Marzenie (Zola, 1935)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Anielka, choć żywa i wesoła, lubiła samotność. Godziny, spędzone w pokoju na górze, były dla niej prawdziwą radością. Czasem wymykała się z pracowni, by parę chwil przepędzić u siebie.
Wielka izba zajmowała połowę poddasza. Mury, belki na suficie, krokwie wybielone, sprawiały, że stare meble wydawały się prawie czarne wśród tej białości. Gdy salon i sypialnię Hubertów urządzano nowocześnie, stare antyczne meble wyniesiono na górę. Stał tu wielki kufer w stylu Odrodzenia, stół i krzesła w stylu Ludwika XIII, olbrzymie łóżko — Ludwik XIV i piękna szafa — Ludwik XV. Tylko piec kaflowy, toaleta i mały stolik, kryty ceratą, stanowiły rażącą sprzeczność ze stylowemi antykami. Najpiękniejsze z całego umeblowania było łóżko, wielkie, majestatyczne, okryte firankami ze spłowiałej materji w bukiety kwiatów.
Najmilszym zakątkiem Anielki był balkon. Tworzył niszę pod samym szczytem domu; otaczała go żelazna balustrada. Przechylona przez nią, spędzała tam Anielka długie godziny; pod nią ciągnął się ogród, pełen wiecznie zielonych bukszpanów. W kącie, obok kościoła, stała kamienna ławka, otoczona krzewami bzu. Z drugiej strony małe drzwiczki, pokryte bluszczem, wychodziły na pole nieuprawne, które niegdyś było ogrodem warzywnym mnichów. Przepływał tam strumyk, w którym gosposie prały bieliznę. Kilka biednych rodzin mieszkało w starym opuszczonym młynie. Wąska uliczka pomiędzy Opactwem i pałacem Voincourt łączyła pole z ulicą Magloire. W lecie wielkie dęby z obu parków zakrywały swą bujną zielenią ciasny horyzont, zamknięty od południa ogromem katedry. Pełne spokoju i opuszczenia Clos-Marie drzemie, usiane chwastami i polnemi kwiatami. Topole i wierzby szumią zcicha, a woda szemrze wśród kamyków.
Anielka zachwycała się tym widokiem. Przez siedem lat nic się tu nie zmieniło. Drzewa z pałacu Voincourt, którego fasada wychodziła na Wielką ulicę, były tak gęste, że tylko w zimie można było rozróżnić za niemi sylwetkę Klary, córki hrabiny. Ogród Opactwa był również gęsto zadrzewiony i Anielka napróżno starała się dojrzeć sutannę biskupa. Furtka, wychodząca na pole, nigdy się nie uchylała. Na polu, oprócz gospodyń, piorących bieliznę i dzieciaków w łachmanach, nikt się nie ukazywał.
Wiosna była urocza w tym roku. Anielka miała lat szesnaście. Dotychczas, coroczne odradzanie się ziemi, rozkwit pączków, ciepłe wieczory kwietniowe, bawiły ją tylko. W tym roku zabiło jej serce po raz pierwszy. Dziwne wzruszenie ogarniało ją na widok pączków na drzewach i rosnącej trawy, lub gdy wiatr przynosił silny zapach zieleni. Nieokreślony niepokój ściskał jej gardło. Pewnego wieczora rzuciła się Hubertynie w objęcia, łkając bez powodu. W nocy miewała sny, pełne marzeń, bólu i szczęścia. Tonęła w jakimś nieziemskim zachwycie; radości i smutki pogłębiły się; odbywała się w jej istocie przemiana, zaczarowany rozkwit kobiecości.
Jak cudnie pachniały kwiaty w ogrodzie Opactwa! Czemu nie zauważyła poprzednich lat bajecznych klombów w pałacu Voincourt? Strumyk szemrał tak głośno i wyraźnie!... Czy zmieniło się coś na polu, że tak ją wzruszało, zachwycało wszystko, co widziała?... A może to ona zmieniła się; czuła teraz i widziała narodziny nowego życia!
Na prawo katedra napełniała ją wzruszeniem. Te stare mury żyły i czuły jak ona. Ukryta w nich była wiara całych pokoleń. Na dole katedra, przygnieciona modlitwami, wrastała w ziemię ze swemi romańskiemi kaplicami o smukłych kolumienkach. Wznosiła się ku niebu lekko i powiewnie przez wysokie, szpiczaste okna nawy, wykończone w osiemdziesiąt lat później. Wreszcie strzelała wysoko wgórę kolumnami chóru, które zbudowane i ozdobione w czystym stylu gotyckim, zakończone były dzwonnicami i wieżyczkami. Na bocznych kaplicach dorobiono balustradę, wyrzeźbioną w kształcie liści koniczyny. Ku górze, wyzwolona z oków trwogi, wznosiła się lekko i radośnie do Boga miłości i przebaczenia.
Katedra tętniła prawdziwem życiem. Gromady jaskółek uwiły sobie gniazda w wieżyczkach, dzwonnicach i na szczycie. Skrzydła ich migały wokoło kolumn i balustrady. Gałęzie stuletnich dębów otulały ją zielenią. Czasami ledwie widoczny kruk gładził swe pióra o szczyt wieżyczki. Mchy, rosnące w szczelinach, ożywiały stare mury. W czasie deszczu katedra budziła się: krople dudniły po dachu, obijały się o żelazne ozdoby balustrady i spływały potokami. Gdy w październiku i marcu wyły wichry między wieżyczkami i dzwonnicami, katedra wydawała dźwięki gniewu i skargi; gdy zaświeciło słońce, stare mury, odświeżone jakby i odmłodzone jego blaskiem, żyły jasne i wesołe od poranka do wieczora, który spowijał je powoli w cienie i mroki.
Wewnętrzne życie katedry przejawiało się w dźwiękach dzwonów, muzyce organów, śpiewie księży. Słychać było szept mszy, westchnienia i poszmer bezsłownej modlitwy.
Dnie były coraz dłuższe i Anielka spędzała teraz na balkonie ranne i wieczorne godziny obok swej przyjaciółki, katedry. Najbardziej lubiła ją wieczorem, gdy olbrzymia jej sylweta ledwie się odznaczała na gwiaździstem tle nieba. Czuła w niej wtedy duszę dawnych wieków, słyszała żarliwe modlitwy tłumów, od siedmiu stuleci korzących się przed ołtarzami. Oczy jej zwracały się ku jasnemu punktowi w ciemnym, nieruchomym ogromie: było nim okno kaplicy, wychodzące na pole Clos-Marie. Paliła się tam lampka oliwna. Była to kaplica d’Hautecocur, ofiarowana Janowi V i jego potomkom w nagrodę za hojną ofiarę na kościół. Poświęcona świętemu Jerzemu, miała witraż z XII w., przedstawiający legendę o świętym. O zmroku legenda, jak jaśniejąca wizja, wyłaniała się z ciemności i przykuwała zachwycone i rozmarzone spojrzenia Anielki.
Witraż o czarnych konturach na szafirowem tle składał się z trzech scen: na pierwszej córka królewska, przeznaczona na pożarcie przez smoka, spotyka świętego obok stawu, skąd potwór wysuwa głowę; we środku walka świętego ze smokiem; na trzeciej królewna na sznurze prowadzi zwyciężonego potwora. W łuku, u góry witrażu, dawne ornamenty zastąpione zostały przez herb Hautecocurów, pod nim widniał hełm książąt i marszałków Francji; wodzów najwyższych z tego możnego rodu i dewiza ich: „Jeśli Bóg chce, ja chcę”.
Anielka zdaleka przyglądała się legendzie i zachwycała świętym Jerzym. Królewna miała jej rysy, święty jaśniał pięknością archanielską. Marzyła o spotkaniu nad stawem, o niebezpieczeństwie, od którego ocala ją młodzieniec, piękny jak bóg. Herb jaśniał nad witrażem i z nieokreślonem marzeniem Anielki łączyły się wspomnienia z wycieczki do ruin. Stawał przed nią Jan V, całujący zadżumionych w usta, ze słowami: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“. Widziała Felicjana III, idącego boso do Palestyny. Odżywały przed nią legendy o paniach d’Hautecocur, które zwano: „szczęśliwemi zmarłemi”, gdyż umierały młodo w pełni szczęścia. Laura, córka Raula I, z okna wieży Dawida, w której mieszkała, zobaczyła swego narzeczonego w przeciwległej wieży Karola Wielkiego. Po szlaku księżycowego światła poszła do niego, ale w pośpiechu zesunęła się z promienia i upadła martwa u stóp wieży. Od tego czasu w księżycowe noce duch jej unosi się wokoło zamku. Balbina, żona Heróc VII, przez sześć miesięcy rozpaczała nad śmiercią męża, zabitego na wojnie. Gdy z okna wieży zobaczyła go powracającego, nieprzytomna z radości zbiegła ze schodów, by go powitać i padła nieżywa na ostatnim stopniu. Przez całe wieki, gdy mrok zapada, słychać jej szybkie kroki na kamiennych stopniach. Wszystkie powracają do rodzinnego zamku: Ysabeau, Gudula, Ywonna, Austreberta, wszystkie „szczęśliwe zmarłe“, ukochane przez śmierć, która oszczędziła im trosk życia, porywając je w pełni szczęścia i młodości. Ostatnią z nich, matkę syna biskupa, znaleziono martwą u kolebki dziecka.
Wszystkie te podania rozogniały fantazję Anielki. Może i ona umrze młodo, szczęśliwa, rozkochana! Herb lśnił i błyszczał, święty schodził z witrażu, a Anielka unosiła się ku niebu w cudzie pocałunku.
Anielka wierzyła w cuda. Żyła, otoczona niemi, nieświadoma rzeczywistości. Nie wyobrażała sobie, że świat może być maszyną, poruszaną przez stałe prawa. Nie znała sił przyrody. Jak pierwotne chrześcijanki oddawała się w ręce Boga, który mógł jej okazać swą łaskę. Łaską jego było, że ją sprowadził pod dach Hubertów, gdzie prowadziła życie, pełne pokory, czystości i wiary. Demon zła istniał w niej, czuła go w sobie, i niewiadomo, czy nie zeszłaby z drogi cnoty, gdyby nie znalazła tego błogosławionego zakątka. Tu, w cieniu katedry, powstały cudne bajki, które umiała napamięć; tu przenikła do głębi jej duszy wiara głęboka, skąpana w mistycyzmie. Fantazja jej stworzyła cuda, wyobraźnia, rozogniona bajkami, widzeniami, nieświadomemi popędami, przystosowała je do codziennego życia. Życie jej było marzeniem, marzenie — życiem. Wydawało jej się czasem, że jej własna osoba jest złudzeniem, które zniknie, rozwieje się nagle.
Pewnego wieczora rozpłakała się na balkonie; nie była smutna, jedynie rozdrażniona oczekiwaniem, choć nikt nie miał nadejść. Wszędzie panowała głęboka ciemność. Jaśniał tylko witraż kapliczki. Czemu biło jej serce?.. Oczekiwanie żyło w niej oddawna; teraz, w chwili jej rozwoju, wzmogło się bardziej. Bez zdziwienia słuchała dochodzących ją głosów z tajemniczego świata nadziemskich widzeń. Przemawiały do niej liście drzew, szmer strumyka, stare mury katedry. Czyje nadejście oznajmiały te szepty? Czekała, wpatrzona w ciemność, czekała do późna...
Cały tydzień Anielka płakała podczas ciemnych nocy. Zmysły jej zaostrzyły się, wchłaniała w siebie głosy natury. Wpatrzona w ciemność, w każdym szmerze czuła zbliżający się cud! Nie, niestety, to tylko szum skrzydeł nocnego ptaka, lub odgłos osuwającego się kamienia. Nie, nie jeszcze!..
Nareszcie, pewnego wieczora, dziwny szmer doszedł jej uszu. Lekki, cichy. Po chwili powtórzył się znowu. Był to jakby nieznaczny, daleki odgłos kroków, a może tylko ruch powietrza, wskazujący czyjąś obecność. Spełniało się nieokreślone życzenie jej serca. Może święty Jerzy schodził z witrażu, by zbliżyć się ku niej? Nawet światło w kaplicy zbladło, i postać świętego zamgliła się i zatarła. Tego wieczora szmery nie powtórzyły się więcej. Ale nazajutrz o tej samej godzinie usłyszała wyraźne kroki. Nie wiedziała skąd dochodzi ten odgłos: może z ogrodu Voincourt, a może z Opactwa, gdzie krzewy bzu wydawały odurzający zapach? W ciemnościach nic nie mogła odróżnić, tylko cichy szmer dochodził jej uszu, a bzy silniej pachniały, zmieszane z oddechem. Co wieczór teraz słychać było pod balkonem kroki, i otoczona powiewem nieznanego, Anielka omdlewała z wrażenia.
Następnych wieczorów zaczął się ukazywać wąski sierp księżyca. Ale znikał wraz z zachodzącem słońcem, krył się za murami katedry, jak oko, na które nagle opuszcza się powieka. Anielka czekała z niecierpliwością, aż księżyc rozświetli głęboką ciemność. Rzeczywiście Clos-Marie występowało już teraz z mroku: widać było stary młyn, kępki drzew i strumyk. Marzenie stało się ciałem. Jakiś cień poruszał się w świetle księżyca. Co to było? Może gałąź, drżąca na wietrze. Chwilami panowała cisza i Anielka myślała, że to złudzenie. Ale nie ulegało wątpliwości, cień istniał; poruszał się, przechodząc od drzewa do drzewa. Zbliżał się ku niej i Anielka czuła, że patrzą na nią jakieś niewidzialne oczy, oczy ze świata Legendy, czyste i lękliwe. Strach, który ją ogarniał poprzednio, zmienił się we wzruszenie, w przeczucie szczęścia. Pewnego wieczora zarysowała się wyraźna sylwetka mężczyzny, ukrytego za liśćmi wierzby, Anielka długo patrzała na nieruchomy cień.
Odtąd Anielka miała swoją tajemnicę. Leżała godzinami w swojem wielkiem łożu z zamkniętemi oczami, nie śpiąc i widząc przed sobą nieruchomą sylwetkę w świetle księżyca. Gdy budziła się rankiem, wzrok jej obiegał pokój wokoło, zdziwiony, że nie odnajduje tu tajemniczej postaci, którą mogłaby wyrysować z pamięci. Widziała go we śnie, myślała o nim na jawie. Był to blizniacień, który jej nie opuszczał nigdy, choć była sama ze swem marzeniem. Tajemnicy swej nie powierzyła nikomu, nawet Hubertynie, której dotychczas wszystko opowiadała. Od rana do wieczora śpiewała, wesoła, radosna. Ornaty jaśniały złotem i jedwabiami; wkładała w haft radość i szczęście swej tajemnicy. Hubertowie cieszyli się, patrząc na nią. Dom rozbrzmiewał jej śmiechem i weselem. Gdy następował wieczór, wychodziła na balkon i, oparta o balustradę, szukała oczami cienia. Był codziennie na tem samem miejscu, nieruchomy, prawie niewidzialny. Może to święty Jerzy z witrażu, a może anioł, który zeszedł z nieba, by pokochać ją, jak niegdyś świętą Cecylję!.. Czuła pieszczotę z za świata; myśl o nim wywoływała w niej dumę i wzruszenie. Ale wkrótce ogarnęła ją niecierpliwość i chęć poznania niewiadomego. Oczekiwanie rozpoczęło się znowu.
Księżyc oświetlał jasno pole. Blask był tak silny, że można było rozróżnić liście wierzby. Clos-Marie drzemało w świetlanej ciszy.
Gdy Anielka wyszła na balkon, serce zabiło jej mocno. W jasnem świetle księżyca zobaczyła wyraźną postać młodego mężczyzny. Był wysoki, smukły, o jasnych włosach; nos prosty, wydatny, czarne oczy, pełne łagodności i dumy. Poznawała go: był to on, wyśniony, oczekiwany. Cud się spełniał. Niewidzialny cień stał się żywym człowiekiem, Przychodził z za świata, z ciemnej nocy, wśród nieziemskich odgłosów, drgających w poświacie księżycowego światła! Anielce zdawało się, że go widzi pośród mnóstwa świętych dziewic, lecących ku gwiazdom.
Wpatrzyła się w niego. Wyciągnął ku niej ręce. Uśmiechnęła się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.