Marzyciel (Reymont)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Marzyciel
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1932
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Dzień był ciepły, wilgotny i zasnuty przędzami wiosennych oparów, drzewa omgliły się pierwszą zielenią, niekiedy przebłyskiwało słońce, a niekiedy szemrał drobny deszczyk i lśniące, lepkie błoto pokrywało wielkie bulwary, ciągnące się niby wąska, kręta dolina, przesłonięta błękitnawem powietrzem; szare, ogromne domy dźwigały się nad nią niebotycznemi grzbietami, a dołem przewalał się zgiełkliwy, szumiący potok ludzki, wzbierał z coraz większym bełkotem i coraz burzliwiej miotał się między murami. Dochodziło bowiem już południe i ruch się wzmagał, potężniał i przechodził w huczący, nieustanny grzmot. Trotuary zapełniały się mrowiem ludzkiem, terasy kawiarń były już pełne i rozkrzyczane, a niezliczone automobile, powozy i omnibusy leciały z wrzaskiem na wszystkie strony. Zapach spalonej nafty i smarów rozwłóczył się ciężkim, duszącym obłokiem.
Józio czuł się nieco oszołomiony krzykiem bulwarów, ale wytrwale przepychał się wśród ciżb i szedł wciąż naprzód, z bijącem sercem i z wzrastającem oczekiwaniem, wypatrując głodnemi oczami rychłoli ukaże mu się ten Paryż wyśniony? Czekał jakby na cud, który mógł nagle rozewrzeć przed nim wrota wymarzonych rajów, na jakieś feeryczne panopticum wspaniałości wszelakiego rodzaju! Ale cóż, kiedy szara, posępna kurtyna murów nie podnosiła się wgórę, a te olbrzymie domy, niezliczone wystawy sklepów, szalony ruch, potoki samochodów i tłumy, ciżbiące się z głuchym, rozdygotanym szumem — wydawały mu się jakoś powszedniejsze, pospolitsze, brzydsze i nie takie, jakie powinny były być w Paryżu! W tym jego wymarzonym Paryżu! Obszedł jeszcze operę i, już dostatecznie znużony, skinął na automobil i kazał się przewieźć po głównych arterjach.
Szofer osadził się mocno, zakręcił kołem, puścił w ruch motor i popędził, wymijając tłumy z cudowną zręcznością, niekiedy zwalniał, jakby dla nabrania tchu, i potem rzucał się naoślep w przerażające zatory wozów i ludzi, przemykał się jak wąż pod kołami olbrzymich omnibusów, skręcił nagle jak kula odbita i leciał z wiatrem w zawody!
Józio siedział w niedbałej pozie obojętnego na wszystko, chociaż cały dygotał z rozkoszy szalonego biegu, i co chwila, co skręt, co jakiś gmach większy i co szersza ulica i dalsza perspektywa, prężył się w gorączkowem oczekiwaniu, że zaraz, że natychmiast wybłyśnie ten cud upragniony!
Przelecieli bulwary, plac Zgody, pola Elizejskie i jak wicher wpadli w cichy, prawie pusty lasek Buloński, podobny do strzępiastego obłoku bladej zieleni. Deszcz znowu się rozpadał, drogi leżały niby szare, przemiękłe płótna i tylko tu i owdzie zaczerniał jakiś samotny parasol. Samochód pędził ze zgrzytem i świstem po żwirach, obleciał jezioro, nad którem gdzie niegdzie paliły się klomby rozkwitłych tulipanów i przepadał jakby zbłąkany w mrocznych gąszczach, w deszczowej kurzawie i w nieskończonym labiryncie dróg.
Józio niespokojnemi oczyma wybiegał wciąż naprzód i krążył niestrudzenie, niby ptak, po nędznych, rachitycznych drzewach i karłowatych zarostach, aż wkońcu spytał szofera.
— Więc to jest lasek Buloński?
— Tak! Wspaniały, nieprawdaż? — rzucił Francuz, upewniając go z dumą, że czegoś podobnego niema w całym świecie.
— Nadzwyczajny! Niesłychany! — przytakiwał automatycznie, nie śmiejąc się przyznać nawet przed sobą, że wyobrażał go sobie tysiąc razy piękniejszym i wspanialszym. Westchnął tylko jakoś żałośnie, bo mu się przypomniały prawdziwe lasy, pełne drzew niebotycznych, pełne modlitewnego szumu, woni, krzyku ptaków i czaru niczem nieskrępowanej przyrody!
— Ale to nie Bois de Boulogne — pomyślał wyniośle i, otrząsnąwszy się z przypomnień, kazał jechać do Café de la Paix.
Bulwary były pokryte ruchomym dachem parasoli, padał bowiem drobny, przenikliwy deszcz, ale Józio zasiadł na ulicy pod ścianą kawiarni, przyglądając się z nabożeństwem zatłoczonej i rozkrzyczanej ulicy. Spiętrzone, rozchwiane i nabite ludźmi góry omnibusów, świszczące loty samochodów, tysiączne turkoty, wrzaski kamelotów i huczący, nieustanny gwar zalewały go raz po raz jakby spienioną, rozszumiałą falą, że chwilami cofał się bezwiednie do samej ściany przed tą nawałą ludzi, koni i pojazdów, bo mu się wydawało jako to wszystko zwala się na niego, tratuje po nim i pędzi dalej, niczem niepowstrzymane. Poczuł się naraz dziwnie obcym, samotnym i jakby zgubionym bez ratunku.
— Więc to jest Paryż! Paryż! — powtarzał, wodząc strwożonemi oczami po tłumach i długi czas siedział ogłuszony i upity tym ruchem szalonym i wrzaskami. Nie słyszał już nic i nie rozróżniał żadnej twarzy, gdyż w mózgu miał wstrząsający, nieustanny krzyk, a przed oczami snuło się jakieś upiorne rojowisko, błyskające tysiącami spojrzeń i pełzające nigdy nieskończonem cielskiem… Przerażały go te potworne skłębione tłumy, płynące niepowstrzymanie.
— Skąd? Gdzie? Co to za ludzie? Poco istnieją takie straszne mrowiska? Poco? — myślał z trwogą i z coraz głębszem uczuciem osamotnienia. Dopiero kiedy deszcz ustał i słońce rozbłysnęło nad bulwarami, wrócił do równowagi; napił się konjaku, przeczytał jakiś nadzwyczajny feljeton w Journal’u i, zapaliwszy papierosa, zaczął patrzeć na wszystko zgoła innemi oczami. Przypomniał mu się bowiem jakiś romans z życia paryskiego, jakiś stek niesłychanych nadzwyczajności, a potem przychodziły na pamięć te wszystkie, jakie był czytał kiedykolwiek. Jakby mu się nagle okno rozwarło na świat, wyjrzał skwapliwie i, dziw, nie krzyknął z radości! Znajomi dokoła, sami znajomi! Siedział teraz w odkrywczem skupieniu, boć oto przesuwał się przed nim bulwarami cały ten naród romansów, cały ten świat, z którym żył tak długo w samotności, a który tak kochał i za którym tak tęsknił! Poczuł się w swoim żywiole, bo mógł utęsknione marzenia realizować, mógł mieć taką rzeczywistość o jakiej marzył. Teraz, w tej chwili tamtych przypomnień, wiedział, gdzie pędzą te tłumy i poco! Rozumiał naraz każdy ich ruch, każde słowo, każde spojrzenie. Cała gra życia stanęła mu jasno przed oczami! Czytał wyraźnie ten jeden olbrzymi romans, zwany Paryżem. Głód i miłość, zło i dobro; wszystkie sploty intryg, zdrad i zbrodni, cnót pokrzywdzonych i krzywd nagrodzonych, miały teraz dla niego widome twarze w tym tłumie, mógł na każdą wskazać ręką i każdą nazwać po imieniu. Boże, jacyż oni podobni do swoich portretów! Jakże się ucieszył z tego niespodziewanego spotkania. Z niezmiernem zainteresowaniem rozglądał się wśród bohaterów i komparsów tych strasznych dramatów, jakie sobie w tej chwili przypominał. Jego chłonna wyobraźnia wyrzucała na powierzchnię świadomości coraz to nowe sceny, imiona, sprawy i coraz to nowych ludzi i nowe, zawikłane, sensacyjne historje!…
Przecież nawet ta para, która przed nim zasiadła, to nie był kto inny, tylko Armand i Blanka z jednej powieści Fevala! Coś szepczą do siebie tajemniczo! On dobrze wie o czem! Ona mu coś podaje ukradkiem! To klucz od furtki ogrodowej! Nieszczęśni, zaślepieni szałem, nie wiedzą co ich czeka? Nie wiedzą, że tam, za firankami okna, ktoś ich szpieguje! Ze szczerą nienawiścią spojrzał na jakiegoś jegomościa, siedzącego z drugiej strony okna, który właśnie ledwie dostrzegalnemi znakami porozumiewał się z ową mniemaną Blanką. A Józio trapił się ich dalszą dolą, już widział tę scenę ostatnią, gdy przed upojonymi szałem, staje ten okrutny mściciel z rewolwerem w ręku i grobowym głosem woła: Giń, nikczemny uwodzicielu!
Ale Blanka się poświęca, zasłania sobą kochanka i pada zabita! Cudowna, wstrząsająca scena, cudowna.
A ten młody, wytworny człowiek, popijający obok mazagran, jakże podobny do tych szlachetnych wicehrabiów z różnych komedyj, którzy zawsze w krytycznej chwili dla zgranych przyjaciół, gdy ci już rewolwery przykładają do skroni, zjawiają się z pugilaresem w ręku i mówią: Oto sto tysięcy franków, zapłać temu nędznikowi! — I odchodzą ze sceny, żegnani błogosławieństwem rodzin, ocalonych od hańby i łzami przecudnych Bert lub Maryj! A te majestatyczne margrabiny! te heroiny nieszczęsne i wyniosłe; te lwice półświata; te demony, siejące dokoła szały i zbrodnie; te występne, z niezatartem piętnem hańby na czole; te zdradzone i skazane na wieczny płacz i tęsknoty; a te córki, poświęcające się dla nikczemnych ojców, a te ciche anioły poddaszy, walczące z nędzą, chorobą i pokusami, — te cudne, święte, jasnowłose Iwony! Jakże je wszystkie wielbił i kochał w tej chwili, jakiemiż wdzięcznemi oczami obejmował ich twarze i postaci, snujące się dokoła! Niejedna z nich, dojrzawszy jego twarz piękną i rozpromienioną, patrzyła w niego kusząco, niejedna ogarniała go namiętnemi oczami, niejedna nawet wyraźnie dawała mu poznać, żeby poszedł za nią, ale on tego nie zauważył, bo wciąż odkrywał znajome postaci i niestrudzoną wyobraźnią zaludniał niemi bulwary i patrzał z rozkoszą, jak się snuli dokoła, tłoczyli się na trotuarach, jechali, zasiadali nawet przy jego stoliku. Cały ten świat, wysnuty z książek, zmartwychwstawał przed jego zgorączkowanemi oczami: starzy i młodzi, żebracy i książęta, słynni bogacze i jeszcze słynniejsi zbrodniarze, złota młodzież, przegrywająca w ciągu paru wierszy miljony, która wychodzi z klubów z piosenką na ustach i idzie sobie palnąć w łeb, rozgłośni policjanci i zwierzyna przez nich tropiona, Rocambole i Jan Valjean! Czuł się w tej chwili wszechmocnym i wszechwiedzącym, nic dla niego nie miało tajemnic, znał początek i koniec każdej sprawy i każdego żywota, wiedział nawet, co ukrywają wnętrza tych posępnych domów od suteren do poddaszy, znał całą grę życia, nieskończone falowania, wszystkie napięcia, wszystkie przypływy i odpływy, wszystkie katastrofy. Jak Bóg, wyłaniał ze siebie coraz to inne światy, i jak Bóg, unicestwiał je z najgłębszą rozkoszą!
Słońce już zaszło i w niebieskawych tumanach mroków jęły wybłyskiwać tysiączne światła, domy zdały się wyrastać i sięgać dachami nieba, bulwar jakby się zapadł głębiej i stawał się podobny przepaści, zalanej rozdygotanym hukiem i światłami.
Ale Józio nawet nie zauważył tego, pochłonięty wskrzeszaniem wyśnionych mar, dopiero, gdy ktoś, tuż za nim, odezwał się po rosyjsku, obejrzał się gwałtownie i oprzytomniał. Jakiś starszy pan o surowej twarzy rozmawiał głośno ze swoim towarzyszem. Józia przejął strach, gdyż starszy pan był podobny do znajomego oficera żandarmów, i to dziwne podobieństwo nasunęło mu takie trwożne myśli, że wszystkie fantastyczne rojenia prysnęły niby bańki mydlane, rzeczywistość zajrzała mu w oczy i znowu zobaczył dokoła tylko same obce i obojętne twarze!
— Czegóż się obawiam? Któż mnie tu zna? — rozmyślał, ale nie mogąc się pozbyć przywidzenia, że tamci przyglądają mu się coraz natarczywiej, wyszedł z kawiarni i śpiesznie zanurzył się w tłumy. Błądził czas jakiś bez celu, przyglądał się wystawom, wstępował na chwilę do najprzeróżniejszych kawiarń, gapił się wraz z tłumami na kinematograficzne ogłoszenia i wkońcu poczuł się tak obcy wśród tego mrowia, tak zagubiony i tak pragnący jakiejkolwiek rozmowy i widoku znajomej twarzy, że, nie namyślając się długo, pojechał do Buczka!
Wysiadł na jakiejś oddalonej ulicy przed ciemną sienią, zionącą zatęchłą wilgocią, i skierował się do konsierżki.
— Szóste, ze schodów na prawo! — odpowiedziała, nie podnosząc oczów od cerowanej pończochy.
Popędził jeleniemi skokami po śliskich i stromych, jak drabina, schodach, ale na czwartem przystanął raptem.
— A jeżeli on już wie o wszystkiem? — zagrzmiało mu nagle w mózgu.
Zrobił jeszcze dwa piętra i znowu wróciło to samo przypuszczenie.
— A jeżeli? Cóż ja mu powiem?
I wyobraził sobie natychmiast całą scenę, jak wchodzi, jak Buczek cofa się przed nim, jakby przed upiorem, i nie podaje mu ręki… Poczuł w ustach gorzki smak wstydu i zawahał się…
— Głupstwo! Niemożebne! — Otrząsnął się z przykrych przewidywań i śmiało ruszył w długi, ciemnawy korytarz, odszukał właściwe drzwi, wyciągnął rękę do dzwonka i nagle jakby skamieniał. Za drzwiami rozległ się głos Buczka, rozmowa stawała się coraz wyraźniejsza i bliższa, już ktoś brał za klamkę…
Józio odsunął się o parę kroków i czekał z bijącem sercem.
Drzwi się otwarły, ktoś wyszedł, a Buczek zawołał za nim.
— A nie zapomnijcie kupić cukru!
Jakiś niski, wielce kędzierzawy człowiek zajrzał mu w oczy i poszedł wolno, oglądając się co chwila na Józia, przeglądającego karty poprzybijane na drzwiach.
— Kogo pan szuka? Ja tu znam wszystkich.
Józio wymienił pierwsze lepsze nazwisko.
— Nie znam! pierwszy raz słyszę, Polak?
— Tak, ale widocznie źle zanotowałem adres — odpowiedział po polsku i, uradowany z tak niespodziewanego zaniechania odwiedzin, schodził nadół bardzo prędko. Kędzierzawy szedł nieco naprzód, przyglądając mu się na zakrętach schodów z niezmierną uwagą, i musiał go już nieźle otaksować, skoro w bramie odezwał się bardzo życzliwie.
— Możebym się mógł panu na co przydać? Znam Paryż jak własną kieszeń. Jestem Rożek!
Józio powiedział jakieś cudze nazwisko i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję panu, Paryż znam, tylko w tej dzielnicy jestem pierwszy raz!
Rożek aż przystanął ze zdumienia.
— Jakto, pan nie znał Kartie? To nadzwyczajne!
— Więc jeśliby pan chciał być ciceronem… — rzekł wyszukanie.
— Ależ to mój obowiązek! Mieszkam tutaj od piętnastu lat i znam każdy kamień i każdego człowieka. Gdzie pan jada?
— Zwykle u siebie, ale dzisiaj tam, gdzie mnie pan zaprowadzi.
To u siebie tak zaimponowało Rożkowi, że z pewnym szacunkiem zaczął mu się przyglądać.
— Moglibyśmy iść na obiad do Panteonu; tam się wspaniale jada, tylko uprzedzam, że „Ludwiczek” pryśnie — ostrzegał badająco.
— Więc idźmy do Panteonu! Czy pan mieszka w tym domu, z którego idziemy? — pytał, chcąc się dowiedzieć o Buczka.
— Nie, byłem tam u faceta, który niedawno przyjechał na studja.
— Malarz?
— Naturalnie, ale szelma surowa jeszcze, jak niewygarbowana skóra!
— Cóżto za jeden?
— Były kolejarz z Królestwa! Ciekawy chłop, zaraz bowiem po wylądowaniu w Paryżu spuścił wszystkie swoje garniturki, kupił bluzę robociarską i saboty, zapuścił grzywę, wpisał się do Colina i na trzeci dzień już stanął do roboty. W pracowni zaczęli mu koledzy robić różne psikusy, jak zwykle nowicjuszowi, to sprał paru na kwaśne jabłko!
— No i wylali go ze szkoły!
— Gdzietam, jednych spoił na przeproszenie, a drugim zagroził pięścią, i teraz wszyscy go uwielbiają. Twardy chłop, a nawet przytem rzetelny i pluje na wszystko zapamiętale! Może wysoko skończyć! Wybitna indywidualność!
— Ma przynajmniej talent?
— Pytanie! Kto ma talent i któż go nie ma? Co to jest talent? Właściwie, jak pan sobie wyobraża talent?
— Nie mam nawet wyobrażenia o tem pojęciu! — odrzekł wesoło.
— Wolę taką szczerość, niźli mędrkowanie głupich inteligentów!
Wziął go poufale pod ramię.
— Bo widzi pan dobrodziej, przyjeżdża taki cham na zdobycie świata! No, i czasem to mu się udaje, ale częściej zdycha z głodu. I owszem, nie mam nic przeciwko temu, niech zdycha, przy takiem przeludnieniu to czysty zysk społeczny! A jeśli wygra, biję mu brawo! Kocham zwycięzców, bo to jedynie prawowita rasa ludzi! A gdybyśmy tak wstąpili na małe szkiełko konjaku? — zakończył niespodzianie.
— Chociażby na dwa duże!
— Taką mowę polską to rozumiem! Zaprowadzę pana do kawiarni, gdzie pan zobaczy kolonje nadzwyczajnych hebesów! Malarze, muzycy, poeci, rzeźbiarze, prorocy, matołki, i genjusze, jednem słowem całą polską menażerję artystyczno-intelektualną! Rajski ogródek analfabetyzmu!
— Nie znam nikogo i nie wiem, czy mi wypada…
— Knajpa, drogi panie, jest jak niebo, stoi otworem dla wszystkich, którzy mają chociaż na kawę.
— Nie lubię takich hurtownych znajomości!
— Wprowadzę pana incognito i będzie pan mógł spokojnie obejrzeć wszystkie te kukły.
— Czy sami Polacy się tutaj zbierają? — wahał się jeszcze.
— Ależ nie, cała Europa raczej! Zobaczy pan całe aryjsko-semickie nadczłowieczeństwo! Niech pan tylko nie rozumie po polsku, a zabawimy się wybornie.
Weszli do narożnej, wielkiej kawiarni, gęsto ugarnirowanej fantastycznemi kapeluszami dziewczyn, przyglądających się głodnemi oczami każdemu z wchodzących. Rożek zaśmiał się do nich przyjacielsko, uniżenie kłaniał się grubej damie, królującej za bufetem wysokim, niby bastjon, obitym mosiądzem, ściskał dłoń jakiegoś łysego jegomościa z serwetką pod pachą i pociągnął Józia przez wąską szyję, gdzie na wielu stołach trzaskały domina, do olbrzymiej sali, położonej o parę stopni niżej, a już pełnej dymu, stuku bilardów i wrzasku. Był to rodzaj podwórza, nakrytego płaskim, szklanym dachem, wspartym na żelaznych słupach, i pełnego zacisznych boksów, zagłębień, kątów i niespodzianych zakamarków. Tłumy zalegały wszystkie ławki, obsiadały stoliki, i roiły się po sali, a wszędzie panowały już niepodzielnie lwie, rozwichrzone grzywy, berety, aksamitne bluzy, zawadjackie miny i dziewice, artystycznie udekorowane w takie kapelusze, fryzury i stroje nie do uwierzenia, że można było dostać kolki ze zdumienia. Na trawiastych polach bilardów wrzała zacięta kanonada, kule biły nieustannie o siebie i bandy, a kilkunastu graczów, porozbieranych do koszuli, pracowało w pocie czoła. Brudni garsoni uwijali się z „czarną” i butelkami, podłoga, posypana żółtym piaskiem, skrzypiała pod nogami, kurząc niby gościniec; słodkawy, mdły zapach absyntu przesycał duszne, rozprażone powietrze.
Przeciskali się między gęsto rozstawionemi stolikami bardzo wolno, gdyż ze wszystkich stron wołano do Rożka.
— Servus Rożek! Jak się masz! Rożek, siadaj z nami, konjak czeka!
— Jesteśmy w samem sercu bohemy! — szepnął Józiowi.
Znaleźli wreszcie miejsce w jakimś kącie, garson przyniósł konjaki, Rożek wypił trzy jeden za drugim i poleciał do znajomych, a Józio, ośmielony, że nikt nie zwraca na niego uwagi, zaczął się z ciekawością rozglądać po rozkrzyczanem towarzystwie. Jakiś młodzian w pelerynie z taką precyzją udawał pianie koguta, ryki krów, beki owiec i zajadłe ujadanie psów, że cała sala zatrzęsła się od śmiechów i braw. Józio śmiał się również i nagle ścichnął, i tak gwałtownie pochylił głowę, aż uderzył się w czoło o butelkę, zobaczył bowiem Buczka na drugim końcu sali. Wchodził, rozglądając się za miejscem, ale Józio nie czekał na niego, zerwał się gwałtownie i prawie chyłkiem przedostał się do bufetu, i już płacił konjaki, gdy go dopadł wystraszony Rożek.
— Co się stało, czemu pan ucieka?
— Muszę, ktoś w domu na mnie czeka, zapomniałem na śmierć…
— Więc z naszej lumpki będą nici?
— Za godzinę będę czekał na pana w Café de la Paix, dobrze?
— Trochę daleko, a ja już konie odesłałem do remizy…
— A może panu chwilowo brak…
— Tego, co i owszem? Niestety, tak dawno po pierwszym i tak jeszcze daleko do następnego! — wołał z komicznym patosem.
Józio wcisnął mu w rękę dwadzieścia franków.
— Na ewentualność, gdyby pan musiał nieco dłużej czekać…
— I na pewność, że nie zrobi mi pan lapina!
— Więc do widzenia za godzinę! — zawołał jeszcze z dorożki, rozkazując jechać do hotelu. Naturalnie nikt tam na niego nie czekał, ale ujrzawszy Buczka, poczuł taki lęk przed nim, że za nic w świecie nie chciałby się z nim spotkać. Uciekał przed nim, miotany nagle zrodzoną nienawiścią i zarazem prawie zabobonną trwogą.
— Bosiak! Złodziej! Pasorzyt! — pluł wzgardliwie, sam nie wiedząc dlaczego, a równocześnie owładały nim z taką siłą przypomnienia niedawnej przeszłości, że odprawił dorożkę przy moście i poszedł nad Sekwanę. Oglądał się trwożnie i z uczuciem niezmiernej ulgi zanurzał się w ciemność i ciszę wybrzeży. Noc już była zupełna i znowu mżył drobny, gęsty deszczyk.
Czarna, wezbrana rzeka, potrząśnięta spienionemi grzywami, które jak białe mewy opadły na fale, toczyła się z głuchym bełkotem i gniewnie biła w kamienne ściany. Przez krwawe obręcze mostów przepełzały niekiedy statki, niby potworne stonogi, zbrojne żądłami świateł, wżerających się w ciemności. Jakieś gmachy, jakieś wieże, jakieś majaki wznosiły się czarnemi widmami nad mrowiem świateł i linją wybrzeży. A różnemi tunelami ulic spływał nieustanny, daleki huk miasta. Józio, wsparty o balustradę mostu, brodził oczami w nocy i myślał, co się tam stało nazajutrz po jego wyjeździe? Jakie tam osłupienie musiało zapanować? Jaka zgroza padła na wszystkich i rozlała się po całej linji, po stacjach, bufetach i peronach!
— Może już nawet ogłosili w gazetach!
Jakiś zegar wydzwonił ósmą, deszcz padał coraz gęstszy i zimniejszy, chłód go przejmował, że postawił kołnierz i włożył rękawiczki.
— Przyszedł pośpieszny od granicy! — myślał, widząc te codzienne tłumy, skłębione na peronie, są wszyscy z miasta, prawie słyszał, że mówią tylko o nim! Zawiadowca spaceruje uroczysty i od czasu do czasu mówi do kogoś, jak zawsze, gdy się coś stało:
— „A co, nie mówiłem! Byłem tego pewny!”
Żandarmi, niby dwa szare słupy, stoją na krańcach peronu.
Andrzej sterczy pod dzwonkiem z ręką na sznurze i z oczami wlepionemi w zawiadowcę; Żydzi z wrzaskiem tłoczą się do wagonów; panna Marychna w czerwonych jersey’ach wdzięczy się z za bufetu; Raciborski węszy rubla między znajomymi, a może nawet spaceruje z panią Zofją. Wszystko jest jak dawniej, jak zwykle i jak zawsze. Tylko Soczek, pijąc z grubym dozorcą, będzie teraz gadał:
— Psia twarz, ktoby się był spodziewał! Porządny chłopak, moja Zosia bardzo go lubiła! Panno Marychno, tego samego na drugą nóżkę!
Parsknął naraz wesołym, dźwięcznym śmiechem.
Policjant przeszedł raz i drugi, aż wreszcie przystanął i rzekł:
— Przeziębi się pan, niezdrowo na taki czas nad wodą!
Józio zajrzał mu w oczy i szepnął ze śmiechem:
— Zupełnie nie mam ochoty gruntować Sekwany, zupełnie! — Dał mu papierosa, zamienił jeszcze parę słów i poszedł do kawiarni.
Rożek czekał na niego już mocno zaniepokojony.
— Spotkałem się niespodzianie ze znajomymi — tłumaczył się przed Rożkiem i znowu wybuchnął śmiechem.
— Więc gdzie pan chce i czego pan chce dzisiaj? — zapytał Rożek.
— Bawić się, choćby nawet szaleć, a gdzie, to mi zupełnie obojętne.
— Skoro są dutki, to niema oczywiście żadnych przeszkód.
Zjedli pośpiesznie obiad i pojechali na Paryż.
Rożek istotnie znał nocne życie miasta i prawie wszystkie jego ogniska, więc woził go po najsławniejszych norach, specjalnie urządzonych dla cudzoziemców, żądnych prawdziwie paryskich uciech, sam przytem bawił się nadzwyczajnie i pił za dziesięciu, natomiast Józio stawał się coraz chmurniejszy i, patrząc na wszystko z nieukrywaną wzgardą, rzucał od czasu do czasu:
— Tylko tyle! To niewiele, niewiele!
Rożek wiózł go dalej, ale już był mocno niezadowolony.
— Jeszcze panu mało? Czegoż pan chce u djabła? Może bajki z tysiąca i jednej nocy, kinematograficznych cudów, czy co?
— Nie, szukam tylko prawdziwego Paryża!…
— Kobiety jak smoki, napitki wzniosłe, zabawa szampańska i panu jeszcze nie wystarcza? Toć przecież Paryż, prawdziwy Paryż!
— To tylko głupie, bezecne i nudne, ale jedźmy dalej, jedźmy, może gdzie znajdziemy jakąś baśń czarodziejską!
I jeździli wytrwale, lecz wszędzie było jedno i to samo: wrzask, pijane tłumy, wyuzdanie i dziewczyny, od których Józio odsuwał się ze źle maskowanym wstrętem i patrzał z przebolesnem uczuciem zawodu.
— To wszystko razem szynk i zamtuz dla zbogaconych parobków i dziewek publicznych! — wybuchnął wkońcu, aż Rożek poczerwieniał ze złości i znowu go powiózł gdzie indziej.
Ale nad ranem, przed wejściem do jakiegoś zakładu, ukrytego w głębi ogrodu, Rożek odezwał się wyzywająco.
— Jeżeli nie zostaniemy i tutaj, to będę musiał pana pożegnać…
— W ostateczności możemy skończyć w Halach u Burat’y.
— Prawda, zupa cebulowa, świeży homar i baranina z rusztu.
Otworzył im portjer w czerwonej liberji, wskazując szerokim gestem schody, wyłożone czerwonem suknem, zalane światłem, przybrane kwiatami a wiodące na pierwsze piętro. Służba, w czerwonych frakach i białych pończochach, wprowadziła ich do wyzłoconej, jak bonbonierka, sali niskiej i straszliwie zadymionej, gdzie grała cygańska muzyka naprzemian z bandą włoskich mandolinistów i gdzie tłoczyły się w rozwrzeszczanej ciżbie wszystkie kolory skóry i wszystkie rasy ludzkie. Było tam niezmiernie ciasno, gorąco i duszno; pijacki wrzask wybuchał co chwila i co chwila jakieś kolorowe dziewczyny przewalały się w dzikim, wyuzdanym tańcu wśród niesłychanego zamętu i krzyków. Sala trzęsła się od tupotów i wycia murzynek. Orkiestry nie przestawały ani na chwilę: cygańskie skrzypki lały takie wściekłe, rozdygotane i porywające wary melodji, aż krew się burzyła, oczy zachodziły mgłami upojenia, prężyły się grzbiety i wszyscy naraz, jakby owładnięci szaleństwem, zaczynali śpiewać, krzyczeć i tańczyć. Niekiedy mandoliny zaskowyczały szarpiącemi tonami, niekiedy zrywała się jakaś dzika, pijacka piosenka i cała sala wtórowała nieprzytomnemi głosami.
— Cudownie! Niesłychanie! To Paryż! — dyszał rozentuzjazmowany Rożek i, gdy usiedli, a butelka stanęła przed nimi, zaczął pić kieliszek za kieliszkiem, dolewać Józiowi i wołać mu do ucha, wskazując na oszalałą salę.
— Patrz pan, wszystkie narody, wszystkie rasy i wszystkie stany!
— A razem jeneralny rynsztok! — odburknął ironicznie.
— Nie, tysiąc razy nie, to rezerwuar świata, to azylum jednego człowieczeństwa, to świątynia wolnych i niezależnych duchów! Mówię o Paryżu, o całym Paryżu! — krzyczał patetycznie, ale widząc drwiący uśmiech Józia, uderzył w inny ton.
— Ma pan rację, że to jest ściek wszelakiej hołoty! Ruja wszechświatowej kanalji! Co za ryje, co za mordy, co za zwyrodnienia!
— Nalewaj pan, szkoda czasu! — przerwał mu Józio.
— Ważkie słowa! Garson, jeszcze jedną butelkę! To rzeczywiście cała menażerja! Patrz pan na tych jasnych, którzy piją z Malajkami, to Skandynawi, zbrzydły im w ojczyźnie niesolone śledzie i teraz oblizują musztardę. A łajdaki, we dwóch mają aż cztery Malajki. A tamci w rogu, na lewo, to na pewno ludzie z nad Newy, czy Wołgi. Bawią się za głośno i za wiele ciśnie się do nich dziewczyn, musi to być jakaś padlina, dałbym głowę, że spuszczają kazionne pieniążki. Dużo już podobnych widziałem w Paryżu. Cóż pan chce, znudzi się wkońcu takiemu rozprawianie o „principjalnościach” i „monopolówka”, to przy sposobności chapnie, co się gdzie da, i jazda do Paryża! Zabawi się przez parę tygodni, naużywa i potem: albo kula w łeb albo w kajdanach powrót do niewdzięcznej ojczyzny i chociaż w katordze, a znowu będzie mógł sobie filozofować i pluć na zgniły zachód.
Roześmiał się wesoło, a Józio poruszył się, niemile dotknięty jego słowami, i rzucał trwożne spojrzenia na tamtych, bawiących się coraz głośniej, bo już brzęczały rozbijane kieliszki.
— Pokażę panu i polaczków, muszą być, są przecież wszędzie, gdzie się używa! Tutaj zresztą zbiera się cały świat! Południe i Północ, Zachód i Wschód! Wszystkie ludzkie zgrzęzy i wszystka moralna padlina spływa do tej współczesnej Mekki! A jaki wybór kobiet! Przyjrzyj się pan tym cynamonowym tygrysicom: oczy gwiazdy, ciała — wiotkie trzciny, posmarowane musztardą! Ha! ha! ha! udało mi się określenie, co? A te niepokalane hebany!
Smoki, mięso pierwszego gatunku, mordy bydląt na torsach greckich bogiń — z każdej wargi obiad, z każdej piersi uczta dla dziesięciu, a w każdej fałdzie ich skóry dzika, trująca rozkosz dla wszystkich! Cudowne, pachną przytem, jak rozgrzane suki, a kwiczą niby kobyły! Słyszy pan ich rechoty? Przy nich nasze białe dziewczyny są tak obmierzłe, jakby były ze starego łoju. Ja twierdzę, że kobieta zaczyna się dopiero od kolorowej! Przekonam pana! Hej! czarne Wenery! do nas! — krzyknął na dwie murzynki, siedzące samotnie na drugim końcu sali.
Nim Józio zdecydował się na zaprotestowanie, przysiadły się do nich, a Rożek nalewał im szklanki. Obie były ubrane jaskrawo i w olbrzymich kapeluszach z białemi piórami. Obie ogromne, wspaniale rozwinięte, brzydkie i czarne, jak sagany.
Józio był nieco przerażony, pierwszy raz bowiem w życiu widział zbliska murzynki, ale gdy jedna zaczęła go całować, bełkocąc mu namiętnie: — Jakiś ty piękny! Jakiś ty piękny! — ożywił się, jakby mu kto ognia nalał do krwi, i zaczął pić nazabój. Czarne ręce opasywały go coraz namiętniej, a grube wargi wżerały się w niego z taką chciwą żarłocznością i przepaściste oczy tak hipnotyzowały, że prawie tracił przytomność.
— Pilnuj pan pugilaresu! — ostrzegał Rożek, pamiętający o wszystkiem.
Buchnął nagły, wstrząsający wrzask, wszyscy zerwali się z miejsc, bo cyganie urżnęli „Kamarińskiego“, a ludzie z nad Newy, już bez surdutów i kamizelek, puścili się w środku sali w tak wściekłe prysiudy i tak ogniście rypali obcasami, aż szyby w oknach zabrzęczały i przewracały się stoliki, a tłum, porwany dzikiem widowiskiem, bił zapamiętale brawa, ryczał w zachwycie i próbował ich naśladować. Bezprzytomny szał ogarnął wszystkich i zabawa stawała się tak burzliwa, że niektórych gości wyrzucano za drzwi lub wynoszono do dalszych pokojów.
Tylko Józio nie wiedział, co się dzieje dokoła, pił coraz więcej i śpiewał z murzynkami jakąś piosenkę tak jękliwą i żałosną, że Rożek zapłakał pijackiemi łzami, ale od czasu do czasu wołał:
— Panie, pilnuj pan pugilaresu!
Dzień się już robił i sala mocno opustoszała, gdy weszło parę nowych osób, a pomiędzy niemi ten stary pan z Café de la Paix ze swoim towarzyszem. Józio poznał go natychmiast i zerwał się, jakby do ucieczki, ale przytrzymany przez murzynkę, padł zpowrotem na kanapę i jęknął, wystraszony śmiertelnie.
— To po mnie! Szpicle!
— Gdzie! Kto? — dopytywał natarczywie Rożek, ale Józio zdołał już nad sobą zapanować, roześmiał się nerwowo i ziewnął.
— Urżnąłem się! Czas nam do domu! Garson, rachunek!
Zapłacił, dał coś odczepnego skamlącym murzynkom i, wychodząc, przyglądał się świeżo przybyłym, z ledwie ukrytym lękiem.
Już modry dzień zalewał Paryż i bulwary były jeszcze puste, tylko w bocznych uliczkach otwierano tu i ówdzie sklepy, myto wystawy i turkotały wózki mleczarzy pełne metalowych, nabrzmiałych wymion.
— Czy oni idą za nami? — spytał po jakimś czasie.
— Kto? zupełnie pusto, nigdzie żywej duszy.
— Coś mi się przywidziało! Za wiele dzisiaj piłem! — obejrzał się podejrzliwie. Czekam na pana w kawiarni o drugiej, dobrze?
— Przyjdę! Aleśmy się nareszcie zabawili? Szkoda mi tylko murzynek, myślałem… Wspaniałe bydlęta! — oblizywał się lubieżnie.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! Strasznie jestem senny! Do jutra!
Wsiadł do dorożki, ale adres powiedział tak cicho, że Rożek, nie dosłyszawszy, popatrzył za nim niechętnie i szepnął:
— Ma grube franie, ale djabli wiedzą, co to za ananas!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przez cały tydzień zwiedzali Paryż i jego osobliwości; byli wszędzie i widzieli wszystko, gdyż Rożek całą duszę wkładał w to pokazywanie, aby w nim wzbudzić chociażby tylko zwykłą ciekawość, ale Józio prawie co godzina stawał się smutniejszy i na wszystko miał tylko jedną, apatyczną odpowiedź:
— To nie to, to jeszcze nie to…
I nic go nie porywało, ani dzieła sztuki, ani żadne dziwowiska, poruszał się bowiem pomiędzy niemi jak automat i lunatyk, śniący na jawie o cudach nigdy niedościgłych. Smutek zawodu pożerał mu duszę i coraz częściej nie mógł sypiać i, leżąc długie godziny, nasłuchiwał głosów z tamtej, dalekiej stacji! A jeśli, wyczerpany znużeniem, zasypiał wreszcie, to budził się w tej samej godzinie, jak tam, i nieraz bezwiednie czekał, jak tam, że za chwilę przyleci Andrzej i zawoła:
— Panie kasjerze, osobowy już wyszedł!
A potem wbiega Magdzia z herbatą, podłoga dygoce pod nią, gdy idzie podnieść roletę. Trzeba wstawać, a tak mu się nie chce. Klnie służbę i ten mus okropny, parzy się herbatą, nie może znaleźć czapki, zeskakuje ze schodów po dziesięć stopni naraz, wpada do kasy, podnosi okienko i sto rąk wyciąga się do niego i sto głosów bucha mu prosto w twarz. Śpieszy się, pracuje jak maszyna. Świst i łomot wpadającego pociągu, na peronie gwar i zamieszanie…
— Na szczęście, to wszystko już w przeszłości, nie wróci! — trzeźwił się, patrząc oknem na kamienne morze domów — przecież to Paryż! Paryż! — powtarzał uporczywie, ale wspomnienia powracały z jednaką wyrazistością, tyle bowiem lat żył tamtem życiem, że stało się ono już integralną cząstką jego istoty i nie pozwoliło się wyrwać z pamięci, nie dało się niczem zepchnąć na dno, między zapomnianą rupieć życia.
Szamotał się też z własną duszą coraz boleśniej, a każdy dzień zadawał mu nowe, śmiertelne rany, bo chociaż zwiedzał wszystko dokładnie, nie pomijając niczego, wciąż nie mógł odszukać Paryża swoich marzeń, a ten, na który patrzał, którego dotykał wszystkiemi zmysłami, był mu dziwnie obcy, obojętny i nawet wrogi. Przyglądał mu się z głęboką urazą i smutkiem. Po kilkunastu dniach rozstał się z Rożkiem, obrzydły mu jego cyniczne uwagi.
— Przysłania mi wszystko sobą, jak brudną szmatą — myślał, postanawiając zwiedzić wszystko sam i na nowo, w skupieniu i ciszy. Ale i to nie pomogło! Zaiste, dziwne rzeczy się w nim wyrabiały, bo ilekroć, zamknięty w swoim pokoju, zatapiał się w podręczniki, tyle razy ten wymarzony Paryż stawał przed jego oczyma, widział go wielkim, wspaniałym; miastem z bajki, takim, o jakim śnił długie lata i do jakiego rwała mu się dusza. A czemuż rzeczywistość była tak strasznie inna? Nie mógł tego pojąć i to go przejmowało trującą rozpaczą zawodu. Przecież z prawdziwem nabożeństwem zbliżał się po wiele razy, chociażby do takiego Łuku Triumfalnego, i zawsze widział w nim tylko olbrzymią, kamienną bramę, stojącą na środku placu niewiadomo dlaczego? Tak samo było ze wszystkiem; rozczytując się naprzykład w Nôtre Dame, prawie mdlał z zachwytu i na klęczkach uniesień pełzał w duszy jej wyniosłemi nawami, spowitemi w czarowne brzaski witrażów. A stanąwszy przed jej świętemi podwojami, nie poznawał, tak mu się zdała małą, nędzną i obcą. Nie przemówił do niego ten kamienny poemat pomarłych pokoleń i uczuć pomarłych, nudził się wśród naw, straszyły go posępnością, nie porwały mu duszy łuki, ni wieże, ni przypory. Patrzył, jak na księgę, w której nie mógł przeczytać ani jednej litery. Rozśmieszyły go tylko potwory, stróżujące z balkonów nad Paryżem, gdyż przypominały lepianki z gliny, jakie widywał na odpustach i jarmarcznych straganach. I tak było we wszystkiem i wszędzie, gdyż na wszystko patrzył oczami, przelśnionemi wizjami marzeń, przez których pryzmat cała rzeczywistość wydawała mu się mała, głupia i nędzna.
Ale nie wiedział o tem i męczył się coraz srożej.
— To wszystko kłamstwo! — myślał z goryczą. — Ale czy to możebne, żeby się wszyscy pozwalali oszukiwać? Czy to możebne?
Ale zamiast odpowiedzi, znalazł w sobie głęboką nienawiść do Paryża, zbudziła się nagle i gwałtownie rozsrożyła mu duszę.
— To przez ciebie, przez ciebie! — wybuchnął strasznym żalem, grożąc pięściami całemu miastu. — Zbogacone chamstwo! Złodzieje i oszuści! — syczał w dzikim paroksyzmie nienawiści. — Piekielna Sodoma! — pluł wzgardą na wszystkie swoje zawiedzione nadzieje. — Boże, jakże on kiedyś śnił czarownie o tem mieście, wyciągał do niego ręce, jakby do cudu, i modlił się tęsknotą, marzeniem i łzami.
— Ty podły złodzieju dusz! Zamtuzie świata, ścieku ohydy i zbrodni! — wołał teraz w szalonym gniewie i gdyby był mógł, podpaliłby go ze wszystkich rogów i zniszczył do ostatniego kamienia. Mścił się więc tylko, jak potrafił, zawiązywał bowiem rozmowy po kawiarniach i wygadywał na Paryż, co mu ślina przyniosła, i tak szydził gwarno, tak się natrząsał ze wszystkiego, że odsuwali się od niego, jakby od przykrego warjata.
Naturalnie, że już zaprzestał poszukiwań, włóczył się tylko po mieście bez myśli i celu, lub przesiadywał całe dnie w kawiarniach, apatycznie wpatrzony w przesuwające się tłumy.
Było mu bardzo źle, czuł się nieopowiedzianie nieszczęśliwym, ale nie wiedział, co zrobić ze sobą i nawet nie umiał o tem myśleć, a tylko w rzadkich chwilach wzmożonej energji planował wyjazd do Ameryki lub Londynu.
— Kto wie? może to tam? — rozmyślał przez pewien czas, nim zniechęcenie nie zwarzyło i tej ostatniej nadziei, że znowu błądził po ulicach obcy wszystkiemu, nieznany nikomu i nikomu na nic niepotrzebny, jak liść porwany wichurą i rzucony na zagładę. Wybierał się też niekiedy do Buczka, lecz na myśl, że on już wie o wszystkiem i może nie podać ręki, a nawet wyrzucić za drzwi, straszliwy wstyd chwytał go za gardło.
— Toby było zbyt okropne! Tegobym nie przeżył! — medytował.
Którejś nocy zbudziły go grzmoty; wyjrzał oknem, burza szalała nad Paryżem, błyskawice migotały olśniewającemi skrętami, biły pioruny, a potem spadła gwałtowna ulewa, że rozbełkotały się wszystkie rynny i rozdudniły się dachy.
— Zupełnie, jak u nas na wiosnę! — pomyślał i położył się zpowrotem, ale nie zasnął, bo rozbudzona tęsknota wślizgnęła mu się do serca i zaczęła je rwać ostremi kłami przypomnień.
— Tam już musi być wiosna! — jęknął, wijąc się w męce szalonej, i poleciał całą duszą tam, nad zielone, rozchwiane pola. — Drzewa w sadach stały rozkwitłe. Bociany łaziły po łąkach, pachniała zorana ziemia, jakieś śpiewki leciały z ugorów, pociągi migotały w oknach, dymy się snuły modre. Powietrze dyszało czarem, zapachami, upojeniem i rozkoszą.
— A ja już nigdy, nigdy, nigdy! — I zapłakał krwawemi łzami beznadziejnego żalu i rozpaczy.
Ale rano postanowił nieodwołalnie wyjechać do Ameryki. A dowiedziawszy się, kiedy odchodzi pierwszy statek, zaraz wymówił hotel i zaczął się gorączkowo pakować.
— Kiedy pan wyjeżdża? — spytał go garson.
— Jutro rano.
— Ja panu radzę, niech pan wyjeżdża natychmiast…
— Dlaczego?
Garson obejrzał się i szepnął mu tajemniczo a poufale.
— Policja szuka pana! Mogą przyjść w nocy! — dorzucił ostrzegawczo.
— To jakieś nieporozumienie — odpowiedział najspokojniej, dając mu suty napiwek. Poszedł, jak zwykle, do kawiarni, ale wydało mu się, że zwraca ogólną uwagę, i wyszedł na ulicę. Błąkał się bez celu i wciąż czuł, że ktoś za nim się skrada. Przyśpieszył kroków, policjantów wymijał zdaleka, uciekał prawie i, nie wiedząc kiedy, znalazł się za miastem, wśród pól zielonych.
Dzień był wiosenny, ciepły, a nieco przemglony; nad lśniącemi wodami chwiały się zielone pióropusze topoli, sady stały w kwiatach, śpiewały ptaki, a z czarniawych ról brzoskwinie wynosiły się różanemi obłokami. Wskróś sadów przeleciał zadyszany pociąg.
Józio przysiadł nad plantem i zapatrzył się w nadciągający zmierzch, brzoskwinie trzęsły na niego różany okwiat, wiatr pieścił mu zgorączkowaną twarz, a on siedział, jakby zmartwiały, pełen niewypłakanych łez i pełen strasznej, nieukojonej tęsknoty.
— Wszystko jest kłamstwem, nawet marzenie! — myślał przesmutnie i naraz drgnął, spojrzał i zesunął się na szyny… Nadbiegał jakiś pociąg, zamigotały ogniste ślepia, zadygotała ziemia… już było słychać warkot kół, zabrzęczały szyny — zbliżał się z szaloną szybkością… jeszcze jedno mgnienie… krótki, wstrząsający krzyk… przeleciał, jak grzmot, i zginął w mrokach, jakby go nigdy nie było…





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.