Marzenie (Zola, 1935)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

Tego roku Hubertowie z Anielką pojechali na Zielone Świątki do ruin zamku Hautecocur, o dwie mile od Beaumont. Nazajutrz, po dniu, spędzonym na świeżem powietrzu, pełnym ruchu i zabawy, Anielka spała jeszcze, gdy zegar w pracowni wydzwonił siódmą godzinę.
Hubertyna weszła na górę i zastukała do drzwi:
— Ależ, leniuszku, my zjedliśmy już śniadanie.
Anielka ubrała się prędko i weszła do pracowni.
— Zaspałam! A ornat przyrzekliśmy na niedzielę!
Pracownia, była to wielka sala z oknami na ogród, zachowana w stanie pierwotnym. Na suficie dwie wielkie belki i odstępy między niemi zakopcone były, zjedzone przez robaki, pełne drewnianych łat na krokwiach. Na kamiennej klamrze, podpierającej belkę, wycięta była data 1469 r., widocznie data budowy. Kominek kamienny, pokruszony i zniszczony, zachował wytworność prostoty dawnych form. Na szczycie można było rozróżnić naiwną rzeźbę, przedstawiającą patrona hafciarzy. Ale kominek nie był opalany; w otworze zrobiony rodzaj szuflady na wzory, a salę ogrzewał wielki żelazny piec, którego rura przebijała ścianę nad kominem. Chwiejące się drzwi pochodziły z czasów Ludwika XIV. Podłoga zapadała się miejscami, gdzie niegdzie więc przegniłe deski zastąpiono nowemi. Ściany, malowane przed stu laty, spłowiały, porysowane i poplamione. Rokrocznie mówiono o odnowieniu, ale Hubertowie nie mogli się zdecydować; nie lubili zmian.
Hubertyna siedziała przed krosnami, zajęta robotą.
— Pamiętasz, że obiecałam ci bratki do ogródka, jeśli wykończymy na niedzielę? — powiedziała, podnosząc głowę z nad ornatu.
— Tak, tak!... Już się biorę do pracy!.. Ale gdzie jest mój ochraniacz palca? Wszystkie narzędzia giną, gdy się przestaje pracować.
Włożyła stary, kościany pokrowczyk na palce i usiadła po drugiej stronie krosien naprzeciwko okna.
Od połowy ubiegłego wieku nie zaszła żadna zmiana w pracowni Hubertów. Mody zmieniały się, sztuka hafciarska rozwijała, a w tym cichym zakątku stały wciąż te same starożytne narzędzia, różne maszyny o drewnianych kółkach do nawijania jedwabiów bez dotykania palcami, mały kołowrotek, blok, kręcący nici, tamborki wszelkich wielkości z klepkami, okryte kitajką. Na wieszadle, utworzonem z rzemienia, wisiały szydła, tłuczki, młotki, noże do wycinania skóry cielęcej, narzędzia snycerskie do obrabiania nici. Pod wielkim lipowym stołem, służącym do wycinania, stało malowidło, którego dwa ruchome kółka trzcinowe snuły czerwoną włóczkę. Nawleczone na sznur, wisiały szpulki z kolorowym jedwabiem. Na ziemi stał koszyk, pełen pustych szpulek. Kłębek szpagatu spadł z krzesła i potoczył się po podłodze.
— Jaka cudna pogoda! — mówiła Anielka. — Jak dobrze żyć!
Chwilę patrzyła przez otwarte okno, wdychając ranne, majowe powietrze. Promień słońca złocił szczyt katedry, zapach bzu dolatywał z ogrodu Opactwa. Uśmiechała się, olśniona światłem, skąpana w wiośnie. Nagle żywo poruszyła się, jakby zbudzona ze snu.
— Ojcze, już nie mam złota.
Hubert odbijał rysunek kapy. Podszedł do szafy, wyjął motek, zawinięty w nieprzemakalny papier i podał go Anielce.
— Czy to wszystko?
— Tak, tak.
Obejrzała, czy niczego więcej nie brak: pręciki z różnorodnem złotem, szpulki kolorowych jedwabi, blaszki złote, złote sznurki kręcone, długie cienkie igły, naparstki, nożyczki, kawałek wosku: wszystko to leżało na krosnach na materji, okrytej szarym papierem.
Nawlekła igłę złotą nitką. Ale przy pierwszym ściegu nitka pękła; musiała więc koniec zaokrąglić, zdrapując trochę złota, które wrzuciła do pudełka z resztkami.
— Nareszcie! — powiedziała, gdy przeciągnęła igłę przez materję.
Zapanowało milczenie. Hubert naciągał kapę na krosna. Słychać było tylko zabijanie klinków w ramy i uderzenie jego palców o napiętą materję.
Anielka wykształciła się na niezwykłą hafciarkę. Jej gust i zręczność zdumiewały Hubertów. Wkładała w pracę całą swą naiwną wiarę i niezwykłą fantazję. Jej kwiaty żyły, ornamenty i symbole promieniały szczerością i mistyczną wiarą w zaświaty. Hafty te zwróciły uwagę duchowieństwa w Beaumont. Dwóch księży, archeolog i artysta, przyszli do pracowni. Postacie świętych i Matki Boskiej wprawiły ich w podziw. Szczerością, uczuciem i doskonałością wykończenia przypominały Prymitywy. Niezwykłe zdolności do rysunku pozwalały Anielce poprawiać wzory lub tworzyć nowe. To też Hubertowie, którzy uważali rysunek za konieczny dla dobrej hafciarki, usunęli się na drugi plan, mimo swego długoletniego doświadczenia. Przygotowywali dla niej podkłady, stali się jej pomocnikami.
Ileż cudów przechodziło przez ręce Anielki! Jedwabie, atłasy, aksamity, materje złociste i srebrzyste. Haftowała ornaty, stuły, kapy, narękawki, dalmatyki, infuły, chorągwie, zasłony do kielichów i cymborjów. Ale ornatów było najwięcej; powtarzało się w nich pięć kolorów: biały dla dziewic, czerwony dla ofiar i apostołów, czarny dla zmarłych, fijołkowy i zielony, a głównie złoto wszelkich odcieni. We środku krzyża wyszywała inicjały Jezusa i Marji, trójkąt, otoczony promieniami, baranka, gołąbkę, kielich, monstrancję, krwawiące serce; w ramionach krzyża zaś jaskrawo występowały ornamenty i kwiaty: anemony, tulipany, piwonje i hortensje. Kłosy i symboliczne winogrona haftowała srebrem na czarnem, albo złotem na czerwonem tle. Na bogatszych ornatach modelowała głowy świętych: Zwiastowanie Najświętszej Marji Panny, Kalwarję, Jasełka... Cudne, natchnione obrazy wyrastały z pod jej smukłych paluszków.
Pracowała teraz nad ornatem z białego atłasu. Krzyż ze złotych lilij, opleciony był wiankiem róż, haftowanych kolorowym jedwabiem. Litera M, lśniąca czerwonem i zielonem złotem, bogato ornamentowana, otoczona była różyczkami z matowego złota.
Anielka od godziny wykończała listki złotych różyczek. Panowało niezmącone milczenie. Ale znowu pękła nitka. Anielka zręcznie nawlekła ją pod krosnami poomacku. Podniosła później głowę i pełną piersią wciągnęła wiosenne powietrze.
— Ach, jak przyjemnie było wczoraj!
Hubertyna powiedziała, pochylając głowę:
— Ja jestem zupełnie złamana. Coprawda, nie mam już szesnastu lat, a wychodzimy tak rzadko, że się odzwyczaiłam i prędko się męczę.
Wzięła się znowu do roboty. Przygotowywała do haftu lilje, naszywając w oznaczonych miejscach kawałki skóry, dla nadania kwiatom wypukłości.
— Pierwsze wiosenne słońce zwykle osłabia, — powiedział Hubert, nakładając pas materji na wyciągnięty na krosnach jedwab.
Anielka miała oczy utkwione w promień słońca, ślizgający się po szczycie katedry.
— Nie, nie, — mówiła zwolna, — ten cały dzień na świeżem powietrzu dodał mi sił.
Skończyła listki i zabrała się do wielkiej róży; nawlekła kilka igieł różnemi kolorami i haftowała, cieniując delikatnie. Ale wspomnienia wczorajszego dnia, które dotychczas przeżywała w milczeniu, były tak silne, że zaczęła z przejęciem mówić o ruinach Hautecocur, które zadziwiły ją swoim ogromem. Trzymała się jeszcze wieżyca wysokości sześćdziesięciu metrów, popękana, bez dachu, ale mocno osadzona na fundamentach o piętnastu stopach grubości. Ocalały także dwie wieże: wieża Karola Wielkiego i wieża Dawida, połączone nienaruszonym przez czas murem. W środku zachowało się kilka budynków: kaplica, sala sądowa, parę komnat mieszkalnych. Rozmiary ruin były tak olbrzymie, że tworzyły całe miasto-fortecę, gdzie pięciuset wojowników mogło przetrzymać paroletnie oblężenie. Od dwóch wieków dzikie róże wyrastały między cegłami, wśród rozwalonych gruzów kwitły bzy, a w zbrojowni na dole jawor wyrósł w otworze kominka. Gdy w promieniach zachodzącego słońca cień wieżycy padał na otaczające zamek uprawne pola, gdy ruiny w cieniach zapadającego zmroku jakby zwiększały jeszcze swe kolosalne rozmiary — czuło się potęgę i twardą moc wielkiej fortecy, budzącej niegdyś przerażenie nawet wśród królów francuskich.
— Pewna jestem — mówiła Anielka, — że tam mieszkają duchy. Słychać jakieś odgłosy, a gdy, odchodząc, obejrzałam się, widziałam białe postacie, poruszające się pod ścianami. Prawda, mateczko, ty przecież znasz historję zamku?
— O, ja tam nigdy nie widziałam duchów!
Hubertyna znała rzeczywiście historję ruin i na usilne prośby młodej dziewczyny musiała ją opowiedzieć.
— W początkach X w. arcybiskup Seweryn zbudował w Hautecocur fortecę dla obrony kraju przed najazdem Normanów. W następnem stuleciu, jego spadkobierca oddał fortecę, jako własność lenną, Norbertowi, potomkowi młodszej linii normandzkiej, który płacił mu czynsz roczny. Według umowy, miasto Beaumont i kościół pozostały wolne od daniny. Norbert I był protoplastą rodu margrabiów d’Hautecocur, którzy odegrali później wielką rolę w historji Francji. Henryk IV, wyklęty dwa razy za zagarnięcie dóbr kościelnych, zabił własną ręką trzydziestu mieszczan, ośmielił się wypowiedzieć wojnę Ludwikowi Grubemu. W bitwie zwalono jedną z wież. Raul II zginął w walce z Filipem Augustem. Najsławniejszy z rodu był Jan V Wielki, który w 1225 r. przebudował fortecę i w pięć lat wzniósł zamek Hautecocur. Uczestniczył w dwudziestu bitwach, marzył o koronie francuskiej. Był szwagrem króla szkockiego. Felicjan III idzie do Jerozolimy boso, Heróc VII zasiada na szkockim tronie. Następuje cały szereg wielkich panów feodalnych aż do Jana IX-go. Za jego panowania zamek zostaje zburzony z polecenia Mazariniego. Po ostatniem oblężeniu wysadzają w powietrze sklepienia wież i podpalają budynki, pełne wspomnień. Tu Karol VII ukrywa swą chorobę, tu po dwóch wiekach Henryk IV spędza ośm dni z Gabrjelą d’Estrées. Teraz wspomnienia królów giną w zapomnieniu.
Anielka słuchała z zaciekawieniem, nie przestając jednocześnie haftować, jakby wizja dawnej potęgi ukazywała się przed nią w płatkach róży, stworzonej przez jej smukłe paluszki. Nie znała historji, i fakty dla jej niewyszkolonego umysłu stawały się legendą: mury się rozszerzały, napełniały cudami, a panowie d’Hautecocur urastali do nadziemskiej potęgi.
— Nasz nowy biskup, jaśnie wielmożny pan d’Hautecocur musi być jednym z potomków tego rodu?
Hubertyna odpowiedziała, że Jego Eminencja pochodzi napewno z młodszej linji, gdyż starsza dawno wygasła. Panowie d’Hautecocur i duchowieństwo z Beaumont żyli zawsze w niezgodzie i teraz dopiero nastąpił powrót tego rodu na łono kościoła w osobie biskupa.
— W 1150 r. opat z Beaumont rozpoczął budowę katedry za pieniądze Opactwa; ale wkrótce zabrakło środków. Kościół, wzniesiony do wysokości sklepień bocznych kapliczek, pokryto tymczasowo drewnianym dachem. W osiemdziesiąt lat później, Jan V, przebudowując zamek Hautecocur, ofiarował trzysta tysięcy liwrów na kościół, co, łącznie z innemi sumami, pozwoliło dalej prowadzić roboty. Dobudowano wtedy nawę kościelną. Wieże i główną fasadę wykończono dopiero w 1430 r. W nagrodę za hojny dar, duchowieństwo ofiarowało Janowi V prawo grzebania zmarłych z jego rodu w kapliczce Św. Jerzego, która odtąd nazwaną została kaplicą d’Hautecocur. Ale dobre stosunki nie utrzymały się, gdyż zamek starał się wciąż ograniczać przywileje kościoła. Kwestja daniny wywoływała ciągłe spory. Aż nareszcie, gdy dolne miasto Beaumont zbogaciło się, dzięki swym fabrykom cienkiego płótna i batystu, rozpoczął się upadek zamku i triumf kościoła. Ludwik XIV mianował go katedrą. Zbudowano Opactwo. I los chciał, by teraz, po czterystu latach ciągłych walk, członek rodziny Hautecocur, jako biskup, przybył, by rozkazywać temu duchowieństwu, które zwyciężyło jego przodków.
— Biskup był żonaty, — powiedziała Anielka, — ma podobno dwudziestoletniego syna.
Hubertyna wzięła do ręki nożyczki, by wyrównać kawałki skóry.
— Opowiadał mi całą historję ksiądz Cornille. Smutne dzieje... Biskup za panowania Karola X był kapitanem w wojsku. Podał się do dymisji w 1830 r., mając lat dwadzieścia cztery, i do lat czterdziestu prowadził podobno życie hulaszcze, pełne przygód, podróży i pojedynków. Kiedyś u znajomych na wsi poznał córkę hrabiego Valencay, Paulinę. Miała lat dziewiętnaście, była piękna i bardzo bogata. Pokochali się i pobrali. Hautecocur odkupił ruiny zamku, by go odbudować i zamieszkać tam z młodą żoną. Tymczasem osiedli w swych dobrach andegaweńskich, nie chcąc widzieć nikogo, żyjąc tylko sobą i swoją miłością. Paulina urodziła syna i umarła.
Hubert, zajęty odbijaniem rysunku, podniósł głowę, blady z wrażenia.
— Nieszczęśliwy! — wyszeptał.
— Podobno omal nie umarł z rozpaczy — mówiła dalej Hubertyna. — W tydzień później wstąpił do zakonu. Było to dwadzieścia lat temu. Dziś jest biskupem. Przez ten cały czas nie widział syna, który zabrał życie matce. Dziecko chowało się u wuja, starego księdza. Gdy biskupowi przysłano raz fotografię chłopca, podobieństwo do matki wywarło na nim tak wielkie wrażenie, że padł zemdlony. Ale czas i modlitwy złagodziły widocznie cierpienie, gdyż mówił mi wczoraj ksiądz Cornille, że biskup zawezwał syna do siebie.
Anielka skończyła haftować różę tak cudną, że zapach zdawał się dolatywać z atłasu, i rozmarzona, zapatrzyła się w okno. Pocichu powtórzyła:
— Syn Jego Eminencji...
Hubertyna kończyła opowiadanie:
— Młody chłopiec, piękny jak obraz, podobno. Ojciec chciał, by został księdzem, ale stary wuj sprzeciwił się i mały nie miał powołania... A miljony! pięćdziesiąt miljonów! Podobno po matce zostało pięć miljonów. Kupiono za to place w Paryżu, które przedstawiają obecnie wartość pięćdziesięciu. Jednem słowem bogaty jak król.
— Bogaty jak król, piękny jak bóg, — powtarzała rozmarzonym głosem Anielka.
Machinalnie sięgnęła ręką po pręcik ze złotą nitką i zaczęła haftować wielką lilję. Później, pogrążona w marzeniu, powiedziała.
— Ach, jakbym chciała, jakbym chciała...
Znowu zapanowało milczenie. Hubert nacierał kredą kropkowane linje rysunku, który występował teraz w białych konturach na ponsowej materji kapy.
— Jakie piękne były dawne czasy! — rozpoczął znowu. — Ubrania wielkich panów były całkowicie zahaftowane. Łokieć materji haftowanej dochodził w Lyonie do sześciuset liwrów. Królewscy hafciarze mieli prawo w razie potrzeby zabierać pracownice od innych hafciarzy... Mieliśmy swój herb: trzy lilje na złoconym pasie; tło błękitne... O, tak pięknie było niegdyś!.. Jeszcze jedną legendę opowiadała mi kiedyś matka o Hautecocurach. Straszna zaraza nawiedziła miasto i zabrała już połowę mieszkańców, gdy Jan V poczuł, że Bóg dał mu siłę pokonania klęski. Boso chodził do chorych i całował ich w usta, mówiąc: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“. I chorzy wstawali uzdrowieni. Od tego czasu słowa te zostały dewizą Hautecocurów. Wielki ród! potężni panowie! Biskup, zanim wstąpił do zakonu, nazywał się Jan XII, a jego syn także ma cyfrę przy swojem imieniu.
Jakby ukołysana jego słowami i swojem marzeniem, Anielka powtarzała sennie:
— O, jakżebym chciała... jakżebym chciała...
Trzymała w ręku pręcik ze złotemi nićmi i z obu stron nałożonej na rysunek skórki przymocowywała nić oddzielnemi ściegami. Wielka złota lilja zakwitała pod jej palcami.
— Chciałabym wyjść zamąż za księcia! Żeby przyszedł wieczorem, nieznany, niewidziany i zaprowadził mnie do swego zamku. Chciałabym, żeby był piękny i bogaty, najpiękniejszy i najbogatszy w świecie. Żeby setki koni rżały pod memi oknami, potoki drogich kamieni spływały mi z kolan, a złoto sypało się bez końca... I chciałabym, żeby mój książę kochał mnie do szaleństwa! I żebyśmy zawsze byli młodzi, czyści i szlachetni...
Hubert zbliżył się do niej z uśmiechem, a Hubertyna pogroziła jej palcem.
— Ach, ty niepoprawna dziewczyno! Odzywa się w tobie dawna próżność. Coprawda, to marzenie piękniejsze jest, niż łakomstwo i zuchwalstwo, ale właściwie, to ta sama pycha przemawia przez ciebie...
Anielka popatrzała na nią z uśmiechem:
— Mateczko, mateczko, co też ty mówisz! Czyż to grzech kochać piękno i przepych. Przecież ty wiesz, że nie o bogactwo dla mnie mi idzie. O, gdybym miała pieniądze, to rozdałabym je wszystkie! Nie byłoby więcej nędzy w naszem mieście. Przedewszystkiem wzbogaciłabym was, chodzilibyście w złotogłowiu, jak panowie z dawnych czasów.
Hubertyna wzruszyła ramionami.
— Szalona jesteś... Jak możesz marzyć o księciu? Biedna jesteś. Chyba nie wyszłabyś za bogatszego od siebie!
— Jakto, czy wyszłabym za niego?
Głębokie zdumienie malowało się na jej twarzy.
— Naturalnie, wyszłabym za niego. Nie będę potrzebowała mieć pieniędzy, jeśli on będzie bogaty. Jeszcze więcej będę go kochać, jeśli mu będę wszystko zawdzięczać.
Hubertowi spodobało się rozumowanie dziecka. Lubił fantazjować razem z Anielką.
— Ma rację — wykrzyknął!
Ale żona rzuciła mu surowe spojrzenie.
— Później zmienisz zdanie, moje dziecko, gdy poznasz życie.
— Ja znam życie.
— Za młoda jeszcze jesteś, nie znasz zła. Wierzaj mi, zło jest potężne.
— Zło, zło...
Anielka wolno powtarzała słowo, jakby chcąc zrozumieć jego treść. W jej jasnych oczach malowało się niewinne zdumienie. Przecież znała zło; Legenda objawiła jej zło w postaci djabła. Czyż nie widziała, że djabeł zawsze bywał pokonany!
— Mamusiu, nic mnie zło nie obchodzi! Trzeba je przezwyciężyć i żyje się w szczęściu i spokoju.
Hubertyna ze smutkiem pokiwała głową.
— Żałuję, żem cię wychowała w takiem odosobnieniu, zdaleka od ludzi i życia. Marzysz o raju, o jakimś zaczarowanym świecie.
Twarz dzieweczki rozjaśniła się; tym samym miarowym ruchem prowadziła złotą nitkę.
— Myślisz, że jestem zupełnie niemądra, mateczko. Na świecie są dobrzy ludzie. Praca i uczciwość bywa zawsze wynagrodzona... Wiem, że są i źli ludzie. Ale nie trzeba się z nimi znać wcale. Będą napewno ukarani. Wiesz, mamusiu, świat wydaje mi się wielkim ogrodem, pełnym kwiatów i słońca. Tak dobrze żyć, że nie można być złym.
Unosiła się, jakby podniecona widokiem jedwabi i złota.
— Nic łatwiejszego, jak być szczęśliwym. My jesteśmy szczęśliwi dlatego, że się kochamy. Widzicie, jak to łatwo, A później przyjdzie ten oczekiwany. Nie widziałam go nigdy, ale wiem jak wygląda. Wejdzie i powie: „Przychodzę po ciebie“. A ja odpowiem: „Czekałam na ciebie“. I pójdziemy razem do wspaniałego zamku. Nic prostszego!
— Cicho bądź! — przerwała jej surowo Hubertyna.
I, widząc jej podniecenie, zaczęła spiesznie mówić:
— Cicho bądź! Lękam się o ciebie. Wyjdziesz zamąż za jakiegoś biedaka i rozczarujesz się strasznie. Dla nas, biedaków, szczęście — to pokora i posłuszeństwo.
Anielka uśmiechała się ciągle...
— On przyjdzie, czekam na niego.
— Ma rację! — wykrzyknął Hubert — jest tak piękna, że król może się w niej zakochać. Wszystko się zdarza.
Hubertyna podniosła na niego smutne spojrzenie.
— Ty chyba najlepiej wiesz, jak drogo kosztuje, gdy się idzie za popędem serca.
Zbładł i duże łzy ukazały się w jego oczach. Hubertyna natychmiast pożałowała swych słów. Wstała i wzięła go za ręce. Ale Hubert odsunął się od niej i mówił ze smutkiem:
— Tak, Anielko, nie miałem racji, trzeba matki słuchać. Ona jest rozsądna, a my dwoje szaleńców. Mówiliśmy głupstwa...
Zbyt wzruszony, by wrócić do poprzedniej pracy, podszedł do szafy, wyjął klej, i pendzelkiem pociągnął po lewej stronie wyhaftowanej już chorągwi, rozpiętej na wielkich krosnach. Usta mu drżały, milczał...
Anielka zamilkła posłusznie, ale widać było, że marzenie pochłania ją; usta miała otwarte, a w oczach odbijała się świetlana wizja wyśnionych cudów. Haftowała z zapałem. Łodyga lilji występowała teraz jak promień słoneczny, a wąskie i długie liście, wyszywane blaszkami, opadały wokoło, niby kaskada gwiazd. Litery Marji we środku ornatu lśniły, otoczone aureolą złotych promieni. Róże kwitły jak żywe. Ornat jaśniał przecudnie, osypany złotem.
Po chwili milczenia, Anielka podniosła głowę i spojrzała na Hubertynę z żartobliwym uśmiechem:
— Czekam na niego, on przyjdzie! — powtórzyła.
Fantazja unosiła ją. Wierzyła w swoje marzenie. Nic nie mogło zachwiać jej przekonania.
— Mówiłam ci, mateczko, że to się zdarza.
Hubertyna chciała w żart obrócić rozmowę,.
— Nie wiedziałam, że chcesz pójść zamąż. Twoje święte, któremi się tak zachwycasz, nie wychodziły zamąż. Nawracały narzeczonych, lub też uciekały z domu i umierały za wiarę.
Anielka wybuchła śmiechem. Zdrowie i chęć życia przejawiało się w jej wesołości. Jakież to stare te historje o świętych. Czasy się zmieniły. Bóg triumfuje i ofiary nie są potrzebne. Zresztą w Legendzie zachwycały ją tylko cuda, a nie pogarda do życia i dążenia do śmierci. O nie, ona chce wyjść zamąż, kochać, być kochaną. Chce być szczęśliwą.
— Strzeż się — żartowała Hubertyna, — twoja opiekunka, święta Agnieszka zmartwi się. Przecież wiesz, że odmówiła wielkorządcy, by zostać oblubienicą Chrystusa.
Dźwięki dzwonu rozległy się wokoło; stado wróbli, ukrytych w bluszczu, okalającym okno kapliczki, wzleciało w powietrze. W pracowni, Hubert, wciąż milcząc, powiesił na gwoździu chorągiew, jeszcze wilgotną od kleju. Promienie słońca ślizgały się po wielkiej izbie, złocąc swym blaskiem stare narzędzia, stojące w kątach pracowni.
Skąpana w blasku, popatrzała Anielka na wielką lilję symboliczną, którą przed chwilą wykończyła. Później powiedziała wesoło:
— Tak, tak, chcę być oblubienicą Chrystusa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.