Marta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Rozdział VI
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dzień zimowy miał się ku końcowi. W saloniku, którego okna wychodziły na ulicę Królewską, na zgrabnym kominku otoczonym żelazną kunsztownie wyrobioną kratą żarzyły się węgle w takiej ilości, aby nie rażąc zbytniem gorącem, przyjemne tylko dokoła rozlewać mogły ciepło.
Przed kominkiem stała kozetka wybita amarantowym adamaszkiem i nizki fotel na biegunach, orzucony kwiecistym kobiercem, z podnóżkiem, na którym znajdował się wyszyty włóczkami śliczny długouchy wyżełek.
Na kozetce wpół leżała smukła postać kobiety w czarnej sukni, z szeroką białą taśmą u dołu.
Na fotelu, drobne i wytwornie obute stopy opierając o podnóżek, kołysała się lekko druga kobieta w modnym kostiumie z fiołkowego atłasu, aksamitem i frendzlami tegoż koloru bogato przystrojonym; w białym jak śnieg webowym kołnierzyku, spiętym wielką w złoto oprawną kameą, z jasno-płowymi włosami wysoko nad czołem zaczesanymi, ledwie dojrzanym pyłkiem białego pudru przysypanymi i w długich krętych pasmach opadających na plecy, piersi, szyję i ręce, które białe i drobne wysuwały się z webowych mankietów i splecione na atłasowej tiunice sukni, połyskiwały dużym brylantem jednego, lecz wielce kosztownego pierścienia.
Salonik, w którym znajdowały się dwie te kobiety, nie był obszernym, tem bardziej więc uderzał w oczy wykwint jego przystroju. Jedwabne firanki spuszczały się nad dwoma wielkiemi oknami i przyozdabiały drzwi wysokie; szerokie źwierciadło odbijało w sobie rozrzucone pod ścianami grupy nizkich i miękkich sprzętów, na kominku stał wielki zegar brązowy, a stoły i stoliczki dźwigały kryształowe czary napełnione kwiatami, srebrne dzwonki, rzeźbione bombonierki, wieloramienne świeczniki. Przez drzwi na oścież roztwarte widać było utopiony w półzmroku pokój sąsiedni z posadzką zasłaną puszystym kobiercem, z okrągłym politurowanym stołem pośrodku i zwieszoną nad nim wielką kulą szklaną, w której rozniecony płomień przybierać musiał barwę różową. Delikatna woń cieplarnianych roślin pod oknami kwitnących napełniała to małe mieszkanie; w pobliżu kominka, ocieniony zielonym ekranem, stał stół z porcelanowym serwisem i resztkami tylko co snać spożywanych przysmaków.
Kobiety siedzące przed kominkiem milczały. Twarze ich oświetlone różowym blaskiem żaru posiadały odrębny całkiem charakter.
Marta pochylała głowę na poduszkę miękkiej rozetki, oczy jej były nawpół zamknięte, ręce zwisały bezwładnie na czarnej sukni. Poraz pierwszy od wielu miesięcy dotknęła ustami smacznego i obfitego pożywienia, znalazła się w atmosferze dostatecznie ogrzanej, w otoczeniu pięknych i harmonijnie dobranych przedmiotów. Ciepło pokoju i delikatna woń kwiatów upoiły ją nakształt trunku. Teraz dopiero uczuła, jak bardzo była znużoną, ile sił odebrały jej chłód, głód, smutek, trwoga i walka.
Wpół leżąc na miękkim sprzęcie, ogarnięta falą ciepła rozgrzewającą długo zziębnięte jej członki, oddychała powoli i głęboko. Patrząc na nią możnaby rzec, iż zatrzymała w sobie myśl wszelką, usunęła od siebie dolegliwe mary trwóg i bolów, i zdziwiona ciszą, wonią, ciepłem i pięknością tego nieznanego raju, do którego wstąpiła — odpoczywała przed nowem wstąpieniem w ciemne głębokości swej doli...
Karolina szeroko otwartemi, uważnemi, przenikliwemi oczami patrzała na swą towarzyszkę. Białe policzki jej zabarwione były świeżym rumieńcem, usta posiadały barwę koralu, a ciemne oczy połysk młody i żywy. Świeżość jednak tej kobiety nie była zupełną. Wszystko w niej było młode i na pozór przynajmniej pogodne, oprócz czoła. Na czole tem oko wprawne do czytania w twarzach ludzkich mogłoby dojrzeć ślady długiej i nie skończonej jeszcze historyi życia, serca, a może i sumienia. Obok twarzy młodej, świeżej, pięknej, czoło to samo jedno zwiędłe było i nawpół zestarzałe. Przebiegały je wszerz zaledwie widzialne, lecz gęste niteczki zmarszczek, pomiędzy ciemnemi brwiami leżała na niem nieruchoma i na zawsze już tam zapewne wyryta bruzda. Pomimo świeżości policzków, karminu ust, blasku oka i bogactwa stroju tej kobiety wyraz czoła jej obudzić mógłby w pilnym i pojętnym badaczu twarzy ludzkich trzy uczucia: nieufność, ciekawość i litość.
Od kilku minut dopiero pomiędzy dwoma kobietami temi trwało milczenie. Marta przerwała je pierwsza. Podniosła głowę z nad poduszki, na której wspierała się przez chwilę, i zwracając wzrok na towarzyszkę, rzekła:
— Opowiadanie twoje, Karolciu, wprawiło mię w zdumienie wielkie. Któżby mógł przypuścić, że pani Herminia postąpi z tobą kiedy w sposób tak okrutny! Ona, która cię przecież wychowała, blizka krewna twoja podobno...
Karolina oparła plecy o wygiętą tylną poręcz fotelu i drobną stopą przyciskając silniej pieska wyszytego na podnóżku, w szybszy bieg wprawiła bieguny swej wytwornej kolebki. Z lekkim uśmieszkiem na ustach i oczami wpatrzonemi w sufit mówić zaczęła.
— Blizką moją krewną pani Herminia nie była, owszem, dosyć daleką, ale nosiłam po ojcu to samo co ona nazwisko. Było dostatecznem dla dumnej, bogatej pani, aby raczyła sierotę wyhodować w domu swym i uczynić z niej potem rezydentkę czy tam pannę do towarzystwa. Wyświadczyła mi w istocie dobrodziejstwo wielkie, gdyż do końca życia i cokolwiekbądź nastąpiło potem, chlubić się mogę, iż wyhodowałam się razem z pieskami faworytami znanej na wielkim świecie pani Herminii. Edukacya nasza i sposób naszego życia, to jest mego i piesków, były bardzo do siebie podobne, ja i one spaliśmy na miękkich poduszkach, biegaliśmy po woskowanych posadzkach, spożywaliśmy wyborne delikatesy, i ta tylko pomiędzy nami zachodziła zawsze i zaszła ostatecznie różnica, że one nosiły jedwabne kapki i złote obroże, ja zaś suknie jedwabne i złote bransolety, że one nakoniec pozostały w raju, mnie zaś wygnał zeń mściwy anioł macierzyńskiej dumy...
Przy ostatnich wyrazach kobieta we fiołkowym kostiumie zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem, którego dźwięk sprzeczając się z całą powierzchownością, zgadzał się ze zwiędnięciem czoła i tak jak ono obudzać mógł ku niej nieufność lub litość. Marta doświadczyć musiała ostatniego tego uczucia.
— Biedna Karolino! rzekła, ileś ty przecierpieć musiała, wyszedłszy w świat tak sama jedna, bez żadnych środków do życia...
— Dodaj do tego, moja droga, zawołała Karolina patrząc ciągle w sufit, dodaj do tego, że wyszłam w świat z nieszczęśliwą miłością w sercu.
— Tak, dodała, prostując się i zwracając wzrok na towarzyszkę, wiedz bowiem, że kochałam naprawdę, kochałam okropnie syna p. Herminii, tego pana Edwarda, który (pamiętasz go zapewne), śpiewał tak czule: „O, aniele, co z tej ziemi!“ i miał także szafirowe oczy, któremi zdawał się patrzeć w samą głąb duszy... tak, kochałam go bardzo... byłam tak niedorzeczną, że kochałam... Mówiła to wszystko tonem żartobliwym, przy ostatnich wyrazach wybuchnęła głośną, długą, dźwięczną gamą śmiechu. Tak, wołała śmiejąc się, byłam tak niedorzeczną... kochałam, o! jakże byłam niedorzeczną!...
— A on? ze smutkiem zapytała Marta, czy kochał cię także prawdziwie? Co uczynił wtedy, gdy ci matka jego z domu swego wyjść rozkazała na biedę, samotność i tułaczkę?...
— On! z przesadnem patos wymówiła Karolina, on patrzył na mnie przez rok cały swemi prześlicznemi szafirowemi oczami, jakby w głębię duszy mej przedrzeć się i zawojować ją wzrokiem pragnął; śpiewał na fortepianie pieśni, od których tajało mi serce, ściskał mi rękę w tańcu, potem całował obie moje ręce i przysięgał na niebo i ziemię, że kochać mię będzie do grobu, potem pisywał do mnie z pokoju do pokoju listy strzeliste, i płomieniste, potem... gdy matka jego jeden z listów tych wypadkiem przeczytawszy, rokazała mi iść gdzie mię oczy me poniosą, pojechał na karnawał do Warszawy; spotkawszy mię na ulicy, a byłam wtedy głodna, zrozpaczona, w łachmanach prawie ubrana, zarumienił się jak piwonia, spuścił oczy, minął niby nie poznając, i w kilka dni potem w kościele PP. Wizytek ślubował przed ołtarzem pięknej i bogatej dziedziczce wiarę i miłość dozgonną... tak on mię kochał i to dla mnie uczynił... I znowu zaśmiała się, ale tym razem krótko i sucho.
— Nikczemny! z cicha wymówiła Marta.
Karolina wzruszyła ramionami. — Przesadzasz moja droga, wymówiła z zupełną obojętnością. Nikczemny! dlaczego? czy dlatego, że korzystał z prawa, o którem wiedział, że przysługuje i przysługiwać będzie na świecie jemu i wszystkim towarzyszom jego? Czy dlatego nikczemny, że za przedmiot zabawy wziął sobie młodą i ubogą dziewczynę, tak głupią, iż uwierzyła, że jest dla niego przedmiotem miłości? Bynajmniej, moja droga. Pan Edward nie był zapewne świętym ani szczególnym jakimś bohaterem, ale nie był też, jak mówiłaś, nikczemnym. Miał on swoje wielkie zalety, upewniam cię, a tylko czynił to co czynić świat pozwalał mu w zupełności, korzystał z udzielonego mu prawa, był takim, jakimi są wszyscy młodzi, ba! często i niemłodzi mężczyzni.
Mówiła to z najzupełniejszą powagą, bez najlżejszego żartu lub szyderstwa, głosem zupełnego przekonania; skrzyżowała potem ręce na piersi, i nie spuszczając wzroku z sufitu, zanuciła z cicha piosnkę z „Dziesięciu cór na wydaniu.“ Marta wlepiła w nią zdumione oczy.
Po chwili kobieta w atłasach przestała nucić, wpółleżącą postawę zmieniła na siedzącą, i opierając łokieć na kolanie a twarz na dłoni, pochyliła się nieco ku swej towarzyszce.
— Bo nakoniec, zaczęła mówić tym samym co pierwej rozważnym tonem, w sądach o ludziach trzeba przecież mieć wzgląd na przyzwyczajenia i na ten punkt, z którego zapatrują się oni na życie i jego sprawy. Jeżeliby, naprzykład, kolory biały i czarny posiadały władzę myślenia i czucia, to pierwszy, przyzwyczaiwszy się do wyższości, jaką mu nieustannie nad drugim przyznają ludzie, mógłby wybornie wyobrazić sobie, że kolor czarny na to tylko stworzonym został, aby sprawiać wszelkiego rodzaju przyjemności, rozrywki i zabawy białemu. Najważniejszą rzeczą w stosunkach ludzkich, moja droga, są różnice, jakie pomiędzy nimi zachodzą, pomiędzy zaś panem Edwardem a mną zachodziły różnice olbrzymie...
— Zapewne, przerwała z żywością Marta, on był człowiekiem bogatym, a ty ubogą dziewczyną, ale czyż bogactwo upoważnia do pomiatania tymi, którzy go nie posiadają?
— Po części, odpowiedziała Karolina; nie o bogactwie jednak i ubóstwie myślałam, mówiąc o różnicach, boć przecie gdybym była nie ubogą kobietą, ale ubogim mężczyzną, pan Edward, który, powtarzam, posiada wiele dobrych zalet charakteru, nie pomyślałby nawet o skrzywdzeniu mię lub obrażeniu. Mężczyzna bogaty i zarazem honorowy nie krzywdzi i nie obraża mężczyzny ubogiego, jeżeli kiedy tak uczyni, rzuca to plamę na jego charakter, poddaje go chłoście nagany publicznej. Ale ja nie byłam mężczyzną, byłam kobietą; obrażenie zaś, sprzywdzenie kobiety w ten sposób jak to miało miejsce pomiędzy mną i panem Edwardem, to rzecz wcale inna jak obrażenie i skrzywdzenie mężczyzny. Ça ne tire pas à consequence! Owszem, przynosi to chlubę, nazywa się powodzeniem, dzielnością męską, czyni młodego człowieka interesującym, rzuca nań pewien urok sławy. „Dzielny chłopak z tego Edzia!“ „Co za dyabelski zjadacz serc“ „Urodził się w czepku“ „ Ma szczęście do kobiet“ „Jemu zbałamucić dziewczynę, to jak orzech zgryść“ itd. itd. Każdy człowiek, moja droga, nadwyczaj lubi być chwalonym a nagany lęka się jak ognia. Mnóstwo ludzi nie czyni złego przez obawę nagany, a czyni dobrze przez pragnienie pochwały. Pan Edward miał do mnie sympatyą, nic dziwnego, miałam lat 18 i byłam piękną... pofolgował sobie tej sympatyi, w sposób, który zapewne był dla niego przyjemnym, nic dziwnego także; wiedział dobrze i od dzieciństwa, że takie folgowanie jest jego nieodebralnem prawem, z którego gdy nie skorzysta, nazywać się będzie w świecie mazgajem i niedołęgą! gdy zaś skorzysta, pasowanym zostanie na dzielnego chwata i zajmującego młodzieńca. Uczynił to, co uczyniłby na miejscu jego każdy, toteż nie mam do niego pretensyi żadnej, i owszem jestem mu wdzięczną... popchnął mię w świat, nauczył mnie życia i wielkich prawd jego...
Wyciągnęła rękę, wzięła ze stojącego na stole kryształowego spodka różaną konserwę, i chrupiąc ją w białych zębach, przydeptała znowu silnie drobną stopą włóczkowego wyżełka. Bieguny poruszyły się żwawiej i zakołysały leżącą nad długim fotelu kobietę. Źrenice jej powolnym ruchem błądzące po otaczających przedmiotach, podobne były w tej chwili do wielkiego brylantu połyskującego na palcu pod blaskiem ognia; jaskrawe barwy tęczowe migotały w nich jak w wypoliturowanych mrozem kryształach lodu. Ale oczy Marty wpatrzone w twarz dawnej towarzyszki dzieciństwa i młodości, wyrażały głęboki namysł połączony z palącym niepokojem.
— Pchnął cię w świat, mówisz, wyrzekła po chwili zwolna i zniżonym głosem, cóż to za dobrodziejstwo. Świat ten dla biednej kobiety taki straszny, duszący... Nauczył się prawd życia? czy tych, które ukazują istocie ludzkiej przecież bezdenne różnice leżące pomiędzy ludźmi i ludźmi? Okropne to prawdy! Nie stworzył ich Bóg, ale wytworzyli ludzie...
— A nam co do tego? zawołała Karolina z krótkim swym suchym śmiechem. Czy Bóg je stworzył czy ludzie wytworzyli, dość że istnieją one, te prawdy mówiące mężczyznie: będziesz uczył się, pracował, zdobywał i używał! kobiecie: będziesz cackiem i za igraszkę mężczyznie służyć! Boskie czy ludzkie, prawdy te znać nam trzeba, aby nie zjadać sobie serc w nadaremnych zgryzotach, nie trawić młodości w próżnem chwytaniu nie dających się pochwycić promieni słonecznych; aby dać za wygranę temu, co nie dla nas istnieje na świecie, i w gonitwie za cnotą, miłością, szacunkiem ludzkim lub tym podobnemi bardzo pięknemi rzeczami — nie umrzeć z głodu...
— Tak, ledwie dosłyszalnym głosem wymówiła Marta, nie umrzeć z głodu... oto najwyższe dobro, o jakiem marzyć, jakie osiągnąć wolno ubogiej kobiecie!
— Doprawdy? przeciągłym tonem zapytała Karolina i palcem, na którym właśnie błyszczał brylant, wskazując otaczające przedmioty, dodała:
— A jednak... zobacz... obejrzyj się...
Marta nie obejrzała się, tylko otworzyła usta, jakby zadać chciała towarzyszce pytanie jakieś, które jednak powściągnęła szybko. Obie kobiety milczały dość długo. Karolina kołysała się wciąż zwolna, chrupała cukierek po cukierku, nie odrywała wzroku od twarzy Marty, która pogrążona w zamyśleniu siedziała ze skronią opartą na ręku i ze spuszczonemi powiekami.
— Czy wiesz, Marto, przerwała milczenie kobieta w atłasach, że jesteś prawdziwie piękną! Co za pyszny wzrost! musisz być przynajmniej o pół głowy wyższą odemnie, bieda nie zeszpeciła cię dotąd wcale, chociaż różowy odbłysk żaru, który w tej chwili pada na twarz twoją i naśladuje delikatny rumieniec, podnosi bardzo piękność twą i prześlicznie wygląda przy tych kruczych olbrzymich włosach! Cóżby to było, gdybyś jeszcze zamiast tej brzydkiej wełnianej zrudziałej sukni włożyła ubranie żywej barwy i wykwintnego kroju, zamiast tego płóciennego gładkiego kołnierza otoczyła szyję swą przeźroczystą koronką, żebyś warkocze twe podniosła wyżej nieco i ubrała je pąsową różą lub złotemi szpilkami... Byłabyś prześliczną, moja droga, i trzabeby ci było tylko parę razy ukazać się w loży pierwszego piętra na reprezentacyi modnej jakiej komedyi, aby młodzież całej Warszawy zapytała jednogłośnie: Kto ona? gdzie mieszka? czy pozwoli, abyśmy hołdy nasze u jej nóg...
— Karolino! Karolino! przerwała Marta prostując się i wzrokiem pełnym zdumienia patrząc na towarzyszkę, po co ty mówisz to wszystko? Jakiż związek słowa twoje mieć mogą z położeniem, w jakiem zostaję z boleścią wdowy, z trwogą matki? po co mi piękność? po co mi stroje bogate?
— Po co? po co? o! o! o!
Wykrzykniki te padały w przestrzeń wraz z urywkowymi spadami krótkiej, suchej gamy śmiechu i wraz z nią umilkły.
Obie kobiety milczały znowu dłużej jak wprzódy.
— Marto! ile ty masz lat?
— Dwudziesty piąty zaczęłam niedawno.
— A ja dwudziesty czwarty. O rok więc młodsza jestem, o ileż mędrsza od ciebie! ileż dalej zaszłam w życiu niż ty biedna ofiaro marzeń i złudzeń!
Znowu milczały chwilę. Marta z wyrazem stanowczości na twarzy podniosła głowę.
— Tak, Karolino, widzę sama, że mędrszą być musisz odemnie, że dalej w życiu zaszłaś. Posiadasz dostatek, jesteś zapewne spokojna o swe jutro, gdybyś jak ja miała drobne dziecię, nie potrzebowałabyś oddawać je na poniewierkę ludzką, ani patrzeć, jak ci w oczach słabnie, blednie, niknie... Znam cię tak dawno jak dawno sięgnąć mogę pamięcią, byłyśmy razem dziećmi i młodemi dziewczętami, lubiłyśmy się wzajemnie... a jednak jam dotąd nie śmiała zapytać cię, skąd się wziął u ciebie ten dostatek, którym cię widzę otoczoną, jakim sposobem zdołałaś wybrnąć z ubóstwa, z nędzy, o której napomykałaś mi w swej rozmowie... Nie śmiałam zapytać cię o to, bo widziałam, żeś unikała pytań moich, ale wybacz mi Karolino, źle to z twojej strony... dawnej towarzyszce zabaw twych dziecinnych, niezbyt dawnej jeszcze powiernicy rojeń twych młodych, powiedzieć powinnaś, jak zwalczyłaś fatalizm ten, który czepia się kroków i przygniata głowy kobiet ubogich... rzuci to może i na moją drogę światło jakie...
— O, rzuci, rzuci to niezawodnie na drogę twoją światło bardzo jasne, bardzo oświecające! wymówiła kobieta z rozpuszczonym płowym włosem. Oczy jej wyglądały znowu jak dwa odłamy zimnego kryształu, w których przeglądają się barwy tęczowe, na drobnych ustach drżał migotliwy uśmiech, ale głos posiadał brzmienia pewne i spokojne. Marta mówiła dalej:
— Kiedym po raz pierwszy sama jedna w świat weszła, aby walczyć o życie swoje i dziecka, powiedziano mi, że kobieta wtedy tylko z walki takiej wyjść może zwycięsko, jeźli posiada wyborną jakąś umiejętność, prawdziwy i wydoskonalony talent... czyś ty posiadała umiejętność jaką, Karolino?
— Nie, Marto, nie posiadałam żadnej. Umiałam tylko tańczyć, gości bawić i ubierać się ładnie.
— O talencie nie słyszałam nigdy, abyś go miała...
— Nie miałam żadnego wcale talentu.
— Możeś miała bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?
— Bogatych krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.
— A więc... zaczęła Marta.
— A więc, przerwała kobieta w atłasach i nagle podniosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy piesek zakołysał się a nią gwałtownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wyprostowana przed kozetką, na której siedziała Marta.
— Byłam piękną, wymówiła i ...i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.
— Ach! zcicha zawołała Marta i uczyniła poruszenie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka, cienka kibić nurzały się w różowej łunie żaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty patrzała głęboko i upornie oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.
— Cóż? zaczęła po chwili, przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? dobrze, idź sobie! masz wszelkie prawo podjąć z ziemi garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? dziś posiadasz je jeszcze...
Marta oczy dłonią przysłoniła.
— Zasłaniasz oczy, nie chcesz patrzeć na mnie. Zapytujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą niewinną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu p. Herminii; która lubiła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powodzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda?... O, ja to jestem, ja sama... ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie... posłuchaj tylko... Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.
— Posłuchaj, powtórzyła. Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tem, czem jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem: Nie wiem już jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą... ale wedle praw i obyczajów ludzkich, kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj odemnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany dyament, ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezradnej nędzy, staje się napowrót zerem, ale zerem chudem z głodu, trzęsącem się z zimna, rozszarpującem się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swem życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie... Co znaczycie wszystkie na świecie? jakie są wasze nadzieje? gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom! i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę: „najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia.“ Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego ruchu. Niema dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? dobrze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej...
— Byłam młodą, piękną, przyzwyczajoną do zbytku i próżnowania; gdy wygnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią, któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pierścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobraziłam sobie że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Świata pana Edwarda. Kochałam go jeszcze. Kiedy minął mię bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek postąpiłby z człowiekiem jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach głodu i męczarni? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo moje, skończyły się me cierpienia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie, który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie. Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam właścicielkę w sprzedawaniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej siennik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupniku i szklankę mleka w dzień. Po prawdzie praca moja wartą była daleko większego wynagrodzenia, ale poczciwa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z bruku, znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owem spotkaniu pana Edwarda, po dwóch nocach, o których nie potrafiłabym już dziś i opowiedzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło... panu Witalisowi powiedziałam: dobrze! opuściłam sklepik i izbę, w której wrzeszczało i biło się pięcioro brudnych dzieciaków; zamieszkałam tutaj...
Marta siedziała jak skamieniała. Z pod dłoni, którą przykrywała sobie oczy, widać było twarz jej marmurowo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadźwięczał suchy, krótki śmieszek, podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.
— Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpadłam w deklamacyą! wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. To twoja żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się w blaskach, lubię śmiać się na komedyi, a w domu jeść cukierki... wierz mi... tak lepiej... Wzięła rękę wdowy zwisającą śród fałd czarnej sukni i przysunęła się do niej bliżej.
— Słuchaj, Marto, zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki, kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, żywił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypowiadałam ci samą teoryę tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz? jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu swoje dziecko, będzie mu ciepło i wygodnie... pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
— Karolino! rzekła powstając, dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
— Cóż? zawołała kobieta w atłasach, czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i wyrwał się z piersi, gdy mówić zaczęła.
— Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić do mnie tak jak ty mówiłaś Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze wstydu. Muszę być doprawdy czemś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawiniwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, niczego prócz uczciwej pracy, spotkałam to co... spotkałam... Och, jakże nizko, nizko upadłam!... i za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionemi w ziemię. Po chwili łagodniej trochę rzekła:
— Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czem jest życie kobiety ubogiej... kosztuję go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorżką. Nie pogardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt przestrzeni. Tam oczami wyobraźni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odźwierciedlał owszem w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.
Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim blaskiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ściskała jej rękę. „Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz bezemnie!“ Ze słowami temi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
— O! jakże kochałam go! jak kocham go jeszcze! szepnęła wdowa, zarazem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś podniosła się ogromnem westchnieniem. — Nie, Karolino! przez Boga, nie! zawołała podnosząc wysoko twarz oblaną promienną bladością; byłam szczęśliwszą od ciebie. Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mnie, kochał, szanował. Konając, myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham go jeszcze, choć go niema już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Miłość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
— Którą postępując dostaniesz się wkrótce na Elizejskie pola, kędy biali aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem! zabrzmiał przenikający i z gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną wełnianą chustkę.
— Bądź zdrowa, biedna Karolino, bądź zdrowa! zawołała stłumionym głosem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym stołem paliła się już różowa lampa. Była blizko drzwi, gdy uczuła się przytrzymaną za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącemi od śmiechu, ze zwiędłem swem czołem falującem drobnymi zmarszczkami i z ciemnym połyskiem w źrenicach.
— Słuchaj! rzekła, śmiać mi się chce doprawdy z ciebie! jesteś egzaltowana: przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkiem jeszcze dzieckiem. A jednak żal mi cię! nie wiem nawet, dlaczego, bo i cóż mię nakoniec obchodzić może co się tam z tobą stanie? Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękną... Ale... ale pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczną. Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła ku oknu.
— Pomyśl, mówiła, tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię zadepcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
— Puść mię, szepnęła gwałtownie Marta, nie złorzeczę ci, ale mówić z tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjaźni i spoczynku, znalazłam nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
— Puść mię! głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła. Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.
— Wróć się! zawołał na nią głos z góry, będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
— Będziesz kradła! powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
— Umrzesz z głodu razem z twojem dzieckiem.
Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę malując srebrem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartemi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącemi śmiechem, z zimnemi oczami rzucającemi tęczowe połyski z pod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła wpółzmroku ulicy.
Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy temi samemi drzwiami, za któremi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.
— I cóż? zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu salonika. Poszła? Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?
Zadawał te pytania tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych błyszczących oczach jego malowała się niecierpliwość człowieka bez woli i rozwagi, poddającego się doznanemu wrażeniu.
— Nie wróci wcale, odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem, na tem samem miejscu, na którem przed kilku minutami siedziała Marta. Ramiona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie zwróciła wzroku na wchodzącego młodego mężczyznę i na niecierpliwe pytania jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.
— Nie wróci? zawołał Oleś rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i postępując w głąb pokoju, jak to? nie wróci? czyliż nie jesteście panie przyjaciółkami od dzieciństwa?
Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.
— Cóż powiedziała? zapytał nagląco.
— Powiedziała, odparła zwolna kobieta, nie zmieniając postawy ani kierunku wzroku, powiedziała, że dotąd jeszcze kocha swego męża...
Oleś szeroko roztworzył oczy.
— Męża? wymówił jakby nie dowierzając uszom własnym, nieboszczyka męża?
Parsknął śmiechem, podniósł twarz ku sufitowi i śmiał się głośno i długo! Męża! powtórzył, i czegoż ona chce jeszcze od tego biedaka, wszakże on już nie żyje! o! wierne serce... niepocieszona wdowa, jakie to czułe! Śmiał się wciąż, ale w śmiechu jego zadźwięczały przy końcu fałszywe nuty. Drgnęło w nich coś nakształt żalu i przykrego rozdrażnienia...
— Dalibóg! zaczął, znowu szerokimi krokami przebiegając salonik, kobieta to niepospolita! kochać nieboszczyka męża w kilka miesięcy jeszcze po jego śmierci? Jakże to wzniośle! cóżby to było dopiero, gdyby pokochała teraz kogoś żyjącego! O! gdybym mógł być tym szczęśliwcem!
— Bardzo być może, iż mógłbyś pan być tym szczęśliwcem, odezwała się kobieta, siedząc przed kominkiem. Nie odwróciła jednak głowy i nie uczyniła poruszenia żadnego. On przyskoczył ku niej. Żywe rumieńce pokrywały jego policzki.
— Mógłbym być! zawołał, a więc nie wydarła mi wszelkiej nadziei! O! piękna, śliczna, złota, brylantowa pani Karolciu, zlituj się nademną! jestem naprawdę szalenie rozkochanym! mógłbym być tym szczęśliwcem, jeżelibym... powiedz pani, błagam, zaklinam, jeżelibym co?!...
Kobieta poraz pierwszy podniosła na niego oczy. Na dnie źrenic jej, w podniesionych nieco brwiach, w ruchomych kątach warg delikatnych, leżał nieopisany wyraz szyderstwa.
— Jeżelibyś pan, wyrzekła powoli, jeżelibyś starał się o jej rękę i chciał z nią ożenić się.
Słowa te wywarły na Olesiu wpływ ogłuszający i odurzający. Przez chwilę stał nieruchomy, osłupiały, z otwartemi nieco ustami i z oczami wlepionemi w twarz upornie patrzącej na niego kobiety.
— Ożenić się! powtórzył głosem zdławionym. Wargi jego zadrżały jakby się wnet miał rozśmiać, nie rozśmiał się jednak, tylko machnął ręką, wzruszył ramionami i nawpół gniewnie, nawpół obojętnie rzekłszy: żartujesz pani! odszedł od kominka. Kobieta wiodła za nim przez chwilę wzrokiem zimnym i urągliwym. Po twarzy jej przebiegło w jednej minucie tysiąc figlarych, szyderskich, wzgardliwych uśmieszków. Wesoły Oleś stanął znowu przed nią. Jesteś okrutną, pani Karolino! zawołał, mówisz mi o ożenieniu! jestże co niedorzeczniejszego? wiązać się na całe życie, z osobą, którą znam zaledwie, z wdową, która kocha jeszcze swego nieboszczyka męża? stać się od razu ojcem jakiegoś dzieciaka, świat sobie zawiązać, wziąść na plecy tyle odpowiedzialności, tyle kłopotów? i to w moim wieku? z moją szczęśliwą na świecie pozycyą? Jest to pomysł godny doprawdy poczciwego mieszczanina, stęsknionego do smacznej domowej kuchni i tuzina pyzatych dzieciaków. Sądzę, że pani nie powiedziałaś tego na seryo; wiem, że żartować lubisz! jest to jeden z głównych twoich wdzięków.
Karolina wzruszyła ramionami.
— Naturalnie że żartowałam, rzekła krótko i znowu patrzała w rozżarzone węgle.
Wesoły Oleś coraz bardziej był wzburzonym.
— W jakimże humorze jesteś dziś pani, sarknął, czy nie dowiem się niczego już więcej?
— Nudzisz mię pan śmiertelnie, odrzekła kobieta.
— Gdzie ona mieszka? nalegał, młody człowiek.
— Nie wiem, zapomniałam ją spytać o to.
— A to wyborne! cóż ja teraz zrobię? przyjdzie mi ją szukać, ale miasto jak las, nim ją znajdę, znowu o niej zapomnę...
Wymówił to z nadzwyczajnem wzburzeniem, z gniewem prawie i żalem w głosie. Obawiał się, aby niestałość pamięci i codzienna wielka liczba wrażeń nie odebrały mu tego, co go w tej chwili zajmowało namiętnie. Nagle strzepnął palcami, wydał okrzyk radości i poskoczył znowu w stronę kominka.
— Eureka! zawołał, wszakże jest szwaczką? gdzie czy w jakim zakładzie? Piękna, śliczna, złota pani Karolciu, powiedz...
Kobieta wstała i szeroko ziewnęła.
— A tam... przy Freta ulicy, w szwalni Szwejcowej, rzekła z wyrazem najwyższego znudzenia, idźże już pan sobie teraz, muszę ubierać się do teatru... Oleś zdawał się być uszczęśliwionym.
— U Szwejcowej! wiem! wiem! bywam u niej! Jedna córka, ta, co kraje — straszydło, ale druga, mężatka młodziusia za mężem piwowarem, i wnuczka po synie, panna Eleonora, wcale niczego... Tam to więc przebywa moja bogini! O, jutro... jutro... biegnę, pędzę, lecę.
Pochwycił kapelusz i stał już na progu.
— Do widzenia! zawołał.
Z za proga wrócił jeszcze.
— Pani Karolcia idzie dziś do teatru. A co dają? Kobieta stała przy drzwiach swej sypialni ze świecą, zapaloną w ręku.
— Flik i Flok, rzekła.
— Flik i Flok! zawołał człowiek wiekuistego śmiechu, muszę być i zobaczyć Laurę w tańcu egipskim! Ale czy to nie późno! mam jeszcze zajść do Bolka! Do widzenia! do widzenia! biegnę, pędzę, lecę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.