Marzenie (Zola, 1935)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII

Tej nocy Anielka nie mogła usnąć. Hubertowie położyli się już, północ dochodziła. Z szalonym wysiłkiem Anielka podniosła się i zawlekła do okna, przejęta trwogą przed bliską śmiercią.
Dusiła się. Z trudem otworzyła okno. Ziemia była wilgotna, deszczowa. Anielka upadła na fotel przed małym stolikiem, na którym przez całą noc paliła się teraz lampa. Leżał tam tom Legendy i stały w wazonie kwiaty, które kopjowała. Przysunęła krosna i zrobiła parę ściegów bezsilnemi rączkami. Ponsowy jedwab krwawym śladem widniał między jej paluszkami i zdawało się, że to krew wypływa z niej kropla za kroplą.
Ale teraz nagle ogarnął ją sen. Głowa, oparta o fotel, osunęła się na prawe ramię. Trzymała jedwab w rączkach i zdawaćby się mogło, że haftuje jeszcze. Spała spokojnie w jasnej bieli pokoju. Światło oblewało swym blaskiem wielkie łóżko i tylko stare meble odcinały się ciemną żałobną plamą na białem tle pokoju.
Dał się słyszeć lekki szelest. Na balkonie zjawił się Felicjan, drżący i blady. Ujrzał ją w fotelu. Ból ścisnął mu serce, ukląkł i wpatrywał się w nią z niewypowiedzianym smutkiem. Choroba ubrała ją w nieziemski wdzięk. Miała urok anioła, ulatującego ku niebu, i czar świętych, bezcielesnych dziewic. Patrzył w nią wzruszony i zrozpaczony. Nie budziła się.
Powiał na nią widocznie oddech Felicjana. Otworzyła oczy. Nie ruszała się z miejsca, myślała, że to sen. Poznawała go, choć był zmieniony, ale bała się, że widzi go w marzeniu, a przebudzenie znowu powiększy jej cierpienie.
Wyciągnął ręce.
— Kocham cię, ukochana... Mówiono mi, żeś słaba. Więc przybiegłem, oto jestem, kocham cię.
Drżała, przesunęła paluszki po powiekach.
— To ja.. Jestem u twoich stóp... Kocham cię.
Okrzyk wydobył się na jej usta.
— To ty, nie spodziewałam się już, że przyjdziesz...
Dotykała go drżącemi rękami, jakby chcąc upewnić się, że to nie senne marzenie.
— Kochasz mnie. I ja cię kocham tak, jak nie myślałem, że kochać można!
Była to chwila zupełnego szczęścia: odurzeni, zapomnieli o wszystkich cierpieniach, przejęci szczęściem wzajemnej miłości. Nie było przeszkód, ani smutku, wszystko rozpłynęło się bez śladu w ich czystym uścisku.
— O, panie ukochany, spełniło się moje jedyne marzenie, ujrzałam cię przed śmiercią!
Podniósł głowę, w jego oczach było przerażenie.
— Umrzeć! Nie chcę... kocham cię, jestem przy tobie!
Uśmiechała się.
— O, mogę umrzeć, kiedy wiem, że mnie kochasz. Nie boję się, zasnę spokojnie na twojem ramieniu, Powiedz jeszcze, że mnie kochasz.
— Kocham cię, będę cię kochać wiecznie.
— Tak, wiecznie kochać się będziemy.
Anielka w zachwyceniu patrzyła przed siebie. Oprzytomniała powoli z wybuchu szczęścia. Dziwiła się:
— Jeśli mnie kochasz, czemuś nie przyszedł?
— Twoi rodzice powiedzieli mi, że mnie już nie kochasz. Ogarnęła mnie rozpacz. Gdym się dowiedział o twej chorobie, postanowiłem przyjść, choćby mnie nawet wygnano z tego domu.
— Matka powiedziała mi także, żeś mnie przestał kochać. Spotkałam cię z tą panną, myślałam, że poddałeś się woli biskupa.
— Nie, czekałem.
Nastała cisza. Anielka podniosła się na fotelu, w oczach miała błyski gniewu.
— Więc oszukano nas, by rozdzielić! Kochaliśmy się, mogliśmy umrzeć z tęsknoty? Ale to zwalnia nas z danego słowa. Jesteśmy wolni!
Gniew dodał jej sił. Myślała, że marzenie jej zginęło, a odnalazła je jasne i promienne! Nie przestali się kochać, ludzie ich rozdzielili! Ten triumf podniecał ją, zniewalał do otwartego buntu.
— Jedźmy — powiedziała.
Chodziła po pokoju, pełna sił i energji. Wyjęła z szafy płaszcz, okryła się nim.
Felicjan krzyknął z radości. Wypowiedziała jego życzenie, nie miał odwagi tylko sam o to prosić. Zniknąć, uciec, i to natychmiast, nie myśląc i nie zastanawiając się nawet!
— Jedźmy, ukochana. Wiem, gdzie dostaniemy powóz. O świcie będziemy daleko, tak daleko, że nikt nas nie dogoni.
Podniecona chodziła po pokoju, otwierała i zamykała szuflady, nic z nich nie wyjmując. Od tygodni starała się wyrwać Felicjana ze swego serca, nawet chwilami zdawało jej się, że jej się udało, i ta straszna praca była niepotrzebna. Nie, nigdyby nie miała dość sił! Kochali się, więc musieli się pobrać, żadna siła nie rozdzieli ich!
— Co mam zabrać?... Jakaż ja byłam głupia! Kłamali... umarłabym i nie zawezwaliby cię... Czy mam wziąć cieplejszą sukienkę? Włożyli mi w głowę różne głupstwa: Dobro, zło, co można robić, a czego nie... Kłamią, prawda? Jedynem szczęściem jest kochać i być kochanym. Panie ukochany, ty jesteś wszystkiem dla mnie, w tobie szczęście moje. Rób ze mną, co zechcesz!
Odżyły w niej dziedziczne grzechy: duma i gwałtowność. Widziała przed sobą porwanie, ucieczkę w ramionach księcia z bajki. Ogarnął ją szał radości. O, być tylko we dwoje, uciec, zginąć w uścisku!...
— Nic nie zabiorę, prawda? Poco?
Niecierpliwił się, czekał przed drzwiami.
— Nie, nie... Jedźmy prędko.
— Jedźmy.
Odwróciła się, by rzucić na pokój ostatnie spojrzenie. Lampa paliła się na stole, bukiet kwiatów stał przy niej. Na krosnach czerwieniła się malwa. Pokój wydawał się napełniony blaskiem. Zadrżało jej coś w piersi, zachwiała się i oparła o fotel.
— Co to? — spytał niespokojnie Felicjan.
Nie odpowiadała. Oddychała z trudnością. Siły opuściły ją, musiała usiąść.
— To nic, chwilę odpocznę i pojedziemy.
Milczeli. Patrzała teraz wokoło, jakby z żalem. Nie zdawała sobie sprawy, co ją tu zatrzymuje. Może ta biel; zawsze kochała biały kolor.
— Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka i pojedziemy, panie ukochany.
Nie podnosiła się już jednak. Niespokojny, ukląkł przed nią,.
— Czy cierpisz, czy nie mogę ci ulżyć? Może ci zimno, rozgrzeję w moich dłoniach twoje małe nóżki, by mogły pójść ze mną.
Pochyliła głowę.
— Nie, nie zimno mi, mogę chodzić... Poczekaj chwilkę.
Czuł, że niewidzialne więzy przykuwają ją tak mocno, że za chwilę nie będzie w stanie wyrwać jej stąd. A jeśli nie zabierze jej natychmiast, to nazajutrz zacznie się straszna walka z ojcem, przed którą cofa się od tygodni. Zaczął prosić gorąco:
— Na drogach ciemno teraz i cicho, powóz uniesie nas w dal, przytulonych do siebie. Chłód nocy nie dosięgnie cię; później pojedziemy w słońcu do kraju szczęścia i radości. Żyć będziemy, ukryci w wielkim ogrodzie, gdzie kwiaty będą wielkie jak drzewa, a owoce słodsze od miodu. Będziemy kochać się codzień więcej i żyć pocałunkami w kraju wiecznej wiosny.
Drżała, oszołomiona płomienną miłością. Omdlewała pod wrażeniem tych słów.
— O, za chwilę...
— Gdy cię zmęczą podróże, wrócimy tutaj, odbudujemy zamek d’Hautecocur i tam spędzimy życie. To moje marzenie. Cały majątek poświęcę na to. Stary zamek znowu górować będzie nad doliną. Zamieszkamy w środkowem skrzydle między dwiema wieżami, przepych dawnych czasów będzie nas otaczać. Zbrojna świta i tłum paziów strzec nas będzie. Od świata oddzielą mury o piętnastu stopach grubości. Słońce zachodzi za wzgórzami, my wracamy z polowania na białych koniach. Grają rogi, opuszcza się most zwodzony, wjeżdżamy... Przyjmujemy królów i rycerstwo. Łoże nasze stoi na wzniesieniu, pod baldachimem. Zasypiamy w purpurze i złocie.
Drżąca, uśmiechała się teraz bolesnym uśmiechem. Machinalnym gestem ręki usuwała z przed oczu czarowne obrazy. Wyciągnął ku niej ramiona.
— Bądź moją, bądź moją... Uciekajmy, zapomnijmy o wszystkiem!
Odsunęła się nagłym ruchem i wykrzyknęła:
— Nie mogę, nie mogę!
Jeszcze jednak walczyła ze sobą.
— Chwilkę jeszcze, może to przejdzie... Myślałam dotychczas, że mi łatwo będzie odejść z tobą w ten cudny, daleki świat, do starego książęcego zamku! Chciałabym móc okazać ci całą głębię mojej miłości. A tu jakby drzwi się zamknęły, nie mogę odejść.
Chciał przemówić, ale przerwała.
— Nie, nie, nie mów nic... To dziwne, gdy słyszę twe dobre, czułe słowa, strach mnie przenika, Nie mogę słuchać...
Powoli chodziła po pokoju. On, zrozpaczony, milczał.
— Myślałam, że cię nie kocham już, ale omyliłam się. Gdy cię ujrzałam u moich nóg, serce zabiło mi, byłam gotowa pójść wszędzie za tobą. A teraz nie wiem, czemu nie mogę opuścić tego pokoju, przykuta niewidocznemi więzami.
Stanęła przy łóżku, wróciła do szafy; patrzała teraz z bólem na białe ściany, biały sufit; wszystko to stanowiło część jej istoty i nie miała sił rozstać się z temi przedmiotami. Oczy jej przyciągnął teraz kwiat na krosnach; nie skończy go nigdy, jeśli ucieknie jak winowajczyni. Stanęły przed nią lata pracy, lata, pełne ciszy, spokoju i uczciwości. Odtrącała od siebie myśl grzechu; cichy domek Hubertów ze swem pracowitem, czystem życiem, zdala od świata, wywarł na niej niezatarte piętno.
Czas upływał, Felicjan chciał przyśpieszyć wyjazd.
— Chodź prędzej, wkrótce będzie za późno.
Rozjaśniło się już, Anielka zawołała:
— Za późno! Już nie mogę pójść. Byłabym kiedyś objęła cię ramionami i poszła za tobą. Ale zmieniono mnie. Nie jestem ta sama. Czy nie słyszysz, że pokój cały woła, bym została. Muszę być posłuszną.
Próbował zabrać ją bez słów, jak zbuntowane dziecko.
— Nie, nie. Złamano we mnie dumę. Pokora i posłuszeństwo wzięły górę. Odtąd jestem pokonana. O, ukochany, uwielbiam cię! Ale nic nie możemy uczynić dla naszego szczęścia! Trzeba być posłusznym.
Zbliżył się teraz do niej. Anielka stanęła przed otwartem oknem.
— Nie zmuszaj mnie, bym się z okna rzuciła. Posłuchaj, ukochany, całe otoczenie rozmawia teraz ze mną i prosi, bym nie złamała naszego życia, oddając ci się wbrew woli twego ojca. Ten dźwięczny głos — to szmer strumyka, drzewa, trawy; wielkie dęby — to cały ten święty zakątek, gdzie upłynęło me życie. Ten poważny odgłos — to moja stara przyjaciółka-katedra. Znam każdy dźwięk jej kolumienek, dzwonków i rzeźb. Słyszę ją, powtarza mi, że nadzieja żyje zawsze, że miłość zwycięży! Posłuchaj, powietrze pełne jest szeptów: to moje towarzyszki, święte dziewice, przybiegły do mnie, niewidzialne.
Podniosła dłoń z uśmiechem. Dziewice z Legendy powstały przed jej zachwyconemi oczami: Agnieszka w płaszczu złocistych włosów, z obrączką księdza Paulina na palcu, Barbara, Genowefa z barankiem, Cecylja, Agata o wyrwanych piersiach, Elżbieta, żebrząca na drogach, Katarzyna triumfująca. Unoszą się przed nią święte dziewice z rozdartem łonem przez żelaza katów, a mleko płynie z ich ran miast krwi. Ciemności rozjaśniają się od blasku ich skrzydeł. Ach! umrzeć niewinną, jak one, w pierwszym pocałunku ukochanego!
— Anielko, poświęcasz mnie dla marzenia!
— Marzenie... — wyszeptała.
— Ty sama stworzyłaś te widma; chodźmy a widma zamilkną.
— O, nie, niech mówią, niech mówią coraz głośniej. One mi dają siłę, by wytrwać. Jeśli to tylko marzenie, to wszystko jedno, bo ocala mnie od grzechu. O, poddaj się, poddaj jak ja. Nie pójdę już z tobą.
Wyprostowała się, silna postanowieniem.
— Ależ okłamano nas, rozdzielono?
— To nie usprawiedliwia naszego grzechu.
— Nie kochasz mnie już, straciłem twe serce.
— Kocham cię, walczę dla nas, dla naszego szczęścia i naszej miłości. Twoją będę, jeśli twój ojciec zezwoli.
— Nie znasz mego ojca. Nikt nie może złamać jego postanowienia. Powiedz, czy wszystko skończone między nami? Czy mam być posłusznym, gdy ojciec rozkaże mi poślubić Klarę de Voincourt?
Anielka z jękiem osunęła się na krzesło.
— Odejdź, nie bądź okrutny... Poco wróciłeś? Już przyzwyczaiłam się do mego nieszczęścia, myślałam, że mnie nie kochasz. A tymczasem, kochasz mnie, a męka rozpoczyna się znowu... Jak teraz to przeżyję?
Powtórzył, myśląc, że wola jej słabnie:
— Jeśli ojciec zażąda, bym ją poślubił?...
Walczyła z cierpieniem, serce rwało się w niej na strzępy, resztkami sił dowlekła się do stołu, zostawiając mu wolne przejście.
— Trzeba być posłusznym...
Stał już przed oknem, odchodził.
— Przecież umrzesz z bólu! — wykrzyknął.
Z uśmiechem wyszeptała:
— O, już tak niewiele do śmierci brakuje.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, bladą, lekką, przezroczystą jak cień. Potem, z rozpaczliwym gestem, znikł w ciemnościach.
Wyciągnęła za nim ramiona. Łkania wstrząsały jej ciałem. Zimny pot pokrył jej czoło. Boże, wszystko skończone, nie ujrzy go nigdy więcej! Nogi chwiały się pod nią, ledwie mogła dowlec się do łóżka.
Nazajutrz znaleziono ją umierającą.
Lampa zgasła, pokój oblany był jasnością świtu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.