Markiza Pompadour/Rozdział XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Ostatni akord
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXXVII.
Ostatni akord.

„Pani Markiza ma bardzo złą pogodę do podróży!“ tak pono brzmiał „bezserdeczny“ — według Goncourtów — frazes Ludwika XV., rzucony wślad uwożonym z Wersalu na tragach znikomym szczątkom potężnej w ciągu lat dwudziestu faworyty i niegdyś czarującej go miłośnicy. Cała mowa pogrzebowa, towarzysząca odejściu zwłoków!
Może to nie brzmiało tak nieserdecznie, boć ton stanowi tu o wszystkiem. W istocie w chwili, gdy trupa Markizy de Pompadour wywożono z Wersalu, zerwała się straszliwa burza, lunął deszcz rzęsisty, szarpał strzyżone drzewa wspaniałych ogrodów Wersalskich i sczerniałe od chmur niebo raz po raz huczało gniewnym pomrukiem. Król podkreślił ironię śmierci: Markiza w pierwszych dniach ich miłości lubiła spacery w dni słoneczne i nie wybierała się nigdy w podróż w czas słotny. A tu...
Ale ironja śmierci sięgała dalej, niż potrafiłby określić Król, w którym tkwiło głównie w owej chwili symboliczne „animal triste“ po uciesze życia, jaką hojna dłoń czarodziejki darzyła go przez długie lata. Ironja tkwiła już w tem, że ta można pani pozostawiła w skarbonce swojej całkiem 77 franków gotówki. To oczywiście nic nie mówi o wartości dóbr i ruchomości, pozostałych po niej, wynoszącej bajeczną sumę blisko 23 miljonów liwrów, ale napomyka o stałem obcinaniu jej pensji, co wreszcie u schyłku życia przy jej szczodrobliwości, wprawiało ją w niemały kłopot: z 24 zeszła ona do 4 tysięcy liwrów miesięcznie, a nadto w roku 1750 ustały noworoczne podarki od Króla; i Markiza pocichu dla podołania potrzebom swego dworu zmuszoną była wyprzedawać swoje klejnoty.
Nie to jednak było najwyższą ironją. Większa tkwiła w tem, że mimo pozorów zaszczytu w godzinie śmierci — toć pozwolono jej umrzeć w Wersalu: był to przywilej, służący tylko książętom krwi! — w chwilę po zgonie zastosowano do jej prochów barbarzyński dekret, surowo wzbraniający pozostawianie trupa w zamku królewskim: w środowisku wesołego użycia nie chciano, aby cośkolwiek napomykało o kresie ludzkiego istnienia.
Zastosowano ten przepis w najbrutalniejszej formie do tej, u której stóp zaledwie przed kilku dniami leżała hołdowniczo cała Francja. Siedemdziesięcioletni malarz Boucher, który na wieść o bliskim zgonie tej, co to „była natchnieniem nowej sztuki francuskiej“, przybył śpiesznie do Wersalu — ujrzawszy tragi żałobne w alei wersalskiej, zmierzające ku wrotom w drogę do Paryża, zakrył twarz rękoma i uciekł, nie będąc w stanie towarzyszyć pochodowi pogrzebowemu. Wielki malarz „nie mógł patrzeć na to, co najpotworniejszego ujrzał w życiu!“
Bo oto trup jeszcze nie ostygł, a już rzucono go na tragi — pokryto w pośpiechu wyzwolenia się od widma śmierci tak wązkim całunem, że kształty głowy, piersi, brzucha i nóg odznaczały się wyraźnie. Było to dla oka artysty sprofanowanie piękna, które unieśmiertelnił w swoim obrazie — był w tem dla zwykłego pojęcia ludzkiego brak szacunku dla świętości śmierci, przekreślenie lekceważące całego żywota. To też nie dziw, że szlachetna Marja Leszczyńska wyraziła się w parę dni potem z zastanawiającą w jej ustach żałością o swojej rywalce: „Nikt tu o niej już nie mówi. Jakby jej zgoła nie było. Doprawdy, nie warto żyć i kochać!“
Tak dziwacznie, — tragiczną powieść wywyższenia się faworyty przetwarzając w groteskę makabryczną, — oddalał się pod siekącym deszczem i szarpiącą całun wichurą przez dziedziniec Wersalu ów kondukt żałobny: właściwie dwóch służących, niosących tragi ze zwłokami. Zapadający zmierzch zwiększał grozę obrazu. Późno dotarto do Paryża.
Byłoby złośliwością bezzasadną przypuścić, że Król wcale nie odczuwał żałości, gdy znikoma forma tej, którą tylekroć pieścił w swoich ramionach, która tak delikatnie lekką dłonią spędzała chmury z jego czoła i tak mocno związała imię swoje z losami państwa, promiennego blaskiem jego majestatu — bezmownie odchodziła odeń nazawsze. Mimo wichury i deszczu, bezmyślnie obracając w ręku zegarek, który mierzył znikome chwile istnienia ludzkiego, w towarzystwie wyprostowanego salutująco pierwszego kamerdynera Champloste’a stał na balkonie. Stał w pobożnem milczeniu, póki nie zniknął pochód w ciemnej oprawie drzew parku. Wówczas wszedł do pokoju — otrząsnął się, jak człowiek, który zziąbł okrutnie — dwie wielkie łzy stoczyły się po jego wybladłych licach i rzekł do kamerdynera:
„To był jedyny honor, jaki mogłem jej okazać...“

Najszczytniejszą ironią, która nie przekroczyła przecie granic bramy klasztornej i kutych drzwi grobowca Markizy, nie obudziła jej — na szczęście — w trumnie, było, że Król po upływie ledwo paru tygodni, uśmiechając się do jakiejś milutkiej sąsiadki podczas uroczystości dworskiej, ozwał się na jej pytanie, czy wspomina często Markizę:
„Właściwie to ja jej nie kochałem... Zatrzymałem ją przy dworze, ponieważ obawiałem się, że sobie życie odbierze... A ja tego nie lubię!“
Skrzywił się figlarnie, jakby wydał wielki sekret swojej motylej duszy. Mówił to z przekonaniem ludzi, zawsze żyjących chwilą i każdą chwilę swego nastroju biorących za dobrą monetę. A tym sposobem całą swoją miłość podarł, jak szmatę — której nicości nie rozumiała rozkochana w nim kobieta, mądra pani de Pompadour... Może w tej chwili zasłużył sobie na ten złośliwy nagrobek, który zmarłemu w roku 1774 Królowi ułożył lud paryski:

Napół zgniły, napół krewki,
Drogę hańby skończył łgarz...
Płaczcie szelmy! płaczcie dziewki!
Umarł Król wasz — ojciec wasz!...

Ale za Króla i za kraj — może imieniem potomności — oddała jej ręka Wielkiego Człowieka hołd ważki — tem mocniej padający na szale sądu historji, że oddawał go jej najzłośliwszy z pisarzy, ten sam, który potrafił być z nią w sporze i dokuczyć jej kapryśnie, a który w głębiach duszy krył żar uczucia, pchającego ludzkość naprzód i wielką powagę myśli filozoficznej. Jakże pocześnie, jak po ludzku, jak prosto, szczerze, mądrze i zacnie brzmią słowa listu 70-letniego Woltera, pisane niemal nazajutrz po katastrofie:
Jestem prawdziwie zasmucony wieścią o śmierci pani de Pompadour. Byłem jej wiele obowiązany. I opłakuję ją przez wdzięczność. Doprawdy, to jest okrutnie śmieszne, że taki stary bazgracz, jak ja, żyje jeszcze, podczas gdy piękna kobieta umiera w czterdziestu latach wpośród najpiękniejszej karjery na świecie!“[1]






  1. Poczytajmy jej jeszcze za zasługę, że w jej to salonie politycznym — klubie najwybitniejszych ludzi czasu, rozległy się słowa wolne. Pod przewodem jej — faworyty Ludwika XV. — wobec brata Króla padło pewnego dnia to prorocze zdanie: Monarchia odrodzić się nie da! — chyba przez jakieś olbrzymie wstrząśnienie. Ale biada tym, co doń dożyją. Francuski naród ma do tego niezaprzeczone prawo!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.