Markiza Pompadour/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Na stopniu markizy Pompadour
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
Na stopniu markizy Pompadour.

Pani d’Étioles otrzymała list mężowski w dogodnym momencie. Ludwik XV. zakomunikował jej, że koniecznością państwową, stwierdzoną w przeddzień na Radzie ministrów i zgodną z jego pietyzmem dla rad zmarłej pani de Châteauroux jest niezwłoczny wyjazd do znajdującej się w polu armji — właściwie do obozu na dwa miesiące. Nie mogło być mowy o jej zamieszkaniu na razie w „małych apartamentach“, to jest najściślejszej rezydencji króla, tuż nieopodal pokojów i niechętnego pani d’Étioles Delfina. Miała tedy powrócić do własnego domu i oczekiwać tam powrotu króla. Ale czy nie czuł się przesycony tem gwałtownem morzem pieszczot, które zlała na niego? (przebywał zamknięty z nią niemal przez całą dobę, nie turbując się o nic i nikogo i książę de Luynes z trudem zdołał przesłać pani d’Étioles list męża przez zaufanego kamerdynera królewskiego). Czy naprawdę powróci do niej, nie zapomni? Wyjść za próg Wersalski było dla niej niebezpiecznem.
Odczytawszy list pana d’Étioles, przypadła ze łkaniem do piersi króla, osunęła się do stóp jego, obejmowała nogi, wołała: „Ratuj mnie! ratuj!“
Czy odegrała z geniuszem urodzonej aktorki celową rolę? Czy też w ataku histerycznym popadła w ten stan dość zwykły, w którym kobieta kłamie, przestając rozróżniać, gdzie jest granica między fałszem a prawdą faktów, skoro chodzi o prawdę jej uczuć i nastrojów.
Król był wzruszony, zdziwiony. Podała mu list. Odczytał. Pan d’Étioles błagał żonę o powrót — ale czynił to w formie zawiłej, mrocznej, dyktowanej przez wybuch gniewu i rozżalenia, odejmujący pełnię świadomości. Pisał: „Powróć! wszystko przebaczę — zapomnę! I tobie i jemu...“ I tuż zaraz: „Czy takie rzeczy wolno, czy je można zapomnieć?! Czy nie będę niósł piekła zemsty wieczyście w sercu?...“ I dalej jeszcze: „Byłem twoim podłym niewolnikiem przez całe życie... Ale teraz wiem! Tobie potrzeba było pana, któryby cię podeptał!...“ Potem urywkami słów — w kleksach i zygzakach — szedł ustęp całkiem nieczytelny i zakończony dającą zrozumieć się fazą: „Czy królowie są w istocie po za karą niebios? A w takim razie, czy ręka ludzka nie powinna ich zastąpić?... Wreszcie wszystko to kończyło się wybuchem łez: „Klęczę przed tobą, Joanno... we łzach... w krwi mego serca... sponiewierany, shańbiony przez ciebie! Nie tknę twego włosa... Nigdy nie wypomnę ci krzywdy mojej... Król miał słuszność, że podniósł cię do swego Majestatu, bo twojemu brakło tylko korony... Ale nikt nigdy nie będzie cię kochał tak, jak ja cię kocham!... Żaden król!... Czy królowie mają serce?!... Życiem ich jest kaprys... Będę błogosławił Ludwika, że raczył mi odesłać moją Joannę... I ciebie będę błogosławił. Ale wróć do mnie — wróć! Dom mój jest pustynią. Gdy wrócisz, będzie na nowo chramem, boś z rodu bogiń!“
Czy pani d’Étioles oschłością małżeńską zlekceważyła głębokość miłości, tchnącej z tego listu? Czy raczej oceniła trafnie, że moment cierpienia przerodził jej męża w poetę, który zapożyczył zdolnością stylistyczną ognia słów od wymownego kaznodziei Massillona, z którego kazań czynił na jej życzenie potrzebne wypisy. Czy podejrzywała, że im szał był mocniejszy, tem prędzej znajdzie kres, i niema żadnej racji wzruszać się nim i wracać przez litość do nielubianego męża? Czy przeciwnie paliły ją zarzuty hańby i przeraziła zapowiedź zemsty — która mogła przerwać błyskawicą mgłę obiecanego zapomnienia jej winy? A może niezwykła finezja myśli i przebiegłości serca podyktowała jej, że ten szalony list podniesie w wyobraźni króla wartość kobiety tak ubóstwianej — że mąż pomoże jej wziąć w niewolę kochanka — że pismo, grożące jej i Królowi, zjawia się jej, jako podstawa do uwolnienia się od pana d’Étioles i zawojowania miejsca w Wersalu na stałe...
Ten płomienny list — i to „ratuj, Najjaśniejszy Panie!“ — i dodatkowa opowieść o rzekomych atakach gniewu mężowskiego: „Dzieckiem byłam, kiedy przynosił mi pokrzywy, któremi kłułam się boleśnie!“ — „Owej nocy, kiedy wróciłam z maskarady w Wersalu, musiałam się zamknąć; gotów był mnie zabić; dobijał się — nie wpuściłam go“ — te histeryczne pół-kłamstwa i pół-prawdy, wypowiadane z najszczerszym akcentem, sprawiły, iż Król, podnosząc ją, całując, tuląc na piersi, kojąc, czynił wszystko, co leżało w jej planach.
Przyrzekł jej dać schronienie w obrębie Wersalu, w pokojach, które ongi zajmowała pani de Mailly w roli pierwszej faworyty królewskiej — obiecał ochronić ją przed niechęcią Delfina — zapowiedział podarowanie jej pięknych dóbr z pałacykiem, poświęconym ich miłości, zaraz po powrocie z Flandrji — odłożył swój wyjazd do Flandrji na dzień 6. maja, żeby się nią jeszcze nacieszyć — wreszcie przez zaciągnięcie wart przed jej domem upewnił ją, że niebezpieczny szaleniec, który „nie rozumie praw miłości i przywilejów Króla“ niebawem zostanie wysłany pod dobrą opieką, — w każdym razie to jest dzielny człowiek... honorowy! — rzekł wreszcie niespodzianie. I zasługuje na opiekę.
„Mam nadzieję, Najmiłościwszy Królu, że nie każesz go wtrącić do więzienia. To by mnie bolało.“
„I nie wypadałoby — w czasach dzisiejszych, kiedy zaczęła się opinja! Mam nadzieję, że pan de Tournehem na moje życzenie sam się nim zajmie... i dopilnuje go. Chodzi tylko, aby szaleniec był zdaleka... bardzo zdaleka... od Wersalu. Podoba mi się, że szlachetnie wstawiasz się za tym... niewdzięcznikiem, któremu oddałaś najpiękniejsze lata swego życia, zamiast... mnie,“ dodał z uśmiechem. „Co innego,“ mruknął jeszcze, „gdyby się wściekł. Musiałby leczyć się... w Bastylji. Widziałem jego... nieprzyjemne oczy na balu maskowym. Obawiam się, że jestem dla niego za dobry.“
Łzy obeschły już na jej licach. Obdarzona obietnicami tak sowicie, uspokojona, objęła go bielą nagich ramion i rzekła:
„Ależ, Ludwiku, w gruncie rzeczy jest on łagodny, jak baranek... Wyjazd go uleczy z nieprzyzwoitego wybuchu... A naszego związku miłości nie rozerwie nic — ani gorący głupcy, ani zimni mędrcy!“
Nadstawiła mu różowe usta, w które wpił się, szczęśliwy nie tyle jej kochaniem, ile odzyskaną mocą pożądania...
Pan d’Étioles wyjechał zaraz nazajutrz z troskliwym wujem panem de Tournehem w podróż kuracyjną, podczas której w Awignonie zaniemógł na czas długi.

A pani d’Étioles w oczekiwaniu powrotu Króla, zamieszkiwała w kącie wersalskiego zamku, z radosnem drżeniem dowiadując się o tem, że król z obozu nadsyłał wskazówki, jak ma być odrestaurowane mieszkanie pani de Châteauroux. Wiedziała, że szykują je dla niej. Żyła w oczekiwaniu zamknięta, szczęśliwa, że oddalenie podtrzymuje żar tęsknoty miłosnej Ludwika, nudzącego się w obozie, w bezpiecznem oddaleniu od pola walk swej armji z wojskami austrjackiemi. Miał tak wiele czasu, że pisywał do niej codzień — czasem dwa razy dziennie — to lakonicznie dobranemi słówkami eleganckiego biletu, to rozlewnie, z tysiącem hołdów dla czaru, wywieranego przez jej listy, wyczekiwane z upragnieniem, któremi „upajał się, a nie mógł dość się upoić!“ Nie dziw, że te listy wywierały takie wrażenie na Królu; pomijając fakt, że pani d’Étioles już wtedy sama władała pięknie piórem, to pozatem jedyny człowiek, którego jej położenie i nastrój ówczesny oraz daleka zazdrość Króla dopuszczały do jej komnat, spowiednik, ubogi opat Berni — był utalentowanym poetą; przybywszy z węzełkiem pod pachą, rozpoczynał swoją niezwykle szczęśliwą karjerę polityczną od redagowania owych dowcipnych bilecików, które budziły słuszny podziw Króla, bo o równego ukrytemu za kulisami Berniemu stylistę nawet w tym wieku galanterji nie było łatwo.
Pani d’Étioles mogła być dumną, że na początku Lipca, miała w kasetce swojej 80 listów królewskich, które na pieczęci nosiły napis: „Dyskretny i wierny.“ Ostatni z tych listów, zapowiadający powrót Króla przynosił jej wraz z ofiarowaniem dóbr — tytuł markizy de Pompadour. Wygasły Limuzyński ród historyczny na krętej ścieżce Amora odzyskiwał, a raczej zyskiwał dopiero sławę historyczną!
Wszechwidzący Wolter, równie elegancki komplemencista, jak zjadliwy satyryk, już ogłaszał publicznie w dniu bitwy pod Fontenoy swój madrygał, złośliwie-pochlebczy, który można było według woli obracać, jak monetę — czytać tak lub inaczej — lecz trzeba było uznać w każdym razie za wartość obiegową rzeczywistości:

Kiedy Ludwik, ten bohater czarowny,
Bóg Paryża — jak świat głosi wymowny —
Wygra świetny bój, poszedłszy w pole —
Trzeba będzie złożyć hołd stosowny
Bóstwu zwycięstw — pani d’Étioles!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.