Marzenie (Zola, 1935)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI

Wieczorem Anielka opowiedziała Hubertom o swojej prośbie i odmowie biskupa. Była blada, lecz spokojna.
Hubert rozpaczał. Więc jego ukochane dziecko cierpiało? Miał pełne łez oczy, odczuwał zawsze do głębi serca jej wzruszenia i uczucia, związany z nią wspólną miłością dla legend i marzeń.
— Czemuś mi nie powiedziała? Poszedłbym z tobą i może mnie udałoby się zmiękczyć serce Eminencji.
Hubertyna wzrokiem nakazała mu milczenie. Trzeba było skorzystać ze sposobności, by pogrzebać to nieszczęsne marzenie. Uścisnęła czule dzieweczkę.
— Więc wszystko skończone, kochanie?
Anielka nie usłyszała; po chwili dopiero słowa matki dotarły do jej świadomości. Spojrzała w próżnię przed siebie i cicho odpowiedziała:
— Tak, mateczko.
Nazajutrz, jak zwykle, zasiadła przy krosnach. Napozór nic nie zdradzało w niej cierpienia. Ofiara była dokonana.
Nawet Hubert uwierzył w ten spokój i starał się wraz z żoną oddalić Felicjana. Młody człowiek nie buntował się otwarcie przeciwko ojcu; ale obietnicy, danej Hubertom nie dotrzymywał. Napisał; listy zostały przejęte. Pewnego ranka przyszedł, Hubert przyjął go na dole w sali i uprosił, by nie zakłócał spokoju Anielki, która wracała do równowagi, by usunął się i uchronił ją od cierpień i niepokoju. Felicjan przyrzekł cierpliwość. Miał nadzieję, że otrzyma pozwolenie ojca. Poczeka, będzie unikać otwartego buntu i nadal bywać w pałacu Voincourt. Odchodząc, prosił, by Hubert wytłumaczył Anielce, czemu przystaje na mękę chwilowego rozstania; czyni to tylko dla ich wspólnego dobra, w nadziei, że ją kiedyś pozyska.
Gdy Hubert opowiedział tę rozmowę swej żonie, Hubertyna spoważniała. Po namyśle spytała:
— Czy powtórzysz to dziecku?
— Powinienem.
Spojrzała na niego badawczo, później dodała:
— Zrób, jak ci sumienie dyktuje... Tylko, on łudzi się, ugnie się wreszcie przed wolą ojca, a nasze biedactwo umrze z rozpaczy.
Hubert zawahał się, niespokojny, pokonany. Postanowił nic nie powtarzać. Powoli uspokajał się, widząc pogodę i spokój Anielki.
— Widzisz, rana zabliźnia się, — mówiła Hubertyna. — Dziecko zapomina.
Nie zapomniała, tylko poprostu czekała. Upadła wszelka nadzieja, więc wróciła do myśli o cudach. Jeśli Bóg zechce, będzie szczęśliwą. Oddała się pod Jego opiekę, czekała, ufna, pokorna, by nadprzyrodzone siły zajęły się jej losem. Co wieczór czytała teraz znowu Legendę, zachwycona, jak w dzieciństwie, wierząc we wszystkie cuda i nagrody, przeznaczone dla dusz czystych a cierpiących.
Właśnie dekorator katedry obstalował u Hubertów bogaty haft na wstawienie do tronu biskupiego Jego Eminencji. Haft szerokości metr pięćdziesiąt, długości trzech metrów miał być oprawiony w rzeźbione drzewo i przedstawiał dwa anioły naturalnej wielkości, podtrzymujące koronę z herbem d’Hautecocur. Trzeba to było wykonać wypukłym haftem, wymagającym wiele starania i nawet siły fizycznej. Hubertowie chcieli odmówić, w obawie, by Anielka nie zmęczyła się i nie zasmuciła, haftując herby, które będą jej przypominać bolesne przeżycia. Ale Anielka nie pozwoliła odrzucić zamówienia i co rano brała się do pracy z zapałem. Zdawało się, że pragnie zmęczyć, złamać swe ciało, by zdobyć spokój.
W starej pracowni życie płynęło dawnym trybem, jakby serca nigdy nie zabiły tam żywiej. Hubert rysował, nabijał materje na krosna, a Hubertyna haftowała razem z Anielką. Wieczorami miały palce obolałe od pracy. Anielka podkładała tło grubemi szaremi nićmi, modelowała je i nadawała mu właściwe kontury. Później razem z Hubertyną pokrywały podkład złotemi nićmi, które tworzyły jakby płaskorzeźbę złotą, nieporównaną w blasku i kolorycie. Wokoło nich drzemały stare narzędzia hafciarskie, od wieków nieruszane: milczał mały kołowrotek, spało motowidło w ciszy i spokoju starożytnej pracowni.
Dnie mijały. Anielka od rana do wieczora łamała igły, które trudno było przepychać przez grube, woskowane nici podkładu. Zajęta była pracą przez cały dzień. Nie myślała o niczem. O dziewiątej upadała ze znużenia; kładła się natychmiast i zasypiała kamiennym snem. Gdy odpoczywała chwilę, dziwiła się, że Felicjana niema. Przecież powinien był wszystko przemóc i być przy niej. A może on również oczekiwał cudu? Żyła w ciągłej nadziei, że jutro przyniesie upragnioną zmianę. Czasami podnosiła głowę ze zdumieniem: — Co to, jeszcze nie? Nie buntowała się jednak. Wyciągała igłę miarowym ruchem, nie niecierpliwiąc się, gdy igła kaleczyła jej palce.
Hubertyna chciała oderwać Anielkę od pracy, a że nadchodziła pora prania, zmusiła ją do porzucenia krosien i do zajęcia się bielizną na świeżem powietrzu. Matka Gabet przyszła do pomocy. Koniec sierpnia był wspaniały, gorący, ale na polu Clos-Marie pod cieniem drzew panował miły chłód i Anielka przepędziła pierwszy dzień wesoło, zanurzając bieliznę w chłodnej wodzie, ciesząc się drzewami, trawą, strumykiem, całem ukochanem otoczeniem, pełnem szczęścia i radości.
Tu poznała Felicjana, tu widziała jego tajemniczą postać w księżycowem świetle; tu przyniósł jej uniesiony przez wodę kaftanik. Co pewien czas rzucała spojrzenie na zamkniętą furtkę Opactwa; może otworzy się znowu, jak wtedy, i Felicjan zaprowadzi ją do swego ojca!... Nadzieja jej nie opuszczała.
Ale nazajutrz, matka Gabet, rozwieszając bieliznę z Anielką, nagle powiedziała:
— Podobno biskup żeni swego syna.
Młoda dziewczyna osunęła się na kolana w trawę pod wrażeniem tych słów. Serce jej zabiło.
— Tak, tak, podobno na jesieni ślub. Żeni się z panną Voincourt. Onegdaj postanowiono ostatecznie.
Klęczała, nie umiała zebrać myśli. Nowina nie zdziwiła jej. Matka ją uprzedziła. Ale nie przyszło jej na myśl, że Felicjan w chwili słabości pogodzi się z wolą ojca i ożeni z tamtą bez miłości. Wtedy stracony będzie dla niej!... Spełni obowiązek, ale unieszczęśliwi ich oboje. Spojrzała na furtkę i zbudziła się w niej chęć, by wyrwać kraty. O, pobiec do Felicjana, dodać mu sił i odwagi do wytrwania!
Machinalnie, by ukryć zmieszanie, odpowiedziała starej:
— A, żeni się z panną Klarą; piękna i podobno dobra.
Pójdzie do niego, gdy Matka Gabet odejdzie. Dość czekała, złamie słowo. Jakiem prawem odsuwano ich od siebie? Wszystko sprzyjało ich miłości: katedra, strumyk, stare dęby. Tutaj powstało ich kochanie, stąd zabierze go ze sobą daleko, tak daleko, by ich ludzie nigdy nie odnaleźli.
— Już skończyłam — powiedziała stara, rozwieszając ostatnie sztuki bielizny. Za dwie godziny wszystko będzie suche... Dowidzenia panience.
Stojąc pośrodku rozłożonej i rozwieszonej bielizny, Anielka myślała teraz o tym dniu pamiętnym, gdy wśród rozrzuconych przez wiatr serwetek i prześcieradeł, serca ich kochające a niewinne oddały się sobie. Czemuż przestał przychodzić? Czemu niema go tutaj? Ale za chwilę będzie tylko do niej należał. Bez słowa wyrzutu stanie przed nim, a on na jej widok odzyska odwagę i siłę woli. Wywalczy ich szczęście.
Minęła godzina, a Anielka nie mogła zdobyć się na otwarcie furtki. W głębi jej duszy odzywał się jakiś głos, który nie pozwalał na ten czyn. Walka przerażała ją. Pobiec ku ukochanemu wydawało jej się prostem, a jednak nie mogła się zdecydować! Postanowiła namyślić się jeszcze przez noc. Odchodząc, rzuciła na pole ostatnie spojrzenie. Zmrok zapadał i zdawało się, że Clos-Marie, ciemne i ponure, odmawia jej swej pomocy!
Minęło jednak wiele nocy, a Anielka nie powzięła żadnego postanowienia.
Wierzyła, że jest kochana. Myśl ta dodawała jej otuchy. Serduszko jej pełne było teraz bezbrzeżnego miłosierdzia, nędza i cierpienia wywoływały łzy w jej oczach. Jej biedacy wyzyskiwali ją teraz; stary ojciec Mascart kazał sobie przynosić tytuń, a Antosia z młyna tańczyła na wiejskich balach w sukniach panienki. Aż pewnego dnia, gdy Anielka szła do żebraczek, niosąc obiecane im wczoraj koszule, zobaczyła zdaleka wchodzące do młyna panie de Voincourt z Felicjanem.
Wróciła zrozpaczona do domu.
W kilka dni później zobaczyła ich, wchodzących do innych jej protegowanych; ojciec Mascart także opowiedział o wizycie młodego człowieka z dwiema damami.
Przestała teraz odwiedzać swoich biedaków, Felicjan zabrał jej ich i oddał w opiekę tamtym. Nie wychodziła więcej z domu, obawiając się go spotkać. Niewysłowione cierpienie przenikało jej serce, umierała z rozpaczy, życie uciekało z niej kropla po kropli.
Po jednem takiem spotkaniu, wykrzyknęła z przerażeniem:
— On mnie nie kocha!
Widziała przed sobą Klarę de Voincourt, wysoką, piękną, i Felicjana o smukłej, dumnej postawie. Dobrani byli oboje, piękni i rasowi. Wyglądali już teraz jak małżeństwo.
— Nie kocha mnie, nie kocha!...
Znikła jej wiara i możność patrzenia trzeźwo na rzeczy. Wczoraj wierzyła i ufała, dziś wiara jej leżała w gruzach i ogarnęła ją rozpacz opuszczenia. Nie być kochaną, to najstraszniejszy ból i cierpienie. Dotychczas oczekiwała cudu, razem z wiarą opuściła ją siła woli i spokój. Rozpoczęła się bolesna walka.
Zpoczątku powiedziała sobie, że jest zbyt dumna, by go kochać jeszcze. Udawała obojętność, haftując z zapałem rodowe oznaki d’Hautecocurów. Ale serce jej ściskało się z bólu i ze wstydem czuła, że kocha go wciąż, kocha coraz więcej. Przez cały tydzień nitka za nitką haftowała herby, szarpiąc swe zbolałe serce. Lśniło złoto i srebro, a łzy smutku i opuszczenia zalewały jej oczy. Myślała wciąż o nim, stał przed nią w blasku swej rodowej sławy. Wyszywając czarnym jedwabiem na srebrnej wstędze dewizę: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“ — zrozumiała, że nie może się przemóc, nie może go zapomnieć; zabrał jej serce na wieki. Łzy stały w jej oczach, gdy machinalnym ruchem wyciągała igłę.
Anielka walczyła rozpaczliwie, pragnąc za wszelką cenę zabić w sobie tę beznadziejną miłość. Czasami chciała biec ku niemu, rzucić mu się w ramiona i podbić go na zawsze. Chwilami zdawało jej się, że odniosła nad sobą zwycięstwo, że ogarnia ją cisza i spokój wyrzeczenia. Nagle znowu krew zaczynała się w niej burzyć: zdrowie i młodość brały górę. Nie zniesie więzów posłuszeństwa i pokory! Niema obowiązku!... trzeba żyć chwilą. Odzywała się w niej dziedziczna duma i gwałtowne namiętności nieznanego pochodzenia. Przygotowywała ucieczkę; pobiegnie do zamkniętego parku biskupa... Niepokój wracał znowu, męka niepewności i wahania. Mijały straszne godziny w cierpieniu, buncie i bojaźni grzechu. Traciła siły w walce ze swem sercem.
Pewnego wieczora pomyślała o swojej książeczce z Przytułku, pełna rozpaczy, że nie może przemóc swej miłości. Przerzuciła ją kartkę za kartką z pokorą i smutkiem. Ojciec i matka nieznani; zupełne opuszczenie, data i numer. Powstały przed nią wspomnienia łąk i pól, gdzie pasła krowy; wizyty kwartalne nadzorcy i lekarza; ciężka choroba, spalone buciki... Był to dziennik jej nędzy. Zaniosła się gorzkim płaczem, gdy przeczytała sprawozdanie z rozcięcia naszyjnika, który nosiła do sześciu lat. Były to kościane korale, spięte srebrną płytką z datą wejścia do zakładu i numerem. Odczuwała, że to jest obroża niewolnicza i nienawidziła jej instynktownie. To też trudno sobie wyobrazić jej radość, gdy w obecności mera nadzorca rozciął naszyjnik i zastąpił go opisem jej powierzchowności. A jednak czuła jeszcze ciągle na szyi tę nienawistną obrożę, wrosłą jej w ciało! Uciekła na górę do swego pokoju, łkając i rozpaczając. Jeszcze dwa razy książeczka ocaliła ją od buntu. Później znikła i ta siła.
Walczyła ze sobą. Czytała Legendę, by się uspokoić. Ale teraz nic już nie rozumiała. Cuda zadziwiały ją, widma i cienie wydawały się dalekie i bezsilne. Często w ciemnościach budziła się nagłe ze drżeniem, składała ręce i szeptała: „Boże, czemuś mnie opuścił?“ Bała się, że ulegnie pokusie i pobiegnie do Felicjana. Wszystko ją opuściło, nie słychać było żadnych odgłosów z zaświata, żadnych szeptów, ani dźwięków. Wszystko zamarło: Clos-Marie, strumyk, brzozy i trawy, wielkie dęby z parku biskupiego i nawet stara katedra. Nic nie pozostało z dawnych marzeń. Anielka, bezsilna jak pierwotne chrześcijanki, przytłoczona była grzechem dziedzicznym, gdy zabrakło jej pomocy nadludzkiej. Zło powstało i triumfowało. Bez otuchy i pomocy popchnie ją do zguby! — Boże, czemuś mnie opuścił? — szeptała, klęcząc na wielkiem swem łóżku.
Dotychczas zwykle w chwili zwątpienia spływała na nią łaska niebieska. Nadchodziło złudzenie. Bosemi nogami biegła do okna i wpatrywała się chciwie w ciemność. Znowu słyszała głosy i czuła wokoło siebie obecność nieziemskich istot, które otaczały ją swą opieką. Odpoczywała, uspokajała się i umacniała w swem postanowieniu dotrzymania danego słowa, choćby miała umrzeć z rozpaczy. Później, złamana, kładła się spać ze straszną myślą, że jutro może zabraknąć sił do dalszej walki.
Rzeczywiście, od czasu, jak nie czuła się kochaną, ogarnęła ją niezmierna słabość. Nikła z dnia na dzień. Zaczęła się ta dziwna choroba od duszności i zawrotów głowy. Często musiała opuszczać igłę i odpoczywać chwilę. Później przestała jeść; wypijała trochę mleka, a chleb swój chowała i oddawała kurom sąsiadów, by rodzice nie niepokoili się brakiem apetytu. Zawezwany lekarz nie umiał określić choroby; kazał używać więcej ruchu. Była teraz tak słaba, że musiała się opierać na obu rękach, schodząc ze schodów. Ale udawała silną, gdy na nią patrzono i chciała koniecznie skończyć swój haft. Małe jej rączki poruszały się z trudnością i już nie miała nawet sił do wyciągania igły.
Pewnego dnia Hubertowie wyszli i zostawili Anielkę samą nad krosnami. Hubert wrócił pierwszy i zastał dzieweczkę, leżącą na ziemi, omdlałą. Podniósł ją i próbował przywrócić do przytomności.
— Kochanie moje!... Odpowiedz mi, najdroższa...
Otworzyła oczy i ze smutkiem patrzała na niego. Tak jej było dobrze, poco ją budził z omdlenia...
— Co tobie, dziecko? Więc kochasz go jeszcze?
Nie odpowiadała. W jej wzroku malował się głęboki smutek. Wziął ją na ręce, zaniósł do jej pokoju i położył na łóżku. Leżała teraz cicha, blada, przezroczysta; ból przeszywał jego serce.
— Czemuś mi nic nie powiedziała? Jabym ci go przyprowadził!
Nic nie mówiła. Powieki miała spuszczone, zdawało się, że zasypia. Patrzał przez chwilę na jej wynędzniałą twarzyczkę i serce ściskało mu się z bólu. Zeszedł na dół, słysząc kroki powracającej żony.
Opowiedział natychmiast Hubertynie, że znalazł dziecko zemdlone, w rozpaczliwym stanie.
— Omyliliśmy się. Ona wciąż myśli o nim i umrze z tęsknoty. Nie mogę sobie przebaczyć, że odsunęliśmy ich od siebie, i to kłamstwem! Jakto, czyż nic jej nie powiesz, pozwolisz jej tak cierpieć?
Hubertyna milczała, blada, zrozpaczona. On, podniecony, gorączkowo poruszał rękami, nie mogąc się uspokoić.
— Powiem jej, powiem, że Felicjan kocha ją, że my prosiliśmy go, by nie powracał. Każda jej łza pada mi na serce. To zabójstwo! Chcę, żeby dziecko było szczęśliwe.
Zbliżył się do żony, rozdrażniony jej milczeniem.
— Kochają się, nic nie powinno istnieć poza ich miłością. Szczęście trzeba osiągnąć za wszelką cenę.
Hubertyna powoli zaczęła mówić cichym głosem:
— Niech ją zaślubi wbrew woli ojca!... Ty to radzisz i myślisz, że miłość wystarczy, że będą szczęśliwi!...
I tym samym cichym głosem, pełnym smutku, ciągnęła dalej:
— Wracając, wstąpiłam na cmentarz, jeszcze raz uklękłam na tem samem miejscu i modliłam się długo.
Hubert zbladł. Znał dobrze to miejsce na cmentarzu, gdzie szli oboje z żoną płakać i prosić o przebaczenie nieprzejednaną zmarłą. Oczekiwali wciąż łaski w postaci dziecka; ale nie przychodziło, nadzieja była coraz słabsza; uparta matka ukarała ich surowo, zabierając pierwsze maleństwo i nie dając nadziei na przyszłość.
— Długo modliłam się, — powtórzyła Hubertyna, — myślałam, że rozpoczyna się we mnie nowe życie.
Hubert patrzył na nią z niepokojem.
— O nie, nie, już za późno, wszystko stracone.
Zadrżał.
— Oskarżasz mnie?
— Tak, oboje jesteśmy winni. Zmarnowaliśmy życie.
— Więc nie jesteś szczęśliwa?
— Nie, nie jestem szczęśliwa. Kobieta, nie mająca dziecka nie może być szczęśliwa... Miłość nie wystarcza...
Upadł na krzesło wyczerpany, z oczami, pełnemi łez. Jeszcze nigdy nie wyrzucała mu tej pustki w ich życiu, przeciwnie, starała się go pocieszyć, gdy jakiś nieświadomy wyrzut zmartwił go. A teraz stała przed nim i, widząc jak cierpi, nie zrobiła ani jednego kroku ku niemu. Płakał głośno.
— Więc skazujesz to biedactwo na śmierć... Nie chcesz, by go zaślubiła i cierpiała tak jak ty!
Skłoniła głowę,.
— Ona umrze z tęsknoty... Czy chcesz jej śmierci?
— Lepiej śmierć, niż złe życie.
Wyprostował się i objął ją ramieniem. Razem łkali, przytuleni do siebie. On poddał się jej rozumowaniu, ona w jego objęciach czerpała odwagę i siłę. Rozstali się zrozpaczeni, zachowując bolesne milczenie; los ich ukochanego dziecka był przesądzony; jeśli Bóg zechce, śmierć tylko skróci jej cierpienia.
Od tego dnia Anielka nie schodziła już do pracowni; w głowie jej się kręciło, nogi odmawiały posłuszeństwa. Zpoczątku dochodziła do balkonu, trzymając się mebli, później przenosiła się z łóżka na fotel. Ale i ta podróż ją męczyła. Nie przestawała jednak pracować; wypukły haft był teraz dla niej zbyt wyczerpujący, więc wyszywała kwiaty z natury cieniowanym jedwabiem. Bukiet stał przed nią, malwy i hortensje, kwiaty bez zapachu i Anielka często odpoczywała, wpatrując się w nie, gdyż nawet cienki jedwab męczył jej paluszki. W dwa dni zrobiła jeden tylko kwiat, ale nie odkładała ukochanej roboty, chciała haftować do ostatniego tchnienia.
Blada, szczupła, była już tylko cieniem o nieziemskiej piękności.
Poco walczyć dłużej? Felicjan nie kocha jej. Umierała, pewność ta zabijała ją. Nie kocha jej, może nigdy nie kochał. Póki miała zdrowie i siły, walczyła ze swem sercem, by nie pobiec do niego. Teraz chora, bezsilna, musiała zrezygnować. Wszystko było skończone.
Pewnego ranka, gdy Hubert usadowił ją na fotelu i podsunął jej poduszkę pod bezwładne nóżki, powiedziała z uśmiechem:
— O, teraz już będę spokojna i grzeczna; nie ucieknę do niego.
Hubert zeszedł prędko nadół, lękając się, że wybuchnie płaczem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.