Marzenie i pysk/Prospekty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PROSPEKTY.

Znowu tedy, po raz nie wiem już który, zostaję własnym wydawcą. Pierwszy tom Bibljoteki Boya wydałem niegdyś z konieczności sam; setny tom znów wydałem sam. Jest już widać przeznaczone, aby wydawnictwo to, jedno z największych rozmiarem i cieszące się niejakiem uznaniem, dokonało się bez udziału księgarzy. Ma to swoją wymowę. Dwadzieścia z górą lat szukałem człowieka, któryby zrozumiał moją myśl, zapalił się do niej i stał się moim współpracownikiem; i szukałem napróżno. Znajdowałem wielu szkodników, ale pomocników mniej, a i tych na krótką metę. Koniec końców, obecnie, kiedy znów znalazłem się w tej sytuacji, że praca mojego życia miała być pogrzebana, powiedziałem sobie: nie! Wyrobiłem sobie „kartę przemysłową” (kat. III), przybiłem tabliczkę z firmą Bibljoteka Boya na drzwiach mieszkania, jadalny pokój obróciłem na biuro. Pracuje cały dom. Od rana pakuje się, zawija, wysyła, prowadzi się korespondencję. Ekspedycja miejscowa odbywa się pod najekscentryczniejszemi płótnami St. I. Witkiewicza, na które niejeden klijent zerka przerażony. Codzień przychodzi poczta z prowincji. Uwagi, życzenia przyjmuję z wdzięcznością, reklamacje z pokorą; proszę o nie, łaknę ich; pragnę się wciąż ulepszać, doskonalić. Trzeba przyznać, że to urozmaicenie zwykłych zajęć, mimo iż absorbujące, nie jest bez wdzięku. Ma swój urok ta forma wydawnictwa, oparta na bezpośrednim kontakcie pisarza z czytelnikiem. Zazwyczaj z czytelnikiem styka się księgarnia, a i ta go nie zna; tu, zna się swoich odbiorców po imieniu i nazwisku, ma się ich po alfabecie ułożonych w kartotece, zna się niemal ich charakter, obyczaje, czasem dziwactwa. Rzecz osobliwa, i która musi mieć swoje podstawy; ta, zdawałoby się, zamierzchła forma wydawnicza, oparta na prenumeracie, na prospektach, staje się najnowożytniejszą. Dziś, wobec rozszerzenia kręgów czytelnictwa, nie można już, drzemiąc, czekać na odbiorcę w księgarni, bo jakże ma do niej przyjść, kiedy mieszka np. w lasach pod Ołyką; dziś szuka się klientów wprost po całej Polsce, wyświetla się ich prospektem niby reflektorem, wabi się ich, pieści, niemal głaszcze pod brodę. Lubi się ich, ach, jak się ich lubi, nawet nie wiedzą o tem. Lubi się ich za sam ten trud, z jakim przyszło ich zdobyć. Jest naprzykład człowiek, którego nazwisko wymawia się u mnie w domu ze szczególną sympatją, mimo że nikt nie widział go na oczy: dlatego że to był pierwszy abonent, który się zgłosił na nasze prospekty. Nazywa się Paweł Najnis, jest dyrektorem Banku ziemiańskiego w Rawie mazowieckiej. Panie dyrektorze, panie Pawle, jak pan będzie w Warszawie, niech pan zajdzie na obiad, bez ceremonji, Smolna 11.
Ileż przyjemności można znaleźć w samem takiem poszukiwaniu! Technika „prospektu” wprowadza w nazbyt cnotliwe życie zapracowanego literata ożywczy element gry hazardowej. Wysyła się takich świstków tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy, ile wróci jako zamówienie? Ileż, ach, znajdzie się w koszu, nieczytanych, zmiętych w roztargnieniu niecierpliwą ręką? Mimowoli przypomina się stara anegdota o buraczkach. Znacie ją? Buraki sadzi się, okopuje, pieli, potem wykopuje się je, ładuje, zwozi mierzy, sprzedaje, wysyła, odbiera, płucze, skrobie, sieka, przeciera, gotuje, omaszcza, soli, i podaje się je w restauracji gościowi — który ich nie je. Coś podobnego z prospektem. Ileż pracy ludzkiej weszło w ten świstek papieru! Nie mówię już o sadzeniu drzew, z których robi się papier, ani o trudach zecera, drukarza, fabrykanta kopert, murzynów zbierających z drzew gumowych gumę do powlekania marek; ale sama praca duchowa! Ileż inteligentnego trudu wsiąkło w układanie skorowidzów z adresami, wedle których prospekty się wysyła! I ot, pisze się adres, przykleja się markę, rzuca się paczkę naładowanych kopert do skrzynki, na poczcie kilku ludzi je sortuje, kolej żelazna je rozwozi, listonosz doręcza, i — zgroza pomyśleć — prospekt, nieczytany, dostaje się do kosza. Buraczki! Ileż ja prospektów wyrzuciłem tak bez czytania! Teraz, odkąd je sam wysyłam, nie byłbym zdolny tego uczynić, miałbym uczucie, że dopuszczam się barbarzyństwa, że depcę ogrom ludzkiego trudu... Nie rzucajcie nigdy prospektów na ziemię, czytajcie je uważnie.
Ale choćby nawet miały wędrować do kosza, już samo wysyłanie ich jest przyjemnością, jest sztuką dla sztuki. Ileż poznaje się rzeczy, o których przedtem człowiek nie miał pojęcia! Czy wiecie naprzykład, co to jest „Księga adresowa Polski” Mossego? Rzecz dziwna, prawie wszyscy ci ludzie, którzy mrówczą pracą przyczynili się do poznania spraw i rzeczy polskich, byli obcego pochodzenia, lub nosili bodaj obce nazwiska. Linde, Kolberg... obok nich staje dziś Rudolf Mosse. Widzieliście tę księgę, ten olbrzymi tom, liczący parę tysięcy stronic? Nigdy nie przychodziło mi na myśl, jak taka, najsuchsza napozór rzecz jak książka adresowa, może być interesująca. Wszystko tam znajdziesz. Chcesz wiedzieć kto jest starostą w Dubnie? Pan Kański, mój prenumerator. Kto aptekarzem w Przedeczu? Pan Tadeusz Gruszczyński, też mój sympatyczny prenumerator. Kto bednarzem w Mokrem, kto cieślą w Mokobodach? Znajdziesz tam wszystko. W miarę jak się wgryzać w te karty, książka staje się żywa, mieni się wszystkiemi barwami polskiego pejzażu, mówi wielkim głosem o zdobyczach, nędzach i potrzebach kraju. Nie ruszając się od biurka, podróżujesz sobie po Polsce. W jednym powiecie człowiek czuje się dumny z wspaniałego rozkwitu przemysłu; gdzieindziej znów osmuca go niski stan higjeny, brak aptek, lekarzy... Całemi stronicami wędruje oko po małych siołach, zapewne uroczych, ale z punktu widzenia wydawcy mało przedstawiających nadzieji. Dowiaduję się mimochodem, że gmina Bebło ma aż trzech kowali: chcecie wiedzieć ich nazwiska? Oto są: Grzybowski, Turchoń i Wiecheć. Bydłem handluje pan Zacierucha, a artykułami spożywczemi panowie J. Kilich i F. Misztal. Czy który z nich pokocha się kiedy w zuchwałym uroku małej Lamiel? Jedźmy dalej. Bęczków... wiatraki... pp. Matuszewski i Sito... Jedźmy dalej. Będkowice... Bedusz... Będzin. Będzin! Hurra! Tu będzie połów obfity, lekarze, adwokaci, dyrektorzy, ulice pięknie ponazywane, domy pięknie ponumerowane: dr. Barylski (chor. wener.) mieszka przy ulicy Małachowskiego nr. 15, dr. Dunaj ul. Kołłątaja nr. 33, znać wzorowy porządek, czuje się pod nogami suche bruki, słyszy się niemal dźwięki jazzu dochodzące z jasno oświetlonej kawiarni. Niech żyje Będzin, dwieście prospektów do Będzina, czterysta prospektów do Będzina! I znowu bierz, literacie, kij pielgrzymi, i wędruj dalej. Biała dolna... Biała górna... Biała wielka... Białaczów... Białaczów, jest apteka p. Kołkiewicza, jeden prospekt. Białobrzegi... St. Bobiatyńska, akuszerka...

Oto jest najbardziej nowoczesna technika wydawnicza.

Świeżo tygodnik Świat chciał mnie zaprosić do udziału w ankiecie na temat: „Co pan czyta?” Wymówiłem się; nie mogłem przecież powiedzieć, że czytam... Mossego. A tymczasem Mossego można czytać bez końca i nie nudzić się, trzeba tylko mieć wyobraźnię. Ileż rozkosznych chwil spędziłem od miesiąca nad tą księgą. Duszę wkładam w tę pracę. Wierzę w rozmaitą skuteczność prospektu, zależnie od stopnia suggestji z jaką się go namagnesuje. Kiedyś wielkie firmy będą trzymały specjalnych indyjskich Yogów do magnesowania prospektów; u nas literat musi to robić sam... Późno wnoc, kiedy skończę już inne zajęcia, kiedy miasto całe śpi po trudach dziennych a powietrze brzemienne jest aromatem nocy majowej, otwieram gruby tom Mossego i adresuję koperty. Najczęściej sam niosę je do skrzynki. I wówczas mam uczucie, że jestem siewcą, rzucam je garścią, zwolna, hieratycznym gestem starego Boryny z epopei Reymonta. Ale nie, to złe porównanie. Boryna, siejąc, ma tę świadomość, że każde ziarno, padłszy na glebę, wejdzie i rozpleni się dziesięciokrotnie i stokrotnie. Gdybyż tak było tutaj: jakże lekki byłby los wydawcy! Ale prospekt nastręcza raczej inne porównanie: przypomina fantastyczną rozrzutność przyrody w akcie zapładniania. Tak jak natura zużywa tysiące plemników, które giną marnie poto, aby jeden z nich stworzył cud życia w maluśkiem jajeczku, tak tu rzuca się tysiące tych kartek w paszczę skrzynki pocztowej, aby hen, gdzieś, w Łucku czy w Nalibokach, znaleźć jedną pokrewną duszę. Dlatego ilekroć, dopełniwszy tej czynności, odchodzę od skrzynki pocztowej, czuję się zawsze cokolwiek uroczysty i cokolwiek wzruszony. Mam uczucie, że spełniłem wielki akt natury. Czyż zapłodnienie inteligencji ludzkiej nie jest cudownym aktem? I czyż, wobec tego wzniosłego celu, wolno narzekać na rozrzutność przyrody? Bierzmy Mossego i obchodźmy dalej Polskę: Nasutów, Nawóz, Nederów, Nieciecz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.