bowiem, co go uratowali, Trepce i królewskim zwolennikom, pamiętał stary — własne swe winy.
Wojewoda Topór ściskał syna po długiém niewidzeniu, opłakawszy już zgon jego. Janko należał do tych, co niegdy odepchnięci od dworu, teraz poszli szukać króla po krajach niemieckich i umieli go skłonić, znaglić do powrotu.
Chwili téj szczęśliwej brakło tylko, ażeby nad nią świeciło jutro równie szczęśliwe, i nie groziła jéj zmiana. Cieszyli się wszyscy, a wśród radości zasępiały czoła trwogą — co jutro będzie?
Przyjaciół i nieprzyjaciół Belina na horodyszcze dla spoczynku zapraszał, choć nie bardzo ich miał czém ugościć. — Ciągnęli z nim niektórzy, inni woleli zostać po namiotach przy królu.
Wprzódy jeszcze, nim gospodarz sprosił gości, Sobek jakiemś przeczuciem wiedziony, przybiegł tu szukać swojego starego pana, choć w orszaku króla, przeciw któremu zawinił wiele, trudno się go było spodziewać. Nie omyliło go przeczucie, Spytek stał sam jeden prawie z wozu zlazłszy, gdy bartnik do nóg mu upadł i natychmiast naglić począł, aby szedł do żony i córki.
I jemu spocząć było pilno, więcéj może niż żonę i dziecię zobaczyć, bo surowy dla ludzi, szorstki ze wszystkiemi; z niewiastami, cale im nie okazując czułości, był Spytek twardszym jeszcze niż ze swą bracią. Znano go z tych usposobień, z téj dzikości i gorącéj krwi, choć w rzeczy złym ani okrutnym nie był. — Mężny wojak, w domu téż po wojennemu życie prowadził, rozkazywał, a ładu i posłuszeństwa przedewszystkiém przestrzegał. Drżało przed nim co żyło.
Nigdy może nie spotkały się w małżeńskim sojuszu dwie istoty mniéj z sobą zgodne i dla siebie stworzone, jak Spytkowa i jéj małżonek. — Stary był milczący gdy nie łajał, szczebiotania nie rad słuchał, w niewieście chciał mieć służebnicę milczącą. Marta lubiła mówić wiele, oczyma rzucać i zalecać się choćby dla zabawy, chciała po troszę téż rządzić w domu, małżonkiem kierować z cicha... Wszystko to się nie udawało.
Ze Spytkiem wojna była niemożliwą, musiała ulegać, bo się lękała — i milczeć, bo nie słuchał.
Wieki téż obojga nie bardzo szły w parze. — Stary wojak miał już pono do sześciu dziesiątków, żona zaledwie trzeci kończyła.
Długo się nie żeniąc, bo nie miał czasu, Spytek na Rusi będąc, skusić się dał pięknym, zalotnym spojrzeniom młodéj dzieweczki, nad którą w życiu nie widział śliczniejszéj.
Dostał ją łatwo u ojca, choć mimo jéj woli, bo wcale zań wychodzić nie życzyła. Nie zważano na łzy i dąsania. — Małżeństwo to późne ciężko pono Spytek opłacać musiał, lecz nie poskarżył się nigdy. Żony pilnował i trzymał ją w grozie. Kasię kochał po swojemu, a no do niéj srogi żal miał, że chłopcem nie była, bo mu więcéj dzieci Pan Bóg nie dał. Dziecko więcéj się go lękało niż kochało, bo od ojca oprócz gróźb i łajania, rzadko posłyszało co innego.
Niewiasty na horodyszczu, na ową bitwę w dolinie, patrzały przez cały czas jéj trwania. Hanna Belinowa wywiodła je z sobą, aby téż ciekawość zaspokoiły.
Trudno bo było utrzymać rozgorączkowane. Gdy walka się rozstrzygnęła, radość wybuchła tak wielka jak wprzódy była obawa. Padły wszystkie z okrzykiem na kolana.
Potém rozpierzchły się na podwórku, pomostach, na dole i górze wszędzie ich było pełno. W téj chwili zapomnienia, szału, nikt nie zważał co się działo z niewiastami — dano im, albo one sobie dały zupełną swobodę.
Dopiéro gdy się nieco uspokoiło, rozpierzchłą gromadkę swą stara Belinowa, począwszy od czeladzi, zwoływać zaczęła na górę. Od rana o strawie, o napoju, o ogniu, o tém co do życia było potrzebném, zapomniano.
Nagle twarze, głosy — wszystko się zmieniło. Cicha niedawno izba na górze, trzęsła się od śpiewów, chichotania i bieganiny. Zapomniano o wczorajszéj trwodze śmiertelnéj, nie myślano o jutrze, porządku, nawet powaga gospodyni utrzymać ich nie mogła. Wyrywało się z pod jéj panowania całe to niewieście kółko jéj podwładne, które wprzódy tak potulnie się do niéj garnęło.
Spytkowa zarumieniona, rozogniona, spragniona rozpytywania i rozpowiadania, nie mając mężczyzn, z któremiby rozmowę wolała — zwracała się do płci swéj — zatrzymując z kolei wyrywające się jéj dziewczęta.
Żadnego jakoś przeczucia nie miała, aby mąż jéj miał być tak blizko. Wiedziała od Sobka, że żył, lecz smutne jéj przychodziły myśli, stary, porąbany, wśród niewygód obozowych, mógł umrzeć. Była prawie pewną, że go to spotkać musiało. Sobek obszernie jéj rozpowiadał jak straszliwie był rannym, jak leżał bezwładny, nie spodziewała się wcale, aby mógł przybyć z tém rycerstwem, a dowiedziawszy się o królu, któremu Spytek się naraził, tém mniéj go tu przewidywała.
Na horodyszczu oczekiwano przybycia gości, niewiasty gotowały się witać, pytać — znaleść przyjaciół, krewnych i znajomych. — Z tą myślą i Marta Spytkowa, jak mogła, przystroiła się najpiękniéj. Sama Kasi zaplótłszy kosy i wybrawszy suknię, jej kazała swe czarne pod czepiec biały poukładać włosy i pomagać sobie do ubrania. — Dobyto suknie ocalone, klejnoty, łańcuch na szyję, kolce złote; dla dziewczęcia naszyjnik, dla matki pierścienie. — Marta po przecierpianych trwogach i niewygodach, blada była trochę, lecz oczy jéj zawsze tym niewygasłym ogniem błyskały, który jéj jeszcze istną młodość dawał.
Stała już przybrana na wyżkach, podparta na białéj rączce, czekając azali się kto z pobojowiska nie zjawi z jaką nowiną, gdy — usłyszała w dali gruby głos — głos jakiś, co ją niezmierną nabawił trwogą, tak dziwnie był podobny do tego, jakim Spytek zwykł był łajać ją, za dobrych czasów.
Zerwała się przestraszona nasłuchując, niedowierzając uszom, więcéj strwożona niż uradowana.
— Nie myląż uszy? onżeby to miał być?
Spuściła oczy ku wnijściu w podwórze i — oto — ujrzała widmo mężowskie. Tak! Spytek to był! Spytek, którego nigdy pięknym nazwać się nie godziło, który młodym dawno być przestał, teraz zjawiał się o jedném oku krwawém, z wargą siną obwisłą, z głową chustą zawiązaną, o kiju, zestarzały, kaléka. Wierny Sobek podtrzymywał wlokącego się powoli.
Na widok ten jeżeli nie zemdlała piękna Marta, to chyba dla tego, że mąż jéj żadnych podobnych oznak czułości nie znosił, krzyknęła tylko i poczuwając się do obowiązku, zbiegła z wyżek, wielkim głosem wołając na Kasię.
Spytek stał, znanym głosem obudzony, jedném okiem szukając żony do koła. W tém poczuł ją już u nóg swoich, bo niewiasty za onych czasów inaczéj mężów nie witały. Schylił się starzec milczący i pocałował ją w głowę. — W tém i Kasia z krzykiem dziecięcym nadbiegła, obejmując ojcowskie kolana.
Na te wszystkie miłości oznaki, wojak nie odpowiedział ni słowem, pocałował i córkę w głowę, a natychmiast obejrzał się za ławą, bo mu nogi zbolałe drżały i ledwie na nich się trzymał.
Marta zapomniawszy, że mąż zbytniéj gadatliwości nie znosił, załamała ręce, puściła wodze językowi.
— A! panie nasz! panie — wołała — gdybyście wiedzieli cośmy tu przecierpiały! Boże miłosierny! Tysiące śmierci! Głód, łzy, strach! Któż to zliczy. Ogień, chłopski bunt! kto to wypowie!
Znanym żonie rzutem ręki; który usta zamykał, Spytek pohamował jéj żale. Zwrócił ku niéj zakrwawione oko, podniósł chustę, którą głowę miał zawiązaną, odsłonił jej krwawą powiekę, pod którą tylko ślad drugiego oka pozostał — i mruknął.
— Kawałka ciała całego nie mam! — Głową potrząsł. — Cud, że dusza w ciele została.
Kasia płacząc, ręce ojca całowała. Stary przyglądał się ciekawie postrojonym niewiastom — jakby chciał odgadnąć, co tu one bez niego poczynać mogły.
— Nie rychło się pogoją rany moje, nie rychło nasze wszystkie, nie rychło staną dwory popalone i kościoły! Nie ma dziś dokąd powracać! Kupa gruzu z Ponieca!
Drżące ręce do góry podniósł i zamilkł. Spytkowa gadatliwa wtrąciła zaraz, jak wiele była winna Wszeborowi i Doliwom. — Wszebor zawsze był u niéj w łaskach. — Dostrzegła pewnie na te sprawy bystre mająca oko Marta, że się Tomko zalecał do Kasi, ale Belinów, choć im schronienie winną była, cierpieć nie mogła. Tysiąc do nich żalów miała, Hanna jéj powieści nie słuchała nigdy jak należało, wielu jéj zachceniom nie dogadzano, Tomko się jéj nie zalecał wcale.
Wszebor i w oczy ładnie patrzał, i słuchał przykładnie i posługiwał pani Marcie, choćby się innym przez to naraził. — Sama teraz wydać się za niego nie mogąc, gdy nieboszczyk zmartwychwstał, choć córką mu życzyła się wywdzięczyć.
Spytek o Doliwach wspomnienia wysłuchał chmurno.
— Wiem ci o tém, że was ratował — rzekł sucho — co za dziw? gach młody, że się babami zajął!
Zarumieniła się żona.
Król Kaźmirz będzie musiał teraz za nas wszystkich długi płacić — dodał — po tośmy go przywiedli.
— Młody król! — plaszcząc w dłonie, przerwała Spytkowa — chwała Bogu, że nam powrócił.
— A, młody! — z przekąsem powtórzył Spytek — tylko babom z tego nie przyjdzie nic, bo na poły mnich!
Zatém, jakby zmęczony, zmilkł stary, na kiju się sparłszy i zamyślił. — Zonę i dziecię znalazł, a co teraz z nią i dzieckiem poczynać daléj miał, ba i z sobą, nie wiedział. Wracać nie było dokąd, wojować nie było czém, zostać tu ciężarem na łasce Belinów, nie w smak téż było możnemu niegdy władyce.
Z krwawego oka spadła kropla, jakby łza.
Na horodyszczu coraz hałaśliwiéj być poczynało — schodzili się goście. — Na tak wielką uroczystość zwycięzką, nie wahał się Belina, zakopaną beczkę starego miodu, który się nazywał Mieszkiem, kazać dobyć z ziemi. — Dziewki warzyły już solone mięsiwo, pieczono podpłomyki, aby chleb zastąpiły, gotowano kaszę...
W wielkiéj izbie na dole ściągało się co z obozu szło i na grodzie było słychać tych, co Kaźmirza z sobą przywieźli.
Szedł stary Janko Topor, siwowłosy wojewoda, któremu syn rękę podawał, przybył Trepka, siedział Lasota i mnogo innych.
Wielu przybycie Kaźmirza niemal cudem się zdawało. Wiedzieli wszyscy, iż zbolały, kraj opuścił, wyrzekając się go na wieki, że Ryksa królestwa tego niewdzięcznego dla syna nie chcąc, korony jego nawet do skarbcu cesarskiego oddała.
Chodziły wieści, że Kaźmirz przy wuju w Kolnie oblec miał suknię zakonną, by po nim wysokie w kościele dostojeństwa dziedziczyć.
W ostatku z czémże miał wygnany pan na nowo zdobywać królestwo, zawojowane na pół przez Czechów, wpół przywłaszczone przez zuchwałego Masława?
Gdy goście obozowi weszli do izby dolnéj, rozstąpili się przed niemi wszyscy, zapraszając ich bliżéj ogniska i pierwsze czyniąc miejsca. — Ciekawi byli słuchać, a nim starzy otwarli usta, już ich pytaniami zarzucano niecierpliwémi.
Topor Janko na pierwszém miejscu siedział. Mąż to był letni, lecz silny i zdrów jeszcze z obliczem jasném i wesołém, z brodą siwą kędzierzawą, a włosami białemi, które mu się w pukle zwijały. Rumiana twarz odbijała dziwnie od tych śnieżnych strojów. Męztwo i rozum lata mu wypisały w twarzy, wśród tysiąca domyśliłby się w nim każdy rycerza i męża do rady.
Ani na dłoni, ni na sercu i głowie jego, nikt się nie zawiódł.
Dopóki słuchał go Mieszko, dobrze mu z tém było, póki za radą jego szła Ryksa, nie żałowała. Ludzie zazdrośni podali do uszów pańskich, że Topor panować chciał i władać. Odpychano go powoli od dworu, od progu, od ucha — i poszedł w końcu na Tęczyn siedzieć spokojnie, na jelenie polować.
Dopiéro gdy i Kaźmirza wygnano, gdy Kraków, Poznań, Gniezno Czesi złupili, gdy Masław świętokradzką ręką po koronę sięgnął, wstał stary Janko na nogi i rzekł:
— Nie czas już u ogniska siedzieć!
On to zgromadziwszy ocaloną starszyznę, nakłonił ją, aby szła z nim szukać pana, zamiast ręce łamać i podać je w pęta. On z gromadką wierną Piastom, puścił się po dziedzica korony...
— Cuda miłosierdzia Bożego! — zawołał Lasota stojąc przy Janku, który u ogniska miejsce zajął. — Jakże się to wszystko stało? Jakeście znaleźli króla, jak matkę nakłonili, ażeby go nam oddała?
— Aniśmy próbowali tego, co niepodobném było — odparł Topór. — Któż z was królowéj nie znał? Święta to pani była, a no pamiętna zawsze, iż się z cesarskiéj rodziła córki. — Na naszéj ziemi mieszkając, nigdy jéj nie umiłowała, gościem będąc między nami. Sercem i duszą zawsze w Niemczech swych żyła. — Myśmy jéj świeżemi pogany cuchnęli. — Słysząc co się u nas dzieje, jakżeby była mogła syna dać nam na ofiarę?
— A jakże się to bez niéj stać mogło? — zapytał Belina.
— Wolą Bożą i łaską — ciągnął daléj Topor.
Wiedziałem ja, że się bez cesarza nie obejdziemy, i że od niego ratunku tylko spodziewać się możemy. — Czech co nas niszczył i wojował, z czasem i jemu stać się mógł groźnym. Pojechaliśmy więc na dwór Henryka, gdy inaczej być nie mogło.
Cesarz z razu ani przyjmować nas, ani słuchać nie chciał. — Precz nam iść kazano. — Musieliśmy cierpliwości zażyć. Odpędzeni z podwórców, szliśmy za murami, na pośmiewisko czeladzi, wyczekując zmiłowania Bożego.
Mijał nas Henryk Czarny nie jeden raz, spoglądając tylko, aż mu się widzieć tę gromadę upartą sprzykrzyło. W szczęśliwą jakąś godzinę cesarz w poczcie świeckich i duchownych panów na zamek powracał; pokłoniliśmy mu się, wedle obyczaju. Ujrzawszy nas, oczy zatrzymał długo, a w chwilę potém zawezwano, już do gospody powracających, abyśmy szli do niego.
Nimeśmy pokłoniwszy się, mówić poczęli, sam on odezwał się, iż napróżno doń przybywamy, gdyż dla nas i nie może i nie chce nic uczynić.
— Najmiłościwszy panie! — odparłem — mam nadzieję lepszą w Bogu i w miłości waszéj. — Kościół stracił kraj już nawrócony, cesarstwo téż nie zyskało na tém, że się Czesi wzmogli przewrotni, którzy się z posłuszeństwa jego chcą wyłamać. Nie wołająż o pomstę do Boga, jakby przez pogan zburzone przez nich kościoły, złupione skarby, zajechane bez prawa kraje?
Jeśli papież rzymski a wy, miłościwy panie nie ujmiecie się za nami, zginie kraj nasz, zaleje go pogaństwo, a Rzym i cesarstwo równą poniosą szkodę.
Mówiłem gorąco i ze łzami, Cesarz dał ucha. Stał się początek sprawy od téj godziny. Nazajutrz usłyszałem z ust Henryka, iż ujmie się u Papieża za kościołami naszemi, a Kaźmirzowi, jeśliby się do Polski dał nakłonić, sześćset ludzi zbrojnych w pomoc dać przyrzeka.
Z pociechą w sercu jechaliśmy ztąd, szukając już tylko pana przyszłego.
Na dworze królowéj Ryksy tajemnicę z tego nawet czyniono, gdzie Kaźmirz był ukryty. Wiedzieliśmy tylko, iż między duchownemi na naukach przebywa, gdyż matka radaby go oblec suknią duchowną. Mówili jedni o Kluniaku, drudzy o Korbei, inni o różnych klasztorach, gdzieby go szukać należało. Jechaliśmy tedy od jednego do drugiego, pukając do drzwi, jako biedni wędrowcy, o gościnę prosząc. Z obawy, aby przed nami nie skryto tego, któregośmy szukali, nie głosiliśmy nawet, po co i dokąd jedziemy, nie śmieliśmy się przyznawać, iż od Gniezna jesteśmy...
W klasztorach gdyśmy o synu Ryksy napomykali — milczano, nie chcąc czy nie mogąc nic o nim powiedzieć.
Smutna była ta włóczęga nasza, ludzi biednych, sierot szukających pana swojego, który uciekał przed niemi.
— A jakżeście go znaleźli? — wtrącił Lasota.
— Jak? cudem istnym! — rzekł Topor wzdychając — nadziejęśmy już byli prawie stracili. — Jednego wieczora gdyśmy w maleńkim klasztorze Benedyktynów na noc przyjęci, za stołem siedzieli pomiędzy innemi pielgrzymami, przybyły z Leodium mnich począł braciom swym opowiadać o pobożnym młodzianie, który od niedawna tam z Salfeldu przysłany, naukom się oddawał. A miał być, jak głoszono, możnego, bodaj królewskiego rodu, z cesarskim Ottonów szczepem spokrewniony, chociaż nazwisko jego tajono skrzętnie.
Tknęło nas, słuchając jakoby zrządzenie Boże, iż ta powieść mnisza, skazówką dla nas z nieba zesłaną być mogła. Nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, puściliśmy się w drogę do Leodium, jako wędrowcy, a po długiém i utrapioném błąkaniu się na niebezpiecznych gościńcach, wreszcie zastukaliśmy do klasztoru przy kościele Ś. Jakóba.
Wiedziono nas tedy do opata Olbert’a, który badał nas o cel podróży, a gdyśmy mu rzekli iż ciekawość i pobożność prowadzi nas do miejsc świętych, przyjąć w klasztorze rozkazał.
Już w podwórzec wjeżdżając zaledwie, los zdarzył, iż niektórzy z naszych, sami niepostrzeżeni, poznali sługę królewskiego Grzegorza, który przy nim był od dzieciństwa, zatem pewniśmy byli, iż go tu znaleść musiemy. Z sercami bijącémi szliśmy na wieczerzę do wspólnego refektarza. Lat wiele ubiegło, jak wielu z nas Kaźmirza nie oglądało, przecie rysy jego młodzieńcze mieliśmy wszyscy w pamięci, i gdy, odziany czarno, wszedł, zabierając naznaczone mu miejsce przy opacie, na widok jego poruszyły się wnętrzności nasze. Królewicz téż, choć się pewnie nie spodziewał, abyśmy za nim gonili, i twarzy naszych może nie pamiętał — obaczywszy nas zdala siedzących, poruszył się jakby wspomnieniem jakiémś. — Uspokojony jednak milczeniem naszém, wkrótce oczy odwrócił.
Gdy się wieczerza skończyła, i modlitwa dziękczynna odmówioną została, Kaźmirz wstał téż z innémi, mając odchodzić. — Niepokój ogarnął nas i dłużéj w niepewności pozostać nie dał, zaszliśmy mu u drzwi drogę, padając na kolana.
Przeraził się i cofnął ręce składając a wołając.
— Czego chcecie ode mnie? Kto jesteście? Mnisi téż otaczać go zaczęli, jakby go bronić i odbierać nam chcieli. Wtedy całując kraj jego szaty, począłem dobywszy głosu, wołać doń o ratunek i zmiłowanie, jakby przezemnie wszystka ta ziemia go błagała.
— Panie nasz miłościwy! ulituj się nad nami! Przyszliśmy aż tu za tobą, szukać cię utajonego. Zmiłuj się nad spustoszonym krajem, w którymeś się rodził, nad powywracanemi krzyżami, nad spustoszonemi kościoły, w których dziki zwierz ma legowiska, nad rycerstwem twém na rzeź wydaném, nad łzami i krwią, które płyną niepomszczone. Błagamy cię, wróć do nas, bądź panem naszym.
Królewiczowi z oczu łzy pociekły, i rzekł głosem wzruszonym.
— Stało się to z wami, na coście zasłużyli zdradą względem matki méj i mnie samego. Krew królów waszych wygnaliście sami... Dajcie mi spokojnie dokonać żywota mego. Zrzekłem się na zawsze korony ziemskiéj, abym niebieską pozyskał. W ciszy, na służbie Bożéj żyć chcę tylko...
A gdy się posunął, jakby odchodzić chciał, myśmy na klęczkach zaparli mu drogę i iść nie dali...
— Jeżeli nie nas, dzieci twoje, ratuj wiarę chrześcijańską, panie miłościwy — zawołałem ręce wyciągając ku niemu — wiarę, którą dziad i pradziad twój zaszczepili krwią swoją, a którą ty strzedz i pielęgnować obowiązany jesteś. Nie do zakonnéj ciszy narodziłeś się panie, ale do sądu, do rządu, do walki. Kraj nieszczęśliwy ręce wyciąga ku tobie — ratuj! zginiemy bez ciebie...
— Ratuj! — zawołali za mną wszyscy — obejmując nogi jego.
Płacz nam mowę przerywał, ale i królewicz i mnisi przytomni płakali także. Kaźmirz na zaklęcia i prośby odpowiadał ciągle.
— Nie mogę iść z wami. — Cesarski rozkaz, matki méj wolę, własną Bogu uczynioną ofiarę, spełniam.
Pokładliśmysię u nóg jego, aż nareszcie mięknąć począł i wahać się w swém postanowieniu.
Szliśmy potém z nim, rozpytującym się o Polskę, o kościoły i grody, o nieszczęścia nasze — do własnego mieszkania jego, które tuż przy klasztorze miał wyznaczone.
Żył tu prawie jako duchowny, niemal jakoby mnich, z małym dworem, wcale książęcéj godności nieodpowiednim, na jednym z mnichami stole, w równości z niemi, na wspólnych modlitwach. — Nie zdawał się ani pożądać więcéj, ani tęsknić za panowaniem.
— Miłościwy panie! — mówiliśmy mu — nie przynosimy ci złotéj korony, ale cierniową, dla tego przyjąć ją winieneś w imię Chrystusa, który ją nosił. Ulituj się nad biednemi! Czech spustoszył ziemię, pogaństwo na wskróś ją ogarnęło znowu, Masław z prusakami wojuje i zabiera rycerstwo twoje. Dacież dziełu krwi waszej ginąć marnie?
— Chociażbym wam dał krew moją — odparł Kaźmirz — wyleję ją na próżno. Dwoje rąk nie starczą na nieprzyjaciela, co ich ma tysiące.
Naówczas dopiéro wyznałem mu, iż wprzódy nimeśmy tu przyszli, chodziliśmy do cesarza o jego pomoc się upewniając. Poruszył się tedy, poczynając badać czyśmy u królowéj matki téż byli — aleśmy wyznali mu szczerze, iż nie szliśmy do niéj dotąd, wiedząc, że tam błaganie próżném będzie.
Późno w noc, gdy w chórze już na modlitwę dzwoniono, rozstaliśmy się z nim, żadnego słowa nie wziąwszy. Nazajutrz rano szliśmy wszyscy na mszę świętą do kościoła Ś. Jakóba, a tuśmy Kaźmirza znaleźli krzyżem leżącego.
Po ukończeniu nabożeństwa, skinął na nas, byśmy mu do mieszkania towarzyszyli. Nie wiedzieliśmy, co z tego rokować mamy.
Rzekł nam w progu:
— Natchnienia i woli Bożéj szukałem w kościele; podał mi Bóg do serca — ażebym szedł z wami. Niech nie będzie rzeczono, żem wam życia poskąpił i krwi mojéj żałował. Oto mnie macie.
Padliśmy wszyscy na kolana przed nim z płaczem radośnym.
Wesele było wielkie a niewypowiedziane. — Natychmiast poczęliśmy do podróży czynić przybory, chociaż opat Olbert i mnisi zrazu nam opór stawili, do biskupa Nitharta, który miastem i krajem rządzi, uciekłszy się o pomoc, ażeby Kaźmirza nie puszczano.
I myśmy tedy pozwani na zamek biskupi udać się musieli, przed pana tego, który tam z rąk cesarskich władzę wszelką trzyma, krzyż w jednej, miecz w drugiéj ręce, a we zbroi mszę świętą sprawia, i jako król siedzi na tronie biskupim. — Ten wysłuchawszy nas, gdyśmy o wiary chrześciańskiéj wyniszczeniu i upadku rozwiedli się, króla nam wydać rozkazał. — Sam téż Kaźmirz, raz postanowiwszy iść z nami, trwał w swém postanowieniu, i dnia trzeciego jechaliśmy z nim do Regensburga, do cesarza Henryka naprzód, przypominając mu jego cesarską obietnicę.
Strzymał téż przyrzeczenie swoje, nas i Kaźmirza przyjmując wielce łaskawie. Korony obie ze skarbca wydać nam rozkazał, a poczet ludzi sześciuset dobrze zbrojnych, natychmiast wysłać z nami polecił.
— Cóż to się niemcowi stało, że tak dla nas miłosiernym się poczuł? — bąknął Lasota.
— Nie dla naszéj on to miłości uczynił pewnie — rzekł Topor — ale ze słusznéj obawy, aby Brzetysław nie wzmógł się w zbytnią siłę, granicę Czech rozszerzywszy.
Z Regensburga król do matki chciał jechać, aby ją pożegnać i wziąć od niéj błogosławieństwo. Na próżnośmy się starali odwieść go od tego, jako syn, nie chciał przeciw woli macierzy i bez jéj wiedzy iść. Uledz musieliśmy.
Przyszło nam królowéj Ryksy szukać aż w Koblencyi, gdzie budową kościoła wspaniałego, cała zaprzątniona była. Z Leodjum wieść już jéj podano, iż syn bez pozwolenia na dwór cesarski z nami ujechał, zamyślając udać się do Polski. — Zastaliśmy ją wielce zagniewaną i oburzoną.
Kaźmirza przybywającego z nami i z pocztem cesarskim, zaledwie dopuścić do siebie chciała; co on z pokorą zniósłszy, czekał na posłuchanie, a my téż z nim, aż przyjąć nas raczyła. Szliśmy razem. — Patrzaliśmy, jak się do kolan jéj schyliwszy, u surowéj matki, niemacierzyńskie znalazł przyjęcie.
— Widzę — rzekła doń — miłościwy panie, iż namowy tych, co nas już nieraz zdradzili, większą u was miały wagę, niż przestrogi i wola matki. Chcecie jechać do niewdzięcznego i dzikiego kraju, na łup poganom i nowéj zdradzie, opuszczacie spokojne schronienie, żywot szczęśliwy. — Cóż ja mam rzec na to, aby słowo moje zaważyło? Cesarz zezwala, wasza miłość wyrywasz się, na niepotrzebne narażając niebezpieczeństwa — ja nie mam siły, abym was powstrzymała.
Raz jeszcze tylko powtórzyć muszę, iż się to nie po mojéj woli dzieje, że tego nie chciałam i nie chcę. A jako miłość wasza woli matki nie znasz, tak matka mieniem swém dziedziczném na chwałę Bożą rozporządzi, a nie na rzecz waszą.
Ci ludzie wygnali mnie precz sromotnie, zmusili miłość waszą do ucieczki, i mamy się jeszcze dobijać tego mizernego królestwa?
Tak mówiła królowa, a pewnie, gdyby nie owo natchnienie Boże i wola cesarza, trudnoby było Kaźmirzowi oprzeć się naleganiom i namowom matki. Do ostatniéj bowiem godziny odradzała synowi, ze skarbów wywiezionych z Polski nic mu dać nie chciała, powtarzając, że woli je na chwałę Bożą obrócić, niż wyrzucić na łup poganom.
Takeśmy się z nieprzebłaganą panią rozstali, i król pojechał z nami...
— I pan Bóg mu już dał jedno zwycięztwo — wykrzyknął Lasota. — Około niego skupi się rycerstwo, odwaga w serca wstąpi, trwoga padnie na Masława... Bóg z nami!
— Bóg z nami! — rozległo się po izbie całéj, i jakby duch nowy wstąpił w piersi wszystkich, powstali podnosząc ręce, a powtarzając:
— Bóg z nami!!







IV.



Nie było w pobliżu innego bezpiecznego schronienia, w którémby Kaźmirz mógł tymczasową swą założyć stolicę; Olszowe horodyszcze musiało się nią stać na chwilę. Wnuk Bolesława, co przepych dworu jego pamiętał, tu wśród lasów, na lichym gródku starym, musiał gościem być u ziemianina ubogiego. Zamki jego w gruzach leżały.
W spustoszonych na wskróś ziemiach, po czeskiéj łupieży, nie został ni jeden gród cały, ni jedna mieścina, któraby, jak Gdecz, całkowicie wyludnioną nie była, jak Poznań i Gniezno zniszczoną. Tu więc, gdzie Bóg dał pierwsze zwycięztwo, postanowił Kaźmirz czekać na drugi oddział cesarski i na gromadzące się rycerstwo własne, ztąd rozesłano po kraju gońców, aby zwoływali kto żył i pozostał. Ztąd gotowano się ciągnąć przeciwko Masławowi, wiedząc, iż on ze sprzymierzeńcami swemi silny opór stawić będzie.
W pośród tych lasów, na świeżém pobojowisku, pogrzebłszy trupy, następnych dni zaraz na obóz miejsce wytknięto i okopywać się już poczynano. Wkrótce zaczęły nadciągać gromadki rozbitków, które odgłos o przybyciu Kaźmirza z posiłkami cesarskiemi ku niemu zewsząd powoływał.
Belina opróżniwszy część dworca i zabudowań, pana i otoczenie jego na horodyszcze wprowadził.
Wszelkiemi sposoby starać się zaczęto o przysposabianie żywności. Co gdziekolwiek ocalało, zwozili i znosili wszyscy, ale dostatku nie było.
Wieść o bitwie pierwszéj zwycięzkiéj cudem prawie z ust do ust się rozchodziła. Roznosiły ją te kupy które rozproszono, czerń przerażona, rozbiegająca się po chatach leśnych i chiżynach, w trwodze o zemstę, za dokonane okrucieństwa, sami nawet Masławowi żołnierze. Ci co się dotąd po lasach tulili i błąkali, spieszyli pod opiekę Kaźmirza. Smutny był widok tych przybyszów, w większéj części odartych, wynędzniałych, zbiedzonych, którzy już byli stracili wszelką ocalenia nadzieję, a teraz odzyskawszy ją, jak upojeni biegli witać wybawiciela.
Gdyby syn Ryksy nie miał w sercu silnego postanowienia dźwigania kraju z téj niedoli i upadku, widok tych ludzi sam natchnąłby go męztwem i wytrwałością.
Ilekroć się ukazał Kaźmirz, z płaczem mu się do nóg cisnęli, witając go imieniem wybawiciela, które było na ustach wszystkich.
Małe zrazu obozowisko, wkrótce rozrosło się znacznie, niemal wyrastając z ziemi; mnożyli się przybysze coraz nowi. Namioty i szałasy codzień liczniejsze stawały, przybywały wozy, zapalały się coraz gęstsze ogniska. Ruch był i czynność wielka, każdy przybywał wycieńczony, ze stępioną i poszczerbioną bronią, ze zbroją poszarpaną, odarty, tak że oszczepy, dzidy, tarcze pogięte na nowo sposobić było potrzeba, miecze odostrzać, topory kuć, odzież popsowaną łatać. Lecz ktokolwiek co miał, a od grabieży uchował, dzielił się tém, składał na ofiarę ochoczo.
Niepokój nie dawał spoczynku; sposobili się jedni, drudzy szli lub wysyłali na zwiady ku Wiśle i Mazowszu, dowiadując się co się z Masławem działo. W otoczeniu króla zdania były podzielone, nie godzili się na jedno wszyscy. Część rycerstwa polskiego i cesarscy byli za tém, ażeby, nie dając Masławowi wzbić się w siłę i ściągnąć sprzymierzonych prusaków i pomorców, natychmiast napaść na niego.
Kaźmirz, starszyzna, Topor, Trepka i innych wielu mówili, że gdy szło o bitwę walną co o losach królestwa stanowić miała, lepiéj było ważyć dobrze, czekać pory i siły wszelkie gromadzić. Dawniéj już wysłano z tém do Kijowa na Ruś, i ztamtąd się odpowiedzi rychło spodziewano.
Stary bartnik znowu wyruszyć musiał, choć Spytek nie bardzo był rad temu. Ruchawemu człeczynie, to włóczenie się, podpatrywanie, podsłuchy a coraz nowe przygody więcéj smakowały niż zamknięcie między czterema ścianami. Znając Płock i niedawno go zwiedziwszy, był pewien że w żebraczém odzieniu wśliznie się tam niepostrzeżony. Gdy rozkaz do pochodu odebrawszy, przestroił się w łachmany do téj podróży, garnuszek na sznurku u pasa uwiesił, kij wziął do ręki, stare łapcie na nogi, sakwę na plecy, tak nową przybrał postać iż poznać go trudno było.
Zaledwie on znikł, znanemi sobie dróżynami w las się puściwszy, gdy w obozie zjawił się zbiegły z płockiéj niewoli ziemianin, Nosala, który ledwie z duszą uszedł z jamy. Natychmiast zaprowadzono go przed króla, przed którym opowiadał, iż cudem życie ocalił, posądzano go bowiem o zakopanie skarbów i męczono by miejsce ukazał. Tak z dnia na dzień zwlekano śmierć, a wreszcie udało mu się nocą wykopać z więzienia. Nosala mówił że Masław w szalonym gniewie do Płocka powrócił, natychmiast rozsyłając ludzi do kunigasów pruskich i na Pomorze o posiłki; że gromadził całe wojsko swoje mając zamiar napaść na króla nimby więcéj niemców przyciągnęło. Upewniał on, że to co Masław miał z sobą na Olszowém uroczysku, było tylko cząstką zaledwie znacznych wojsk jego. Główne pułki stały pod Płockiem, a oprócz prusaków i pomorców, mazurów jeszcze oczekiwano z lasów.
Znękany niewolą, wylękły Nosala, gdy się potém w obozie rozglądać począł i rozliczać, odradzał z tak małą garścią porywać się na silniejsze daleko zastępy mazura. Pomimo lepszéj zbroi i większego ładu, szaleństwem zwał by się mierzyć chciano z tłumami, którym zacięty, wytrwały i żelaznéj woli człek dowodzi.
Pozostała mu trwoga imienia Masławowego, tak, że ilekroć go wspomniano, za głowę się chwytał i oczyma rzucał dokoła, jakby się go lękał ujrzéć przed sobą.
Król i starszyzna znalazła w Nosali poparcie, młodzież się z niego wyśmiewała, tchórzem go zwąc, na co biedny nawet nie odpowiadał.
Baczniejsi z rycerstwa wysyłali jednak na zwiady, postawili czaty w okolicy, dzień i noc czuwali około obozu. Masław na wszystko się mógł ważyć, nawet na porwanie króla. Grodzisko téż na którém się teraz znajdował, starano się obronném uczynić. Ludzi podostatkiem było, więc pospólstwu, które dziś stało się ciężarem i zawadą, ustąpić kazano i rozejść się po dawnych sadybach.
Ciżba ta o brzasku dnia, po cichu, w milczeniu groźném, wysunęła się z horodyszcza i w lasach ukryła. Miejsce jéj zajęło rycerstwo przedniejsze, otaczające Kaźmirza, dwór i służba pańska. Zburzone szopy podniesiono znów, klecąc je dla koni i ludzi.
Dzień i noc pracowano na zamku, poruszano się w obozie, szli i przychodzili posłańcy, gromadzili się zbiegi i tułacze z ziem różnych. Od świtu do nocy Kaźmirza drzwi stać musiały dla nich otworem, bo każdy widzieć go chciał, pokłonić mu się, zaboleć przed nim i poskarżyć.
Pod bokiem króla pomieszczono ciężéj rannych w bitwie, których liczba była znaczna, lecz ci zaledwie się zablizniły rany powracali pod namioty. Pomiędzy okaleczonemi i Wszebor się znajdował, któremu cięcie w kark przez Masława, do kości rozpłatało szyję. Kawałkowi żelaza przyczepionemu do hełmu z tyłu winien był Doliwa, iż głowę uniósł całą. Rana głęboka a niecierpliwość wielka nie prędkie obiecywały uleczenie.
Na dole w kilku komorach drugiego podwórza leżeli wszyscy razem porąbani, tę mając pociechę że się im z wyżek niewieście głosy słyszéć dawały a niekiedy i postać ukazała.
Dla starego Spytka zrazu téż innego miejsca nie znaleziono, i on z rannemi razem się położył.
Wszebor w pobliżu się pomieściwszy, rachował na to iż codzień przybywającą do męża żonę i córkę będzie mógł widywać, a staremu się zalecać.
Choć czas nie był potemu, nad głowami srogie niebezpieczeństwo zawsze jeszcze wisiało, a Doliwa i o własném zdrowiu, z powodu jątrzącéj się rany niewiele mógł tuszyć; przecie gorącego serca wojak, ilekroć się ukazały niewiasty, podnosił głowę, w dziewczę się zapatrywał, do matki uśmiechał, i zalecał jakby w gościnie, u spokojnego ogniska.
Ojca sobie skarbiąc łaski, posługiwał mu chętnie; lecz tu przystęp, zbliżenie się i spoufalenie trudném było. Ze Spytka mało kto słowo wyciągnąć potrafił, a za serce go ująć, chyba nikt.
Za lepszych czasów ludzie go już zwali jeżem, cóż dopiero teraz gdy go rany, choroba, straty i niepewna przyszłość nękały.
Wszebor także krwi nie ostygłéj, dawno by był ze starym jeść się zaczął i wyzwał go na język, ale dla dziewczęcia miłego, znosił dziwactwa, dąsy i łajania nawet.
Nawykły do panowania w domu władyka, tu na łasce ludzi, zrównany z innemi Spytek po dniach całych warczał i burzył się, wszystkiemu nie rad, narzekając i ganiąc wszystko. Przynoszone mu wiadomości wszystkie były nie po jego myśli. Jednego dnia narzekał że się zbytnio spieszono, drugiego łajał, że się brano leniwo.
Martę i córkę pędzał tak, że same nie wiedziały, co z nim i z sobą poczynać miały. Gdy doń przyszły, gniewał się że darmo się włóczyły, kazał pilnować kądzieli, przypisywał krzątanie się ciekawości niewieściéj, zalotności niegodziwéj; gdy potém długo ich nie było, narzekał że o nim starym zapomniały, a wolały się gzić gdzieindziéj.
Dla pięknych oczów Kasi byłoby mu i z Wszeborem wygodnie i u Belinów jak w domu, gdyby jeżem umiał być przestać. Tomko, który się rozmiłował w dziewczynie, ojca by na rękach nosił, a rodzice jego, widząc to, zjednać go sobie pragnęli. Ale przystępu doń nie było. Przysposobiono mu izbę osobną, aby go od Wszebora odciągnąć; nie przyjął jéj, nie chcąc za nią być wdzięcznym. Nikomu z nim, jemu z nikim dobrze nie było. Starego wojaka, mężnego rycerza, szanowano choć kąsał.
Ponad głową jego, czując się współzawodnikami, Wszebor i Tomko patrzali na się takiemi oczyma, jakby się pozjadać chcieli.
Mszczuj teraz, pokochawszy Zdanę, a coraz pewniejszym będąc że i ona mile nań patrzy, odstąpił nieco od brata, a do Belinów się zbliżył.
Gdy w obozie wszystko było wojną i przysposabianiem się do niéj zajęte, na horodyszczu około młodego króla powoli zadzierzgała się ta sieć zabiegów o łaskę pańską, o ucho, o przewagę w rodzie, która każdą siłę otacza. Ci co dali dawniéj dowody wierności Kaźmirzowi, dziś upominali się o swe prawa i zaufanie; winni cisnęli się o przebłaganie, przebaczenie, usprawiedliwiając grzechy dawne. Patrzano w oczy nowemu panu, usiłowano go odgadnąć, nikt się tém pochwalić nie mógł.
Milczący, zamknięty w sobie był król młody, o przeszłości mówić nie lubił, chciał o niéj zapomniéć, dla wszystkich równie przystępny, nikomu serca nie otwierał. Obyczaj niemal zachowywał zakonny, obchodził się małém. Przed bitwą Topor i ci co mu towarzyszyli z Leodjum, wątpili zrazu ażali się w nim wojenny duch obudzi. Zawiedli się na tém. W pierwszéj chwili, rozpoczęcia walki, Kaźmirz stał, jakby nierozbudzony, zdumiony, niepewien co pocznie. Gdy się rycerstwo puściło, zachrzęszczały zbroje, miecze zabłysły, zwarły pierwsze szeregi, rumieniec wystąpił mu na twarz bladą, zapłonęło oko, dobył z pochew Bolesławowski miecz, i już powstrzymać go nie było można, Grzegorz i starszyzna własnemi piersiami zasłaniać go musieli, tak nieopatrznie narażał się na niebezpieczeństwo.
Z téj bitwy wyszedł rycerzem, odebrawszy w niéj chrzest krwi i zwycięztwa. Od téj godziny poznać go było trudno, tak rycerz i wojak, zatarł w nim dawnego mnicha. Patrzano nań z poszanowaniem, ciekawością, trwogą, bo nikt nie znał bliżéj tego pana, nawet ci co z nim za młodu bywali, jak Toporczyk co się zwał przyjacielem, i w każdéj godzinie przystęp miał doń wolny. Kilka lat wygnania i zamknięcia w murach, zmieniły młodą naturę. Cisnęli się wszyscy tém bardziéj, iż odgadnąć go pragnęli. Znalazł się już w nim rycerz, szukano teraz króla. Starszyzna tymczasem za niego myślała i troszczyła się. Chociaż cesarz Henryk w pomoc przyszedł Kaźmirzowi, a poczet zbrojny jaki mu dał, był pierwszym zarodkiem przyszłéj siły, która się około niego zgromadzić miała, choć niemcy walczyli dzielnie obok rycerstwa polskiego w pierwszéj bitwie, zawczasu szeptano sobie jakby się zbyć można opieki cesarskiéj i pobratymstwa z niemcami. Nie chciano drugiéj Ryksy na tronie, ani Ody.
W poufnych rozmowach, choć Masław stał z groźnemi sprzymierzeńcami swemi nad Wisłą, choć dachu nie miał król nad głową, już myślano o jego przyszłości, żeniono młodego pana, szukano dlań sojuszów, odbudowywano Kraków, Poznań i Gniezno.
Topor chciał co rychléj szukać mu towarzyszki, aby być pewniejszym że kraju nie opuści, a wymagał od niéj wiele posagu, któryby skarb pusty zasilił, wdzięków, by Kaźmirzowi dała szczęście domowe i silnego sprzymierzeńca w jéj rodzie.
Wtórowali mu drudzy, wymyślając najdziwniejsze dziewosłęby.
— Byle tylko nie niemka była — odzywali się niektórzy — i nie żadna wnuczka, ani powinowata cesarska, abyśmy w jarzmo niemców nie poszli. Jeszcze dwie Ody pamiętamy...
— Aby téż nie czeszka była — dodawał Lasota, którego czesi porąbali — bracia ci siedli nam kością w gardle. Korzystając z nieszczęścia naszego złupili nas po zbójecku, bez miłosierdzia. Gniezna, Poznania i Gdecza im nie zapomniemy.
— To niechby krasną polską dziewkę wziął — rzekł inny — po co mu królewny? którą przy sobie posadzi, choćby chłopką była, królową się stanie.
— To nie dosyć — sprzeciwiał się Topor — nam i posagu trzeba i przymierza z nią dostać. Zbyliśmy się wszelkiego mienia, a co za Bolesława srebra było jak lodu, dziś i żelaza zabrakło.
— To już nigdzie dlań po żonę tylko na Ruś — rzekł Trepka — tam ci są dostatki wielkie, a jak do kijowskich książąt rękę wyciągniemy, nie odepchną jéj. Ztamtąd mu dziewkę wziąć!
— A czemuby nie! — wtórzyli drudzy. — Jeśli prawda że nam na Masława pomoc dadzą, łatwo ztąd przyjdziemy i do żony! Po Włodzimierzu, wielkim panu córki zostały i skarby zostały i pamięć bohaterska. Niemców mieliśmy dosyć, czechów mamy aż nadto. Z Rusi Bolesław skarby przywoził i dziewek tam krasnych siła. Jedną nam mogą dać!
Tak urosła pierwsza myśl swatów gdy Kaźmirz jeszcze o żonie, ani o stadle nie myślał, a losy się ważyły niepewnie między nim a Masławem. Mówiono o tém wszędy na dole i na wyżkach, a gdy się Marta Spytkowa dowiedziała, nosiła się i cieszyła rusinką, bo na jéj dworze pierwszą się być spodziewała. Spytek zaś zasłyszawszy głową trząsł. — „Mnie no spytajcie co rusinka — mówił — krasie nikt nie przygani, a no, na łańcuchu ją trzymać, a usta na kłódkę zamykać trzeba.“
Uśmiechano się z tego, i zgryźliwy stary rusinkom nie popsuł sławy; tylko Marta, gdy jéj to powtórzono srodze się łzami zalewała.
Dla króla te rady tajemnicą zostawały, wojennemi się tylko sprawy zajmował. Czekano na Sobka, aby potwierdził co przyniósł Nosala, albo pocieszniejszą wieścią dał otuchę. W kilka dni zjawił się bartnik stary. Było to pod wieczór, gdy król z grafem Hebertem co dowodził cesarskiemi, Toporem i Trepką naradzał się właśnie, kiedy i jak na Masława iść mieli. U progu stał Grzegórz, który Belinę i Sobka oznajmił, bo chciano aby z własnych ust jego, król usłyszał co przynosił.
Król mieścił się w wielkiéj owéj izbie na dole, nieco dogodniéj przybranéj dla niego. Zniesiono tu co kto miał najlepszego, ale przepychu nie było. Tok tylko skórami zasłano, suknem pozawieszano ściany, błyszczało na niém trochę broni, a na stole naczynia srebrnego niewiele.
Lecz leżało na nim to co naówczas mało gdzie i po królewskich spotkało się dworcach; naprzeciw krzesła pańskiego spoczywały dwie w drzewo i pozłocisty mosiądz oprawne księgi. Na jednéj z nich, otwartéj, złoty krzyż karty pargaminowe przytrzymywał.
Kaźmirz siedział stojącemi panami otoczony dokoła, w większéj części starcami, których siwe brody i włosy od czarnych jego puklów młodzieńczych dziwnie odbijały. Toporczyk stał za krzesłem króla, Grzegórz z rękami na piersiach złożonemi drzwi i ognia razem pilnował. Na stróża progu był jakby stworzonym, bo mało kto z nim do walki ośmieliłby się wystąpić. Na grubych rękach i nogach, na szyi żylastéj wiek i praca sznurami powiązały muskuły, w spokojnéj namarszczonéj twarzy widać było niezachwianą wiarę w swą siłę.
Gdy Sobek w łachmanach żebraczych ukazał się z Beliną w progu, rozstąpili się im wszyscy w milczeniu. Bartnik padł do nóg królowi, aby uczcić majestat pański.
Nie czekając co powie Topor spytał po cichu Belinę: — „Cóż przynosi?“ — Stary gospodarz nie dobrze potrzęsnął głową. Uciszyli się wszyscy, a Sobek na swój sposób, powoli, słowy urywanemi, głaszcząc się po głowie, opowiadanie zaczął.
I on potwierdzał to że Masław miał siły ogromne, i że szalony a zapamiętały, zewsząd je gromadził jeszcze, aby pomścić pierwszą klęskę. Bartnik widział wojska które się pod Płockiem ściągały i ztamtąd wyruszyć miały, aby rycerstwo Kaźmirzowe otoczyć, a nie wypuścić ani żywéj nogi. Codziennie przybywały posiłki nowe, których Sobek zliczyć nie umiał i powtarzał tylko że było ich jak mrowia, a obóz nad Wisłą pięć i sześć razy większy mu się zdał niż królewski.
Otaczający Kaźmirza, obawiając się wrażenia jakie ta powieść uczynić mogła, usiłowali odwieść bartnika od przesadzonego liku; a stary potrząsając głową, trwał przy swojém uparcie, i jedno ciągle powtarzał, iż się mierzyć z Masławem nie było można.
Król milczał, z twarzy jego spokojnéj poznać nikt nie mógł, jakie to na nim uczyniło wrażenie. Słuchał nie zmrużywszy oka, nie poruszywszy się nawet, na księdze trzymając rękę...
Gdy bartnika rozpytawszy odprawiono, Kaźmirz odezwał się do otaczających:
— Mamyż się mnogości ulęknąć, jakbyśmy sprawie naszéj nie wierzyli? Za krzyż i wiarę walczymy...
Topor i inni skłonili głowy; jeden tylko odezwał się wzdychając:
— Pospieszać nam potrzeba było, nim się ta czerń zebrała!
— I bylibyśmy to uczynili — dodał król — gdybyśmy na posły i posiłki z Rusi nie oczekiwali. Lada dzień się ich spodziewamy, gdy te przybędą, a odpowiedź przyjdzie pomyślna, ociągać się nie będziemy. Miecz niech rozstrzyga w imię Boże.
Nie odezwał się już nikt więcéj, męztwo i spokój króla, przeszły w nich wszystkich. Nabrano otuchy. Przypomnieli ci co walczyli w dolinie, jakie tłumy otaczały Masława i w pierwszém starciu pierzchnęły.
Królewskie słowo było jakby proroctwem dobréj wieści, nazajutrz za rana, nadbiegł przodem wysłany goniec, oznajmujący o powracających posłach z Kijowa, z któremi jechali bojarowie, wiozący dobre słowo kniazia i obietnicę rychłéj pomocy.
Radość w obozie stała się wielka, któréj tylko Spytek, na przekor drugim nie podzielał. Sobek, wierny sługa, tyle mu o potędze Masława narozpowiadał, że stary królewskie siły miał za zgubione, jeżeliby się ścierać z nim chciały.
Trzeciego dnia nadjechali oznajmieni posłowie, bojarowie kniaziowscy, z drużyny jego, starosta Torczyn, Tiwun Paramon i ogniszczanin Dobryń, z małym ale pokaźnym pocztem, z którym się szczęśliwie, mimo Masławowych oddziałów po kraju rozpierzchłych, dostali do króla.
Niżeli przybyli gotowano się na ich przyjęcie, troskał się niepomiernie Grzegórz, aby ubóstwo pańskie w oczach obcych ludzi, krzywdy mu nie uczyniło. Za jego staraniem przystrojono wspanialéj izbę królewską, aby się im od „grydnicy“ kijowskiéj nie wydała biedniejszą, zebrano się na stołową zastawę, aby jak niegdy Włodzimierzowi drużyna jego, nie wyrzucali posłowie królowi, że im drewnianemi łyżkami jeść każe. Król téż wdział dnia tego suknie i kożuch bogatszy, łańcuch na szyję, najpiękniejszy miecz do pasa.
Przed południem ujrzano wśród gromadki konnych, owych posłów z Kijowa, na których czele jechał starosta Torczyn, mąż średniego wieku, barczysty choć niezbyt wyrosły, oczu piwnych biegających żywo, oblicza wesołego. Wszyscy mieli na sobie suknie długie, kożuchy bogate, czapki wysokie, oręż w pozłocistych pochwach, i u pasów worki a chusty jedwabne.
Paramon i Dobryń, jak starosta wyglądali poważnie zarazem i dobrodusznie, choć w twarzach ich ukrytą przebiegłość widać było. Bili tedy pokłony królowi od kniazia Jarosława przynosząc pozdrowienie i posiłki zwiastując, a Torczyn zachwalał mężów swych jako bohaterów i siłaczy, którzy świat cały podbić byli gotowi. Ze słów jego za obrów ich i czarnoksiężników wziąć było można.
Król w niewielu podziękowawszy słowach, powierzył posłów starszyznie, by ich ugościła.
Przyjęcie już przygotowaném było, obfite i zastawne wspaniale, choć się na ten przepych całym obozem składano. A że pod namiotami nie wygodnie ich ugaszczać było, musiały niewiasty na ten dzień ustąpić z góry, gdzie już stół zawczasu przybrano. Topor, Trepka, starszyzna cała zasiedli razem z gośćmi, którzy wśród poważnego rycerstwa, pochmurnych twarzy, wesołością swą się odznaczali.
Torczyn, najstarszy trochę ją na wodzy trzymał, Paramon mówił niewiele, Dobryń za poselstwo całe uśmiechu miał usta pełne i dobréj był myśli. Poczęto zapraszać, częstować i kubki nalewać, które i Torczynowi staroście i Paramonowi dodały ochoty; wzięła się rozmowa żywa, jakiéj tu dawno nie słyszano; a pod koniec nawet ściskać się i całować potrzeba stała wielka, bo się wszyscy z sobą niezmiernie drużyli.
— Wy bo coś frasobliwie patrzycie — mówił Dobryń — a tu trzeba wesoło iść na wroga, to się sobie serca doda a jemu odbierze. Było złe, będzie dobre — ciągnął wesoły ogniszczanin. — Niechno nasi mołojcy nadciągną, zobaczycie! Góry przez siebie przerzucają, a sosnami się podpierają, nie ujdzie noga z tych ludzi i śladu po nich nie zostanie!
— Pomożecie wy nam teraz — rzekł Trepka — nie daj Boże potrzeby, pójdziemy i my dla was i kniazia waszego, przelewać krew naszą.
Pili więc za swe zdrowie i ściskali się a całowali znowu, gdy z komory bocznéj, nie mogąc wytrzymać dłużéj, wysunęła się strojna Spytkowa, by ziomków powitać.
Na widok krasnéj niewiasty aż im się oczy śmiać zaczęły, a dopieroż zakrzyknęli z radości gdy ją po rusku mówiącą usłyszeli. Spytkowa pytała o swoich, lecz kijowianie bodaj o połoczanach mało wiedzieli, żaden się do znajomości rodu nie przyznał, choć wszyscy w piękne jéj oczy patrzali radzi, i chętnieby byli wieścią się dobrą przysłużyli.
Spytkowéj się usta nie zamykały.
— To was tu pan Bóg do nas przyniósł — mówiła kłaniając się, jak należało niewieście przed poważnemi mężami. — Mówią, że królowi naszemu posiłki kniaź przysyła. Niech mu za to Bóg płaci. A jeszczeby jedno kniaź wasz uczynić dla króla powinien, aby na wieki się braterstwo zawiązało.
To mówiąc dziwnie uśmiechnęła się Spytkowa, tajemniczo nie kończąc mowy.
— A no, co, piękna pani — ozwał się Dobryń — albo nie było poczynać, lub trzeba już dokończyć.
— Co takiego? co? — ciągnęła powoli Marta, oczyma rzucając ze Starosty na Tiwuna, a z tego na ogniszczanina... — Albo to wy, rozumni ludzie, drużyna pańska, nie domyślicie się co takiemu młodemu panu potrzeba, aby był szczęśliwy?
Dobryń dłonią się zasłoniwszy, i głowę w ramiona wciągnąwszy, śmiać się począł.
— A! chytra krasawico! — zawołał. — Pańską swachą ci się zachciało być!
Śmieli się wszyscy, nawet Tiwun Paramon, najpoważniejszy ze wszystkich, pokraśniał i zachichotał.
— A cóż nie? — ozwała się Spytkowa.
— I dobrzeście trafili — mówił Dobryń wesoło, — bo nigdzie piękniejszych dziewcząt nie ma jak u nas w Kijowie, a co źli ludzie prawią, że wiedźmy są wszystkie; fałsz to wierutny! Ej! ej! co za dziewczęta! Na wagę złota je sprzedawać, i tak by było nie drogo, a druhowi i darmo dać, my nie od tego.
— U kniazia téż znajdzie się pewnie — wtrąciła Spytkowa.
— Nieboszczyka kniazia, córka Włodzimierza, właśnie dla waszego króla para — mówił Dobryń. — Daj Boże w dobry czas powiedziéć dobre słowo!
Spojrzeli po sobie polscy ziemianie.
— Jak na imie kniaziównie? — spytał Trepka.
— I imie piękne i dziewka śliczna — mówił Dobryń — Dobrogniewą ją nazwano, bo choć się zagniewa dobrą jest. Śnieg nie może być bielszy od jéj twarzy, ani malinowy sok różowszy od jéj rumieńca. Gdy złote puści kosy to się po ziemi wloką, gdy niebieskiemi spójrzy oczyma, ludzie o smutkach zapominają, gdy się uśmiechnie, pogoda na niebie wstaje. Gdy z Teremu wychodzi krasawica, ptacy się do niéj zlatują z nieba, a gołębie siadają jéj na ramionach, gdy pieśń zanuci lwy się u nóg jéj kładną, a złotem i jedwabiem gdy ręcznik wyszyje, tylko go na ołtarz dać można.
— Dajcież nam ją, dajcie na królowę — zawołała Spytkowa...
I śmiejąc się w kubki potrącano, a starszy panowie milcząc głowami potrząsali... Długo w noc gwarzono i biesiadowano.
W kilka dni późniéj z wieczora od króla wyszedłszy graf Hebert i starszyzna, do obozu pospieszali milczący... W namiotach zbierało się rycerstwo, rozeszła się wieść błyskawicą po dolinie, że nazajutrz wojska wyruszać miały ku Wiśle, nie czekając Masława, a same go chcąc uprzedzić. Taka była wola królewska, na dzień naznaczony i posiłki od Kijowa z drugiéj strony na łodziach nadciągnąć miały.
Zaledwie słowo to wyrzeczono, co żyło na horodyszczu, w namiotach, na dolinie poruszyło się i drgnęło. Wszystkim czekanie długiem było i tęsknem, a walka pożądaną. Nie cieszyli się tylko nią ci, co do niéj należeć nie mieli. Na horodyszczu załogę choć niewielką, zostawić było potrzeba, aby go nieogołocić zupełnie. Niektórzy ciężko ranni ruszyć się téż nie mogli. Belina na swych śmieciskach stać musiał, Spytek kaleka nie zdałby się do walki.
Wszeborowi szyja zaledwie się zabliźniać zaczęła, a gorąca krew zostać się mu nie dawała. Chciał iść i chciałby był zostać, bo Tomkowi, ojcu w pomoc dodanemu, na horodyszczu przy piękném dziewczęciu kazano siedziéć. Tomko mógł korzystać z czasu i ubiedz go u ojca. Co miał począć nie wiedział Doliwa, powstawszy z ławy, ręce łamał i z głową spuszczoną chodził długo, nim mu na myśl przyszło matki się poradzić. Ku wyżkom się więc skierował, jednéj z dziewcząt służebnych uprosiwszy by wywołała Spytkowę.
Trochę przelękła wybiegła zaraz Marta. Ciemno już na wyżkach było, poznała jednak po głosie Wszebora.
— Co wam jest? — zawołała — i co najlepszego czynicie? O téj porze na rozmowę zwać, nuż kto podpatrzy, co pomyślą ludzie?
Wszebor do kolan się jéj chylił i ręce całował.
— Dobra pani — rzekł — radźcie mi, jak matka! radźcie jak królowa... Jutro na wojnę idziemy... Mamli iść a was tu zostawić z Tomkiem, aby Kasię zaswatał? Gdy ją stracę świat i życie mi nie miłe...
— Cóż począć? chcecie iść? — spytała Marta.
— Dla króla muszę, muszę dla siebie sam; rana tak jak zgojona, zostać mi się nie godzi.
Pomyślała nieco Marta i w ręce z lekka uderzyła.
— Macie łaski u pana? — rzekła — czemu jego w swaty nie poprosicie. Spytek go się lęka, bo ma coś na sumieniu przeciw niemu. Gdy go król poprosi, nie odmówi.
Słysząc to Wszebor, do nóg upadł Spytkowej, a nim na nowo mówić zaczęła, pędem z wyżek się stoczył.
Ze starym Grzegorzem dawną miał i dobrą znajomość, znał go sługa pański, jako wiernego królowi. Ku niemu wprost popędził Doliwa, chwili nie było do stracenia. Grzegórz zbroje do podróży opatrywał i czyścił, a że pora późna była ździwił się odwiedzinom...
— Do pana miłościwego mi potrzeba — odezwał się przypadając doń Wszebor.
— Ciemna noc! jutro rano w pochód idziemy, nie pora! — rzekł głową potrząsając stary.
— Ja go dziś jeszcze widzieć muszę! — odezwał się Doliwa. — Zlitujcie się wy nademną. Nie wezmę czasu długo, bylem mu do nóg mógł paść i dwa słowa rzec...
Nic nie mówiąc ręką dał znać Grzegórz aby czekał, a sam wszedł do izby. Nie trwało długo, drzwi się otworzyły i Wszeborowi dał znak stróż wierny do wnijścia.
Król sam jeden był, stał u ogniska dogasającego, od którego się ku przychodzącemu odwrócił.
Doliwa, który ani zmilczeć, ni ścierpieć, ni wyczekać nie umiał, przystąpiwszy do króla, padł u nóg jego i ranę obnażając przed nim zawołał, ręce złożywszy.
— Miłościwy panie! walczyłem za ciebie i walczyć będę do śmierci, bądź ty mi dobroczyńcą, o łaskę twą proszę!
Król mu dał znak ażeby podniósł się z ziemi.
— Czego chcesz odemnie? — spytał łagodnie — mów.
Wszebor powstawszy, ręce łamał, ze zbytniego wzruszenia mówić nie mogąc.
— Wstyd mi w téj chwili — rzekł wreście — o taką prosić łaskę, ciebie miłościwy panie, który o czém inném myśléć musisz; przebacz młodości mojéj! — Schylił się znowu.
— Mów, czego chcesz? — powtórzył Kaźmirz.
— A! — dodał Doliwa półgłosem — swatem mi musisz być, miłościwy panie.
Kaźmirz się cofnął zarumieniony. Widać było że wcale czego innego się spodziewał.
— Nam nie o weselu myśléć! — rzekł smutnie — i nie rychło będzie gdzie je wyprawiać.
— Ja téż teraz wesela nie żądam, tylko słowa ojca i matki — mówił Wszebor, całując natarczywie rękę króla. — Spytkową córkę chcę mieć! Miłościwy panie, rozmiłowałem się na śmierć w téj dziewczynie.
Król słuchał z oczyma spuszczonemi i niemal kobiecym wstydem.
— Dwu nas jest braci — mówił gorąco Wszebor — rodziców nie mamy, tyś naszym opiekunem i ojcem. Spytek stary czuje że przeciw waszéj miłości zawinił dawniéj, radby uzyskać przebaczenie, gdy mu słowo rzec raczycie, da mi córkę.
I znowu do kolan się schylił, a król łagodnie go od siebie odsunął, nie mówiąc nic.
— Gdy wróciemy z wojny, chętnie — odezwał się wreście — teraz nie pora o tém myśleć.
— A potém nie pora będzie już, bo kto inny ją zaswata — przerwał Wszebor. — Królu, panie, dziś lub jutro, albo nigdy.
Zafrasowany stał Kaźmirz jeszcze, gdy Trepka stary, który na jutro potrzebował rozkazów do ciągnienia, wszedł do izby. Król go ku sobie powołał, jakby mu ciężar spadł z piersi.
— Stary mój przyjacielu — rzekł do Trepki — wy mnie w tém zastąpicie i w mojém imieniu wstawicie się za dobrym sługą, któremubym rad zawdzięczyć serce jego dla mnie.
Nie rozumiał jeszcze Trepka o co szło, i patrzał zdumiony, gdy mu Wszebor prędkiemi słowy wytłumaczył prośbę swoją.
Starzec się namarszczył trochę.
— E! wy młodzi! — zawołał — prawda, bijecie się dobrze, ale płocho u was w głowie... Gdy kraj ratować trzeba wam dziewczęta na myśli.
— A no mi ją weźmie inny! — wtrącił Wszebor — a ja bez niéj żyć nie mogę.
Ruszył ramionami stary.
— Któż ci ma wziąć ten skarb? — zapytał.
— Tomko Belina, koło niéj biega. On tu zostanie z nią i rodzicami, a mnie nie będzie.
— Tomko! idzie z nami! — odparł Trepka. — Widzicie, że dla dziewczęcia królewskiéj i naszéj sprawy nie rzuca.
Zawstydził się nieco Wszebor.
— Wszelako, proszę — dodał — choćby z nami szedł, wolę mieć słowa rodziców, ochoczo potém na wojnę pociągnę.
Kaźmirz stał nie odzywając się, Trepka nań popatrzył.
— Jestli to wolą waszą? miłościwy panie? — spytał.
— Uczyńcie mu to aby miał serce spokojne — dodał król smutno... — Nie odkładajcie.
Wszebor starego za rękę pochwycił.
— Panie a ojcze... chodźmy!
Rozśmiał się prawie miłosiernie Trepka, i widząc rozgorączkowanie, skłoniwszy się królowi, skierował się ku drzwiom z Wszeborem.
— A no? — mruknął w progu — nawet ręczników nie mamy?
Wyszli w drugie podwórze.
Stary Spytek zajmował zawsze to miejsce, jakie sobie obrał w początku, pomiędzy kalekami i choremi. Wysłane miał tylko staranniéj łoże, i gałęźmi jodłowemi ostawione; spoczywał już na niém, choć nie spał jeszcze, a wierny Sobek klęczał u nóg jego. Reszta rannych albo już chrapała, lub do obozu poszła żegnać się z odchodzącemi nazajutrz towarzyszami.
Postrzegłszy nadchodzącego Trepkę, któremu był winien pielęgnowanie w chorobie, Spytek się podniósł na łokciu.
— Cóż to już ciągniecie? żegnać się chcecie?
— Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem — ozwał się stary stając nad nim, i oglądając się na Wszebora, który się przybliżył. Przychodzę do was w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie, i podniósł oko zakrwawione.
— Od króla? do mnie? a cóż miłościwy pan może żądać od starego kaleki?
— Żąda abyście mu dali dowód dobréj woli dla niego — mówił Trepka. — Nie ma czém pan miłościwy nagradzać rycerstwa swego, chce abyście za niego dług zapłacili.
Nie rozumiejąc Spytek, usta otworzył szeroko, a czoło mu się namarszczyło.
— Nie drwijcie ze starego kaleki! — zawołał.
— Nie pora na żarty — mówił Trepka. — Oto stoi przed wami ten, któremu królewski dług zapłacić macie, Wszebor Doliwa!
Domyśleć się musiał Spytek, i namarszczył czoło groźnie, nie rychło począł ruszać ustami a widać było że gniewem się burzył.
— No, cóż mu mam dać! Sam nic nie mam! zawołał.
— Macie córkę... prosi o nią król dla Wszebora.
Doliwa pochylił się milczący do ręki starego, który mu ją usunął.
— Nie mam ja nic przeciw Doliwie — począł — choć Spytkowéj córce, jedynaczce, należałoby się więcéj niż on. I kneź by przystał, a no, wola królewska niech się stanie... Będzie ją miał.
Doliwa dziękował milczący, gdy stary, ciągnął już daléj coraz się rozgrzéwając.
— Powiedzcie królowi, że to czynię dla niego, bo chcę aby mi wrócił serce, tylko dla niego to czynię... rozumiecie!
— Zatem król ma słowo wasze? — zapytał Trepka.
Zamiast odpowiedzi, skinął Spytek na sługę. Niech tu przyjdzie Marta z córką...
Wszebor, który stał szczęśliwy nad miarę, spojrzawszy na starego leżącego z głową podniesioną do góry, i mierzącego go okiem pełném złości stłumionéj, poczuł także w piersi zaród gniewu i dumy obrażonéj. Nie czas było się waśnić, ścierpiéć musiał.
Sobek pobiegł, Trepka i Doliwa milczeli, Spytek stękał tylko i wstrząsał się czasami, jakby wewnątrz walczyć musiał z sobą. Czekali tak, gdy chód dwóch niewiast posłyszeli, i we drzwi weszła z promieniejącemi zwycięztwem oczyma Marta, ciągnąc bladą i wylękłą Kasię, ta spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją za rękę trzymała silnie.
Ujrzawszy żonę Spytek jeszcze się bardziéj zachmurzył.
— Król, pan nasz miłościwy, sam swata córkę naszą — odezwał się. — Królowi odmówić nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
— To przyszły twój mąż! — rzekł patrząc na Kasię — taka jest wola królewska i moja. Gdy przyjdzie pora, sprawiemy wesele.
Marta skłoniła głowę, na twarzy Kasi milczącéj odmalowało się uczucie w tak młodém dziewczęciu ledwie do wiary podobne. Zamiast łez i smutku, lice jéj zapłonęło gniewem, oczy groźbą, usta zacięte jakiémś wyzywającém męztwem. Z wolą ojca i pana jawnie naówczas żadnaby się walczyć nie ośmieliła. Kasia téż nie mogła się jéj przeciwić. Lecz Wszebor zrozumiał wejrzenie... Spytek ani już spojrzał na córkę, a Marta zbliżywszy się z nią do Wszebora, chciała, ażeby, wedle starego obyczaju, zrękowiny podaniem ręki i pocałunkiem się potwierdziły. Kasia stała w swém miejscu jak wkuta, nie dała się pociągnąć, wyrwała rękę i cofnęła krokiem.
Wszebor téż nie chciał nastawać, obiecując sobie przemódz późniéj ten srom dziewiczy; ucałował tylko rękę ojca i matki dziękując.
Trepka się ruszył.
— Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę — rzekł.
Głową mu skinął Spytek i natychmiast, nie zważając już ani na przytomność przyszłego zięcia, ani na córkę i żonę, opadł na posłanie wołając na sługę:
— Sobek, obetknij mi nogi.
Oczy zasłonił i głowę zakrył...
Cichemi kroki wysunęła się ztąd Marta, za którą szła Kasia blada, z groźnym zawsze oczów wyrazem. Gdy się znaleźli w podwórzu a Doliwa chciał się śmieléj do dziewczęcia przybliżyć, nie bacząc na matkę, Kasia odskoczyła i biegiem, nie oglądając się na wyżki poleciała.
— To dziecko! — uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę — młode ptaszę... co za dziw! Przyhołubisz je potem, gdy twojém będzie. Czasu miéć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczu, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły nagle, wybiegła z nich Zdana, mijając Martę, rzuciła na nią okiem gniewu pełnym i znikła... Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać na górę i szeptali długo... Tomko z siostrą odeszli potém na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła to rozchodziła, długo w noc, a gdy Mszczuj do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa, i jak stał rzucił się spocząć, głowę okrywszy.
Wszebor, czuł w nim gniew, i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.







V.



Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jéj chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana, jednéj nocy ciemnéj, lecąc z południa na ciepłych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi białe i lśniły się od mrozu pod zeszkloną skorupą, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie jak wory napchane śnieżnicą, ciągnęły sinemi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojne, wiatr przypadł gdzieś do ziemi i usnął, była cisza. Wtem zdala zahuczało, zaszumiało coś, nadbiegał wicher z południa, wilgotny, zmęczony, gwałtowny, do rana już tajały śniegi czerniejąc, płynęła woda po lodów skorupie, ziemia odsłaniała się jak oblubienica ze śnieżnych rąbków, skowronek poleciał do góry, zjawił się bocian wychudły podróżą, a nawet niespokojna jaskółka.
Ci co zasnęli w zimie, obudzili się przestraszeni strumykami, które mruczały torując sobie wszędzie drogi, nurtując zawiane śnieżne kupy; ku południowi czerniały płaty ogromne, wieczorem lód tylko kruchy gdzie niegdzie się trzymał. Zieleniejące trawy i zboża wyszły z pod zimowego okrycia. W powietrzu czuć było wiosnę, ziemię woniejącą, nabrzmiałe pączki, ciepły dészcz i parujące wody. Ponad brzegami rzek stały jeziora, na rzekach piętrzyły się nazajutrz pokruszone lody i uparte ściskały się broniąc potędze ciepła i słońca. Ci co wczoraj w odwilż nie w wiosnę wierzyli, musieli przyjąć zwycięzką... Bocian ją niósł na skrzydłach, skowronek śpiewał w obłokach, wierzba witała aksamitnemi pączkami, wilcze łyko kwiatki różowemi, niebo szatą lazurową.
I stała się z dnia na dzień wiosna, nie ta spokojna i wonna, co późniéj przychodzi goić rany, poszarpaną okrywać ziemię, zasiewać kwiaty i świecić słonkiem gorącém a polewać łzami ciepłemi, ale wiosna wojownicza, która ze starą zimą bierze się za bary i walczy, póki jéj nie zwojuje.
Wiatr gorący leciał górą w obłokach poszarpanych, grad sypał szklannemi grochy, huczało w niebiosach, szumiało na ziemi, pędziły rozhukane wody, szamotały się lody rozmiękłe, piaski zalewały pola, strumienie zrywały posiewy, burza łamała drzewa. Straszna to była wiosna co wiosnę zieloną poprzedza; zwierz się krył, człowiek zamykał, ptastwo zawcześni goście, mdlało od zimna i głodu.
Takiego wieczoru młodéj wiosny, śród burzy co się mieniała z pogodą co chwila, nad Wisłą ostatnie słońca promienie, ozłacały pobojowisko.
Jak spojrzéć ponad wylanemi szeroko wodami ludzi gromady i trupa wały nieruchome zalegały. Na wzgórzu z jednéj strony obóz widać było niemal pusty, u stóp jego na łące i polach walka długa zostawiła po sobie straszne piętna śmierci i zniszczenia. W dali na lewo kupy rozpierzchłe uciekały z krzykiem i trwogą, konni rycerze gonili.
Gdzieniegdzie bój zawzięty trwał jeszcze. Za uchodzącym Masławem, któremu hełm spadł z głowy a czerwone włosy wiatr rozwiewał, gonił zajadle Wszebor. Czasem się odwracał zbiegający, koń mu ustawał, towarzysze go opuścili. Zostało ich dwu tylko, pokonany mazur i zwycięztwem zagrzany Doliwa... Lewą nogę z ostrogą wpił koniowi w brzuch i naglił go do biegu. Siwy ostatnich sił dobywał, coraz bliżéj dosięgając uchodzącego. Mieli się zewrzéć w boju na śmierć lub życie, gdy z zarośli wypadła garść ludzi, co się tam zaczaiła i w pomoc przyszła uchodzącemu mazurowi.
Sam jeden znalazł się Wszebor naprzeciw kilkunastu.
Uciekający stanął, ścigający się zawahał, potrzeba było zmienić teraz kierunek, Masław pędził na niego ze swemi, korzystając z przewagi. Wszebor uchodzić musiał, pokraśniała mu twarz, zabłysły oczy.
— Uciekać przed zwyciężonym, pobitym, przed zdrajcą! uciekać aby ocalić życie!...
Obejrzał się dokoła, ze swoich nie widać było nikogo, pędzili będących w rozsypce, rozpierzchli się za niemi, był sam...
Trzeba więc było albo dać życie, lub ocalić je sromotą!
— Przed Masławem! uciekać...
Nie sam jeden wściekły klęską mazur pędził ku niemu, niespodziany posiłek go otaczał, godzili całą kupą.
Wszebor miał złamaną dzidę w ręku, tarcz wisiała u boku pogięta, pancerz był pokłuty, siły całodziennym bojem się wyczerpały.
O kilkanaście kroków z za urwiska wychylił się Belina z kilką ludźmi i patrzał... Serce mu uderzyło zemstą.
Masław miał teraz za niego ukarać Wszebora. Na to dosyć było ażeby Tomko się cofnął i w pomoc mu nie spieszył... Doliwa padłby z rąk mazurów, a narzeczona wolną została...
Błyskiem myśl czarna przebiegła mu po głowie i kolnęło go w serce. Niech ginie ten co ci ją chciał odebrać... Niech ginie!
Wszebor się oglądał stając, ażali mu los nie ześle posiłku. Zobaczył stojącego nieruchomie Tomka i rzekł w duchu:
— Ten mnie raczéj dobije, niż ocali.
Belina stał a czuł jak mu się krew przelewała w żyłach, burząc i kipiąc, i po głowie chodziło:
— Niech ginie!
Masław już z kupką swych ludzi natrzéć miał na Wszebora. Wtém z oczów Tomka czarna i krwawa spadła zasłona, stało się jasno w jego sercu, lepszém uczuciem pierś się zagrzała, i rzucił się w pomoc ze swemi, wołając: „Za mną!“
Mazury już otoczyli byli Doliwę i kłuli pod nim konia, nie mogąc jeszcze obraniającego się złomkiem dzidy dosięgnąć, gdy gromem i burzą padł na nich Tomko... Masław, który już godził w przeciwnika, sam pchnięty żelazem, cofnął się, gromadka jego pierzchnęła natychmiast. Wszebor był ocalony, ale ranny z konia się zsunął na ziemię.
Działo się to na krańcu pobojowiska, w miejscu gdzie jeszcze uchodzący prusacy i pomorcy, pochwycić ich mogli lub dobić, spiesznie ztąd ku swoim garnąć się było potrzeba.
Belina z konia zsiadł z pomocą dwu zbrojnych, których miał ze sobą, Doliwę podniósłszy, znowu go na koń posadził... Milczał ocucony Wszebor, lecz oczyma wodził po swym zbawcy, jakby nie wierzył że jego widział przy sobie. Belina téż nie rzekł doń słowa, wskazał ręką ku obozowi.
W téj chwili nadciągnęli inni, chcąc w pogoń iść za rozbitkami, Mszczuj spostrzegł bladego i okrwawionego brata. Dawno już nie mówili do siebie. Zobaczył przy nim Tomka i strzymał się zdziwiony, oczyma go badając...
Belina mu nie odpowiedział.
— Gdzie król? nie wiecie gdzie król? — zaczęli wołać inni nadciągający. — Gdzie pan nasz?
— Nie wiem! — odezwał się Belina.
Z początku biłem się u jego boku! Rozdzielono nas późniéj. Puścił się w samą gąszcz!
— Gdzie Masław?... Masław zabity — krzyczeli inni. — Widział kto trupa!
— Żywy uszedł z małą garścią, nie było go ścigać komu! — odezwał się słabym głosem Wszebor. — Ostatni jeszcze ja z nim się ścinałem. Hełmu już postradał, krwią broczył.
— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając... — Co nam po zwycięztwie jeśli go nie stanie...
— Gdzie król? — rozlegało się po całém pobojowisku przez które przejeżdżali...
Nikt nie umiał powiedzieć co się z królem stało.
Słońce zachodziło tak krwawo, jakby w obłokach odbiło się to pobojowisko, po którém téż płynęła strumieniami krew i posoka czarna. Czerń obozowa jak ptastwo żarłoczne już się zaczynała zbiegać i odzierać trupy. Okrzyki zwycięzkie i szyderskie słyszéć się dawały od strony obozu.
Kiedy niekiedy przebiegał jeździec i pytał: „Gdzie król?“ albo krzyczał: „Masław czy zabity?“
Wszebor podtrzymywany przez dwu żołnierzy wlókł się ku obozowi. Za nim jechał ze Mszczujem Belina, oba oczy spuściwszy w ziemię. Co im było po zwycięztwie, gdy król może je życiem przypłacił.
Jechali, gdy Trepka stary i graf Hebert i wojewoda ruski Jełowit, nadciągnęli razem.
Konie ich stąpały powoli, i oni ze zwieszonemi głowami, w ponurém milczeniu siedzieli na nich, miecze już pochowawszy do pochew, tarcze oddawszy pachołkom. Spoglądali na trupami zasłane pobojowisko, nie śmieli mówić do siebie. Z milczenia ich i oczów czytać było można że króla szukali; — króla nie było.
— Bił się jak lew! — mówił Jełowit. — Samem widział na oczy moje... Jak bohater siekł sam nieprzyjaciół, a gdzie się pokazał pierzchało przed nim wszystko.
— Ranny był! krew mu płynęła z ręki! — rzekł graf Hebert.
— Któż z nim? — zapytał Trepka. — Jak mogli go opuścić? Wierna drużyna kroku od niego nie powinna była odstąpić!
Starzec załamał ręce...
Oglądali się dokoła. Mijali ich ranni i zsadzeni z koni.
— Nie widzieliście króla!
Wszyscy widzieli go w początku bitwy, gdy stojąc na wzgórzu modlił się jeszcze, wprzód nim z pochew dobył miecza, gdy liczył oczyma trzykroć liczniejszego nieprzyjaciela, pomorską dzicz, w żelazo dobre zbrojną, prusaków z pałkami do pocisków u pasa, mazurów z tarczami ogromnemi i całą tę ciżbę straszną, wrzaskliwą, dziką, która dokoła objąwszy wojska króla, w miazgę je zetrzeć się spodziewała; widziano go, gdy po modlitwie puścił się naprzeciw Masławowym i gonił za samym wodzem, którego łatwo było rozeznać. Ku końcowi bitwy, gdy zwycięztwo przechyliło się na stronę polaków, rusi i cesarskich posiłków, gdy naostatku nawet twardo i uparcie stojący prusacy uchodzić zaczęli, gdy się wszczęło zamieszanie okropne, a swoich od wrogów w niém trudno było rozeznać, znikł król wszystkim z oczów.
Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Strwożone swą stratą rycerstwo całe, rozbiegało się po krańcach pobojowiska, inni szli, schylali się, podnosili leżące kupami na sobie trupy i z trwogą szukali choćby ciała...
Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
Wtém z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć, okrzyk jakby nowego zwycięztwa. Zdaleka widać było kupkę ludzi idącą powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem dźwigając nosze z gałęzi, na niém w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawiał. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! zwycięztwo!
Domawiając tych wyrazów omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmierz leżał cały oblany i zbroczony. Nie czas było nieść go do obozu i namiotu, na miejscu trzeba było rany pozawiązywać i krew zatamować. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz wszystkich odpędzając sam zwolna odsłaniał pokaleczone ciało, zdejmował zbroję, rozpinał suknie, ocierał czoło i z macierzyńską troskliwością chodził około wychowańca.
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmierz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiéj upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc podnosił się nad lasami, gdy Grzegórz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego orzeźwiono trochą wina, podanego przez grafa Hebert’a, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem sam co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny z zabitym padł koniem, twarz Grzegorza ujrzałem nad sobą, i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie...
Grzegórz który stał zasępiony nad panem, nie odwrócił odeń oczu, nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegórz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła naprzeciw ręce załamując i krzycząc na widok noszów, uląkłszy się czy nie zwłoki królewskie przyniesiono.
Radość była niezmierna, gdy o ocaleniu posłyszano.
Zewsząd ściągali się do namiotów, ci co z pogoni powracali, co już za zabitych porzuceni na pobojowisku, wstali ożywszy, i ci co szukali łupu.
Zapalały się ognie, rozlegało hukaniem i śpiewami.
Nie było wątpliwości iż klęska zadana Masławowi, stanowczą dla króla była wygraną. Dopomogły do niéj posiłki ruskie, które w porze nadciągnęły, sześć set cesarskich rycerzy i wszystka siła własna, na jaką się ziemie zebrać mogły.
Walczono od poranka do nocy prawie, bo Masław liczbą przemagający, nie dawał się pokonać łatwo. Prusacy i pomorcy bili się mężnie, mazury nie ustępowały kroku, kilkakroć ważyło się niepewne zwycięztwo, i w ostatniem starciu dopiero, gdy sam król z najlepiéj zbrojném rycerstwem rzucił się na Masława, główne siły jego tył podały...
Do namiotu króla zbiegały zewsząd wieści tu gromadziła się starszyzna na radę, znoszono łup, chorągwie i stanice, broń na polach poznajdowaną, oszczepy i miecze. Kupami zrzucano tu tę zdobycz lichą, nad którą stokroć większą była porażka tego, co całéj wojny i wszystkich klęsk był przyczyną.
Niedaleko od królewskiego stał namiocik, w którym Wszebor z Toporczykiem i Kaniową się mieścili. Tu zniesiono pokaleczonego i osłabłego Doliwę, i położono dla spoczynku. Jedni drugim opatrywali rany, niemal wesoło się krzątając koło nich, taką radością napełniało wszystkich zwycięztwo.
Wszebor tylko, choć się orzeźwił prędko i odszedł, siedział zasępiony wśród wesołéj gromadki. Służba roznosiła jadło jakie było i napój którego dostać mogła. Znalazło się nawet wino u grafa Heberta.
— Co cię tam tak boli żeś tak nosa zwiesił? — odezwał się Kaniowa, który był wesół zawsze, a szczególniéj gdy inni byli posępni, na przekór.
I trącił Wszebora w ramię.
— Ran i stłuczeń nieczuję — rzekł Doliwa — co innego mnie męczy.
— Natarła cię zbroja! — rzekł Kaniowa — dam ci tłuszczu to się zagoi.
Wszebor padł na posłanie, ręce podkładając pod głowę.
— Co mi po twoim tłuszczu! — bąknął — inną sprawę mam na sercu.
— A no, toć wiemy! Kaśki ci się prędzéj chce i wesela! Czekaj że, niedługo i to będzie. Jużeśmy Masława zbili w miazgę, pokój nadejdzie, wszyscy się pożeniemy! I jam gotów.
— Co ty tam mielesz nie dorzeczy — ofuknął Doliwa. — Wiesz ty kto mnie ratował? wiesz? Masław by się teraz krwią moją cieszył, gdyby nie...
— Belina cię odciął! — dodał Kaniowa — albo co?
— A to mój wróg! mój wróg! — rzekł Wszebor — wolałbym się z nim bić niż życie mu być winnym.
— Ta to nieszczęsna Kasia Spytkówna wszystkiemu winna — począł Kaniowa uśmiechając się — boście oba około niéj zabiegali. Prawda, że na miejscu Tomka gdyby drugi był, rzekłby sobie, niech go Masław bije, dziewka moją będzie!
Wszebor się podniósł z posłania gwałtownie.
— Toż mnie boli! — krzyknął — dopieroś zgadł. Czuję, że gdybym ja na jego miejscu był, on na mojem (uderzył się w piersi) nie poszedłbym go ratować. Więcem ja gorszy od niego...
— A on głupszy! — rozśmiał się Kaniowa.
— Teraz jam mu się pokłonić jeszcze powinien i być mu bratem na życie całe!
— I będzie ci jeździł w odwiedziny — rzekł Kaniowa — a do twojéj małżonki zęby wyszczerzał.
Zmilczeli chwilę.
— Gdyby z lichem byli mnie ci mazurowie trochę posiekli, wolałbym jak mu być winnym żem cały został — dodał Wszebor.
Drudzy się śmieli z niego.
Gawędzono całą noc i w obozie do dnia spokoju nie było, czeladź i służba tłukła się po bojowisku i wracała... Trzeba téż było myśléć co daléj. Nazajutrz do dnia Płock zajmować wysyłano...
Zewsząd przychodziły wieści, iż na głowę pobity Masław, musiał z małą garstką do prusaków uchodzić, niebezpieczeństwa więc nowéj napaści nie było, lecz korzystać musiano ze zwycięztwa i rozsianéj trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami, wiele z nich w Wiśle potonęło, a i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym pogrzeb chrześciański sprawiać musiano.






VI.



Wiosna była czarna jeszcze. Drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów co leżało pod niemi.
Z Południa ptaki leciały, gwarném życiem odzywały się błota i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie...
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jéj ramionach. Gruba siermięga zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę.
Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią nie chcąc ominąć, przychodziła nad strumień i brnęła przez niego nie szukając kładki.
Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokréj ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy przychodzili, patrzali i nie tknąwszy jéj kryli się w lesie, patrzały na nią siedząc niedźwiedzie i wiodły oczyma gdy poszła, z gałęzi nad głową jéj żbik kociemi oczyma przyglądał się i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, popodnosiły głowy, prychnęły i pierzchły przed nią.
Głodna schylała się ku trawom, i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując że coraz, coraz bliżéj było.
Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzéć zaczęła, wciągnęła w piersi powietrza... siadła.
Z nóg bosych krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, a nie spieszno. Nie prędko się podniosła i poczęła iść znowu.
Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało, i chciała daléj i bała się, wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden się zrywał to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dzióbami... Stara popatrzyła na nie... Wciągnęła powietrze, coś jéj piersiom ono powiedziało, siadła jak zmożona. Łzy puściły się jéj z powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranéj, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła się na ręku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały lecąc przed nią.
Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niéj. Skarżyła się może staréj macierzy, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.
Mrok padał...
Z za lasów, z za czarnych pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko z którego się sączy posoka... Coraz więcéj, coraz wyżéj począł się podnosić. W pół czarna chmurka go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła jak znajomemu druhowi... Zdawała się mówić mu:
— Patrz, co ze mną!!
Księżyc wlókł się daléj nie odpowiadając, ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła daléj.
Na wzgórzu łysém, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego odarto, boki mu powypalano, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszéj gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim jak żywym go czyniąc...
Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłéj głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte, ale próżne, kruki mu je już wydłubały... I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach. Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...
Stara szła i oczy jéj padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jéj echo, dziksze jeszcze raz i drugi. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali daléj, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Śmiała się znowu. Śmiała się, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Gałąź na któréj trup wisiał chrzęszczała, jakby się skarżyła, po co jéj taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma stara patrzała na trupa z jednéj, księżyc z drugiéj, wilcy z trzeciéj strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym...
Zciemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust do których tyle łez nabiegło, dobył się cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez...
Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zdaleka, wicher król przybywał. Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jéj zaświeciły.
Zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko, był to taniec śmierci wisielca. I stara patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła śpiewając, coraz głośniéj, coraz żywiéj, przerywając sobie śmiechem.
Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się wzmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci przez wiatr przyniesionym okręcać, trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc zbladły to się odsłaniał, to chował w nie i poszarpanemi otworami ich przeglądał. Jak muzyka świszczał wicher w drzew gałęziach i po jarach i po suchych błot trzcinach.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiéj coraz, szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry, stanęła, z gałęzią razem trup wisielca leciał na ziemię i padł u nóg jéj. Stara nad nim stanęła, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała zdala, zbliżyła się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydzióbanemi oczyma wzięła na kolana.
W tejże chwili pieśń u kołyski, na myśl jéj przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu...
Kruki siadły na dębie i krakały jéj nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż, i wąchać zaczęli wisielca. Był dla nich dojrzałym ten owoc dębowy.
W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała, pokazali jéj zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij stojący u pnia i grozić im zaczęła.
— Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie kto to jest! płocki kniaź! król! Masław! A taki mój syn! mój syn. Precz sobaki przeklęte, a won!
Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie.
— Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcéj! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkiem. Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, jakby go o radę pytała.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy? matka wychowała, matka pochowała... A matkę kto pochowa?... Wilcy zjedzą! — rozśmiała się — na zdrowie!!
I głowę złożywszy na ziemi, wstała odgartując siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je jak psy podwórzowe.
— Nie możecie poczekać? paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za jego! Jego, nie.
Podniosła kij i wilki odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzała na księżyc z uśmiechem.
— Pomagaj! — zawołała.
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniéj rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi.
Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:
— Nie bój się, już ja ci miękko łóżeczko uścielę, i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaseczkiem zasypię aby się pogoiły. Będziesz spał jak w kołysce, spokojnie.
Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę:
— Kniaziu? bracie? dość czy nie? głębiéj jeszcze? prawda? głębiéj? wilcy téż kopać umieją; ale, niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego się im odechce...
Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jéj opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się rwąc je zębami.
— To było życie! — mówiła, grzebiąc daléj — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona... korona.
Na ziemi leżało owo słomiane godło szyderskie, stara je podrzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń dokoła rozgartując go jeszcze, miękki piasek łatwo kopać było.
Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała.
— Czekaj! jeszcze nie gotowo! matka stara, ręce jéj pokostniały!
Księżyc toczył się daléj po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem tok na dnie ubijać zaczęła nogami.
Późno w noc wicher ucichł, księżyc się schował, gdy z dołu stara wylazła zdyszana.
— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niéj obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!
To mówiąc oburącz objęła trupa, a poczuwszy przy téj piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niéj, jakby puścić nie mogła i lulała jak dziecię, a sama jak dziecię płakała... Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...
Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen ułożyć. Sił ostatkiem obracając twarz do góry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.
— Śpij! śpij! — rzekła po cichu — tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...
Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał się na nią; wilcy tuż zębami kłapały.
— Poczekajcież! — zawołała — com przyrzekła, dotrzymam; do dnia daleko.
Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół.
Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; zasunęła się i ona...
— Śpij spokojnie!
Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jéj się wymykał lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonéj ziemi i podeptane łożysko...
Stara skończywszy robotę tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a z pośrodka rozbitych obłoków, blada gwiazdka jutrzenki patrzała ciekawie.
— Bywaj i ty zdrowa! — szepnęła staruszka. — Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba...
Rozśmiała się raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu podłożyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko, i — usnęła.
Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczeli na siebie. Stara spała.
Na niebiosach dniało, dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.
— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!
— Nie ma go?
— Wiatr obłamał z gałęzią.
Podeszli bojaźliwie... i stanęli... Jeden z nich krzyknął przerażony:
— Czarownik był! patrzajcie! Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży co ją wilcy poszarpali.
Stanęli zdumieni.
— Czarownik był! — powtórzył drugi.
— Dobrze zrobił Kunigas, że go wymęczywszy obwiesił, co naszych przez niego padło. Czarownik był!
I poszli do lasu.
Kości staréj długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.







VII.



Na kilka dni przed bitwą wielką, która Kaźmirzowi dała zwycięztwo i koronę, na Olszowém horodyszczu strapienie wielkie było. Stary Spytek zachorzał.
Wiosna co drugich do żywota woła, jego ciągnęła do grobu; czuł, że zielonych liści nie dożyje. Dusiło go powietrze upajające, nocą leżał w gorączce, dnie spędzał senny. — Niepokoił się i odzież rwał na sobie.
Sobka starania go niecierpliwiły, szczebiotania żony nie znosił, płacz córki był mu niemiły. Odpędzał wszystkich od siebie.
Hanna Belinowa, choć doń żal wielki miała, przynosiła mu zioła i léki, stary odtrącał wszystko, nic już nie chciał.
— A do czego mi życie! — mruczał — kaléce? na koń nie siądę, topora nie podniosę — świata nie widzę. — Co mi życie?
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, słuchał potrząsając głową, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić, i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniéj nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go.
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie...
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął, i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Nadbiegła Marta z rozpuszczonemi włosami, z załamanemi rękami, zawodząc głośno, szlochając strasznie, płacząc, aż się łkanie po całym dworcu rozlegało. — Nadeszła Kasia zapłakana, przyszły niewiasty ile ich było, posłano po płaczki, aby około ciała zawodziły.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, trumnę dębową z jednego kloca, jaką dla siebie pono gotową miał Belina, oddał dla starego, zabito wieko, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebł je ksiądz Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzali spoczynek.
Na horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał.
Jejmość co tak bardzo jęczała i szlochała w początku, drugiego dnia siedziała cicho zadumana i wzdychała. — Zaśmiała się raz na trzeci dzień i sama to sobie mając za złe, zapłakała trochę.
Kasia chodziła smutna.
Wszyscy wyglądali wieści od swoich, Belina od syna, Spytkowa od przyszłego zięcia.
W kilka dni jakoś się w jéj głowie zmieniło dużo rzeczy, postrzegła że tak i Kasię gwałtem za Wszebora wydawać było okrucieństwem.
— Kiedy się dziewczynie innego zachciało, a ten téż ją tak miłuje, a chłop dobry, rodzice poczciwi, co królowi Jegomości do mojéj córki? Mógł nieboszczyk ją przyrzekać, bo co ci mężczyzni o naszych sprawach wiedzą! A czemubym ja nie mogła pójść sama za Wszebora?
Sciskał mnie tak za ręce, aż się gorąco robiło, patrzał takiémi oczyma, jakby zjeść mnie chciał.... Kasia mu się przez zazdrość przywidziała! Jakby Kasi nie było, ze mnąby się ożenić musiał. Wojak tęgi i chłop przystojny! Jam ci téż nie stara!!
Tak sobie mówiła pani Spytkowa, a jednego wieczora, gdy Belinowa przy niéj usiadła, poczęła rozmowę poufną.
— Niech mu tam Bóg da spokój wieczny, nieboszczykowi panu mojemu — mówiła cicho do Hanny — ale za życia z nim ciężko nam było. — O! rękę miał żelazną! Kasi mi téj żal, co ją tak łatwo dał na królewskie zeswatanie. Dziéwka do Wszebora serca nie ma, choć na niego nic powiedzieć nie można, a ja taki wiem, że jéj ktoś inny w oko wpadł...
Hanna Belinowa niedowierzająco spojrzała.
— Na prawdę to mówicie?
— A cobym ja udawać miała! wszak wy mnie znacie, ja i grzechy moje wygadam, a fałszu nigdy... Dziewczyny mi żal, to nie dla niéj mąż.
Potrząsła głową dziwnie.
— Myślicie, że ja nie widzę nic? ho! ho! — Kasia mi chudnie, po nocach płacze, a czyja temu wina, to ja wiem! oj wiem...
Uśmiechnęła się i na ucho Belinowéj szepnęła.
— Tomko mi ją zbałamucił, bodaj zdrów był.
Hanna zmilczała jeszcze.
— Aleście ją przyrzekli Doliwie...
— Ja! jako żywo — odparła Marta — mnie się nie śniło! Wiecie, że z nieboszczykiem nie było rozmowy ani rady; jak przykazał, musiało być. Ja tam głosum nie miała.
— Ale się stało! królowiście dali słowo — szepnęła Hanna.
Spytkowa głową potrząsała.
— E! e! — rzekła — dałoby się to jakoś pogodzić — tylko ja bo wam mówić nie śmiem.
— Ano mówcie — odezwała się spokojna Hanna, wpatrując się jéj w oczy — mówcie proszę, wszak wiecie, że we mnie przyjaciółkę macie...
— Tylko żeby o tém nikt nie wiedział! — niespokojnie oglądając się, mówiła Spytkowa. — Toć to wiecie, że gdy mnie z Kasią w puszczy ratowali Doliwowie, tośmy obie myślały, że mąż mój nie żył. Byłam tak jak wdową. Caluteńką drogę do horodyszcza, Wszebor szedł przy moim koniu, a w oczy mi patrzał. — A jak patrzał, żebyście wiedzieli! — Zsadzając mnie z konia, ile razy za rękę wziął, to aż mnie rumieńce paliły, tak ściskał. On się nigdy w Kaśce nie kochał, ino we mnie. Chłopak zdrajca chciał się do mnie przybliżyć...
Hanna jakoś głową kiwała trochę niedowierzająco.
— Nawet późniéj moja Hanno — ciągnęła po cichu wdowa — do Kasi nigdy się nie skradał, a mnie to i wywoływał, i jak stanie na dole, bywało, a ja na wyżkach, jak pocznie rozmowę, jak wlepi oczy!! aż mi czasem wstyd było, gdyby młodéj dzieweczce.
No, cóż tu mówić więcéj! Teraz, kiedy taki uparty, a rozmiłowany, cóż robić moja Hanno, co robić, żeby się człek nie męczył, toćbym już poszła za niego.
Zdumiała się Belinowa, a Spytkowa do ucha jéj dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się stare oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.
— Na prawdę, to mówicie!
— Jak mnie żywą widzicie!
I poczęły cicho szeptać ze sobą.
Wielka się przyjaźń wzięła między Belinów domem, a Spytkową.
Ona tu teraz panowała jako sama chciała, — a dogadzano jéj we wszystkiém. — Stary nawet Belina był na rozkazy jéjmości.
Od czasu jak wojska wyciągnęły z Olszowéj doliny, prawie od nich wieści nie było. — Czasem nadszedł ktoś, nadjechał zbłąkany goniący za królem ziemianin, i przyniósł plotkę jakąś niedorzeczną. Belina więcéj się trwożył niż spodziewał. O siłach Masława mówiono szeroko, a choć ruskie posiłki były obiecane, liczyć na nie bardzo nikt nie mógł. Z tak daleka miałyż one wczas nadciągnąć? — Na polskie rycerstwo, Ruś i cesarskich sześciuset, Masław swoich mazurów, pomorców, prusaków liczył tysiące.
Masław był rozzuchwalony, królewscy strwożone rozbitki.
Dla tego Belina na zamku strzedz się musiał i myśleć o jutrze.
Gdyby króla rozbito, znowu by się tu bronić przyszło. A teraz ludzi garść była niewielka, niedobitki, kalecy i chorzy w większéj części, Tomko nawet poszedł z drugiemi, a czy miał wrócić? — Któż przewidzieć mógł?
Więc choć wiosna szła z zielonym wiankiem i śpiewami, na horodyszczu smutno było!
Co rana stary wychodził na wyżki nad wrota, stawał na pomoście i patrzał w dolinę, a słuchał. Nie jedzie tam co? nie tętni!
Cisza do koła! Las tylko szumi ponuro, — a górą lecą obłóki, niekiedy wysunie się koza z lasu, podniesie głowę, popatrzy oczyma czarnémi, tupnie nóżką suchą, i mknęła — widać tylko białą jéj płachtę z tyłu.
Belina smutne miał przeczucia. Krucy ciągnęli ku Wiśle.
Widziały sługi i szeptały o tém sobie. Codzień większe płynęły tam stada kracząc, a krucy wiedzą, gdzie i po co lecą. Bitwę czują zawczasu, trupa nim padł przewidzą. Siądą czasem na drzewach i widać jak ostrzą dzioby. Wszystkie stada w tamtą stronę. — Dziewki służebne, baby stare, widzą to codzień i o niczém nie mówią przy kądzieli — o tém tylko. Belinowa modli się a popłakuje. Stary z południa raz drugi wchodzi nad wrota i rozgląda się do koła, wieczorem wchodzi raz trzeci. — Czasem O. Gedeon ciągnie za nim, słyszy jak wzdycha, myśli zgaduje i pociesza.
— A nie wybawił was Bóg raz cudem? wierzcie mu i ufajcie! — Z krzyżem poszli, i zwyciężą tym znakiem!
Czas się wlókł żółwim krokiem, dnie wyciągały jak nici, co je zręczna ręka z kądzieli wysnuwa — bez końca.
Gdy słońce weszło, stało marudne na niebiosach, ani go się zbyć było — jak nadeszła noc, nim kury zapiały, wieki to trwało.
Dziewczęta drzemały u kądziołek, pieśni się im przebrało, tajemnice sobie wyszeptały wszystkie, chłopców nie było — życia brakło.
Prorokowały różnie, nic się nie iściło. Jedna mówiła, śniłam o ogniu, będą goście lub nowiny. — Przeszedł dzień, ni gości, ni wieści nie było.
Strach ogarniał coraz większy. Jeden O. Gedeon mówił spokojnie:
— Dzieci moje! uchowaj Boże klęski, najpierwby tu przyszły zbiegi! — Kiedy ich niema, dobrze wszystko...
Na czole starego Beliny, choć on nigdy prawie nie mówił nic, troska stała wypisana marszczkami, które z niego nie schodziły.
— Troskasz się o syna! — mówił ksiądz — zobaczysz, nic mu się nie stanie!
— Ojcze mój! jednego mam — odpowiadał gospodarz — a miły mi on jako życie miłe. Bóg jednak widzi, i tegobym dał na ofiarę, byle królestwo to w niewolę pogan dziką nie padło!!
Jednego tak rana, stary zszedł z wyżek nad wrotami i wlókł się do dworca suwając nogami. Na ostrokołach teraz prawie straży nie było, dziewki, co bieliznę prały, właśnie ją na słońce wieszały, bo wiosenny wiatr i słońce, choć twarz ludzką opala, płótno bieli. Wtém Hela stara spojrzała ku lasowi.
— Aj! — krzyknęła — patrzajcie! patrzajcie! oto tam konny leci ku horodyszczu jak szalony. — Patrzcie, na szyi się uwiesił koniowi i czwałem go pędzi. — A! pewnie z bitwy uszedł — i nasi rozbici!
Krzyknęły dziewczęta wszystkie:
— A! nasi rozbici.
— Nasi rozbici! — rozległo się po horodyszczu i od ostrokołów, porzucawszy płótno, leciały dziewczęta na wyżki, wołając:
— Nasi rozbici!
Na przestraszonych spadł okrzyk niewieści jak piorun. Nikt nie pytał zkąd to wzięły, łamali ręce wszyscy, krzycząc i zawodząc żałośliwie:
— Rozbici! rozbici nasi!
I biegli ku wrotom jedni, nad wrota drudzy, a patrzali.
W dolinie, na koniu pomykał jeździec, a zoczywszy tych, co na wałach stali, ręką im począł dawać znaki, konia popędzał co żywo... Zbladł stary Belina...
Na całém zamczysku cisza, tylko łkanie słychać i płacz tłumiony. Jeździec leci, zbliża się. — Stary Belina syna w nim poznał i Bogu podziękował, że choć on żyw powraca.
— Hanno! Tomek żyw! to on! — zawołał.
Matka ręce złożyła. Tchu im zabrakło w piersi. Ziemia tętni pod nogami konia, już pod wrotami, na moście... Wpadł i z konia się zsunął, rodzicom do nóg.
Zdala blada Kasia stała, oczyma do niéj poleciał, oddech mu zabiło, za piersi się wziął.
Milczenie zdało się potwierdzać klęskę.
Wtém z ust mu się wyrwało.
— Masław pobity na głowę!
— A król!
— Król ciężko ranny! Pole trupami zasłane! Bitwa była sroga, okrutna, długa, zabójcza, nareszcie motłoch ustąpić musiał, uszli.
Wszyscy uklękli ze złożonemi rękami, Bogu dziękować.
— Hosannah! — podnosząc dłonie do góry, zawołał O. Gedeon.
Jak wielki był przestrach, tak radość potém szalona. Ściskali się wszyscy, płacząc, a ksiądz gwałtem przed ołtarz prowadził...
— Bogu naprzód dziękować! — wołał. — On dał zwycięstwo — On męztwo dał — On wiódł do boju!
— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższéj walki, unoszące się nad wojskiem naszém w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną, z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała.... Z pod stóp jéj pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, siostra mu się uwiesiła na szyi, matka głaskała go po głowie, a zdaleka kradzionym od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
I Spytkowa nigdy dlań tak czułą jak dziś nie była; a pytali wszyscy, obsiedli go do koła i słuchali, a nasłuchać się nie mogli...
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, a co się ruszyć chciał, wstrzymywano go — mów jeszcze.
Wieczorem dopiéro Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj! — spytała cicho.
— Mszczuj! zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko. — Nie wiem, gdzie on ją zdobył, i czy wolno, a godzi się, śle ci tu chustę jedwabną. — Jeśli jéj nie znalazł na zabitym mazurze, to kupił u Rusina.
Chustka była piękna, ale nie do niéj pewnie lice się Zdanie zarumieniło. — Szybko porwała ją i schowała, aby jéj ludzkie nie śmiało zobaczyć oko... Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jéj przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jéj oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niéj wyleję!
Słowa mu się urywały.
— Los tak chciał! — kończył po chwili, a urąga mi się on. Gdyby nie ja, Wszebor by dziś piasek gryzł, a jabym może Kasię miał. — Jam go z rąk Masława ocalił!
Spuścił głowę, jakby mu dobrego czynu żal teraz było.
— Nie rzekł mi i Bóg zapłać! tylko okiem rzucił takiém — jakby zjeść mnie za to chciał jeszcze.
Zdana słuchała jedném uszkiem, oczyma w chustkę swą patrzała i przyciskała ją do piersi.
— A wiecie, że umarł Spytek? — dodała.
Nie było czasu wśród dnia, ani się dowiedzieć o to, a jejmość o nieboszczyku nie rada wspominała, Tomko z podziwienia krzyknął.
— Co zaś?
— Zmarło mu się biednemu! Spytkowa teraz wdową. — Któż wie! Kto wie! wiele się rzeczy zmienić może... Taka dla nas serdeczna, taka z matką blizka!
Otuchy trochę wstąpiło młodzianowi do serca. Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi pobiegła.
Znowu na horodyszczu pojaśniło, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. — Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługami na pola; kup żadnych nie widać już było.
Od króla przyszły wieści, że na Mazury pociągnął i po drodze kościoły opustoszałe podnosił. Kilka tygodni upłynęło, pączki na drzewach puszczały, zieleniały łozy nad rzeczką, i czeremchy rozwijały liście, gdy jednego rana dwaj Doliwowie u wrót się pokazali.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc nawet. Jak się tylko dowiedziała o nim Spytkowa, ubrała się zaraz jak na święto i wyszła ku niemu. Kasi iść nie kazała, ta się téż w komorze ze łzami zamknęła.
Wśród drugiego podwórza się z sobą spotkali. Piękna wdowa z zięciem przyszłym. Rzucił oczyma po za nią, czy gdzie córki nie zobaczy, matka mu się tylko uśmiechała...
— Wiesz o mojéj niedoli! — krzyknęła zaraz ręce łamiąc — zmarł mi mężysko! Zostałam sierotą! co mam teraz poczynać, kto się ubogą zaopiekuje niewiastą!
Mówiąc, spojrzała mu w oczy, i z wielkiego smutku razem uśmiech na ustach się zjawił.
— Jam w was tylko ufała, o was myślała — mówiła za rękę go biorąc...
Wszebor wciąż Kasi szukał oczami, spytać o nią nie śmiał jeszcze, wdowa téż nie mówiła o córce wcale.
— Żebyście wiedzieli jak umierał — poczęła do nieboszczyka wracając — tak mu skonać ciężko było... I przed śmiercią żeby mi dał dobre słowo. Niech mu Bóg przebaczy, ale ciężkie z nim miałam życie... Stary bo był.
Mszczuj z Tomkiem poszedł szukać Zdany. — Znaleźli ją łatwo, niby przypadkiem poszła była na wały z dziewczętami, co przędzę na murawie słały. — Stała cała różowa, fartuszek trzymając w ustach, z głową niby spuszczoną, a oczkami podniesionémi, także z pod powiek ukradkiem zdala na Mszczuja patrzały. Maleńki rożek chustki jedwabnéj wyglądał jéj z za koszulki białéj.
A gdy się spotkali, tak im było, że przemówić nie mogli ni słowa i Tomko co stał blizko, słyszał wyraźnie serc bicie, a potém uśmieszek cichy — i Zdana uciekła do dziewcząt.
Kasia siedziała w ciemnéj komorze, główkę przyparłszy do ściany i płakała rzewnie.
Wszebor tymczasem słuchać musiał, jak mu wdowa o sobie mówiła. — Długo wyczekawszy, o Kasię zapytał.
Spuściła oczy matka, jakby jéj to nie w smak było.
— To dziecko jeszcze — rzekła — czegoś teraz słaba. — Ot i nie wiem, gdzie się dzieje!
Stało się tak, że jéj Wszebor tego dnia nie zobaczył i zły był, najwięcéj na matkę, a niespokojny.
Doliwowie jechali ztąd na swoje śmieciska, pokój wrócił, każdy się za domem oglądał, choć stał w gruzach, trzeba było na nowo budowle podnosić, gospodarstwo kleić, ludzi rozbiegłych zbierać i do posłuszeństwa zmuszać. Było im obu pilno, a ruszyć się nie mogli. — Kwaśny siedział Wszebor, i Mszczujowi nie lepiéj było. Drugiego dnia czy trzeciego, za Tomka poradą poszedł był do macierzy, do kolan jéj się skłoniwszy, o słowo prosić, że mu Zdanę dadzą.
Hanna Belinowa nie była wielomówną niewiastą — posłyszawszy to, o czém wiedziała, głową tylko zaczęła potrząsać.
— Zdana taka młoda! gdzie to jéj tam o mężu myśleć. My jéj wprzódy nie damy, aż się Tomko ożeni.
— Miłościwa pani! możeż to być?
— Taka wola pana mego! — rzekła Hanna. — Ożeńcie Tomka ino, zobaczemy...
Zrozumiał Mszczuj o co szło i wieczorem wpadł na brata.
— Co ty myślisz o Kasi?
— A jużci! zrękowana mi! ino ksiądz pobłogosławi i do domu ją zabiorę.
— Domu jeszcze nie ma — rzekł Mszczuj — a no z tém mniejsza — dwór się postawi prędko. Nie wiele na to potrzeba. Gorzéj, że Kasia ciebie ani na oczy nie chce puścić.
— A co mi tam! — odparł Wszebor — Niech mi ją tylko dadzą, zgodziemy się.
— Słuchaj Wszebor — gdybyś rozum miał, nie żeniłbyś się z nią — dodał Mszczuj. — Wziąłbyś Spytkowę, a po niéj majętności połowę i co jeszcze przyjdzie jéj z Rusi. Ta ci w oczy strasznie patrzy...
Oburzył się Wszebor strasznie.
— Starą babę mi będzie swatać! — zawołał. Jać to na wylot rozumiem i znam czego się tobie chce. Zdanę byś wziął, więc bratu jéj i Belinom dworujesz, a ja za ciebie mam płacić! — A! niedoczekanie.
— Zapłaciłbyś ino za siebie sam, miły bracie — odezwał się Mszczuj — boć nie kto, tylko Tomko ci życie uratował, — a gdyby nie on, nigdybyś Kasi na oczy nie widział.
— Uczynił co był powinien — zawołał Wszebor. — Daj ty mi pokój.
— Nie chcesz wdowy?
Wszebor nie odpowiadając, na ziemię się położył do snu i gadać więcej nie chciał.
Siedzieli Doliwowie, codzień Spytkowa wywabiała na rozmowę Wszebora, trzymała go na niéj póki mogła i już się gniewać poczynała, że co miał słodszym coraz być, stawał się coraz mniéj miłym, a więcéj chmurnym.
Jednego dnia nawet, wprost ją zagadnął, kiedy się wesela może spodziewać.
— Ho! ho! a toć po ojcu żałoba — odparła Spytkowa. — Czy to wam nie wiadomo. Wdowie, sierocie, to tam jeszcze uchodzi, choćby niedosiedziała do roku, niedziel sześciu, bo sobie sama rady nie da, a córce! to się nie godzi.
Nie było już co mówić. — Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać i ząbki wyszczerzać zaczęła, a chichotała, zabawiała, aż wreście go do lepszéj myśli przywiodła. Śmieli się oboje.
Knuła się tym czasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, on o Bożym świecie nie wiedział.
Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiéj miłości ku córce, która nagle się jéj czuć dała, albo do spisku należała, lub przez szpary nań patrzała. — Kto wie czy do poczciwéj téj zdrady i O. Gedeona nie wciągnięto, a Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. — Cudem go nie spalono, zniszczono tylko co było, zabrano, co się wziąć dało.
Jeden ze starszyzny osadników, który tam czernią dowodził, napatrzył bodaj dwór dla siebie i po panach sam go wziąć miał nadzieję, dla tego pono go ocalił...
Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnemi wyjechał na oględziny do Borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie, jak w grobie.
Dwór stał wprawdzie otworem, ptastwo się do niego pownosiło, kuny i łasice gospodarowały, ale ściany były całe. Ludzie co tak głośno krzyczeli, odgrażali się, napadali tak zuchwale, teraz po kątach siadłszy, o niczém co się tu stało, — i wiedzieć nie chcieli.
Zaklinali się, że obcy jakiś motłoch, nabiegł do Borów, aby je złupić, a oni się mnogości jego oprzeć nie mogli — w chatach siedzieli spokojnie, nigdy o niczém złém nie myśleli.
Zaklinali się, że nie oni powywracali krzyże, nie oni napadali na grodki i dwory, wszystko to robiły jakieś nieznane włóczęgi.
Czy Tomko wierzył temu czy nie, udał, że gotów był o niczém nie wiedzieć i co było zapomnieć, kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawić na nowo, ogniska porozwalane odbudować, i ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia siekiery koło drzewa zaczęły chodzić i żywo zabrano się do odnowy.
Póki Tomko siedział w Borach, tyle tylko, że się dziwów nasłuchał. Przychodzili doń stękając ludzie, kłaniali aż do nóg, narzekali na nieszczęśliwe czasy, a szeptali jedni na drugich.
— Mutka to prawda że z tym motłochem chodził, grabieży ma pełną komorę, i Turga też nie lepszy... O, ci! a no ja cały czas domam rzepę surową jadł!
Drugi potém na pierwszego składał.
— Wszystkiemu winien Kisiel, a teraz przypadł do ziemi, i niewinnego udaje.
Nie pozywał Tomko nikogo, opatrzył, rozporządził i pojechał nazad do horodyszcza, nikomu się nie przyznając, oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Bracia z sobą ni źle, ni dobrze nie byli. Gdy przyszli do izby wieczorem, spojrzał jeden na drugiego, ledwie który słówko jakie bąknął, ziewnęli i spać się kładli.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórcu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne, jakby kto umarł, lub konał. Wszebor się zerwał i ucha nastawił. Poznał że głos był niczyj inny tylko wdowy, Spytkowéj. Co prędzéj więc począł brać odzież na siebie i pobiegł w podwórze.
Mszczuj się jeszcze wyciągał i cale się nie spieszył.
Wśród podwórka stała Spytkowa, ubrana już bardzo strojno, jak była zwykła, z rączkami załamanemi, z chustą białą, jakby do ocierania łez naumyślnie przysposobioną i — płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mi sierocie! Córkę moją, jedynaczkę mi porwano!... Kasia moja kochana! gdzie się ty dziewasz! o dolo ty moja, niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jéj straszną rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał tuż Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, na rękach popodpierane, z fartuchami w palcach, patrzali na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał.
Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? Nieszczęśliważ ja sierota, jedynaczkę moją, oko moje w głowie jedyne, Kasię mi ukradziono!
— Jak? gdzie? kto? kiedy? ztąd? od waszego boku? — zakrzyknął Doliwa. — Być że to może? o dniu białym?
— Nic ja nie wiem, ni kto ni kiedy! nie wiem! Ot tak, znikła, wpadła jak w wodę! Nie ma mojéj pociechy! Kasiuni mojéj nie ma! o! ja matka nieszczęśliwa, sierota!
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła.
Wszebor w pierwszym zapale do szopy skoczył po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję — wołał! — Wiem ja kto to mógł uczynić! wiem. A no, biada mu! Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi z życiem, choćby się pod ziemię skrył, z pod ziemi go dobędę! nie ujdzie mi.
Aż w tém zmiarkowawszy iż sam jeden w pogoń się puścić nie może, nazad do izby się rzucił, po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem, i słyszał prawie wszystko, cale się nie spieszył, ledwie za jeden rękaw opończę wziąwszy, bose nogi z pod skóry dobywał.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musiemy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry, wzrok skierował na brata, i patrzał nań, aż się wykrzyczy.
— A wiesz że ty kto ją porwał? — zapytał niedbale.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty! alboż to niewiadomo? Któż to mógł uczynić inny a nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— A no, może to i być — odparł brat spokojnie. Więc kiedy ci ją wzięto i poszła za nim, nic nie krzyknąwszy, po dobréj woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią? A co ci po niéj? Ludzie ci w oczy będą świecili, żeś ją wziął po drugim, co tobie niedogryzki swoje zostawił!
— Ubiję gwałtownika! ubiję! — zaryczał Wszebor. Krew zmaże mój srom...
— Ubijesz go za to że on tobie życie ocalił? — zawołał Mszczuj. — Hę? czy twoje życie i lada dziewczyny nie warto?
Śmiał się Mszczuj obojętnie, z cudzéj biedy dobrze mu się śmiać było. W tém do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza! Jeszcze i was zabiją! nie puszczę! Zapamiętały człek, w obronie dziewczyny gotów siec i mordować. On was zabije! Ja nikogo w świecie nie mam, ino was jednego! Nie puszczę was! niech się co chce sobie dzieje!
Wyrazy te i zimna krew brata, ostudziły Wszebora. Padł na ławę z głową spuszczoną, klnąc tylko po cichu, a zębami zgrzytając i włosy targając na głowie. Pięści mu się ściskały, oczy wychodziły z powiek, pot gorący kroplami ściekał po czole, nogami bił o ziemię.
W pogoń nie pogonię, ale z tego domu precz musiemy jednéj godziny! Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Znać ich nie chcę! Mszczuj, wstawaj, na koń, jedziemy! Spać nie będę pod tym dachem, chleba z niemi nie rozłamię.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał wszetecznie, i ochoty nie mam. Czego ja się będę spieszył?
Spytkowa słuchała téj rozmowy, nie odstępując nieszczęśliwego, siadła nawet przy nim na ławie, jedném okiem płacząc jeszcze, a łagodnym głosem kojąc jego strapienie.
— Wyrzeknę się niewdzięcznego dziecka! — mówiła — na oczy jéj widzieć nie chcę! Ale co się stało to trudno odrobić! Kto wie gdzie oni już dziś są i ślub pewnie im dał ksiądz. Uspokójcie się, pogadajmy z sobą. Wy mnie tu tak nie możecie przecie porzucić, ja nieszczęśliwą zostałam sierotą, a kto mnie wesprze w wdowieństwie swém, jeśli nie wy?
Słysząc tak rozpoczętą rozmowę, Mszczuj opończę na się narzucił i wymknął się do kulawego konia, samych ich z sobą zostawując.
Siedzieli tam na téj ławie, bodaj ze dwie godziny, nikt im nie przeszkadzał. Stało na tém, że się Wszebor koniecznie z horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... Daléj miał czekać na Spytkowę i razem z nią jechać do Ponieca.
Tak prosiła go pięknie, tak umiała i płakać i oczyma zawracać, i różne postawy przybierać, że się Wszebor dał pociągnąć.
Do Ponieca zdawało się, że jechać mogli bezpiecznie. — Sobek już po dwakroć był tam wysyłany na zwiady. — Zapewniał, że spokojniéj być nie mogło nigdy, jak było. — Ludzi się rozbiegło dużo, szkody się stały ogromne, ale i tam, jak w Borach, jak wszędzie, wszystko znowu do starego ładu wracało. — Wdowa chciała koniecznie obejmować majętność i gospodarzyć, w pomoc i na obronę ciągnąc z sobą Doliwę, aby jéj bracia Spytka z ojcowizny swéj nie wyrzucili.
Wmawiała w niego, że on tę opiekę przyjął na siebie najuroczyściéj, że nieboszczyk mu ją chciał powierzyć, a bodaj nawet przekazał.
W jaki sposób skłonić potrafiła utrapionego Wszebora, żeby jéj towarzyszył, to jej było tajemnicą, dosyć, że Doliwa przyrzekł.
Natychmiast z horodyszcza wyruszywszy za wrota, nikogo nie żegnając, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Cały ten dzień Spytkowa się żegnała z Belinami, usta się jéj nie zamykały. Mówiła głośno, to na ucho jednéj, to po cichu drugiéj, ściskała wszystkie, płakała, śmiała się, wzdychała, modliła, spieszyła — a o Kasi prawie mowy nie było.
Nazajutrz rano w małym poczcie, który jéj dla bezpieczeństwa dodano, ruszyła Spytkowa w podróż do Ponieca, w towarzystwie swojego opiekuna, który jechał jak struty, milczący, zły i blady.
W kilka dni potém, Mszczuj, który na miejscu dla kulawego konia pozostał, zaręczył się uroczyście ze Zdaną, a na ten dzień Kasia z mężem z Borów przybyła. Że się wesele nie odbyło jak należało, więc obrzęd jego odłożono na ten czas, gdy Mszczuj przybyć miał po Zdanę. Trzeba było gniazdo wprzódy wysłać miękkie, nim się złote wprowadzi ptasze.
Tak się skończyło wesel dwojgiem zapowiedzianych oblężenie Olszowego horodyszcza, długo w podaniach miejscowych pamiętne.
Upłynęło potém miesięcy kilka, Kaźmirz król szedł zwycięzko, przywracając w kraju porządek i wiarę krzewiąc na nowo, witany wszędzie radosnemi pieśniami.
One żartobliwe swaty Spytkowéj, dworującéj sobie z ruskich posłów, ziściły się po zwycięztwie z pomocą Rusi otrzymaném.
Z Kijowa obiecano posażną córkę Włodzimierzową Dobrogniewę, która skarb wycieńczony bogatém wianem zasilić miała.
Czesi, z rozkazu papieża, cofali się, zagrożeni przez Henryka, z większéj części krajów zawojowanych. — Duchowni wracali, kościoły święcono na nowo...
Łaskawszém okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów.
Mszczuj, który osobno mieszkał i gospodarzył, a z bratem się widywał rzadko, i od owego dnia, za przyjaźń Belinom okazaną, niemal od niego za zdrajcę był miany; — jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku starszego brata, głowę rodziny, choć zagniewanego, prosić o błogosławieństwo.
Jechał tedy zawczasu do niego, sposobiąc się do tego, iż nie dobrze będzie przyjętym. Lecz co się mogło stać, to gotów był przyjąć, a obowiązek względem starszego spełnić musiał.
U Wszebora, jak to wszystko zwykło było iść gorąco, dużo się zrobiło w małym czasie. — Stało już odbudowane obejście całe, podostatkiem było psów i koni, czeladzi i zbroi.
Sam on właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj. — Na wesele was na horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa swojego, jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc Mszczuj, jak przed ojcem, ukląkł przed starszym bratem, i głowę przed nim skłonił.
Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko. — Chodź do domu. — Dawnoś o mnie zapomniał, a ja, ty wiesz, nie rad się kłaniam tym, co o mnie zapominają.
— I ja téż! — rzekł Mszczuj — bracie, jednéj krwi jesteśmy!
Oba się rozśmieli weseléj. Weszli do izby. — Kazał Wszebor miodu podać, choć młodego, bo stary wypiły gromady — ale mocnego. — Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła mowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił!
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy. — Wiesz z kim się żenię? A no ze Spytkową! Nie unikniesz swojéj doli. — Wiedźma mnie opętała! Krasa i młodość prędko przechodzą! — Prawda wdowa, nie tak młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje że go miłują, przez wdzięczność miłować musi! A baba się we mnie rozmiłowała srodze!
I rzekł Wszebor po chwili namysłu. —
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły??
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj — w pokoju i zgodzie poczęłoby się życie nowe! Niech Bóg płaci!
Pocałowali się bracia.
— Jedźmyż do mojéj baby! jutro! — rzekł Wszebor. — Jak jéj powiem, że tego żądam, uczyni co ja chcę. — W ogieńby za mną poszła i w wodę. — Zatém o brzasku, jutro do Ponieca, babę na koń i dwór, a wozy duchem wyprawim! na horodyszcze...
Stało się tak jak Wszebor życzył; pociągnęli na ową pamiętną im dolinę, wśród któréj dni tak straszne przeżyli.
Wesela ze wszystkim obrzędem ówczesnym odbyły się w niedzielę. Pogoda im sprzyjała szczęśliwie, rycerstwa zjechało dużo, i dworzec starego Beliny, cale teraz inaczéj wyglądał.
W wielkiéj izbie na dole, w któréj u ogniska siadywała starszyzna w dniach trwogi, zastawione były stoły dla gości. — Wesoło szumiało i okrzykami rozlegały się podwórza.
Bezpieczeństwo już wszelkie było w kraju, żadnéj napaści się nie obawiano, mogły więc bezpiecznie wrota wielkie całą noc stać otworem. — Obyczaj był przecież taki, że po zachodzie słońca wielka brama się zamykała, a furta tylko była wolna, u któréj na straży stał pachołek.
I dnia tego, choć raz wraz jeszcze nadjeżdżali sproszeni z daleka, bramę zaparto o mroku. Na horodyszczu od smolnych ognisk i łuczyw gorzało tak, że zdala gdyby w płomieniach stało. — Śród dobréj myśli, jedni u stołów miód i wino pili, drudzy młodsi do skoków się brali. Spytkowa téż z młodym mężem nosiła się w koło tak, że jéj córka nie bardzo sprostać mogła...
Co skoki ustały, to się pieśni rozpoczynały, a jak oboje znużyło, stawali wszyscy gromadą i śmieli się wesoło podżartowując, zwłaszcza dziewczęta i chłopcy.
Wieczór był już zapadł dobry i zabawa coraz się stawała gwarniejszą, — gdy i goście, co za stołem siedzieli i młodzież w drugiéj izbie aż zadrżeli z przestrachu.
Trzy trąby wielkim głosem, dziwnym, nieznanym ozwały się u bramy... Rogi i trąby sąsiedzkie po głosie łatwo rozróżniano — tych i głos i granie jakieś było nie swoje a straszne.
W izbie wielkiéj rzucili się wszyscy do mieczów w popłochu pierwszym, przypomniały się dni straszne, lecieli ku wrotom. — Belina stał już na pomoście nad niemi, ale zaledwie nań wszedł, jeszcze prędzéj zbiegł wołając, aby bramy na rozcież otwierano.
— Król! król! — rozległo się po gródku całym.
Król to w istocie jechał. Obóz jego niedaleko ztamtąd był rozbity w pochodzie. — Dano Kaźmirzowi wiedzieć, że się aż trzy razem wesela odprawiły na Olszowém horodyszczu — i zjechał pan, aby się dobrą myślą podzielić, ze staremi sługi i drużyną.
Na odgłos: król! — mężczyźni, niewiasty, dzieci, czeladź, ktokolwiek był na horodyszczu, wybiegł jak stał ku wrotom, i poczęto spiewać a wywoływać:
— A witajże nam! witaj miły panie!
Chyliły się głowy, podnosiły ręce, radość była niezmierna.
Król na siwym koniu jechał, odziany bogato, z łańcuchem na piersi, z pasem złotym, w szłyku sobolim, w płaszczu szkarłatnym...
Za nim wojewodów dwu w kożuchach z kun jedwabiem pokrytych, za niemi drużyna świetna i czeladź a pachołkowie.
Król miał twarz tak wesołą, jakiéj u niego nawet po największém nie widziano zwycięztwie. Patrzał do koła i rękami téż witał znajomych... Do strzemienia przypadł stary Belina, ramię mu podawszy, aby się na niém sparł zsiadając — i tak go wiódł do izby oświetlonéj pochodniami, a za nim szli i tłoczyli się wszyscy, by miłego pana zobaczyć.
I ciasno się zrobiło w wielkiéj izbie jak nabił, bo nikt ustąpić nie chciał. Gdy dla króla siedzenie przysposobiano, zdjął z głowy kołpak, oczyma wodząc do koła.
— Gospodarzu! — rzekł — nie myślcie, żem ja tu do was jako gość przybył, zjechałem jako sędzia. Macie tu winowajców, którzy stanąć muszą przedemną.
Skinął Kaźmirz na starego Trepkę, który głos przejąwszy, odezwał się:
— Tak jest! miłościwy pan scierpieć tego nie może, aby wola jego i rozkaz nie był poszanowany. Zbliżcie się więc pozwani przed królewski sąd, wy, wdowo po Spytku, Marto, wy, córko Spytkowa, Katarzyno, i ty Tomku Belino! — Miłościwego pana wolą było, ażeby Wszeborowi Doliwie dostała się córka Spytka, daliście na to słowo wasze i nie strzymali!
Chociaż Trepka nie w groźny sposób to mówił, spojrzeli na się wszyscy, i nie wiedzieli co mówić, ani co poczynać. — Tomko za rękę żonę ująwszy, która dnia tego piękną była szczęściem i radością wielką, przystąpił do króla i pokląkł.
— Jeżeli kto winien miłościwy panie, to ja jeden. Ukaranie Twe niech mnie spotka jednego!
Wszebor téż się zbliżył i pokłonił.
— Ja u stóp królewskich, za nim proszę, bo mi życie ocalił! A że krzywda mi się nie stała, dowodem, iżem dziś do ołtarza poprowadził tę, z którą tu stoję przed Tobą...
Król się uśmiechał.
— Bodajbyście tylko takiém nieposłuszeństwem grzeszyli — rzekł śmiejąc się wesoło. — Ano się bez kary obejść nie może! — dodał, skinąwszy na jednego z drużyny.
Wystąpił tedy powołany niosąc łańcuchy złote na ręku.
— Abyście winę waszą zawsze w pamięci mieli przytomną — rzekł — noście oto te łańcuchy, a gdy spojrzycie na nie, pomyślcie o mnie!
Poklękali wszyscy przed Kaźmirzem, który z kolei niewiastom i mężom kładł na szyję przywiezione dary... Krzyki radosne rozległy się po zamczysku, i król kubek z rąk gospodarza wziąwszy, pił za zdrowie nowożeńców.
I był ten dzień przez długie wieki pamiętnym pokoleniom następnym, jak owe dni grozy i trwogi, za które zapłacił sowicie.




KONIEC.





  1. Grzegórz wspomniany u Długosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.