Marya (Orzeszkowa)/List I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  I.
Marya Iwicka do Klementyny Dalskiéj.

Ongród, r. 187... d. 10 Września.

List twój, droga Klementyno, dał mi wiele do myślenia i do pisania. Żądasz, abym, w pobieżnych przynajmniéj rysach, skreśliła ci historyą piérwszéj mojéj młodości. Zapytujesz: jakim był poranek, który poprzedził, tak pięknie (według łaskawego wyrażenia twego) rozkwitłe, urodzajne południe?
Prawda; znamy się od niedawna, a chociaż wystarczyło mi kilka miesięcy wspólnego z tobą życia, aby cię z całego serca pokochać, chociaż, co więcéj, obdarzyłaś mnie całą ufnością swoją; ja mało ci mówiłam o sobie. Wierzaj mi, iż nie był to brak zaufania i otwartości. Poprostu, nie przychodzi mi nigdy na myśl mówić o tém, co było. Teraźniejszość pochłania mnie zupełnie. W ogóle jestem zdania, iż ludzie czynni i spokojni, nie mają skłonności do rozpamiętywania perypetyi własnych swych losów. Dział to stęsknionych, zawiedzionych i marzących malkontentów tego świata. Nie wnoś znowu z ostatnich słów tych, abym szydziła z malkontentów wszelkich. Wiem owszem, że, wśród chromiejącego ze stron wielu porządku rzeczy na świecie, niezadowolenie rodzi powątpiewanie i protest, a z powątpiewań tylko i protestów powstają wielkie myśli i nowe tory. Sama jestem malkontentką i buntownicą w wielu względach, ale nie dla siebie, nie z uwagi na własne losy moje. Wypadki życia były dla mnie łaskawe, spełniły one wszystko prawie, czego, ze względu na wymaganie natury własnéj, pragnąć kiedy mogłam, oblokły mnie dostojnością, nad którą wyższéj dla siebie nie widziałam nigdy, dały mi do spełnienia zadanie, które pełnię z ochotą i spokojem, z nadzieją największéj zasługi, na jakiéj zdobycie wystarcza mi miara sił moich. Powiadają, że szczęśliwi nie mają historyi; co pewna, to, że o dziejach starożytnych zapomniéć im łatwo. Wczoraj znika z pamięci, ilekroć dziś pełném jest myśli, uczuć i zajęć, nakształt czary, po brzegi wypełnionéj mocnym i orzeźwiającym płynem.
Jednak, zaczepiona przez ciebie przeszłość moja, po raz piérwszy od lat kilku, wysuwa się przede mnie z cieniów zapomnienia, wyraźna i pamiętna, aż do najdrobniejszych szczegółów. Przygotuj się tylko z góry do otrzymywania ode mnie przez czas jakiś, nie listów już, ale prawidłowo następujących po sobie części pamiętnika. Dla kreślenia go kraść będę codziennie parę godzin od licznych zajęć moich.
Jeżeli zaś w tych elokubracyach znajdziesz kiedy jaki gruby błąd stylowy, bądź pewną, że spowodowała go nagle do głowy méj nadbiegła myśl o zapasach śpiżarnianych, lub rachunkach handlowych, w których to ostatnich załatwianiu, często, jak wiész, pomagam Michałowi. Jeżeli na papierze, tobie przesyłanym, usiądzie kleks jaki czarny i szeroki, wiedz, że zrządził go najmłodszy malec mój, który i teraz do kolan mych się czepia, a pulchną rączkę swą wypręża, aby mi pióro z ręki wytrącić. Jeżeli zaś w pisaniu mojém zabrzmi nuta jakaś radośna i pełna nadziei, pomyśl, iż, podnosząc głowę z nad papieru, spójrzałam na rozkwitającą wdziękiem i rozumem twarz mojéj najstarszéj dziewczyny, albo, wyjrzawszy przez okno, zobaczyłam gromadkę ludzi, dobrze odzianych, zdrowych, wesołych, którzy, po całodziennéj w domu naszym pracy, odchodzą ku własnym ogniskom, błogosławiąc dom, który w zamian ich trudów daje im spokój o chléb jutrzejszy i ciepło życzliwości braterskiéj. Nieraz pewno także znajdziesz mię smutną trochę, wątpiącą, przed wielu wyrazami mowy ludzkiéj stawiającą znaki zapytania. Chwilowych tych upadków na sile ducha nie przypisuj czemu innemu, jak ogarniającéj mnie dość często wątpliwości o własnych siłach, i skrupułom sumienia, ściśle rachującego się z sobą samém, i ze skruchą głęboką za każdy błąd popełniony upadającego czołem przed grozą własnego sądu; przypisuj je także téj tęsknocie za nieskazitelnym ideałem dobroci, rozumu i dzielności, który tkwi w méj myśli, ale którego wysokiéj miary nigdy w zupełności dosięgnąć nie mogę, albo ujrzanemu przeze mnie widokowi chmurnego czoła, stroskanych oczu, zbrudzonego sumienia, opadających bezsilnie rąk ludzkich.

∗             ∗

Nie widziałaś nigdy, Klementyno, rodzinnego miejsca mego. Jest to litewska wioska, rzucona wśród wzgórz i lasów, biegnących nad brzegiem Niemna. Zdrobniały wyraz: wioska, niech ci przedstawi jednę z tych obszernych, a we wsze dary i wdzięki przyrody obfitujących posiadłości szlacheckich.
Imię przodków moich powtarza się wielekroć śród najświetniejszych i najsmutniejszych kart dziejów krajowych.
Dwór Porzewiński, zewnętrznym charakterem swym, wiernie odpowiada dziejom rodu, który go zamieszkiwał od wieków. Siedziba ta, rozłożona na wielkiéj przestrzeni gruntu, dwoma ogromnemi podwórzami zwrócona ku nieścignionym okiem rozłogom łąk i łanów, pełna cienia i szumu drzew odwiecznych, z szeroką rzeką, majestatycznie płynącą u stóp jéj, wśród długich czarnych szlaków boru, zamykającego widnokrąg. Pałacu, ani zamczyska wyniosłego niéma tu wcale, tylko pomiędzy gęstemi rzędami kasztanów i jodeł stoi dom drewniany, bardzo stary, z wysokim dachem, ze ścianami długiemi i nizkiemi, bo fundament kamienny, na którym wznosiły się niegdyś, ukrył się w ziemię, z wielkim szeregiem okien ogromnych, podługowatych, na pół łokcia zaledwie nad poziom wzniesionych, z głęboką cienistą werendą od strony ogrodu, z widnym, szerokim i wysokim, domowi dorównywającym, gankiem od strony podwórza. Ze wszystkich stron domu, tuż pod ścianami jego, ręką babki czy prababki méj jeszcze zasadzone, rosną dzikie wina i powoje. Wątłe rośliny te, przez długie lat dziesiątki, wzmogły się na niezwyczajną siłę. Ze zdrowem, wezbraném życiem, gąszcz ten zielony obejmuje zewsząd nizkie, długie domowstwo, liściaste festony zwiesza po gzemsach, długie ramiona zarzuca na rzędy zczerniałych gontów, krętemi wieńcami owija nawet grube, szare kominy. Na zewnątrz, okna domu błyszczą z pośród wzorzystych ram bujnéj roślinności, i gdzieniegdzie tylko bieleją za nią tynkowane ściany. Zwierzchnia ta szata budowy, seledynowa na wiosnę, przybiera krwistą barwę w jesieni. W porze kwitnięcia przyrody, w Czerwcu i Lipcu, pociemniałą, zieleń usiewają gęsto kielichy powojów, podobne z dala do białych i fioletowych gwiazd.
Gdybym puściła wodze wspomnieniom mym i uczuciu przywiązania do miejsc owych, długo i wiele opisywać-bym mogła. Lecz jest tam jedno miejsce, szczególniéj mi ulubione. Wzgórze to u kresu ogrodu i parku, nad samym już brzegiem Niemna, wznoszące się na kilkodziesięcio-sążniową wysokość. Że urwisko tam strome i wyzębione, więc nieostrożną, lub w ciemności błądzącą stopę, od upadku strzegą zczerniałe, drewniane sztachety. Bokiem wzgórza, więc krańcem ogrodu, biegnie droga nieszeroka, bo dwie tylko osoby rzędem zmieścić się na niéj mogą, ale długa bardzo, bo mijająca dwór, ogród i brzegiem Niemna sunąca kręto, aż ku dalekiemu borowi. Każdy niemal krok, uczyniony na téj drodze, sprowadza niespodziankę oku i wyobraźni. Rozdziela ją bowiem z Niemnem cienka zasłona z drzew liściastych, które, rozstępując się, lub rozchylając gałęzie tu i owdzie, pozwalają dojrzéć to nagą, skalistą ścianę przeciwległego brzegu rzeki, to rzucony śród niéj pęk czarnych sosen, tam jeszcze polanę, zieloną jak szmaragd, z kilku pośrodku rosnącemi olchami, albo wioskę szarą, wiszącą nad stromém urwiskiem, pólko jakieś, z ciężkością pnące się po jałowym stoku wzgórza, i bielejące najzwykléj kwiatem ubogiéj gryki, niekiedy kwiecisty krąg łąki strumieniem zroszonéj, z wieńcem mokrych niezapominajek dokoła, z kilku smukłemi brzozami, których liście drżą, i złocą się w słońcu.
Ileż razy chodziłam drogą tą, wzrok i myśl zawieszając na wszystkich jéj obrazach, przyglądając się im w różnych porach dnia i roku, przy różanym świcie jutrzenki, płomienistych pożarach południa, w szkarłatném oświetleniu zachodzącego słońca, w mglistych cieniach szaréj godziny, pod gwiazdami ciepłych nocy letnich, wśród surowego bogactwa puszystych śniegów i brylantowych szronów! Ileż razy kwadranse długie mijały mi z początku drogi téj, na szczycie wzgórza, przy zczerniałych sztachetach, gdzie w dole, nizko, płynęły spokojne fale, wielkiemi półkręgami marszcząc popielatą powierzchnią wody; drobne łódki rybaków mknęły z lekkością ptaszęcą i szybkością cieniów; za rzeką smutne sosny podnosiły się coraz wyżéj po spadach urwiska, aż pod skłon nieba, wzdęty w południe gromadami wełnistych obłoków, liliowy przy schyłku dnia, czerwony wieczorem...
Wnętrze domu naszego nie było ani jasne, ani wesołe. Przeciwnie, można-by rzec, że rozchodziła się w niém woń pary wieków, wielu smutków, rozmyślań, błędów i pokuty. Bywało tam wprawdzie niegdyś bardzo wesoło. Hucznie i często ucztowali pradziadowie moi, stoły obfite i długie zastawiali w pięcio-okiennéj sali, obwieszonéj ze stron wszystkich zczerniałemi portretami, ogrzewanéj ogromnym kominem, którego wnętrze wyglądało, jak przepaść, pochłonąć mogąca z pniem i koroną poćwiertowanego leśnego olbrzyma.
Gdy nareszcie ojciec mój dorósł i dojrzał, fundamenta domu dawno już były w ziemię zapadły, sufity nizko wisiały nad dębowemi posadzkami w czarne i żółte kraty, kasztany i jodły splotły się nad dachem w cieniste sklepienie, wino dzikie i podwoje opuściły przezroczyste zasłony pomiędzy oknami, a dzienném i słoneczném światłem. Taki téż był dom ten w porze mego wzrastania, obszerny, mroczny, najzwykléj napełniony milczeniem, z którém zgodnie zlewały się monotonne, albo gwałtowne szumy drzew w jesieni i zimie, które na wiosnę i w lecie, z rzadka tylko i z oddali, przerywane było głośném i radośném życiem otaczającéj dom przyrody. Można-by rzec, że bujna ta, bogata przyroda, i wnętrze stojącego śród niéj domu, tworzyły dwa odłamy, wzięte z dwóch państw odrębnych: z wiecznie odradzającéj się przyrody i z martwiejącego pod dotknięciem czasu zmiennego życia ludzi. Przyroda, wiecznie i nieustannie rodziła trawy, kwiaty, motyle i ptaki; lecz zwieszone wśród niéj gniazdo ludzkie zniżało się, milkło, zamierało. Orły przestały w świat z niego wylatywać. Było już ono tylko wspomnieniem, śladem minionych czasów...
Do ciszy i zbyt posępnéj powagi domu naszego przyczyniło się zapewne i to także, iż brakło w nim kobiety, żony, matki i gospodyni. Od dzieciństwa przywykłam czuć i rozważać, czém jest rodzina i dom bez matki i pani. Wlało to we mnie wiele uczuć i przekonań, które zarządziły potém mojém życiem.
Matki mojéj nie znałam. Śmierć jednak nie była tym razem sprawczynią bardzo wczesnego sieroctwa mego. Wzrastając, wiedziałam, że matka moja żyje kędyś. Domyślałam się raczéj tego z zasłyszanych tu i owdzie słów urywanych, z tajemniczych szeptów, które przy zbliżeniu się mém milkły. Widocznie, na imieniu mojéj matki ciężyła fatalna jakaś pamięć, któréj nikt nie chciał rzucać na dziecięcą moję głowę.
Połowiczne to sieroctwo moje nie było przecież dla mnie, jak bywa dla wielu innych, nieszczęściem.
Ojciec mój posiadał umysł, charakter i przeznaczenie, podobne do wielu wyborowych ludzi z jego pokolenia. Wychowaniec wileńskiéj wszechnicy, karmiony od młodości rycerskiemi tradycyami szlacheckiego rodu swego, z wiedzą obszerną i miłością dla wszystkiego, co szlachetne i sprawiedliwe, miał on w sobie niezawodnie bogate materyały na męża czynu, na obywatela kraju, materyały, które przecież zmarniały przez brak pola do rozwinięcia się ich w łatwym dostatku, przemieniły się w żywioł cierpienia i goryczy. Człowiek, który dla jakich bądź przyczyn nie uzewnętrznia słowem i czynem, noszonych w głowie i piersi, myśli i porywów, musi być człowiekiem smutnym, chociaż-by niewidzialnie, prędzéj czy późniéj musi przed sobą samym przyznać, że życie jego zostało straconém.
O wszystkiém tém dowiedziałam się nie dziś, ani wczoraj. W dziejach i sercu świata uczył mię czytać ojciec mój od bardzo wczesnéj pory. Zwolna, stopniowo, rozwijał mi przed oczyma obraz po obrazie, dotykał wszystkich strun wewnętrznéj mojéj istoty, aż przyszły dnie, w których, z dziwną rozkoszą wiedzy, mówić zaczęłam: rozumiem! rozumiem!
Potém była chwila, gdy zawołałam: kocham! — i z niepojętém uczuciem szczęścia rzuciłam się na pierś mojego ojca. Jemu wtedy zajaśniały oczy, jak nigdy przedtém. Usłyszałam, że z cicha rzekł do siebie: „Przecież uczyniłem coś na świecie!“
Cóż kochałam podówczas? Wszystko! ku czemu zwracano wzrok ciała i siłę pojęcia mego. Natura była siostrą moją jedyną, jaką miałam. Przywykłam naprzód wpatrywać się bezwiednie w jéj barwy i słuchać jéj dźwięków; potém od kamienia i fali wodnéj do obłoków, płynących górą, i woni, ścielących się w dole, od mchów na gruntach leśnych do liściastych lub igłami zjeżonych olbrzymów roślinnych, od ponsowéj muszki, pnącéj się z trudnością po chropawéj powierzchni lipy, do wielkiego jastrzębia, kreślącego pod niebem bojowe kręgi, poznawałam państwo przyrody i uczyłam się po imieniu nazywać każde ogniwo łańcucha tego, mieniącego się jak zwierciadło, gdy uderzą w nie blaski słońca. Ludzi poznawałam także, mniéj z książek niż z ust mojego ojca. Byłam jeszcze bardzo młodą, gdy filozofia dziejów ukazała mi się przepaścista, lecz zrozumiała, i rozwinęła przed oczyma memi łańcuch drugi z kolei, lecz tym razem spleciony z błędów, bohaterstw, poddaństw, wyzwoleń, wiecznych tęsknot ludzkości do ściganych przez nią ideałów. Ideały ludzkości! Była to trzecia z kolei księga, którą mi przed wzrokiem rozłożono. Poznałam wtedy imiona i znaczenie imion: sprawiedliwości, wolności, obowiązku, najbardziéj zaś miłości — téj miłości, która lituje się, przebacza, nadewszystko zaś działać i wspomagać umié. To téż wcześnie serce moje tajać zaczęło litością bez granic dla wszech cierpień ludzkich, i doświadczać dziwnych, namiętnych pragnień szczęścia dla ludzi. Zaledwie dorosłą dziewczyną będąc, czytałam o starożytnéj wierze Zoroastra. Było to w wieczór jakiś jesienny. Czytając, widziałam wyraźnie przed sobą Ormuzda i Arymana, bogi dobra i zła. Trwoga ściskała mi serce taka, jakbym nad własną głową czuła zawieszoną groźbę zniszczenia. Który z nich zwycięży? Za oknem wisiała gruba ciemność, ale mnie się wydało, iż z za skraju czarnego nieba wychylać się zaczyna żółte światło. Był to rąbek zaledwie wielkiéj gwiazdy, ale kędy świecił on — dniało. Żeby prędzéj gwiazda ta na widnokrąg wpłynęła i zaświeciła po samym środku jego, dla wszystkich i na zawsze! Któż może bieg jéj przyśpieszyć? Duchy pomocnicze Ormuzda, silne i bezbłędne, wojujące o panowanie Boga światłości. Więc jednym z duchów tych zostać! Co za pyszna ambicya, jaka nadzieja świetna, co za cel życia! Wtedy przysięgałam sobie, że będę służyła Bogu światłości, że błąd i zmaza wszelka będą dla mnie najsroższemi z nieszczęść.
Powiész, Klementyno, że była to chwila extazy. Tak.
Kochałam więc naturę, ludzi i idee. Że wyraz: miłość, może miéć inne jeszcze znaczenie, dowiedziałam się o tém, mając lat siedmnaście.
Pewnego dnia, ojciec mój otrzymał z poczty list z czarną pieczęcią. Po przeczytaniu go, siedział długo nieruchomy z pobladłą twarzą i zachmurzoném czołem. Piérwszy raz w życiu widziałam wtedy łzy w jego oczach.
Nazajutrz dopiéro, o niezwykłéj porze, zawołał mię do gabinetu swego. Gdy weszłam, wziął mię za rękę, i wskazując jedno z malowideł, wiszących na ścianach, rzekł stłumionym głosem:
— Przypatrz się portretowi temu. Przedstawia on twoję matkę. — Osłupiałam. Portretowi temu, dla tego może właśnie, iż widziałam go od dzieciństwa, nie przypatrywałam się nigdy z wyłączną uwagą. Obrazów w domu naszym było wiele. Znaczenie niektórych z nich tłómaczono mi starannie. O tym nikt mi nigdy nic nie mówił, a kiedy, małém dzieckiem jeszcze będąc, zapytałam raz: co to za pani?
Nauczycielka moja, po chwili widocznego wahania się, odpowiedziała: to nikt, Marciu, to fantazya! Odtąd, ilekroć przychodziło mi wymienić po imieniu portret kobiety, wiszący w pokoju mojego ojca, nazywałam go: fantazyą!
Teraz, po przejściu piérwszego wrażenia, zaczęłam przypatrywać się portretowi, tak, jak gdybym go po raz piérwszy w życiu widziała. Przedstawiał on kobietę dwudziestokilkoletnią, niepospolicie piękną, w sukni z czarnego aksamitu, z surową prostotą obejmującéj kibić i z białym kwiatem w ciemnych warkoczach. W ubraniu tém, jak i w postawie kobiety, był wdzięk arystokratyczny, złożony z zaniedbania, połączonego z wytwornością, z miękkości nie ukrywającéj zupełnie tłumionéj energii. Być może, iż te-to właśnie tłumione, czy nierozwinięte siły serca, czy wyobraźni, czy zmysłów, pokrywały jéj delikatne rysy bladością, z za któréj przebijać się zdawały ogień i krew, a źrenice jéj, patrzące z pod długiéj powieki, malowały barwę ciemnego złota. Czoło jéj, piękne lecz wązkie, nie zapowiadało żywéj ani silnéj inteligencyi, a usta wypukłe, krwistą barwą świecące wśród bladości twarzy, posiadały dwa połączone z sobą wyrazy: słodyczy i namiętności.
Nie mogłam jeszcze oderwać oczu od wizerunku matki mojéj, po raz piérwszy widzianéj, gdy ojciec mój pociągnął mnie ku sobie i powiedział wahającym głosem:
— Matka twoja, Marciu, przed dwoma tygodniami umarła.
Na słowa te nie wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam płakać po matce nieznanéj. Jedna ze strun natury ludzkiéj, niedotykana we mnie nigdy, pozostała niemą. Nie pytałam téż o nic.
Sam, niepytany, ojciec mój, mówić do mnie zaczął. Lecz zaledwie kilkanaście wymówił wyrazów, zakryłam oczy dłońmi, bo ogarnął mnie wstyd i żal. Ojciec mój nie oskarżał nigdy mojéj matki, owszem, mówił o niéj ze smutną pobłażliwością, ale myślał, że przyszła pora, w któréj powinien był wyjawić przede mną całą prawdę. Nie mogłam przecież nie wiedziéć nigdy, dlaczego nie miałam matki? Po raz piérwszy wtedy, nie w książce, ale w życiu, spotkałam jednę z fatalnych historyi tych, których źródłem — miłość buntownicza, rwąca i łamiąca, niby podmuch burzy, wszystkie węzły i zapory. Burza uczuć porwała mi matkę w świat. Pozostał po niéj człowiek z rozdartém sercem, dziecię osierocone i dom na zawsze smutny.
Historya, którą usłyszałam, była dla mnie rodzajem objawienia. Miłość więc ta, którą tak szczytnie opiewają poeci, któréj płomienne lub idylliczne obrazy przedstawiały mi się nieraz na kartkach książek, w takich więc niekiedy, nieubłaganych, okrutnych objawia się kształtach, — takie rozdarcia i pustki za sobą wiedzie!
Zdjęła mnie groza niewymowna wobec tych, nagle ujrzanych, tajemniczych dla mnie pokus, rozkoszy i nieszczęść. Długo potém, słysząc lub czytając o miłości, pojętéj w najzwyklejszym jéj wyrazie, czułam dreszcz trwogi i coś nakształt gorzkiéj niechęci dla uczucia tego, które życiu mojego ojca odebrało jedyne może źródło szczęścia i — zabiło mi matkę. Piérwsze to gwałtowne wrażenie minęło z czasem, ale odtąd dłużéj i częściej myśléć i z ojcem mym rozmawiać zaczęłam o sprzecznościach, w jakich częstokroć stają naprzeciw siebie obowiązek i namiętność i o obustronnych ich prawach. Wtedy téż po raz piérwszy na myśl mi przyszło, że sama zostanę zapewne kiedyś żoną, matką, panią domu, i że na téj to drodze przyjdzie mi zużytkować gorące chęci i siły, które czułam w sobie, Sprawdzenie jednak bardzo naturalnych przewidywań tych nie zdawało się blizkiém. W skutek usposobień ojca mego, dość na owe czasy niepospolitych, i bardziéj jeszcze wyjątkowych zasad, któremi rządził się w wychowywaniu mnie, żyliśmy jakby w innym świecie wyobrażeń i przyzwyczajeń, niż wszyscy ludzie podobnego nam położenia towarzyskiego. Sprowadziło to pomiędzy nami a nimi rozdział konieczny. Głośno zwano ojca mego marzycielem, ideologiem, utopistą, mnie filozofką, emancypantką, lub przemądrzałą panną. Ztąd gość w domu naszym był rzadkiém zjawiskiem, my zaś nigdy prawie nie wydalaliśmy się z domu. Raz tylko odbyłam z ojcem daleką, bo rok prawie trwającą podróż po Europie. Widziałam kilka miast wielkich, wiele dni przesiedziałam w galeryach i muzeach, ucząc się naocznie rozpoznawania różnych szkół malarstwa i, kopiując dostępniejsze mi obrazy; zwiedziłam z ojcem mnóztwo zakładów publicznych; w Paryżu uczęszczałam na publiczne lekcye uczonych i krytyków; w Pradze Czeskiéj uczyłam się rzeźbić na drzewie; w Gandawie, przy pomniku Wilhelma Ks. Oranii, zaimprowizowałam, naturalnie ojcu memu tylko na ucho, jakiś poemat. Lecz ani razu w ciągu długiéj podróży téj wzrok mój nie zatrzymał się z wyłączną uwagą na żadnéj twarzy męzkiéj, jak ani razu serce nie uderzyło mi żywiéj na widok któregokolwiek z młodych sąsiadów, którzy, bądź to zwabieni przypuszczalnym mym posagiem, bądź, dzięki bogatszéj naturze swéj, pociągnięci ku ojcu memu, wstępowali od czasu do czasu w progi nasze. Nikt z pomiędzy nielicznych zresztą, znanych mi młodych ludzi, nie wywierał na wyobraźnią moję żadnego wrażenia, ani odpowiadał obrazowi człowieka, z którym zgodziła-bym się połączyć nazawsze me istnienie. Właściwie mówiąc, obraz ten wielce był we własnym umyśle moim niejasny. Nie nosiłam w wyobraźni mojéj, na wzór innych dziewcząt, żadnego ideału, o czarnych albo modrych oczach, o nosie greckim albo rzymskim. Nie myślałam o tém, czy przyszły towarzysz mego życia artystą ma być, hreczkosiejem, poetą lub uczonym. Zdawało mi się tylko, że powinien koniecznie kochać to, com ja kochała, i dążyć do tego, do czego ja w życiu dążyć umyśliłam; że powinien był posiadać dość wiedzy, szlachetności i energii, aby dopomódz mi do stania się doskonalszą, niż byłam, i zdobycia stanowiska takiego, ażebym znaleść w niém mogła pole do pracowitego i użytecznego działania. Oto było wszystko, co myślałam kiedykolwiek o mym przyszłym. Że człowieka takiego kochać-bym mogła ogromnie, a w miłości téj znajdować i dawać również ogromne szczęście, czułam to także, ale nie myślałam o tém i nie marzyłam. Myśl o miłości wywierała na mnie zawsze wrażenie nieokreślonéj trwogi: można-by rzec, iż od czasu, w którym dowiedziałam się o dziejach mojéj matki, miałam uczucie to w ciągłém podejrzeniu.


∗             ∗


Nie uwierzysz, kochana moja Klementyno, jak byłam szczęśliwą i wesołą, wracając do domu z owéj długiéj podróży.
Rodzinne miejsce moje wydało mi się, po całoroczném rozłączeniu z niém, najpiękniejszém miejscem pod słońcem. Śmiejąc się i wyśpiewując arye oper, słyszanych niedawno w stolicach, obiegałam wszystkie kąty domu, w ogrodzie witałam się z każdą ścieżką, z każdém niemal drzewem, stawałam nad parowami i nadstawiałam ucha, słuchając, czy na dnie przepaści tych, przez czas mojéj nieobecności, nie umilkła jedna ze srebrnych pieśni wody, lub nie przepadło jedno ze smutnych westchnień wiatru? Aż nakoniec zawiesiłam na ramię koszyk i pobiegłam do lasu.
Miałam wtedy lat 19, głowę wrzącą myślami, obrazami, urywkami poezyi, zwrotkami pieśni, pierś gotową zawsze do wybuchnięcia łzami zapału lub śmiechem radości.
Było to w Czerwcu. Na ścianach domu, wpośród gęstéj zieleni, wisiały już śnieżne kielichy powojów.
Dowiész się, gdy przeczytasz parę dalszych stronic, dlaczego dzień ten, więcéj niż każdy inny w mém życiu, przedstawia się méj pamięci wiernie i dokładnie, aż do najdrobniejszych szczegółów.
Pamiętam to nawet, że miałam na sobie białą suknią, i że, idąc, zrywałam po obu stronach drogi dzikie kwiaty, z pomiędzy traw wyrastające i, nie przeglądając się naturalnie w żadném zwierciedle, wkładałam je sobie w warkocze.
Były tam liliowe dzwonki, różowe koniczyny i białe rumianki, kłosy dziko rosnące, bodaj że nawet i kolczaste gwiazdy ostów. Strojąc się tak, myślałam o tém, że niebo skrzy się jak złoto, od blasków upalnego słońca, że rzeka wesoło szumi w pogodę, że poczciwa piastunka moja, stara Praxeda, z twarzą zżółkłą i pomarszczoną, z cierpiącemi ustami a rozumnemi oczyma, rada będzie bardzo, gdy dziś znienacka do chaty jéj wpadnę.
W porze jagód i grzybów spotykałam się zwykle w lesie z dziewczętami wiejskiemi. Znały mię one dobrze i były ze mną śmiałe. Tym razem przecież las był pusty. Chodziłam sama pomiędzy sosnami, zrywając tu i owdzie ponsową jagodę albo źdźbło mchu, które dorzucałam do mego dziwnego i coraz wzrastającego wieńca, gdy ujrzałam wybiegającą z zarośli młodą dziewczynę, zdyszaną i widocznie wylękłą, z rozwianemi po czerstwéj twarzy płowemi włosy, z czerwoną chustką, opadłą w biegu z głowy na plecy. Biegła wprost ku mnie, dając mi z dala rękoma znaki jakieś, wymawiając pośpiesznie słowa, których dosłyszéć nie mogłam, i co chwila ocierając fartuchem ze wzburzonéj twarzy pot czy łzy.
Poznałam dziewczynę odrazu. Była to wnuczka piastunki mojéj, staréj Praxedy.
Przypadła do mnie, szlochając, i całowała mi ręce.
— Panienko złota! babula moja umiera.
— Czy dawno zachorowała? — zawołałam!
— Ot tylko, tylko co! godzinę temu! Rankiem zdrowa jeszcze była i po drewka do lasu chodziła! Potém, ot tak, rzuciło ją w wielkie dreszcze... zsiniała cała... skostniała... leży i jęczy...
Słuchając przerywanych słów tych przelękłéj dziewczyny, zadrżałam. Z opisu choroby poznałam, że był to objaw strasznéj epidemii, która zapanowała była lata owego w wielu częściach kraju, a teraz i do naszego kąta snadź zawitała.
Widmo klęski, sprowadzić mającéj za sobą setki pogrzebów i osieroceń, wmieszało się w idyllę moję. Jasny świat pociemniał mi w oczach.
— Biedna, biedna moja Praxeda! — zawołałam ze ściśniętém sercem, i biedz zaczęłam w kierunku chaty staréj sługi naszéj rodziny, poczciwéj mojéj niańki. Julisia, smukły i roztropny podlotek, którą sama uczyłam była czytać w książce i w świecie Bożym, biegła za mną, szlochając jeszcze, ale już pocieszona.
— Ja wiedziałam — mówiła — że panienka pójdzie zaraz do babuli i da jéj jaki ratunek! Szukałam panienki po całym dworze, aż Jerzy powiedział mi, że panienka do lasu z koszykiem poszła!
— Trzeba było, Julisiu, zaraz posłać po doktora.
— Jest tam w chacie, panieneczko, pan jakiś, co mówi, że jest doktorem!
— Kiedy babula zachorowała, i jęczéć zaczęła w niebogłosy, Marta, Jakóbek i ja, wybiegliśmy przed chatę, i z trwogi a żałości zaczęliśmy płakać głośno i zawodzić. Wtedy, nie wiem zkąd, pan jakiś nadszedł i zapytał: co to? a gdyśmy mu powiedzieli, że babula nam mrze, wszedł do chaty i tam już siedzi teraz. Ale ja zawsze myślałam sobie: co tam jakiś cudzy! kto go wié, jaki on? i pobiegłam po panienkę.
Kiedy Julisia kończyła to opowiadanie, przebywaliśmy gładką suchą łąkę, u któréj skraju zbudowaną była wieś długa i zamożna. Mieszkanie Praxedy znajdowało się w niewielkiém od wsi oddaleniu, i wyglądało na zagrodę szlachecką więcéj, niż na wieśniaczą chatę.
Domek to był dość wysoki i mocno zbudowany. Pod oknami jego kwitły nagietki, maki i słoneczniki, od strony ogrodu szeroko rozrosłe grusze i jabłonie zarzucały ciężkie gałęzie na ściemniałą strzechę.
Zmęczona biegiem po nierównym gruncie lasu, zwolniłam nieco kroku na łące i, w pobliżu zagrody Praxedy, ujrzałam wcale niepospolity widok. U skraju łąki, na wzgórzu, ocienioném kilku staremi wierzbami, siedzieli dwaj młodzi mężczyzni, w szarych, podróżnych płaszczach. Pomiędzy nimi na trawie leżały rozrzucone resztki podróżnego widocznie, niedawno spożytego, obiadu, małe tłomoki jakieś i wielkie teki na wpół otwarte, papierami i zwiędłemi roślinami napełnione. Jeden z młodych ludzi, siedząc pod drzewem z odkrytą głową, miał przed sobą małe przenośne sztalugi, na których rysował, jak się zdawało, zagrodę Praxedy; drugi, w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, leżał na spadzistości wzgórza i niedbale przerzucał karty książki. Gdy mijałam ich z dala, wyprostowali się obaj i patrzyli na mnie z widoczném zaciekawieniem.
Zapytałam Julisi: czy nie wié, kim-by byli podróżni panowie? Nie wiedziała. Jakóbek tylko, mały brat jéj, widział, iż przybyli na łąkę pieszo, bardzo opyleni i zmęczeni, brali ze wsi wodę i mleko, a ten pan, który mówił, że jest doktorem i przy babce jéj teraz siedzi, przyszedł także z nimi. Domyślałam się, że byli to młodzi turyści, podróżujący po kraju, w naukowym zapewne albo artystycznym celu.
Przed drzwiami domu stała synowa Praxedy Marta, z zapłakanemi oczyma.
Weszłam do domowstwa. Wraz ze mną, przez drzwi otwarte, szeroka smuga złotego światła wpłynęła do izby, któréj dwa okna, staraniem snadź nieznajomego, przysłonięte były wielkiemi chustkami. Od chust czerwonych, mrok, napełniający izbę, przybierał blądo-ponsową barwę.
Zatrzymałam się chwilę w progu, bo wzrok mój, przyzwyczajony do rzęsistéj światłości dnia, nic z razu rozróżnić nie mógł w tym różowym półcieniu. Wówczas, z głębi izby doszedł mnie głos męzki przyciszony i, jak mi się zdawało, trochę nieśmiały.
— Chciéj pani drzwi zamknąć, bo zbyteczne światło przykrém być może choréj.
Usłuchałam co prędzéj zalecenia i postąpiłam kilka kroków.
W głębi izby, biedna Praxeda spoczywała na swém wiejskiém łożu z białego drzewa, pod ścianą, zawieszoną obrazkami Świętych, wianuszkami z zeschłych ziół i pękami palm poświęcanych.
Przy łóżku siedział na drewnianym stołku młody mężczyzna i, trzymając dłoń na ściągniętéj kurczem ręce choréj, pochylił nad nią głowę.
Kiedy zbliżyłam się, nieznajomy powstał i usunął się nieco na stronę.
Oczy Praxedy, gdy spojrzała na mnie, zaświeciły żywiéj z pod siwych brwi. Błysk ten chwilowéj radości rzucił na twarz jéj, ściągniętą cierpieniem, wyraz ulgi. Poruszyła zwiędłemi i zsiniałemi wargami, jakby wymówić usiłowała jedno z tych imion pieszczotliwych, któremi nazywała mnie od dzieciństwa, ale z gardła i piersi nie potrafiła wydobyć nic, prócz jęku.
Pochyliłam się nad nią i, ujmując jéj rękę, chciałam pocałować ją w zmarszczone, białemi włosami przykryte, czoło. Lecz nagle uczułam na ramieniu lekkie dotknięcie czyjéjś dłoni. Podniosłam głowę.
— Pani zapewne nie wié — szepnął nieznajomy — że choroba ta udzielić się może tym, co zbliżają się do niéj zbyt nieostrożnie.
Jakkolwiek smutno mi było, uśmiechnęłam się.
— Wiem o tém — odpowiedziałam — ale cóż ztąd?
Za całą odpowiedź, nieznajomy oddał mi ukłon, mający jakby oznaczać, że spełnił swą powinność, ostrzegając mię, i że nic więcéj nad to uczynić nie miał prawa.
Praxeda jęknęła znowu. Zmarszczone powieki jéj opadły na omdlałe źrenice. Zdawało mi się, że leżała niedość wygodnie. Ostrożnie więc podniosłam w ramionach, wyschłe od starości, sztywne od choroby, jéj ciało, złożyłam je znowu na lepiéj usłanych poduszkach i szepnęłam jéj do ucha kilka wyrazów uspokojenia i nadziei. Potém zwróciłam się do nieznajomego i rzekłam:
— Powiedziano mi, że jesteś pan lekarzem. Pomoc moja będzie panu zapewne użyteczną. Co mam czynić?
Teraz, nietylko już nie patrzył na mnie, ale nie odpowiedział mi nawet zaraz. Z wyrazem skupionéj uwagi na twarzy, badać począł, z pomocą małego termometru, stopień ciepła, jakiego dosięgnęło ciało choréj. Ukończywszy dopiero czynność tę, zwrócił się ku mnie i, odpowiadając na pytanie moje, rzekł.
— Racz pani wlać w usta choréj łyżkę tego lekarstwa, ja tymczasem ostudzę zioła.
Wskazał mi flaszkę z lekarstwem, stojącą obok sporego pudełka, napełnionego narzędziami i przyborami lekarskiemi, sam zaś zbliżył się do ognia, palącego się na kominie, i z prostego glinianego garnka przelewać zaczął do szklanki kipiące zioła. Posiadając w domu ku użytkowi domowników i włościan sporą apteczkę, znałam się trochę na lekarstwach i sposobie udzielania ich chorym. Na cichą prośbę moję, ściśnięte kurczowo usta choréj otworzyły się wnet dla przyjęcia zbawczego płynu. Kiedy wyprostowałam się i twarz ku izbie zwróciłam, nieznajomy zajętym był jeszcze przyrządzaniem ziół.
Teraz, gdy stał w świetle ogniska, po raz piérwszy zobaczyłam, że był to bardzo młody człowiek. Nie mógł miéć więcéj nad lat 24.
Podał mi szklankę z napojem.
— Teraz — rzekł — uczyń pani tak, aby chora wypiła zwolna całą tę dozę, ja zaś zajmę się przyrządzeniem innych jeszcze środków.
W ten sposób byliśmy długo w działalności ciągłéj, a jednak w izbie panowała cisza głęboka, przerywana tylko od chwili do chwili jękiem choréj, szelestem mojéj sukni i przyciszonemi krokami młodego lekarza. Z rzadka bardzo zamienialiśmy się kilku cichemi słowami. On podawał mi przyrządzone przez się środki zaradcze i kilku szybkiemi wyrazami wskazywał sposób ich stosowania; ja spełniałam jego zlecenia, podnosiłam głowę choréj, osuwającą się z szarych, poduszek, powtarzałam mu ciche i mnie tylko zrozumiałe jéj skargi.
Dziwne to były godziny i dziwnie poczęta znajomość. Przy piérwszém na siebie spojrzeniu nie zamieniliśmy z sobą najlżejszego nawet z ukłonów i pozdrowień, które rozpoczynają zazwyczaj wszelkie stosunki ludzkie. Nie wiedzieliśmy jedno o drugiém, ani kim jesteśmy, ani jak się nazywamy; a jednak byliśmy ściśle stowarzyszeni ku jednemu celowi, wzajem sobie pomocni i we wzajemném żądaniu pomocy zupełnie ku sobie śmieli. Mnie na myśl nie przyszło zapytać ceremonialnie: „dlaczego pan się tak trudzisz dla nieznanéj ci kobiety?“ ani jemu powiedziéć mi grzecznie: „O! nie zadawaj pani sobie tak ciężkiéj fatygi! sparzysz sobie rączkę tym gorącym garnkiem, albo mixturą tą splamisz suknią!“ Nieraz w spazmie bólu, chora rzuciła się gwałtownie na łożu a z-za rozchylonéj bielizny ukazało się brunatne, nagie jéj ramię, albo pierś zapadła, drgająca cierpieniem. Na widok ten nie przyszło mi na myśl zawstydzić się, ani jemu dyskretnie odwrócić oczy. Brutalność nędz fizycznych znikła nam z oczu, wobec powagi pełnionego obowiązku. Można-by powiedziéć, że połączonemi ramionami naszemi odpychaliśmy nadchodzącą śmierć. Czułam, że, nieznani sobie przed chwilą, łączyliśmy się coraz ściśléj we wspólném uczuciu litości.
Trwało tak kilka godzin. Słońce stoczyło się na tę stronę nieba, ku któréj zwrócone były okna domowstwa. Czerwone chusty, okrywające szyby, zapałały, jak szkarłatne płomienie, po ścianach i podłodze izby rozesłały się jaskrawe łuny.
Chora usnęła, oddech jéj stał się łatwym i równym, po czole uspokojoném spłynęły obfite strumienie potu.
Młody lekarz pochylił się nad łożem, wsłuchał się w oddech, wpatrzył się w rysy choréj i rzekł z cicha:
— Uratowana!
Być może, iż było to złudzenie optyczne, sprawione przez bogactwo świateł, które obejmowały schyloną jego głowę; ale mnie się zdawało, że twarz jego okrył w téj chwili wyraz wielkiéj, zamyślonéj nieco, radości, a na-pół spuszczone oczy posiadały blask ponętny i zarazem słodki. Zwyciężył śmierć.
Co do mnie, odetchnęłam z głębi piersi. Gdyby pora i miejsce były po temu, zaśpiewała-bym była pełną piersią hymn rozgłośny na cześć nauki i jéj pracowników; ale, że możność tajenia silnie uczutych wrażeń nie leżała nigdy w méj naturze, podeszłam szybko do nieznanego przyjaciela mego i wyciągnęłam ku niemu otwartą rękę. Uścisnął ją szczerze, silnie, po męzku i po bratersku, i przez chwilę zatrzymał w swojéj dłoni.
— Dziękuję pani — rzekł przyciszonym głosem i z wracającą mu widocznie nieśmiałością, którą spostrzegłam była przy piérwszém na niego spojrzeniu, lecz która potém, w czasie krzątania się wspólnego, około choréj, znikła.
— Za co mi pan dziękuje? — zapytałam, w szczególny jakiś sposób wzruszona.
— Za to — rzekł głośniéj nieco i śmieléj, — że u wstępu na drogę życia i pracy spotkałem kobietę dobrą i dzielną.
Nie odpowiedziałam nic, ale krótkie te słowa sprawiły mi wrażenie wcale inne, niż to, którego doświadczałam, ilekroć który ze spotykanych dotąd młodych ludzi wyrzekł do mnie jeden z banalnych komplementów, sławiących wdzięki me i talenta. Słysząc komplementa podobne, miewałam zawsze ochotę rozśmiać się, albo coprędzéj uciec; teraz uczułam, że twarz moja oblewała się płomieniem i przez chwilę, jak przykuta do miejsca, stałam w nieprzezwyciężonéj bezwładności.
Marta i Julisia nieśmiało zajrzały do izby. Zawołałam je z cicha, a młody lekarz, zaleciwszy im pozostać przy choréj, krótkiemi i jasnemi słowy nauczył je, jak mają czuwać nad nią i z nią postępować.
Wyszłam z izby. Wyszedł téż przed chatę wraz ze mną i młody lekarz. Spojrzeliśmy na siebie przy czystém świetle dnia i uśmiechnęliśmy się oboje. Nie wiem, jaka myśl, czy jakie uczucie wywołały uśmiech ten na świeże i cienkie wargi jego, które drgnęły lekko; ja czułam się wzruszoną i szczęśliwą w sposób, w jaki nigdy przedtém nie byłam, w sposób, który objawić się musi koniecznie uśmiechem lub łzą.
Powolnym, wahającym się ruchem, podniósł rękę do kapelusza, chcąc mię zapewne pożegnać. Uprzedziłam jego słowa.
— Idziemy w jednę stronę — rzekłam — bo przypuszczam, że dwaj młodzi panowie, których widziałam na łące...
— Są w istocie towarzyszami méj wędrówki — przerwał. — Jeżeli pani pozwoli — dokończył — pójdziemy razem.
Nie mogłam nie spostrzedz, że był nieśmiałym i niewprawnym w prowadzenie rozmowy z kobietami. Widocznie był to jeden z młodych tych ludzi, którzy, piérwszą młodość swą całą spędziwszy w ubogich, zamkniętych mieszkaniach i w salach uniwersyteckich, przywykli więcéj do milczenia i myślenia, niż do mówienia.
Milczeliśmy parę minut. Towarzysz mój piérwszy zaczął rozmowę.
— Czy mogę zapytać — rzekł — jakim sposobem znalazła się pani w chacie téj choréj wieśniaczki?
Przypomniałam sobie dziki, ogromny wieniec, którym jeżyły się wciąż jeszcze moje włosy, rzuciłam okiem na suknią, dziwacznie przyozdobioną gałązkami choiny i gwiazdami ostów, które się jéj uczepiły, gdy przez las biegłam, i zarumieniłam się znowu. W téj saméj chwili on spójrzał na mnie; dostrzegł zapewne rumieniec mój i widziałam, jak z za ogorzałéj cery jego twarzy wybiła się również różowa barwa i szybką falą obiegła mu policzki i czoło.
Przemogłam zmieszanie i zawstydzenie moje i, śmiejąc się, rzekłam:
— Z ubioru mego poznać pan może, że przyszłam z lasu...
Zaśmiał się także.
— Byłaż-byś pani — odrzekł, ośmielając się coraz — jedném z tych bóstw litewskich lasów, których ja i towarzysze moi, jako ludzie pozytywni, nie spodziewaliśmy się ujrzéć w wędrówce naszéj po kraju.
— Mam pretensyą być także kobietą pozytywną i w mitologie żadne nie wierzę — zaśmiałam się znowu.
Potém, odpowiadając na piérwsze pytanie jego, powiedziałam mu, jaki stosunek łączył mnie ze starą Praxedą; jak, chodząc po lesie, spotkałam zrozpaczoną jéj wnuczkę, która wzywała mnie na ratunek swéj babki, bo młody pan, co mówił, że jest doktorem, jako człowiek cudzy, nie budził jéj ufności.
Z nazwy „człowieka cudzego“ i nieufności Julisi zaśmieliśmy się oboje.
— Dziewczyna ta — rzekł — wyraziła, nie wiedząc o tém, sposób widzenia całéj warstwy narodu, do któréj należy. Lud nasz w istocie nie ma pojęcia o tém, czém jest nauka, nie szanuje i nie ufa tym, którzy mu ją na usługi przynoszą. Niéma, zdaje się, w kraju naszym stanowiska trudniejszego, a więcéj unikanego, jak stanowisko wiejskiego lekarza, i to właśnie skłoniło mię, że je sobie obrałem.
— Myślisz więc pan zamieszkać na wsi? — zapytałam żywo zaciekawiona psychiczném zjawiskiem, skłaniającém człowieka do obierania sobie stanowiska jakiegoś, dlatego właśnie, że było ono najtrudniejszém i najpowszechniéj unikaném przez wszystkich.
Nie zaraz otrzymałam odpowiedź. W téj chwili właśnie znaleźliśmy się w tém miejscu łąki, gdzie wieniec wierzb starych otaczał wzniesienie gruntu, i gdzie przed kilku godzinami widziałam siedzących dwóch turystów. Nie było ich tu teraz. Snadź, nie mogąc doczekać się towarzysza, puścili się sami na oddaloną przechadzkę. Pod wierzbami stały jednak małe stalugi, okryte rysunkowym papierem, i leżały rozrzucone teki i zielniki.
Młody lekarz spójrzał na opuszczone obozowisko i stanął.
— Nie ma ich! — zawołał — poszli zapewne szukać pięknych widoków, albo rozmawiać we wsi z włościanami. Tém lepiéj!
Ostatni wykrzyknik ten wydarł mu się z ust mimo woli.
Dźwięczało w nim dziecinne prawie uradowanie. Poskoczył i złożył pod wierzbami dość ciężkie swe lekarskie pudło, które dotąd niósł pod ramieniem. Spostrzegłam była wprzódy, iż było ono oprawne w ciemną skórę i miało na wierzchu złoconą cyfrę A. S. Nie zapytał mnie wcale, czy pozwalam mu iść daléj ze sobą. Formy towarzyskie były mu snadź mało znane, albo téż w téj chwili na myśl mu nie przychodziły. Nie raziło mnie to wcale. Byłam także oryginałem, dziewczyną dziko wyhodowaną w starym, mrocznym, samotnym domu ideologa i mizantropa, jak zwano ojca mego.
— Tak, pani; — zaczął w sposób taki, jakby rozmowa nasza wcale przerwaną nie była, — mam zamiar osiąść w jednym z najustronniejszych, najbardziéj zapadłych kątów naszego kraju.
Tu wymienił mi nazwę okolicy, w samém sercu Polesia położonéj. Nie słyszałam o niéj nigdy, żaden atlas geograficzny nic o niéj nie wiedział.
— Przed rokiem niespełna skończyłem nauki medyczne, czas ten przeszedł mi w wielkiém mieście. Myślałem z razu, że tam będę już żył daléj, ale przekonałem się, iż wyobrażenia i obowiązki moje pociągają mię gdzieindziéj.
— Przebacz mi pan — przerwałam — ale dziwi mnie to trochę. Wielkie miasta są ogniskami cywilizacyi. Był byś tam pan u źródła nauki i najszlachetniejszych ze wszystkich artystycznych uciech.
— To prawda — odparł — ale zarazem żyć-bym musiał w gwarze tłumu i wstrętnéj dla mnie walce o chleb powszedni. Ognisko to cywilizacyi, jak je pani nazywasz, jest także ogniskiem wielu pokus, niebezpiecznych dla młodości, walk, jałowo zużywających siły, i współubiegań się, niekoniecznie uczciwych. Uczyć się można, a może nawet i łatwiéj, w ciszy i samotności. Uciech artystycznych, które w istocie mają dla mnie wiele powabu, wyrzekłem się z przykrością wprawdzie, ale możnaż wszystko razem na świecie posiadać?
— A bogactwo i sława? — zapytałam — w zapadłym kącie zdobyć ich niepodobna.
Podniósł szybko głowę i spójrzał na mnie ze zdziwieniem, z wyrzutem prawie.
— Nie dlatego uczyłem się — odparł — aby posiąść bogactwo i sławę. Byt niezależny posiadać będę zawsze w méj pracy; sławą, jeżeli przyjdzie ona kiedy, nie wzgardzę zapewne. Ale są to wszystko rzeczy drugorzędne. Główném pragnieniem mojém jest, abym w czynie wypełnił myśl, która panować ma nad mém życiem.
— Jakąż jest myśl ta? — zapytałam.
— Niezmordowanie zdobywać wiedzę i obracać ją na pożytek ludzki — odpowiedział.
Podniósł głowę i spojrzał w górę. Oczy jego błyszczały, na czole i twarzy rozlał się dumny spokój. Nie było już w nim teraz ani cienia uprzedniéj nieśmiałości. Mówiąc o tém, co mu snadź było najdroższe, zapomniał, że rozmawia z nieznaną kobietą.
Weszliśmy do lasu. Przed nami biegła leśna droga, niknąca w dalekiéj odległości. Z obu jéj stron stały z rzadka wyniosłe sosny, a pomiędzy niemi słał się mech puszysty i olbrzymie krzaki paproci roztaczały zębiaste liście. Dziś jeszcze pamiętam, że mech wydawał się wtedy złotym od słońca, staczającego się ku zachodowi, a wierzchołki sosen ciemne były i nieruchome. Na drzewach wieszały się giętkie wiewiórki i zdala trwożliwie ku nam poglądały. Powietrze było bardzo ciche, kiedy niekiedy tylko poruszane ciepłym powiewem, przynoszącym z głębi lasu mocną woń żywicy i miodu.
Do obu stron drogi przytykało wiele bocznych drożyn i ścieżek. Jedna z nich, przerzynając las ukośnie, wiodła ku dworowi. Zjawiające się nad nią krzaki malin zwiastowały blizkość drzew liściastych. Niedaleko téż z tamtąd, pomiędzy ciemne sosny mieszać się zaczynały brzozy wysmukłe i osiny z drzącemi liśćmi; zamiast paproci, słały się po ziemi krzaki poziomkowe i pełzały gałęzie dzikiego bluszczu. Ciemny, milczący bór ustępował przed lasem, pełnym blasków, półcieni, szelestu liści, wrzawy ptaków i szmeru strumieni, ciekących po kamieniach, wśród kalin i niezabudek.
Około téj-to bocznéj drogi była w miejscu jedném łąka mała i nizka, z wartkim strumieniem, z rzadka zarosła olchami. Łąka, strumień, olchy... zupełnie jak w poemacie i tak, jak w poemacie, nad strumieniem, na pniu złamanéj olchy siedziało w dniu owym dwoje młodych ludzi.
Nie śmiéj się, Klementyno! Drobnego tego epizodu życia mego nie myślę nazywać poematem. Przecież naprawdę była to jakaś strofa poetyczna... krótki czterowiersz; ale kto wié, czy z początkowéj strofy wywiązać-by się nie mógł poemat, długi jak dwa życia ludzkie, gdyby... alboż ja wiem? gdyby mi wszystko to nie znikło było z przed oczu, jak sen szybko i bez śladu!
Kto wié? czy czasem w jednéj strofie życia nie zawiera się więcéj ogni, które potém zagasnąć musiały, więcéj pragnień nieziszczonych i mimowolnych westchnień ku szczęściu, niż w całéj długiéj jego pieśni.
Zboczyłam z drogi i piérwsza usiadłam na złamaném drzewie, u samego prawie brzegu szemrzącéj wody. Wiedziałam, że ztamtąd niedaleko już są ogrodowe wrota, a nie chciałam jeszcze pożegnać się z nowym mym znajomym.
On usiadł naprzeciw mnie na nizkim kamieniu. Rozmawialiśmy już teraz z ożywieniem wielkiém. O czém? Nie zgadła-byś nigdy. Młody lekarz mówił mi o nauce, któréj chciał całe życie poświęcić. Kochał on ją z fanatyzmem młodości, z zapałem człowieka, który, sam nie wiedząc o tém, ma w sobie tłumioną skłonność do marzeń. W rozwoju i ostatecznych wynikach wiedzy widział on ostateczną przyszłość ludzkości. Z ideą tą wiązał wszystkie inne idee i ideały: dobrobytu i dobroci, potęgi i szczęścia ludzi. Na idei téj budował przyszłość i świata i swoję. Dlatego wyrzekał się świetności cywilizowanego świata, nadziei bogactwa i sławy i zamknąć się zamierzał na długie zapewne lata w ciemności i ciszy wioskowéj.
— Potém — rzekł — kiedy, jak powiadają wszyscy, siły ustają i zapał gaśnie, nie zdołał-bym może podźwignąć trudnego zadania. Teraz, gdy, zaledwie odszedłszy od źródła nauki, posiadam jeszcze dla niéj miłość całą i niepokalaną, gdy umysłu mego nie dręczy powątpiewanie żadne, a siły fizyczne niczém starganemi nie są... nie mogę uczynić nic według mnie ważniejszego.
Wyrażał się ciągle po prostu i zwięźle. To, co mówił, tyczyło się rzeczy realnych, po ziemsku pojętych, takich, które wydać-by się nawet mogły wielu ludziom prozaicznemi i poziomemi. Mnie jednak zdawało się, że słyszę wierne echo gorącego jakiegoś hymnu, który śpiewałam od dawna we własném sercu.
Wiedza, litość, ważne zbiorowe sprawy ludzkie i poświęcenie całego siebie dla nich, były to wyrazy, które wstrząsały zawsze wszystkiemi strunami méj piersi. Odnajdowałam je w ustach jego, wymawiane z tym samym akcentem, jaki ja nadać-bym im pragnęła. Czułam téż, że w skroniach uderzały mi tentna przyśpieszoném biciem, że rumieńce oblewały mi twarz co chwila, chociaż przyczyny ich nie znałam i nie badałam.
Raz utkwił w twarzy méj długie spojrzenie, pełne myśli jakiéjś, gwałtem tłumionéj. Potém pochylił głowę i zamyślił się. Mnie serce uderzało silnie. Podniósł nakoniec głowę, usta jego drgnęły, jakby chciał coś powiedziéć. Nie powiedział nic, spójrzenia tylko nasze spotkały się i długo oderwać się od siebie nie mogły...
Klementyno! jakże nazwać wzruszenia te, bóle i rozkosze, które powszechnie nazywają się miłością? jak przywiązywać do nich jakąkolwiek wagę i wiarę, jeżeli spójrzenia takie, jak było tamto, nie zobowiązują do niczego?.. jeżeli wszystko to, czego doświadczyłam w godzinach owych, zrodzić się może w życiu, trwać chwilę i umrzéć — bezpłodnie.
Szybkim ruchem zdjął kapelusz, a podnosząc twarz i rozglądając się dokoła, wymówił:
— Jak pięknie dziś na świecie!
Powstaliśmy z miejsc naszych i poszliśmy daléj drogą, ku dworowi. W drodze, uderzony nagłą myślą, uczynił szybki, gniewny jakby giest ręką.
— Dlaczego ja tu nie byłem przed dwoma miesiącami? — zawołał. — Mógł bym był zamieszkać w téj okolicy!
— A teraz? — zypytałam z mocnem biciem serca.
— Teraz — odpowiedział. — Związany jestem przyrzeczeniem, obowiązkami, które na siebie przyjąłem. Niepodobna!
— Niepodobna! — powtórzyłam cicho.
Wielki smutek spadł na mnie od wyrazu tego, którym najczęściéj bodaj kończą się poetyczne strofy każdego życia.
Stanęliśmy w początku owéj ulubionéj mojéj drogi nad Niemnem. Z miejsca tego można było ogarnąć okiem, niżéj nieco położony, wielki ogród dworski, i dostrzedz długi szereg szarych kominów domu.
Spojrzałam na dwór i na towarzysza mego.
— Czy pan nie zechcesz odwiedziéć ojca mego?— zapytałam. Nie odpowiadał przez chwilę. Patrzał w ziemię i wahał się długo.
— Przebacz pani — odparł — podnosząc głowę energicznym ruchem, nie mogę...
Do ostatniego wyrazu tego nie dodał komentarza żadnego. Nie usprawiedliwiał niczém niemożności, któréj ja zrozumiéć nie mogłam. Wyciągnął tylko do mnie otwartą dłoń. Uścisnęliśmy sobie ręce silnie, szczerze, tak, jak przed dwiema godzinami w chacie Praxedy i... po jednym dniu, spędzonym razem, rozstaliśmy się na zawsze.
Jeden dzień spędzony razem, jeden obowiązek połączonemi siłami dopełniony, kilka zamienionych myśli szlachetnych i spojrzeń pełnych brzasku miłości, która-by może mogła być namiętną i jak życie trwałą, — oto cała i jedyna romantyczna historya mojéj przeszłości. Innéj nie miałam nigdy.
Nie pozostało mi po niéj nawet imię człowieka, który wplątał ją w moje życie, nakształt ognistego płomyka, rzuconego na przestrzeń, oświetloną trzeźwém światłem dzienném. Jedynemi wiadomościami, które miałam o nim, były dwie litery, zaczynające pewno imię i nazwisko jego, i to także, iż wydał mi się najpiękniejszym z pomiędzy wszystkich spotykanych dotąd ludzi, że myślał tak, jak ja myślałam, kochał to, co ja kochałam i że... gdyby ta oderwana strofa mego życia nie przebrzmiała była tak prędko i tak bez echa, mogła-bym kochać szalenie i być szczęśliwą bez granic...
Nie mam czasu dziś dłużéj pisać. Przez otwarte okna dochodzi mnie głos Michała, który powraca od swych zajęć i, jak zazwyczaj, ma mi zapewne mnóztwo rzeczy do powiedzenia. Dziatwa téż moja od godziny już zaglądać zaczęła do pokoju mego, nie cierpliwiąc się długo mą nieobecnością przy niéj. Dla napisania Ci tych kilku arkuszy, poświęciłam przez parę dni tę parę przedpołudniowych godzin, w których zwykle maluję i czytam. Teraz zbliża się godzina obiadowa. Trzeba mi zasiąść do stołu z domową gromadką moją, a wprzódy jeszcze zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Potém, z przechadzki zajdę na pocztę i wyślę pod twym adresem ten niedokończony pamiętnik.
Dalszy ciąg jego otrzymasz wkrótce.
Marya.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.