Marzenie (Zola, 1935)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX

Tego wieczora Anielka wróciła do domu z myślą, że go zaraz zobaczy. Pójdzie na pole Clos-Marie i tam się z nim spotka. Ich oczy powiedziały to sobie.
O ósmej, jak zwykle, jedli Hubertowie obiad. Hubert, podniecony wrażeniami dnia, mówił bez przerwy, ale Hubertyna zaledwie mu odpowiadała, nie spuszczając z oka Anielki, która jadła nieprzytomna, pogrążona w marzeniu. Hubertyna czytała jej myśli, krążące pod czystem dziewiczem czołem.
O dziewiątej rozległ się dzwonek. To ksiądz Cornille, mimo zmęczenia, przyszedł im powiedzieć, że Jego Eminencja zachwycał się makatami.
— Tak, mówił mi o tem. Przyszedłem wam opowiedzieć, gdyż wiem, że wam to sprawi przyjemność.
Anielka zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, gdy usłyszała imię biskupa, ale po chwili znowu wpadła w zadumę. Nagle wstała.
— Dokąd idziesz? — spytała Hubertyna.
Pytanie to zdziwiło ją, jakby sama nie zdawała sobie sprawy, dlaczego się podniosła...
— Zmęczona jestem, mateczko, pójdę na górę.
Hubertyna odgadywała prawdziwą przyczynę jej odejścia i pośpiechu i potrzebę samotności.
— Chodź, pocałuj mnie!
Przytuliła ją do siebie i uczuła, że Anielka drży. Spojrzała jej w oczy i wyczytała w nich pragnienie widzenia Felicjana i gorączkę oczekiwania.
— Śpij spokojnie.
Anielka po krótkiem pożegnaniu z Hubertem i księdzem Cornille pobiegła do swego pokoju. Jeszcze chwila, a czuła, że wypowiedziałaby swą tajemnicę! Zamknęła drzwi i zgasiła światło, które raziło jej oczy. Noc była ciemna, księżyc wschodził późno. Usiadła przed otwartem oknem i czekała. Upływały minuty, wypełnione jedną myślą: o dwunastej zejdzie do niego. Wydawało jej się to zupełnie proste; słyszała, że ksiądz Cornille wyszedł i że Hubertowie weszli do swej sypialni. Dwa razy doszły jej uszu lekkie kroki, zbliżające się do schodów, jakby ktoś chciał posłuchać, czy już śpi. Później ucichło, dom zdawał się być pogrążony w głębokim śnie.
Gdy wybiła godzina, Anielka podniosła się.
— Już czas, on już czeka na mnie.
Otworzyła drzwi i nie zamknęła ich za sobą. Przechodząc obok pokoju Hubertów, przystanęła chwilę; panowała cisza niezmącona. Zresztą, nie bała się niczego, nie wyobrażała sobie, że robi coś złego. Wiodła ją jakaś dziwna siła. Myśl o niebezpieczeństwie rozśmieszyłaby ją tylko. Szybko przebiegła kuchnię i ogród i po chwili była już na polu Clos-Marie. Śmiało przeszła przez kładkę na strumyku i skierowała się na prawo. Wyciągnęła dłonie i dotknęła rąk Felicjana.
W ciemnościach nie mogli się widzieć; wąski sierp księżyca nie rozświetlał czarnego nieba.
— Kocham cię i dziękuję ci!.. — powiedziała.
Dziękowała mu, że dał się poznać nareszcie, że był młody, piękny i bogaty. Był to okrzyk zachwytu i wdzięczności za cudny podarek, ofiarowany jej przez marzenie.
Dumna jestem, że kochasz mnie, że twoją jestem, mój panie, mój władco. Serce moje nie może pomieścić ogromu szczęścia i radości! Kocham cię, dziękuję ci.
Ręką opasał jej kibić i poprowadził, mówiąc:
— Chodź do mnie.
Przeszli przez trawę w głębi pola do starej furtki Opactwa. Zrozumiała teraz w jaki sposób dostawał się codziennie na pole Clos-Marie. Przez otwartą furtkę weszli do wielkiego parku biskupa. Księżyc wschodził teraz, i mleczna jasność oblewała niebo. Strumyk płynął tu spokojnie wśród drzew, oblanych widmowem światłem księżyca. Zdawało się, że senne marzenia zaklęte są w przezroczej wodzie.
— Cieszę się, że jestem z tobą, — powiedziała znowu.
Felicjan słuchał, zachwycony jej prostotą i szczerością.
— Ukochana, to ja szczęśliwy jestem, że chcesz mnie kochać. Mów mi o swojej miłość, mów mi o sobie, czy zdziwiłaś się, gdyś się dowiedziała, kim jestem?
Przerwała mu uroczym ruchem zniecierpliwienia.
— Nie, nie, mówmy tylko o tobie! Ty tylko istniejesz!
Tuliła się do niego, rozpytując go bez końca. Chciała wszystko wiedzieć o jego dzieciństwie, młodości, o tych dwudziestu latach, spędzonych zdala od ojca.
— Wiem, że twoja matka umarła, gdyś się urodził, że wychowywałeś się u wuja, księdza.. Wiem, że Jego Eminencja nie chciał cię widzieć...
Odpowiadał cichym głosem, nabrzmiałym wspomnieniami.
— Tak, ojciec uwielbiał matkę; ja ją zabiłem swem przyjściem na świat... Wuj wychowywał mnie surowo, jak biedne dziecko. Nic mi nie mówił o mojej rodzinie. Prawdy dowiedziałem się dopiero dwa lata temu. Nie zdziwiłem się nawet, czułem, że będę miał wielki majątek. Nie byłem zdolny do żadnej systematycznej pracy, biegałem tylko po polach. Później obudziła się we mnie namiętność do witraży w naszym małym kościołku...
Śmiała się.
— Jestem robotnikiem, jak ty; miałem zamiar zarabiać na życie malowaniem na szkle, gdy nagle spadły na mnie te wielkie pieniądze. Ojciec wpadł w rozpacz, gdy wuj napisał mu, że nie mam powołania na księdza. Było to jego życzeniem najgorętszem, uważał to za odkupienie za śmierć matki. Musiał jednak poddać się i przywołał mnie do siebie. Jak dobrze żyć! Żyć, by kochać i być kochanym!
Jego zdrowa, czysta młodość drgała w tym okrzyku. Namiętność, odziedziczona po matce, rzuciła go w objęcia tej miłości, zrodzonej w ukryciu. Zapał, piękność, szlachetność i żądza życia stworzyły głębokie uczucie.
— Oczekiwałem cię i poznałem natychmiast, gdy pokazałaś mi się w oknie. Powiedz mi, o czem marzyłaś, o czem myślałaś przed poznaniem mnie!..
Przerwała mu znowu.
— Mówmy tylko o tobie; chcę wszystko wiedzieć, chcę poznać ciebie i twoje życie.
Słuchała z zachwytem i uwielbieniem. Powtarzali bez znudzenia ciągle to samo o swej miłości. Stare słowa nabierały nowego znaczenia. Byli pod nieprzepartym urokiem miłosnych zwierzeń. Opowiedział, że głos jej upajał go i zachwycał; oczarowana była, gdy krew napływała do jego twarzy. Odeszli teraz od strumyka i zagłębili się w gąszcz parku.
— O, ten park, od lat już marzę, by tu wejść, i oto jestem, oparta na twojem ramieniu!
Nie pytała, dokąd idą, gdzie ją prowadzi. Cisza była wokoło, słychać było tylko bicie ich serc.
Zamajaczył przed nimi budynek, Felicjan otworzył drzwi i powiedział:
— Wejdź, jesteśmy u mnie.
Mieszkał w tym oddalonym zakątku parku. Na dole był wielki salon, na górze mieszkanie. Lampa oświetlała wielką parterową salę.
— Widzisz — roześmiał się, — jesteś u rzemieślnika, oto moja pracownia.
Rzeczywiście była to pracownia średniowiecznego rzemieślnika. Wielki stół, na którym rysował i wycinał szkło zapomocą rozpalonego żelaza, używanego w średniowieczu zamiast teraźniejszego djamentu, pokrywała rozpuszczona kreda. Na małym piecyku, zbudowanym według starego rysunku, gotował się jakiś płyn, widocznie przeznaczony do naprawy witrażu. W otwartych skrzyniach stały słoje z farbami najrozmaitszych odcieni. Sala, obita wspaniałemi makatami uderzała przepychem umeblowania. W głębi na starożytnej podstawie stał posąg Matki Boskiej.
Anielkę zajął piecyk i narzędzia. Felicjan musiał jej wytłumaczyć sposób malowania na szkle według wzorów mistrzów starożytnych; rodzaj przezroczystej mozajki: kolory, nakładane jeden obok drugiego.
— Będziemy szczęśliwi: — powiedziała — ja będę haftować, ty zajmiesz się malarstwem.
Wziął ją za ręce. Wpatrywał się w nią z zachwytem. Wspaniałe urządzenie pokoju było cudownem tłem dla jej subtelnej urody. Chwilę panowało milczenie. Znowu powiedziała:
— Więc postanowione?
— Co takiego? — spytał z uśmiechem.
— Nasze małżeństwo.
Zawahał się. Na twarz wypłynął mu rumieniec. Zaniepokoiła się.
— Czy się gniewasz?
Ale on ściskał już jej ręce z czułością.
— Postanowione. Jeśli sobie życzysz, to żadne przeszkody nie mogą istnieć.
Twarz jej rozpromieniała się uśmiechem.
— Nigdy cię nie opuszczę. Będziemy się wiecznie kochać!
Nie wątpiła, że wszystko spełni się tak łatwo jak w Legendzie. Ani przeszkody, ani nawet opóźnienie nie przychodziło jej na myśl. Kochali się, czemuż mają być rozłączeni? Pobiorą się, nic prostszego. Głęboka radość napełniała jej serce.
— Postanowione, prawda?
Podniósł do ust jej małą rączkę.
— Postanowione.
Teraz spiesznie żegnała go, obawiając się, że nastanie świt. Pragnęła jak najprędzej podzielić się z rodzicami swoją tajemnicą.
Chciał ją odprowadzić.
— Nie, nie, sama znajdę drogę. Do jutra.
— Do jutra.
Felicjan patrzył za nią, jak biegła wzdłuż strumyka pod wielkiemi dębami. Przeszła przez furtkę i rzuciła się między wysokie trawy Clos-Marie. Biegnąc, myślała o tem, że nie wytrzyma do rana, że obudzi Hubertów, by im opowiedzieć wszystko. Napływ szczęścia nie pozwalał jej utrzymać dłużej w tajemnicy swej miłości. Weszła do ogrodu zamknęła furtkę.
Pod murem katedry, na ławce, Anielka zobaczyła Hubertynę. Jakby tknięta przeczuciem, Hubertyna obudziła się w nocy i weszła na górę. Zastała pootwierane drzwi, zrozumiała, ale nie wiedząc, dokąd pójść, czekała przerażona.
Anielka rzuciła jej się w objęcia; serce biło jej radośnie, śmiała się, uszczęśliwiona, że nic nie potrzebuje już ukrywać.
— Mateczko, stało się!... pobierzemy się, strasznie jestem szczęśliwa.
Hubertyna bacznie jej się przyglądała, Ale obawy jej minęły, gdy spojrzała w niewinne oczy dzieweczki. Pozostało tylko ciężkie zmartwienie, łzy powoli spływały po jej twarzy.
— Moje biedne dziecko — wyszeptała, jak wczoraj w kościele.
Anielka, zdziwiona jej łzami, zawołała:
— Mateczko, czemu się martwisz! To prawda, że ukrywałam przed wami moją miłość, ale nie możesz sobie wyobrazić, jak mi było ciężko. Nie powiedziałam odrazu, a później już nie śmiałam... Przebacz mi...
Usiadła obok Hubertyny i objęła ją ramieniem. Obok ławki rósł krzak dzikiej róży, niegdyś gorliwie pielęgnowany przez Anielkę. Teraz zaniedbany, zdziczał znowu. Nad ich głowami splatały się gałęzie bzów.
— Opowiem ci wszystko na ucho, mateczko.
Półgłosem opowiadała historję swojej miłości. Nie ominęła niczego, szukała w pamięci, spowiadała się z każdego szczegółu. Zarumieniona, z błyszczącemu oczami, mówiła bez przerwy z zapałem i uniesieniem.
Hubertyna przerwała cichym głosem:
— Unosisz się, kochanie! Niby się poprawiłaś, ale w głębi duszy pozostałaś tem samem dumnem, gwałtownem dzieckiem, które nie chciało myć podłogi i całowało swe własne ręce.
Anielka roześmiała się.
— Nie śmiej się, wkrótce łez ci do płaczu zabraknie. To małżeństwo nigdy nie dojdzie do skutku.
Teraz
Anielka wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
— Co też ty mówisz, mateczko! To takie proste! On dziś pomówi ze swym ojcem, a jutro przyjdzie z wami wszystko ułożyć.
Rzeczywiście wierzyła w to! Hubertyna postanowiła być nielitościwą. Hafciarka bez pieniędzy, bez nazwiska, żoną Felicjana d’Hautecocur, bogacza, miljonera, potomka jednego z najstarożytniejszych rodów Francji!...
Ale każda nowa przeszkoda wywoływała spokojną odpowiedź Anielki:
— Czemu nie?
Wszystko sprzeciwiało się temu małżeństwu, czy będzie walczyć z przeciwnościami?
— Czemu nie?
Mówiono, że Jego Eminencja jest bardzo dumny ze swego rodu, czy Anielka myśli, że zwalczy jego opór?
— Czemu nie?
I niezachwiana w swej wierze, dodała:
— To dziwne, jak ty źle sądzisz ludzi, mateczko. Przekonasz się, że wszystko będzie dobrze. Przed dwoma miesiącami gniewałaś się na mnie za niedostępne marzenia, a przecież spełniło się wszystko.
— Ależ, biedotko, poczekaj końca.
Hubertyna rozpaczała teraz, że wychowała Anielkę w nieświadomości życia. Chciałaby powiedzieć jej o okrucieństwie i podłości ludzkiej, o smutnej rzeczywistości. Ale brakło jej słów. Smutek ją ogarnął na myśl, że dziecko, wychowane zdala od ludzi, pogrążone w marzeniach, nieszczęściem okupi złudzenia młodości!
— Ależ, kochanie, nie wyjdziesz przecież za niego wbrew naszej woli, lub wbrew woli jego ojca?
Anielka spoważniała i odpowiedziała powoli, a stanowczo:
— Czemu nie? Kocham go i on mnie kocha.
Teraz matka objęła ją i przytuliła do siebie. Drżąc, długo wpatrywała się w jej twarzyczkę. Księżyc już zaszedł, na niebie ukazała się różowa jutrzenka. Obie skąpane były teraz w bladem jeszcze świetle poranka. Wokoło była cisza, przerywana świergotem ptaków.
— Dziecko moje, tylko spełnienie obowiązku i posłuszeństwo są szczęściem w życiu. Za jedną chwilę szału i dumy płacimy całem życiem cierpień. Jeśli chcesz być szczęśliwą, poddaj się losowi...
Czuła opór w Anielce i mimowolnie wymknęło jej się z ust wyznanie:
— Czy myślisz, że my jesteśmy szczęśliwi?
Zniżyła głos i opowiedziała jej historję ich poznania i miłości, małżeństwo wbrew woli matki i śmierć dziecka, jakby kara za grzech. A przecież kochali się, pracowali, pragnęli żyć w spokoju. Jednakże nieszczęście prześladowało ich i trzeba było wielkiej dobroci Huberta i jej rozsądku, by nie dojść do kłótni, wzajemnych wyrzutów, a może i rozstania.
— Namyśl się, kochanie, nie wprowadzaj w twoje życie nic, zaco później musiałabyś cierpieć. Uspokój twe serce, ukórz się!
Anielka, blada, ledwie powstrzymywała łzy.
— Mateczko, sprawiasz mi ból, kocham go i on mnie kocha.
Łzy jej popłynęły. Wzruszona spowiedzią Hubertyny, miała strach w oczach. Odsłonił się przed nią zakątek smutnej rzeczywistości, Ale nie poddawała się jeszcze. Chętnie poniosłaby śmierć za swą miłość.
Nagle Hubertyna zdecydowała się:
— Nie chciałam ci zrobić zmartwienia odrazu. Ale trzeba, żebyś wiedziała... Wczoraj, kiedyś poszła do siebie, ksiądz Cornille opowiadał nam o biskupie. Dowiedziałam się, dlaczego po tylu latach przywołał tu syna. Biskup rozpaczał, że Felicjan nie chciał zostać księdzem. Później ze smutkiem przekonał się, że jego syn nigdy nie zajmie żadnego stanowiska, odpowiedniego dla swego rodu i majątku. To cygan, artysta; nie zna żadnych więzów, żyje chwilą. Jego Eminencja, obawiając się niestosownych miłostek, postanowił go ożenić.
— Jakto, — spytała Anielka, nie rozumiejąc dobrze.
— Małżeństwo zaprojektowano przed jego przybyciem, a teraz ostatecznie już ułożono: ślub odbędzie się na jesieni. Narzeczoną jest Klara de Voincourt. Znasz ich pałac obok Opactwa. Rodzina jej jest zaprzyjaźniona z biskupem; związek jest zupełnie stosowny pod względem majątku i rodziny.
Anielka nie słuchała już więcej. Obraz Klary stanął przed jej oczami. Widywała ją zimą, przechadzającą się po parku i czasem w kościele. Była to wysoka młoda panna o ciemnych włosach, bardzo piękna. Mówiono, że jest dobra.
— Żeni się z tą piękną panną...
Szeptała do siebie jak we śnie. Nagle ból przeszył jej serce i wykrzyknęła głośno:
— Więc kłamał! Nic mi nie powiedział.
Teraz wróciło jej wspomnienie krótkiej chwili wahania i rumieńca, jaki mu wypłynął na twarz, kiedy mówiła o ich małżeństwie. Wrażenie było tak silne, że głowa Anielki bezsilnie opuściła się na ramię Hubertyny.
— Kochanie moje, wiem, że to straszne. Ale musisz wyrwać z serca tę miłość. Nigdy Jego Eminencja, Jan XII, znany ze swej niepohamowanej dumy, ostatni z rodu, nie odda syna małej hafciarce, znalezionej pod drzwiami, adoptowanej przez takich, jak my, biedaków.
W omdleniu Anielka słyszała te słowa; i nie buntowała się więcej. Zimny powiew zmroził jej krew w żyłach. Czy było rzeczywistością to, czem ją straszono jak niegrzeczne dzieci? Ból przenikał jej serce. Ale Felicjana usprawiedliwiała. Nie kłamał, milczał tylko. Ojciec chciał go pewno ożenić, ale on nie zgadzał się. A może nie śmiał walczyć? Blada, złamana tem pierwszem nieszczęściem, jeszcze wierzyła i miała nadzieję.
— Zgrzeszyłam, mateczko. Niech się dzieje wola nieba.
Wychowanie i otoczenie wycisnęło na niej swe piętno. Czemu miała wątpić, że wszystko dobrze się skończy, gdy wszystko dotychczas składało się, by jej umilić życie. Chciała być podobną do swych ukochanych świętych, by z ich pomocą zwyciężyć przeciwności losu. Czysta, niewinna, posłuszna, czekać będzie, by ją uchroniły od złego. A stara katedra, ukochane pole i strumyk, mały domek Hubertów, całe otoczenie, bronić ją będą i otaczać opieką.
— Czy przyrzekasz mi, że nie będziesz sprzeciwiać się naszej woli, a szczególniej woli biskupa?
— O, mateczko, przyrzekam.
— Czy przyrzekasz, że nie będziesz widywać się z tym młodym człowiekiem i zapomnisz o szalonej myśli poślubienia go?
Ból przeszył jej serce. Podniósł się w niej bunt, chciała bronić swej miłości. Później, pokonana, opuściła głowę.
— Przyrzekam, że nie będę starała się go widzieć, ani zaślubić.
Hubertyna, wzruszona, przycisnęła ją mocno do piersi. Jak ciężko sprawiać ból tym, których się kocha! Podniosła się z ławki i zdziwiła, że był jasny dzień. Ptaki śpiewały, ciemne chmurki nocne usuwały się w dal.
Anielka machinalnie patrzała na krzak dzikiej róży. Smutny uśmiech pojawił się na jej ustach.
— Miałaś rację, mateczko, nigdy nie wyrosną na nim prawdziwe róże.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.