Martwe dusze/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Martwe dusze
Wydawca Redakcya Kuryera Poznańskiego
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Zygmunt Wielhorski
Tytuł orygin. Мёртвые души
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.

I Cziczikow siedział na swojéj bryczce toczącéj się po drodze, co się zowie w dobrym humorze. Z poprzedniego rozdziału widać, czego szukał i do czego dążył, nie dziw zatém, że cały zagłębił się w swoich myślach duszą i ciałem. Widać było z jego twarzy, że projekta, które tworzył, były przyjemne, bo co chwila uśmiech pokazywał się na jego ustach. Zajęty niemi, nie zważał jak jego furman, zadowolony z przyjęcia, jakiego doznał u ludzi Maniłowa, robił energiczne uwagi tarantowatemu koniowi zaprzężonemu na przyprzążkę z prawéj strony. Ten tarantowaty koń był bardzo mądry, tylko na oko zdawało się, że on ciągnie, gdy tymczasem gniady w dyszlach zaprzężony i kary na przyprzążce z lewéj strony, nazwany Ławnikiem, dla tego, że od jakiegoś ławnika był kupiony, ciągnęły bryczkę z całego serca, tak, że nawet z oczu ich było widać zadowolnienie, jakiego w skutek tego doznawały. „Chytry! chytry! a ja będę chytrzejszy od ciebie!“ mówił Selifan, podnosząc się i sciągnąwszy leniwca knutem. „Ty znaj swoją rzecz, flondro niemiecki! Gniady — poczciwy koń, on pełni swoją powinność, ja jemu dam z ochotą jedną więcéj miarkę owsa, bo to poczciwy koń; i Ławnik — także dobry... No, no! czego strzyżesz uszami? Ty durniu, słuchaj kiedy mówię! ja ciébie gburze do złego nie będę namawiał. Gdzieś to zalazł!“ I znowu go ściągnął knutem: „A ty łotrze!“... Potém krzyknął na wszystkie: „Ej wy, orły!“ i zaciął je wszystkie, ale już nie za karę ale żeby pokazać, że był z nich zadowolony. Sprawiwszy im tę satysfakcyą, znów zwrócił się do tarantowatego: „Ty myślisz, że się ukryjesz? Nie, ty lepiéj żyj prawdą, jeżeli chcesz, żeby cię mieli za coś. U obywatela, u któregośmy byli, poczciwi ludzie; ja z chęcią rozmówię się z dobrym człowiekiem, z dobrym człowiekiem zaraz się przyjaźń zawięzuje; herbaty się napić, albo zakąsić — z ochotą, jeżeli dobry człowiek. Dobremu człowiekowi każdy się ukłoni. Pana naszego naprzykład, każdy uszanuje, dla tego, że on, słyszysz ty, służył cesarzowi; on radzca kolonialny...“
Tak sobie rozprawiał Selifan. Gdyby Cziczików był słuchał téj mowy, byłby się dowiedział nie jednego szczegółu o samym sobie; ale tak był zajęty własnemi myślami, że dopiero silne uderzenie piorunu zbudziło go. Obejrzał się wokoło, całe niebo pokryte było gęstemi chmurami, a rzadkie duże krople deszczu padać zaczynały. Zagrzmiało drugi raz, jeszcze silniéj, i deszcz jął lać jak z wiadra. Z początku trzepał tylko z jednéj strony budę, późniéj zaczął trzepać i z drugiéj, następnie zmienił kierunek i bił prosto w oczy. Cziczikow spuścił firankę z dwoma okienkami i kazał prędzéj jechać. Selifan musiał przerwać swoje uwagi, i sam zmiarkował, że nie było czego czekać, wyciągnął z pod kozła jakiś łachman z szarego sukna nałożył go na rękawy, ściągnął lejce i krzyknął na swoją trójkę, która ledwie nogi stawiała. Ale Selifan nie mógł żadnym sposobem przypomnieć sobie, czy dwie czy trzy drogi już przejechał. Rozważywszy dobrze, zmiarkował, że wiele było dróg, które on przepuścił. Ale, że Rosyanin nigdy się długo nie zastanawia, skręcił w prawo na pierwszą napotkaną drogę, puścił konie galopem, mało się troszcząc o to, gdzie ich ta droga doprowadzi.
Deszcz jednak zawziął się i rozpadało się. Kurz zmienił się prędko w błoto i koniom szło coraz ciężéj. Cziczikow zaczął się niepokoić, nie widząc tak długo wioski Sobakiewicza. Podług jego obrachunku już dawno można było do niéj dojechać. Patrzał na wszystkie strony, ale tak było ciemno — że choć oko wykol.
— Selifan! zawołał wreszcie, wysuwając się z głębi bryczki.
— Co, panie? odpowiedział Selifan.
— Popatrzno, czy wsi nie widać?
— Nie panie, nigdzie nie widać.
Poczém Selifan świsnął knutem i zaśpiewa pieśń czy nie pieśń, ale coś tak długiego, że końca nie można się było doczekać. Tam wszystko się mieściło, i to co pochwalne, i to, co pobudzić mogło do szybszego biegu, i czém w całéj Rosyi od jednego końca do drugiego konie częstują; były tam wszystkie możebne przymiotniki bez wyboru, pierwszy lepszy, jaki znalazł się na języku. Doszło nawet do tego, że jął konie nazywać sekretarzami.
Tymczasem Cziczikow uważał, że bryczka chyliła się na wszystkie strony i trzęsła niemiłosiernie; to go przekonało, że musieli zjechać z drogi i znajdują się na powleczoném polu. Selifan zdaje się także rzecz zmiarkował, ale nic nie mówił.
— Po jakiéj ty drodze jedziesz szelmo, zawołał Cziczikow.
— A cóż robić, panie, czas taki przyszedł knuta nawet nie widać, tak ciemno! Ledwo to powiedział bryczka tak się nachyliła, że Cziczikow musiał się uchwycić jéj obu rękoma. Teraz dopiero spostrzegł, że Selifan był pod dobrą datą.
— Stój! Stój! wywrócisz! krzyczał Cziczikow.
— Nie, panie, czy podobna, żebym ja wywrócił, mówił Sulifan, — to nie ładnie wywrócić, już ja wiem dobrze, że nie wywrócę. I zaczął powoli skręcać, a skręcał tak długo, że nakońcu wywrócił. Cziczikow dostał się cały z rękami i nogami w błoto. Selifan konie wstrzymał, ale one i tak byłyby się same zatrzymały, bo były bardzo zmęczone. Taki nieprzewidziany przypadek zadziwił go niezmiernie. Podniósł się, stanął przed bryczką i podparł się pod boki, podczas gdy jego pan grzebał się w błocie i chciał z niego wyleźć; po chwilowém rozmyślaniu rzekł:
— Patrzaj, rzekł Selifan, i obaliła się!
— Ty pijany jak szewc! zawołał Cziczikow.
— Nie, panie; czy podobna, żebym ja był pijany! Ja wiem, że to nie dobrze — być pijanym. Z przyjacielem rozmawiałem, bo z dobrym człowiekiem można pomówić, w tém nie ma nic złego, i zakąsiliśmy razem. Zakąsić wolno, szczególniéj z dobrym człowiekiem.
— A czy pamiętasz, co ci mówiłem, gdyś się ostatni raz upił, co? zapomniałeś? rzekł Cziczikow.
— Nie, panie, jakże można, żebym ja zapomniał! Już ja znam moję rzecz. Ja wiem, że to nie dobrze być pijanym. Z dobrym człowiekiem pomówiłem, bo...
— Już ja ci takie cięgi sprawię, że się dowiesz, co to jest z dobrymi ludźmi rozmawiać.
— Jak się będzie wielmożnemu panu podobało, rzekł na wszystko zgodny Selifan: — kiedy cięgi, to cięgi, nic a nic nie mam przeciwko temu. Dla czego batów nie dostać, kiedy się zasłużyło, a znowu od czegoby była wola pańska? Baty potrzebne, bo chłop swawolny; należy utrzymać porządek. Kiedy jest za co, to i smagaj; dla czego nie wysmagać?
Na takie rozumowanie Cziczikow nie wiedział, co odpowiedzieć. Zdało się wreszcie, że Opatrzność zlitowała się nad nimi, bo opodal dało się słyszeć szczekanie psów. Uradowany Cziczikow kazał konie poganiać. Rosyjski furman posiada instynkt lepszy jeszcze niźli oczy; zdarza się czasem, że zamrużywszy oczy, pędzi co koniom sił starczy — i zawsze dojedzie, gdzie trzeba. Selifan nic nie widząc, pokierował tak końmi, że wyjechał prosto na wieś i dopiero stanął, gdy dyszlem w płot uderzył i daléj jechać było niepodobieństwem. Cziczikow spostrzegł, choć jeszcze padał deszcz rzęsisty, coś podobnego do dachu i posłał zaraz Selifana z rozkazem, by wrót odszukał. Byłoby to jednak długo trwało, gdyby w miejsce szwajcarów nie było w Rosyi gromady psów, które chałaśliwie o jego przybyciu uprzedziły. Błysło światło w jedném oknie, promień jego dosięgnął aż do płotu i ujrzeli w pobliżu wrota. Selifan zaczął stukać, zaraz téż otworzyła się furtka i wysunęła się jakaś postać w sukmanie, a pan i furman usłyszeli ochrypły głos babi:
— Kto tam stuka? czego się tak dobijacie?
— Podróżny, matko, pozwól przenocować, rzekł Cziczikow.
— Patrzcie, jaki chwat, rzekła stara, — o jakiéj to porze przyjechał! Tu nie zajazd, lecz obywatelka mieszka.
— Cóż robić, matko, zabłądziliśmy, przecież nie możemy na taki czas w polu nocować!
— Czas to taki, szkaradny czas, dodał Selifan.
— Milcz durniu, rzekł Cziczikow.
— Ale co wy za jedni? zapytała stara.
— Szlachcic, matko, szlachcic!
Na ten wyraz szlachcic, stara się zamyśliła. „Poczekajcie, powiem pani,“ rzekła i w parę minut powróciła z latarką w ręku, aby otworzyć wrota. Światło pokazało się i w drugiém oknie. Bryczka wjechała na dziedziniec i zatrzymała się przed nie wielkim domkiem, który trudno opisać, gdyż było bardzo ciemno. Tylko na jednéj połowie było światło w oknach; przed domem widać było jedynie kałużę, na którą światło z okien prosto padało. Deszcz dudnił po drewnianym dachu i słychać było wodę spływającą ze szczytów w beczki, a psy darły się na wszystkie tony; jeden z nich, podniósłszy pysk w górę wył tak przeciągle i z taką zawziętością, jak gdyby mu za to Bóg wie co płacono; drugi szczekał prestissimo! między niemi, dzwonił jak dzwonek pocztowy, dyszkant zapewne młodego szczeniaka, a całéj muzyki dopełniał bas jakiegoś starego brytana, bas ochrypły niby śpiewaka w czasie koncertu; tenorzy wspinają się na paluszki, pragnąc pochwycić wysoką nutę i wszystko do góry podnoszą, nawet głowę, a on jeden, spuściwszy nieogoloną brodę i usiadłszy, wydaje nutę, od któréj się okna trzęsą. Z jednego tylko psów szczekania, złożonego z tak znakomitych muzykantów, można było wnosić, że to porządna wioska;ale przemokły i zziębnięty nasz bohater myślał tylko o łóżku. Bryczka jeszcze się zupełnie nie zatrzymała, a on już wyskoczył i ledwie nie upadł. Na ganek wyszła druga jakaś kobieta, młodsza od pierwszéj, ale bardzo do niéj podobna. Ta poprowadziła go do pokoju. Cziczików rzucił okiem w około; pokój był czysty, wyklejony starym papierem w paseczki, obrazy przedstawiały jakieś ptaki, między oknami wisiały małe zwierciadła w ciemnych ramach; za każdém lustrem było coś założonego, to list, to stara talia kart, nawet pończocha; był téż i zegar z malowanemi kwiatami na cyferblacie... więcéj spostrzeżeń nie dało się na razie zrobić. Oczy mu się tak lepiły, jak gdyby mu je kto miodem posmarował. Niebawem weszła gospodyni, nie młoda kobieta, w nocnym czepku, na prędce włożonym, w wełnianéj chustce na szyi, jedna z tych kobiecin, należących do klasy mniéj zamożnych właścicielek, które wiecznie narzekają na nieurodzaj, straty, przechylają głowę na bok, a tymczasem zbierają po trochu pieniążki do płóciennych woreczków i chowają je w rożne szuflady.
W jedne woreczki kładą się ruble, w drugie półruble, w trzecie ćwierć ruble, chociaż na pozór zdawałoby się, że nic nie ma w szufladach krom bielizny, nocnych kaftaników, nicianych kłębków, poprutéj salopy, z któréj miała być uszyta suknia, w razie gdyby stara przepaliła się w jakiém miejscu w czasie pieczenia rozmaitych przysmaków na święta, albo się téż podarła. Ale suknia się nie przepali i nie podrze, bo stara oszczędna, a salopa długo przeleży popruta, wreszcie dostanie się testamentem córce siostrzenicy wraz z innemi gratami.
Cziczików przeprosił, że tyle narobił subjekcyi swoim niespodziewanym przyjazdem. „To nic!“ rzekła gospodyni. „W jaki to czas szkaradny Pan Bóg was przyprowadził! Co za zawierucha... Wypadałoby z drogi zakręcić cokolwiek, ale już zbyt późno, niczego przygotować nie można.“
Słowa gospodyni były przerwane straszném syczeniem, tak, że nawet gość się przestraszył: zdało się, jakby cały pokój napełnił się był wężami. Cziczików atoli spojrzawszy do góry, uspokoił się, zmiarkował bowiem, że zegarowi przyszła ochota uderzyć godzinę. Po syczeniu nastąpiło chrapanie i zegar nareszcie, natężywszy się ze wszystkich sił, wybił drugą godzinę; dźwięk był podobny do tego, jakby kto kijem uderzał w popękany garnek, następnie, wachadło znowu zaczęło swoje tik-tak, kołysząc się na prawo i na lewo.
Cziczików podziękował gospodyni, mówiąc, żeby się o nic nie frasowała, że niczego nie potrzebuje, oprócz łóżka; był jednak ciekawy, gdzie zajechał i czy daleko do Sobakiewicza? Na co stara odpowiedziała, że niesłyszała nigdy o takiém nazwisku, i że takiego obywatela zupełnie nie ma.
— W każdym razie, znacie Maniłowa? rzekł Cziczików.
— A co to za jeden Maniłów?
— Obywatel, matko.
— Nie, nie słyszałam, nie ma tu takiego obywatela.
— A jacyż są?
— Bobrow, Swinin, Kanapatiew, Charpakin, Trepakin, Plieszakow.
— Czy bogaci ludzie?
— Nie, ojcze, zbyt bogatych nie ma. Mają po dwadzieścia, trzydzieści dusz, ale takich, coby mieli po sto lub więcéj, takich tu nie znajdzie.
Cziczików zmiarkował, że zajechał na jakąś pustynią.
— A czy daleko ztąd do miasta?
— Będzie ze sześćdziesiąt wiorst. — Jak mi przykro, że nie mam wam co dać zakąsić! Ale może chcecie herbaty?
— Dziękuję, matko, do niczego tak nie wzdycham, jak do poduszki.
— Zapewne, z takiéj drogi potrzeba wypocząć. Oto na téj kanapie będzie wam wygodnie. Ej! Fietinia! przynieść pierzynę, poduszki, prześcieradło. Jaką to Pan Bóg daje niepogodę, jakie grzmoty, całą noc paliłam świecę przed obrazem. — Ale co to ojcze, cały bok i plecy u was zabłocone, jak u wieprza, gdzieżeście się tak powalali?
— Dzięki Bogu, że tylko suknie powalane! a że kości mam całe.
— Wszyscy Święci! A czy nie trzeba czém pleców wysmarować?
— Bóg zapłać, Bóg zapłać! Nie róbcie sobie subjekcyi, proszę tylko, każcie waszéj dziewce, żeby mi rzeczy wysuszyła.
— Słyszysz Fietinia! rzekła gospodyni do służącéj, która przyniosła pierzynę i poruszała ją, bijąc po obu stronach, tak że w pokoju padało pierze jak deszcz. Weź kaftan i surdut tego pana, najprzód wysusz przy ogniu, jak się robiło nieboszczykowi panu, a potém wytrzyj i wytrzep porządnie.
— Dobrze, proszę pani! odpowiedziała Fietinia, rozpościerając prześcieradło na pierzynę i kładąc poduszki.
— Oto i pościel gotowa, rzekła gospodyni. Życzę ci ojcze spokojnéj nocy. Ale czy wam jeszcze czego nie potrzeba? Może jesteś przyzwyczajony, żeby ci kto łechtał pod podeszwami? Mój nieboszczyk nie mógł inaczéj usnąć.
Ale gość zrzekł się téj przyjemności, Gospodyni odeszła, on téż zaraz rozebrał się, oddał Fietinii swoje wierzchnie i spodnie ubranie — Fietinia ze swéj strony życzyła mu dobréj nocy i wyszła, zabierając z sobą jego mokre manatki. Gdy został sam, popatrzał z rozkoszą na pościel, która bardzo wysoko sięgała. Fietynia była, jak widać, mistrzynią w słaniu łóżek. Przystawiwszy krzesełko wlazł na pościel położył się, przykrył się się kołdrą, zgasił świecę i zwinąwszy się jak obwarzanek w krótkiéj chwili zasnął.
Nazajutrz obudził się dość późno. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a muchy, które wczoraj spokojnie spały na ścianach i na suficie, niemiłosiernie go dręczyły: jedna siadła mu na wargach, druga na uchu, trzecia próbowała, jakimby sposobem usiąść na oku; jednę, która usadowiła się pod samym nosem, we śnie w nos wciągnął i tak silnie z téj przyczyny kichnął, że aż się obudził.
Gdy rzucił wzrokiem po pokoju, spostrzegł, że nie tylko ptaszki zdobiły ściany, lecz że był tam i portret Kutuzowa i jeszcze olejny portret jakiegoś staruszka, z czerwonemi wyłogami u munduru, jakie nosili za nieboszczyka cesarza Pawła Piotrowicza. Zegar znowu zasyczał i uderzył dziesiątą; we drzwiach pokazała się jakaś twarz kobieca, ale się zaraz cofnęła, bo Cziczikow chcąc smaczniéj zasnąć, zrzucił z siebie wszystko. Zdawało mu się, że twarz, która zajrzała, była mu znajomą. Przypominał sobie, ktoby to mógł być, nakoniec zaspokoił się, że to była gospodyni. Włożył koszulę; rzeczy jego, już wysuszone i wyczyszczone, leżały na krzesełku. Ubrawszy się, podszedł do lustra i tak głośno kichnął, że indyk, który był za oknem — okno było nizkie — coś tam zaszwargotał swoim językiem, zapewne „na zdrowie“, na co Cziczikow odpowiedział mu: „dureń.“ Stanął w oknie i przypatrywał się krajobrazowi. Okno wychodziło zdaje się na kurnik, bo mały dziedzińczyk, który się przed nim znajdował, pełny był rozmaitego drobiu i innych zwierząt domowych. Indyczek i kur nie możnaby się doliczyć, między niemi kogut powoli się przechadzał, potrząsając grzebieniem i obracając głowę na wszystkie strony, jakby się czemu przysłuchiwał. I maciora z potomstwem tu się znalazła, a ryjąc w kupie śmieci, zjadła po drodze kurczątko, które jéj się pod ryj nawinęło i jakby nic, ryła sobie daléj. Ten dziedzińczyk był odgrodzony płotem z desek od ogrodu, w którym rosły kartofle, cebula, kapusta, buraki i inne warzywa, gdzie niegdzie rozrzucone były drzewa owocowe, nakryte siatkami, żeby je uchronić od napaści srok, a szczególniéj wróbli, które stadami przelatywały z jednego miejsca na drugie. Dla téj saméj przyczyny rozstawionych było kilka strachów na długich żerdziach z rozwartemi rękami, a na jednym z nich sterczał czepek saméj gospodyni. Za ogrodami widać było domy włościańskie, a chociaż były nie symetrycznie rozrzucone, przedstawiały się dość zamożnie. Dachy miały nowe, płoty i wrota porządne, przed domami stał jeden a czasem i dwa zapaśne wozy. „He, he, to u niéj wioska nie mała!" powiedział do siebie i postanowił bliżej poznać się z jéj właścicielką. Zajrzał przez dziurkę od klucza u drzwi, przez które pokazała się była głowa, a zobaczywszy, że gospodyni pije herbatę, weszedł z wesołą i uśmiechniętą twarzą.
— Dzień dobry, ojcze, jak się spało? zapytała, podnosząc się z miejsca. Była ubrana staranniéj, niż wczoraj, w ciemnéj chustce i już nie w nocnym czepku.
— Dobrze, dziękuję, rzekł Cziczików siadając. A wy, matko, jak się macie?
— Źle, ojcze.
— Jakto?
— Bezsenność. Krzyże bolą i w nodze wyżéj kostki rwie ciągle.
— Przejdzie, przejdzie, nie ma się czém kłopotać...
— Daj Boże, żeby przeszło; już smarowałam i sadłem i terpentyną. — Z czém będziecie pić herbatę? W butelce nalewka owocowa.
— Dobrze, matko, napiję się chętnie z nalewką.
Czytelnik zapewne uczynił spostrzeżenie, że Cziczików z większą swobodą teraz rozmawiał, niż u Maniłowa i wcale się nie ceremoniował. Trzeba przyznać, że jeżeli w wielu rzeczach nie dorównywamy cudzoziemcom, to jednak u nas w Rosyi przewyższyliśmy ich w sposobie obchodzenia się z ludźmi. Przeliczyćby nie można różnych odcieni i subtelności naszego zachowywania się. Francuz albo Niemiec nigdy niedopatrzą się i niepojmą takiego stopniowania. Oni prawie tym samym tonem i temi samemi słowami będą mówili z milionerem i z biednym kramarzem, chociaż w duszy przenoszą pierwszego. U nas nie tak; u nas są tacy mędrcy, którzy z obywatelem, posiadającym dwieście dusz, będą mówili zupełnie inaczéj, niż z takim, który ich posiada trzysta; a z tym, który ich posiada trzysta, znowu nie tak jak z tym, który ich ma pięćset; a z tym, który ich ma pięćset, znowu całkiém odmiennie, niż z tym, który posiada ich ośmset; słowem, chociażby doszli do miliona, zawsze potrafią zachować jakieś odcienia. — Dajmy na to, że istnieje kancelarya, a w kancelaryi naczelnik. Proszę popatrzeć na niego, gdy siedzi otoczony swoimi podwładnymi, od strachu nie śmie nikt słowa wymówić! na twarzy jego wyczytujesz dumę, uczucie, że jest szlachcicem i Bóg wie nie co jeszcze! Chwytaj tylko za pędzel i maluj: Prometeusz, prawdziwy Prometeusz! Pogląda jak orzeł. Tenże sam orzeł, gdy wyjdzie z swego pokoju i zbliży się do gabinetu swego naczelnika, pędzi jak kuropatwa, ile mu sił starczy, z pliką papierów pod pachą. W towarzystwie, na wieczorku, jeżeli są tylko niżsi urzędnicy, — Prometeusz znów jest Prometeuszem; ale niech tylko wyższy zawita, taka sama zajdzie zmiana w Prometeuszu, że i Owidyuszowi się o podobnéj nie śniło; — mucha z niego, mniéj od muchy, zamieni się w ziarneczko piasku. „To chyba nie Iwan Piotrowicz“, powiesz, patrząc na niego. „Iwan Piotrowicz wyższy, a ten i mały i chudy; tamten mówi głośno, basem i nigdy się nie śmieje, a ten djabli wiedzą do czego podobny; — piszczy jak kura, ciągle się śmieje. Podejdziesz bliżéj, przyjrzysz się, on ci to, on Iwan Piotrowicz!! He, he, pomyślisz sobie...“
Trzeba jednak powrócić do Cziczikowa, który, jak już widzieliśmy, postanowił postępować bez ceremonii, dla tego téż wlał sobie nalewki do filiżanki i tak zaczął:
— Piękną macie wioskę, matko, a ile w niéj dusz?
— Dusz to w niéj będzie bez mała 80, powiedziała gospodyni; — ale bieda, czasy ciężkie, w przeszłym roku był taki nieurodzaj, że Boże zachowaj.
— Chłopi jednak zdają się zamożni, domy mają porządne. A jakże godność pani? Ja taki roztrzepany... przyjechałem w nocy...
— Koroboczka, sekretarzowa kolegialna.
— Bardzo jestem wdzięczny, a imię jak, i z ojca?
— Nastasija Piotrówna.
— Nastasija Piotrówna? piękne imię; Nastasija Piotrówna, ja mam rodzoną ciotkę, siostrę mojéj matki, która także nazywa się Nastasija Piotrówna.
— A jak wasze nazwisko? zapytała obywatelka. — Wy musicie być przynajmniéj ławnikiem.
— Wcale nie, matko, odpowiedział Cziczikow uśmiechając się, — nie jestem ławnikiem, jeżdżę za swemi interesami.
— To wy zapewne kupiec i jeździcie skupować! Ah! jak mi żal naprawdę, żem sprzedała tak tanio miód! Ty byś go ojcze pewno kupił odemnie.
— Właśnie miodu bym nie kupił.
— Może co innego? może konopi? Ale widzisz i konopi teraz u mnie nie wiele, będzie może z pół puda[1].
— Nie, matko, mnie potrzebny jest innego rodzaju towar: powiedzcie proszę, czy u was chłopi umierają?
— Oj umierają! ojcze, umierają, ośmnastu ich mało, rzekła wzdychając. — A wszyscy byli dzielni robotnicy. Prawda, że i narodzili się inni, ale co z nich? Wszystko to drobiazg. A ławnik podatki ściąga, powiada, płać z duszy. Ludzie poumierali, a płacić trzeba jak za żywych. W przeszłym tygodniu spalił się tu kowal, doskonały majster, znał się nawet na ślusarce.
— To u was był pożar?
— Bóg ochronił od takiego nieszczęścia; sam się spalił, ojcze. Wnętrzności się u niego zapaliły, zawiele pił; tylko niebieski ognik z niego wybuchnął, cały poczerniał jak węgiel. A jaki znakomity kowal! Teraz wyjechać nie mogę, nie ma komu koni podkuć.
— Trzeba się zgadzać z wolą Bożą, matko, rzekł Cziczikow. — Przeciwko mądrości Bożéj niepodobna coś powiedzieć... Ustąpcie mnie ich, Nastasija Piotrówna!
— Kogo, ojcze?
— Właśnie tych wszystkich, którzy poumierali.
— Jakże to ustąpić?
— A tak, po prostu, albo jeżeli chcecie, to sprzedajcie. Ja wam za nich gotówką zapłacę.
— Jakże to, naprawdę nie rozumiem! Czy ty ojcze doprawdy chcesz ich z grobu wykopywać? zapytała gospodyni.
Cziczików zmiarkował, że stara za daleko zajechała i że trzeba będzie jéj całą rzecz wytłomaczyć. W kilku słowach objaśnił jéj, że sprzedaż urzeczywistni się tylko na papierze i że dusze będa przepisane, jakby były jeszcze żywe.
— A do czegóż ci one, rzekła stara, wytrzeszczywszy na niego oczy.
— Już to moja w tém rzecz.
— Ale przecież one martwe?
— Któż mówi, że żywe? Dla tego to wy tracicie na nich, że martwe; wy płacicie za nie, a ja was oswobodzę od tego kłopotu. Czy rozumiecie? Nietylko że oswobodzę, ale oprócz tego dam wam jeszcze piętnaście rubli. No co teraz, czy jasno?
— Już ja nie wiem. Jak żyję, jeszcze martwych nie przedawałam.
— Spodziewam się! Osobliwościąby raczéj było, gdybyście już kiedy sprzedawali. Może wy myślicie, że macie z nich jaki pożytek?
— Tego ja nie myślę, jakiż z nich pożytek? Pożytku żadnego nie ma. Mnie tylko to niepokoi, że one już martwe.
„Widać, że baba ciasną ma głowę!“ pomyślał Cziczików.
— Posłuchajcie, matko! Rozważcie sobie tylko dobrze: wy rujnujecie się, płacąc za nie podatki jak za żywe...
— Oh! ojcze, nie mówcie mi o tém! przerwała obywatelka. — temu trzy tygodnie zapłaciłam półtorasta rubli, a i łapówkę musiałam dać ławnikowi.
— Tak, to rzecz oczywista matko! a teraz weźcie sobie na rozum, że tym łapówki nie trzeba będzie dawać, bo odtąd ja będę za nie płacił, — ja a nie wy; przyjmuję także na siebie wszelkie koszta, — rozumiecie to wszystko?
Stara się zamyśliła, widziała, że interes w saméj rzeczy wygląda korzystnie, ale że to coś nowego i niezwyczajnego, trochę się lękała, żeby przypadkiem kupujący jéj nie oszukał; bo Bóg wie zkąd przyjechał, i to jeszcze w nocy.
— To i cóż, matko, dajcie rękę; rzekł Cziczików.
— Naprawdę, ojcze, jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło sprzedawać nieboszczyków. Żywych to ustępowałam, trzy lata temu Protopopowi — dwie dziewki, po sto rubli za każdą i bardzo mi dziękował: a jak się wyuczyły; teraz same tkają serwety.
— Nie o żywych teraz mowa; Bóg z nimi! Ja potrzebuję martwych.
— Prawdziwie tak boję się na pierwszy raz, żeby nie stracić na nich. Może ty mnie, ojcze, chcesz oszukać... A one może więcéj są warte.
— Posłuchajcie, matko, ale cóż one mogą być warte? Przypatrzcie się, przecie to proch. Czy pojmujecie? To tylko proch. Weźcie np. jakikolwiek niezdatny do niczego przedmiot, nawet prosty gałgan i ten coś wart: jego przynajmniéj kupią do popierni; a one na co się zdadzą. Sami powiedzcie, na co one się zdadzą?
— Już to rzeczywista prawda. One na nic się nie przydadzą; ale mnie tylko to zatrzymuje i zastanawia, że one już są martwe.
— Ach ty kapuściana głowo! — rzekł do siebie Cziczików, zaczynając tracić cierpliwość. — Rozmówże się tu z nią; ażem się spocił, przeklęta baba!
I wyjął chustkę z kieszeni, jął obcierać czoło, na które rzeczywiście pot wystąpił. Zresztą Cziczików napróżno się złościł, bo zdarzają się i urzędnicy, dostojni zkądinąd i szanowni ludzie, a w interesach tacy głupi, jak Koroboczka. Gdy wpakuje sobie co do głowy, to i klinem nie wybijesz; chociażby najjaśniéj dowodzić, argumenta od niego odskakują, jak piłka gumowa od ściany.
Otarłszy pot, Cziczików postanowił spróbować, czy nie można będzie jéj nakłonić innym sposobem.
— Wy matko, rzekł, albo nie chcecie zrozumieć moich słów, albo tylko tak gadacie, żeby cokolwiek powiedzieć.... Ja wam daję pieniądze, piętnaście rubli asygnacyjnych, czy rozumiecie? Przecież to pieniądze!... Wy ich na drodze nie znajdziecie. — Powiedzcie mi prawdę, po czemu sprzedaliście miód?
— Po 12 rubli pud.
— Minęliście się trochę z prawdą, matko, po 12 rubli nie wzięliście.
— Jak Boga kocham, wzięłam,
— Tak, widzicie? Ale téż co to, to był miód! Wyście go starannie zbierali może cały rok. — W zimie musieliście troskliwie karmić pszczoły w piwnicy, a martwe dusze — to już teraz innego rodzaju. Z niemi nie mieliście żadnych kłopotów, to od woli bożéj zależało, że ten świat opuściły i tym sposobem zrobiły uszczerbek waszemu gospodarstwu. Tam dostaliście 12 rubli za waszą pracę, za starania, a tutaj dostaniecie darmo nie dwanaście, ale piętnaście rubli, i to nie srebrem, ale niebieskiemi papierkami.
W skutek tak przekonywających dowodów, Cziczików był pewny, że babina nakoniec się podda.
— Prawdziwie, odpowiedziała stara, już ja taka niedoświadczona biedna wdowa, że lepiéj zrobię, jak trochę poczekam, — może się zdarzy drugi kupiec i ceny się ustalą.
— Wstyd, wstyd, matko! Co wy téż pleciecie, pomyślcie sami!... Gdzie wy znajdziecie drugiego kupca. Jaki on może z nich zrobić użytek?
— Może w gospodarstwie przydadzą mu się do czego, — rzekła stara, i otworzywszy usta, prawie ze strachem patrzała na niego, czekając, co on na to odpowie.
— Martwi w gospodarstwie! Jużeście trochę za daleko zajechali. Chyba wróbli straszyć po nocy w waszym ogrodzie.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Jakie wy straszne rzeczy prawicie, — rzekła stara, robiąc znak krzyża.
— Do czegóż innego chcieliście ich użyć? Zresztą ja Wam ich kości i mogiły zostawiam — niczego się z miejsca nie rusza: przekaz tylko będzie na papierze. No cóż? jak? odpowiedzcie przynajmniéj.
Stara znowu się zamyśliła.
— O czémże wy myślicie, Nastasija Piotrówna?
— Już ja nie mogę zmiarkować, co mam począć; lepiéj kupcie odemnie konopie.
— Po djabła mi konopie? Zmiłujcie się, ja was o co innego proszę, a wy mnie konopiami częstujecie! Konopie — konopiami, innym razem przyjadę, to i konopie zabiorę. Tak cóż? Nastasija Piotrówna?
— Jak Boga kocham, tak towar osobliwszy, niezwykły!
Cziczików tracił już wszelką cierpliwość — złapał z złości za krzesełko, silnie uderzył niém w podłogę, a babę posłał do djabła.
Djabła obywatelka zlękła się niezmiernie.
— O, nie wspominaj go, Bóg z nim! zawołała blada od strachu staruszka. — Jeszcze trzy dni temu całą noc śnił mi się przeklęty. Po pacierzach przyszła mi ochota kłaść kabałę, widać, że za karę Pan Bóg mi go przysłał. A taki szkaradny mi się przedstawił, rogi miał jak u byka.
— Dziwi mnie to, dla czego oni wam się dziesiątkami nie śnią. Miłość bratnia chrześciańska mnie do tego pobudziła; widzę — biedna wdowa, zabija się pracą, cierpi niedostatek..... Przepadnij! zdechnij razem z całą twoją wioską.
— Ah, jak wy klniecie nieładnie! — rzekła stara, patrząc się na niego ze strachem.
— Bo już nie wiem, jak mam z wami mówić! Wy, to uczciwszy uszy, jak suka, która leży na sianie: sama nie je siana, ale i drugim go nie daje. Chciałem u was zakupić rozmaite produkta gospodarskie, bo zajmuję się dostawami rządowemi..... Tu zełgał trochę, chociaż przypadkiem i bez żadnego zamiaru, ale nadzwyczaj szczęśliwie. Dostawy rządowe silnie podziałały na Nastasiję Piotrównę, zaczém odezwała się głosem — w którym czuć było przebaczenie.
— Dla czegóż tak się rozgniewaliście gwałtownie? Żebym była wiedziała, żeście tacy porywczy, byłabym się wam nie sprzeciwiała.
— Co się mam gniewać! — Rzecz cała nie warta skorupki od jajka, a ja będę się gniewał?
— No, już dobrze, jestem gotowa odstąpić wam za piętnaście rubli asygnacyjnych! Ale pamiętajcie, ojcze, co się tyczy dostaw rządowych, jeżeli wam będzie potrzeba mąki żytniéj albo gryczanéj, kaszy, mięsa, to proszę was, nie zapomnijcie o mnie i nie skrzywdzcie.
— Bądźcie spokojni, matko, nie skrzywdzę, nie, mówił Cziczików, ocierając pot, który trzema strumieniami ściekał po jego twarzy. Spytał się jéj następnie, czy nie ma w mieście pełnomocnika, albo znajomego, któregoby mogła upoważnić do podpisania aktu sprzedaży i załatwienia wszystkich formalności.
— I owszém, odpowiedziała, syna protopopa, ojca Cyryla, służy w izbie skarbowéj.
Cziczików poprosił ją, aby napisała do niego upoważnienie i sam nawet podjął się je zredagować.
„Dobrze by było“, mówiła do siebie Koroboczka „gdyby zakupował u mnie mąkę i bydło. Trzeba go udobruchać: ciasta zostało się jeszcze od wczoraj, pójdę powiedzieć Fietinii, aby naleźników zrobiła. Możnaby téż upiec pirog z jajkami; u mnie doskonale go robią, i czasu na niego nie wiele potrzeba.“ Gosposia wyszła, żeby wykonać to, co pomyślała i żeby dopełnić jeszcze swój program innemi arcydziełami sztuki kuchennéj. Cziczikow poszedł do sali, w któréj noc przepędził, i wyjął ze swojéj podróżny szkatułki potrzebne papiery. W pokoju wszystko było sprzątnięte, pierzyny już wyniesiono, a przed kanapą stał stół nakryty czerwoną serwetką. Postawił na nim szkatułkę i odpoczął, bo się był spocił jak szczur, wszystko na nim było mokre, od koszuli do szkarpetek. „Dopiero mnie téż umęczyło, przeklęte babsko!“ rzekł, trochę odetchnąwszy i otwierając szkatułkę.
Autor jest przekonany, że znajdą się między czytelnikami tacy, którzy będą ciekawi dowiedzieć się o wewnętrzném urządzeniu szkatułki Cziczikowa. Czemuż ich nie zaspokoić? — Oto wewnętrzne urządzenie: w samym środku mydelniczka, za mydelniczką sześć wązkich przegródek na brzytwy; po rogach dwie kwadratowe przegródki, na kałamarz i piaseczniczkę, między niemi wyżłobienie na pióra, lak i inne przybory piśmienne, następnie różne przegródki z przykrywkami i bez przykrywek, napełnione biletami wizytowemi, teatralnemi i innemi jeszcze, które Cziczikow chował na pamiątkę. Cała wierzchnia część wyjmowała się, a na spodzie było miejsce na papiery; — z boku istniała skrytka na pieniądze, ale on ją tak prędko zawsze otwierał i zamykał, że nie można na prawdę powiedzieć, ile tam było. Cziczików zaraz wziął się do pracy, zatemperował pióro i zaczął pisać. W téj saméj chwili weszła gospodyni.
— Ładną masz szkatułkę, ojcze, — rzekła, siadając obok niego. — Zapewne musiałeś ją kupić w Moskwie.
— W Moskwie, odpowiedział Cziczików, pisząc daléj.
— Zaraz się tego domyśliłam, tam wszystko starannie wykończają. Trzy lata temu moja siostra przywiozła ztamtąd ciepłe buciki dla dzieci. Co za wytrzymałość! do téj pory noszą. He! ile tu u was stemplowego papieru! mówiła daléj, zaglądając do szkatułki. W saméj rzeczy, papieru stemplowego było tam niemało. — Żebyś mi choć jeden arkusz darował, u mnie taki niedostatek; zdarzy się potrzeba prośbę do sądu podać, a tak nie ma na czém.
Cziczików wytłómaczył jéj, że ten papier nie przeznaczony na pisanie prośb, ale służy wyłącznie tylko do kontraktów sprzedaży. Ale żeby ją uspokoić, dał jéj jeden arkusz, którego cena była rubla. Gdy napisał, co miał napisać, podał jéj do podpisu i poprosił o spis włościan. Pokazało się, że obywatelka nie prowadziła żadnéj kontroli — a wiedziała o wszystkich na pamięć. Zażądał, by mu zaraz podyktowała ich imiona i nazwiska; — niektórzy tak się dziwnie nazywali, lub tak szczególne mieli przydomki, że usłyszawszy je, Cziczików wstrzymywał się, a dopiero późniéj pisał. — Zadziwił go szczególniéj jakiś Piotr Sawelin Nieuważaj-Koryto, tak że nie mógł się powstrzymać, by nie powiedział: „o jaki długi!“ — Drugi miał dołączony do nazwiska przydomek Krowia Cegła, inny zwał się po prostu Jan Koło.
Skończywszy pisać, wciągnął w siebie powietrze i poczuł ponętny zapach czegoś smarzonego w maśle.
— Bardzo proszę zakąsić, rzekła gospodyni.
Cziczików obejrzał się i spostrzegł stół, zastawiony grzybami, pierogami, skoroduszkami, szańgami, naleźnikami i wielu jeszcze innemi przysmakami.
— Pirogi z jajkami! rzekła gospodyni.
Cziczików zbliżył się do piroga z jajkami, a zjadłszy większą połowę, dopiero go pochwalił. Pirog był w saméj rzeczy bardzo smaczny, a zmęczonemu Cziczikowi jeszcze bardziéj smakował.
— A naleśników?
W odpowiedzi, Cziczików zwinął trzy naleśniki razem, umaczał je w roztopioném maśle i posłał do ust. Powtórzywszy to trzy razy, wytarł usta i ręce serwetą i prosił, aby kazano zaprzęgać.
Nastazija Piotrówna zaraz posłała Fietinią a po drodze kazała jéj jeszcze przynieść gorących naleśników.
— U was, matko, wyborne naleśniki, rzekł Cziczików, zabierając się do nowo przyniesionych gorących.
— Tak, u mnie dobrze umieją naleśniki smarzyć, rzekła gospodyni, — bieda tylko, że urodzaj nietęgi i mąka niespora. Ale dla czego, ojcze, tak się spieszycie? — mówiła daléj, widząc że Cziczików brał za czapkę, — jeszcze bryczka nie zajechała.
— Zajedzie, matko, zajedzie. Mój człowiek prędko się zwija.
— Bądźcie łaskawi, nie zapomnijcie o mnie w czasie dostawy.
— Nie zapomnę, nie zapomnę, mówił Cziczików, wychodząc do sieni.
— A czy sadła wieprzowego nie kupujecie? pytała gospodyni, postępując za nim.
— Kupuję, a jakże, tylko nie teraz.
— Na święta będzie u mnie i sadło gotowe, rzekła Koroboczka.
— Kupię, kupię, wszystko kupię, nawet wieprzowe sadło kupię.
— Może potrzeba wam będzie dartego pierza? Przed adwentem będzie już gotowe.
— Dobrze, dobrze, mówił Cziczikow.
— A widzisz, ojcze, że twoja bryczka jeszcze nie zajechała, rzekła gospodyni, gdy wyszli na ganek.
— Zajedzie, zajedzie. Powiedzcie mi tylko jak dostać się do gościńca.
— Jakby to zrobić? rzekła staruszka. — Rozpowiedzieć to trudno, krętych dróg wiele; na koźle jest miejsce, dam wam dziewczynkę, to cię wyprowadzi.
— I owszém, dziękuję.
— Dam wam dziewczynkę, ona zna dobrze drogę; tylko pamiętajcie, nie zabierzcie jéj z sobą! jednę już takim sposobem uwieźli mi kupcy.
Cziczikow zaręczył, że nie ma żadnego zamiaru porwania dziewczynki, i tém uspokojona zaczęła Koroboczka patrzeć, co się działo na dziedzińcu: wlepiła oczy w klucznicę; która ze składu wynosiła faskę miodu, dojrzała chłopa, który się we wrotach pokazał, i stopniowo cała utonęła w gospodarstwie.
Ale na co tak długo zajmować się Koroboczką? Czy Koroboczka, czy Maniłowa; gospodarskie zajęcia, czy nie gospodarskie — na bok wszystko! Wesołość w jednéj chwili zamieni się w smutek, jeżeli tylko długo będziemy się nad nią zastanawiać, a wtenczas, Bóg wie, co przyjdzie do głowy. Może nawet pomyślisz: Czy rzeczywiście Koroboczka tak nisko stoi na nieskończonych szczeblach doskonałości ludzkich? Czy rzeczywiście taka wielka przepaść rozdziela ją od jéj siostry, niedostępnéj w arystokratycznym pałacu, o marmurowych schodach, błyszczącym od złota, machoniu i dywanów, a ziewającéj nad niedoczytaną książką, w oczekiwaniu na modnego salonowca, aby popisać się przed nim swoim dowcipem, podzielić się z nim swojemi myślami, i mówić nie o zawikłanych swoich interesach, nie o ruinie grożącéj majątkowi wskutek nierządu i nieoględności, tylko o nowym przewrocie politycznym we Francyi i o kierunku modno religijnym! Ale na bok, na bok! Na co o tém wspominać?
— Otóż i bryczka! zawołał Cziczikow. — Dla czego takeś się guzdrał? Widać, że wczorajsza wódka jeszcze ci zupełnie z głowy nie wywietrzała.
Selifan nic na to nie odpowiedział.
— Bądźcie zdrowi, matko, a gdzież jest wasza dziewczyna?
— Pelagia! zawołała Koroboczka do stojącéj blisko ganku jedynastoletniéj dziewczynki z bosemi nogami, które z daleka można było mieć za opatrzone w trzewiki, tak były oblepione świeżém błotem. — Pokażesz panu drogę.
Selifan pomógł dziewczynce wgramolić się na kozioł, następnie Cziczikow postawił nogę na stopniu, aż się cała bryczka na prawo przechyliła, a gdy się dobrze usadowił, pożegnał gospodynią — i konie ruszyły.
Selifan przez całą drogę był milczący i przytém bardzo uważny, co zawsze mu się zdarzało, ilekroć w wilją co przeskrobał, albo się upił. Konie mianowicie były doskonale wyczyszczone; jedno z chomąt, oddawna poszarpane, dziś uderzało staranném sporządzeniem. Już koniom przestróg pouczających nie udzielał, i tylko smagał knutem od czasu do czasu, chociaż deresz pragnął usłyszeć jakąś nauczkę, bo wtedy Selifan zwykle opuszczał lejce i knutem wywijał jedynie dla pozoru. Ale posępny jemszczyk (woźnica) tym razem powtarzał tylko te słowa: „No, no gawrony!“ i nic więcéj. Nawet gniademu i ławnikowi przykro było nie słyszeć ani razu „kochane“ albo „dobre.“ Deresz strzygł uszami za każdém uderzeniem i myślał sobie: Patrz, jak mu djabli szepcą, wie gdzie uderzyć! Nie chlaśnie prosto po grzbiecie, tylko wybiera najdotkliwsze miejsca, i albo uszów dostanie, albo pod brzuch sięgnie.
— Czy na prawo? sucho spytał się obok niego siedzącéj dziewczynki.
— Nie, nie, już ja wam pokażę, odpowiedziała.
— Gdzież tedy? zapytał Selifan, gdy bliżéj wyjechali.
— Oto tam, odpowiedziała, wskazując ręką.
— Oj ty głupia! rzekł Selifan. — Toć to przecie jest na prawo. Nie wie, gdzie prawa strona a gdzie lewa.
Chociaż pogoda świeciła, ale droga była ciężka, to téż dopiero koło południa dostali się na gościniec, i tego by byli nie dokonali bez dzieweczki, bo drogi tak się na wszystkie strony rozchodziły jak raki, gdy się je z worka wysypie. Dziewczynka pokazała ręką, na ciemny budynek i powiedziała:
— Oto i gościniec!
— A co to za budynek? zapytał Selifan.
— Zajazd.
— Teraz sami już trafimy, rzekł Selifan, wracaj do domu.
Pomógł jéj zleźć i przecedził przez zęby: „Eh ty czarno noga!“
Cziczikow dał jéj grosz i dziewczynka pobiegła zadowolona już dostatecznie z tego, że się na koźle przejechała.





  1. Pud = 40 funtów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: Zygmunt Wielhorski.