Markiza Pompadour/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział U celu marzeń
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX.
U celu marzeń.

Nazajutrz rankiem pan de Tournehem został ku wielkiemu swemu zdziwieniu wezwany do króla w pilnej sprawie. Ludwik XV. łaskawie wskazał na krzesło sąsiednie przy biórku, na którem podpisywał papiery, nie wglądając w ich treść. Byli sami.
„Przysuń się pan, panie de Tournehem.“
Była to łaska, przechodząca najśmielsze marzenia.
„Cóż pan mi powiesz dobrego?“ pytał król.
Mimo swego obycia z najtrudniejszemi sytuacjami w bogatem doświadczeniami życiu, pan de Tournehem był zakłopotany i jął coś prawić o stanie finansów i swoich memorjałach dotyczących reformy podatków, w przekonaniu, że o to właśnie chodzi królowi.
„Nie! nie! To pan mi opowiesz kiedyindziej, gdy będziemy mieli więcej czasu,“ uśmiechnął się król. „Powiedz mi pan raczej... czy pani d’Étioles jest pańską pupilką?“ rzucił nagle.
„Tak, Wasza Królewska Mość.“
„Zależy panu gorąco na przyszłości... pani d’Étioles?“
„Jaknajgoręcej, Sire.“
„I na przyszłości... pana d’Étioles?“
„Tak samo.“
„On pracuje w pańskich sprawach — dzierżawy podatków?“
„Tak jest.“
„Czy to jest człowiek zdolny?“
„Niewątpliwie.“
„Pragnąłbym, aby go pan... wysłał w sprawie rewizji ceł na prowincję... To będzie na granicy? Prawda?“
„Prawda, Sire.“
„Ale czy daleko?“
„To zależy...“
„Wyślij go pan na najdalszą, rozumie Pan?“
„To można, Sire...“
„I na długo... Taka rewizja może trwać dłużej...“
„Może...“
„To niech go pan wyśle na... parę tygodni. I może mu pan podwyższyć gażę... jeżeli pobiera jaką... Moja osobista kasa służyć będzie do dyspozycji pańskiej,“ uśmiechnął się król, figlarnie poglądając zezem na pana de Tournehem.
Ten już zrozumiał.
„O, sire! To zbyteczne. Nie uczynię krzywdy panu d’Étioles. Jego los brałem i biorę zawsze na siebie. To mój jedyny dziedzic.“
„O, to mnie bardzo cieszy. Do widzenia, panie de Tournehem. A! jeszcze coś... U królowej bawi teraz pani de Tencin. Zrobisz mi pan grzeczność, poczekawszy, aż wyjdzie; szepniesz jej, aby tu do mnie przyszła. Niema potrzeby, aby... to inni słyszeli.

W kwadrans potem pani de Tencin otrzymała zlecenie zaproszenia pani d’Étioles na ten-że wieczór do loży w teatrze komedji de l’arte w Wersalu — loży znajdującej się tuż przy scenie nawprost okratowanej loży króla. Ludwik XV. przed ostatecznym krokiem chciał się jej jeszcze przypatrzyć. Przytem pani de Tencin miała poinformować panią d’Étioles, że z loży owej istnieje dyskretne wyjście przez korytarz podziemny, znajdujący się pod sceną, prowadzący do małych apartamentów, zajmowanych długo przez panią de Châteauroux i że możliwą jest rzeczą, iż przyda się jej odpowiednia... dla podziemnego korytarza toaleta.
W godzinę po otrzymaniu zlecenia królewskiego pani de Tencin znajdowała się w lektyce przy bramie hotelu de Chèvres. Przebiegła kobieta wolała nie wyjść odrazu z lektyki. Przeczekała, widząc, że lokaj znosił kufer dla pana d’Étioles, wsiadającego do karety, gdyż ten udawał się w podróż w niecierpiących zwłoki interesach pana de Tournehem, który uprzejmie wyszedł do podjazdu i udzielił ostatnich wskazówek panu d’Étioles wraz z przyjaznemi pożegnaniami i życzeniami szczęśliwej drogi.

Pantoflowa poczta działa na dworze nader sprawnie. Zmierza tajnemi drogami. Wie nie tylko to, co się stało, ale co stać się ma. Wystarczało, że pani d’Étioles zasiadła obok pani de Tencin w loży teatru Komedji włoskiej i że król przybył na przedstawienie, aby biskup de Mirepoix, mistrz dworu Delfina udał się śpiesznie na tajną naradę z nim, po której następca tronu kazał zaanonsować swą wizytę królowej matce. Nadto stary jezuita, pamiętający jeszcze przycinki Woltera, obecnie trzęsący się z gniewu, że snują się jakoweś intrygi, mające na celu zbliżyć króla do kobiety, której młodość upłynęła w towarzystwie Fontenèlles’a, Maupertuis i Woltera — nakazał „dostawić“ przed siebie kamerdynera Binet’a. Robiącego niewinne minki zrugał językiem wcale nie biskupim i zagroził mu, że będzie wypędzony przez delfina, który bardzo się na niego gniewa.
Wezwany sługa, mocny na swojem stanowisku, nie mniej, niż biskup — na swojem, wyraził obłudny żal, że „gniew może zaszkodzić słabemu zdrowiu Delfina“ — bodaj intuicyjnie napomykał na to, że następcy nie uda się doczekać tronu (w istocie rychła śmierć zabrała go za życia królewskiego ojca); ostatecznie wyprzysiągł się na wszystkie świętości, iżby on, uczciwy sługa, „mógłby zdolnym być do niecnych robót podziemnych pana Bonneau“. Było to słynne nazwisko kuplera, który nastręczył Karolowi VII. miłośnicę, Agnieszkę Sorel.
Biskup nastroił również odpowiednio przeciwko grożącemu skandalowi skromną i szczerze nabożną Delfinę, która zaklęła się, że „w razie katastrofy noga jej nie przestąpi progu małych apartamentów, które godnie zajmować mogła księżna de Châteauroux, ale... nie przybłęda“ — i zaniosła wieczorem gorliwą modlitwę do Pana nad Pany, aby odwrócił „nieszczęście, grożące Francji“.

To był dopiero wstęp do mającej rozszaleć się na dworze burzy... Pierwsze pomruki jej stały się jawne, kiedy na początku Kwietnia r. 1745 — bezpośrednio po bytności pani d’Étioles w teatrze Wersalskim — podawano sobie szeptem z ust do ust wiadomość, że król spożywa wieczerzę sam w swoim gabinecie. Działo się to dwa, czy trzy razy z rzędu, i bystrość słownika dworskiego rychło tajemnicze: „sam“ przełożyła na dostępniejsze: „z panią d’Étioles“.

Zarzućmy dyskretną zasłonę na owe pierwsze trzy widzenia się króla sam na sam z panią d’Étioles, która bodaj nie odrazu — miarkując mądrą kokieterją moc własnych uczuć i zuchwały zapęd króla — poświęciła dlań swoją wierność małżeńską. Odgadniemy łacno dreszcz zachwytu, który przepełnił jej duszę, gdy zostały jednocześnie w szczęsnej chwili uwieńczone triumfem jej tęskne sny, piastowane od dziecka, o „pięknym kochanku“ i ambitne marzenia, pielęgnowane uporczywie przez ciąg długich lat, o wkroczeniu do Wersalu prawem władzy miłosnej nad Panem Francji.
To drugie nie było przecie jeszcze pewnem. Można było wejść — wyjść i nie powrócić. Wejść bez powrotu — nie wyjść aż do śmierci — to było zadaniem, które wymagało niezwykłej maestrji, powiedzmy nawet: specyficznego geniuszu kobiecego wobec zmienności i kapryśności Ludwika, oraz wrogiej postawy skupionych do walki z nią najpotężniejszych sił dworu — polityków i dam z wielkiej arystokracji.
Misterna sieć, snuta przez całe lata przygotowań do roli miłośnicy, już po pierwszych trzech schadzkach nieomal miała się rozerwać, jak pajęczyna. Ludwik XV. podniecony był wprawdzie oporem pani d’Étioles, ale uląkł się bardziej tego, że zbyt zapadła mu w serce odrazu — jak żadna inna — (tak mu się przynajmniej wydało), zląkł się, iż zyska nań wpływ, którego egoistycznie obawiał się w zamiłowaniu swej obojętnej na wszystko monarszej wolności. Jej entuzjastyczne rozglądanie się w czasie pierwszych trzech wizyt w „małych apartamentach“ — oględziny drobiazgowe nagromadzonych tu arcydzieł sztuki — wejrzenie urodzonej artystki — wziął błędnie za ciekawość i chciwość urodzonej parweniuszki. Uraziło go w tajnikach duszy to rzekomo wyższe zainteresowanie się rzeczami Wersalu, niźli jego osobą królewską, którą szczera miłość traktowała z dyskrecją, zresztą zachwycającą na tle zbliżeń miłosnych. Z drugiej strony — ta sprzeczność dziwiła go — pani d’Étioles, wbrew iskrzącemu się w oczach zachwytowi, obracała się w pokojach Wersalskich z prawdziwą swobodą: mogło to wyglądać na pychę, nawianą w obcowaniu z plutokracją; wyglądało jeszcze na zbytnie zaufanie do siebie zwycięzkiej burżuazki, biorącej dziedzictwo po pani de Châteauroux, skutkiem wstępu do jej apartamentów, jako rzecz z prawa przynależną. Ta zachwycająca osóbka sprawiała odrazu wrażenie władczyni władcy — i jeżeli nie zmroziła, to przestraszyła króla. Jego świadoma słabość broniła się przeciw odgadywanej mocy.
Nadto powiało na króla mrozem od kliki pobożnisiów na dworze, którzy w granicach przyzwoitości — ale niedwuznacznie dawali mu znać o swojej dysaprobacie dla króla, łamiącego przywilej krwi niebieskiej. Śmielsi mówili mu o rozgoryczeniu małżonki i delfiny, „nie mogącej już wstąpić do małych apartamentów dla spotkania się z ojcem potem, gdy znalazła się tam osoba nie z towarzystwa“. Wprawdzie inni, pochlebnisie z natury, lub wolnomyślni, radzi z okazji przeciwstawienia się terrorowi obłudy lub przesądu, jako sile, którą wiek XVIII. zdławił do cna w jej gnieździe pod tronem — szli z pomocą jego upodobaniu dla pani d’Étioles. Ale była to na razie słaba mniejszość.
Przytem opozycja znalazła sposób zahamowania afektów króla: szeptano w ten sposób, aby to musiało dojść jego uszu, że pani d’Étioles, obojętna dla męża i powolna wobec króla, w istocie rzeczy zaangażowała serce swoje w namiętnej miłości dla pana de Bridge, który miał sławę „najpiękniejszego mężczyzny na dworze“. Dzielić się z nim?! — Ludwik XV. odrzucił tę myśl.
Przez dwa tygodnie pani d’Étioles wyczekiwała próżno ponownego zaproszenia od króla i z ukrytą trwogą — jakby los smagał ją biczem ironji — wysłuchiwała machiawelicznych wskazówek swojej matki o sposobach opanowania serca królewskiego i przemożenia oporu przesądów dworskich. Stara dama na dyskretnie zakomunikowaną jej listownie wieść o wzejściu słońca niepoczesnej sławy córki — mimo całego arsenału dręczących ją chorób, w których nadużycia miłości odegrały wcale znaczną rolę — oddała wnuczkę pod opiekę zaufanej mniszki pobliskiego klasztoru i natychmiast z całą paradą licznej służby zjechała do Paryża, aby poprzeć Joannę macierzyńską radą biegłej znawczyni serc ludzkich.
Król zamknął się w sobie. Przez te dwa tygodnie znosił chłodno dreptanie naokół niego pana Binet, który nie śmiał zaczepiać o drażliwy temat, przypuszczając, że plany jego krewniaczki pokruszyły się na skalnym brzegu kapryśnej łaski i niełaski monarszej. Kamerdyner czekał, aż król sam wypowie, co właściwie zraziło go do czarującej — według powszechnego sądu — Joanny.
Pewnego dnia Ludwik XV. ujął pod rękę z niezwykłą uprzejmością „pięknego pana“ de Bridge — odprowadził go na stronę, ku oknu — i rzekł wesoło:
„Winszuję ci, de Bridge! Jesteś kochankiem najpiękniejszej kobiety francuskiej... Znam się na tem i pochwalam wybór.“
De Bridge wybałuszył oczy:
„Czyim, Sire?...“
„No! pani d’Étioles. Nie udawaj, że nie wiesz.“
De Bridge zarumienił się po uszy.
„Nic podobnego, Sire!... bąkał.
„Oho! rumienisz się. Przyznaj... Ona mi sama przyznała się. Żądam od Ciebie dowodu twojej szczerości.“
De Bridge odparł niemal z oburzeniem:
„Pani d’Étioles może sobie żartować ze mnie, ile się jej podoba... Pomimo to najgłębszą prawdą jest, że byłem tylko jej przyjacielem — i nie rozumiem, czemu drwi z mojej pełnej szacunku przyjaźni.“
Ludwik patrzył przenikliwie w oczy mówiącemu. Tchnęły szczerością, wyższą nad podejrzenia. Cierń mimowolnej zazdrości został wydarty. Wieczorem król zapytał Bineta.
„Co porabia mała d’Étioles?“
„Umiera z miłości dla króla, który ją pociągnął, aby odepchnąć!“ odpowiedział Binet z głęboką prawdą w głosie.
„Zaprosisz ją jutro na wieczerzę do mnie... Napiszesz bileciki zapraszające w mojem imieniu panią de Bellefonds, księcia Luxembourg... poczekaj, kogo jeszcze? (Król uśmiechnął się złośliwie.) I... pana Richelieu!“
Binet promieniał. Zaproszenie w towarzystwie tych osób było nielada zaszczytem — stanowiło już o półurzędowem stanowisku pani d’Étioles, o jej kandydaturze... na faworytę. Jednak zakłopotał się i mimowoli poskrobał się w perukę — jakkolwiek monarcha nieraz mu ten ruch wyrzucał.
„To niemożliwe... Jutro 22. kwietnia mamy bal u posła hiszpańskiego. Król jest oczekiwany.“
„A, prawda!... Zapomniałem... Czego ta Hiszpanja chce?... Przecież Filip V. to zero... No! jakoś te dwie rzeczy dadzą się pogodzić.“

Nie pogodziły się. Pani d’Étioles, uprzedzona przez Bineta, przed którym król z wieczora wyspowiadał się, co go „speszyło“ w jego kandydatce — tym razem skryła zupełnie pazurki swoich dalekosiężnych ambicyj, roztoczyła jeno takie skarby niewieściej kokieterji, że Ludwik XV., oczarowany z kretesem zapomniał o pójściu na proszony bal w poselstwie hiszpańskiem, a raczej nie dał sobie o tem przypomnieć.
Owa wieczerza przeciągnęła się do 5-ej nad ranem i miała bodaj ciąg dalszy en deux w poufniejszym biciu rozkochanych serc...

Jak daleko zaszły rzeczy, świadczy wysłany w cztery dni potem z Paryża pod datą 26. kwietnia roku 1745 ściśle historyczny list nuncjusza Carlo Darini do Papieża:
„Na dworze tutejszym okrutne panuje wzburzenie, gdyż król, przejęty szaloną miłością dla pani d’Étioles ukazuje twarz niechętną tym wszystkim, którzy nie pochwalają jego namiętności.“
Dopisek brzmi: „Podobno nieszczęsnemu małżonkowi zakazano jakichkolwiek stosunków z żoną.“

Ta wiadomość zaledwie o dzień wyprzedzała trafnem przeczuciem mające nastąpić wypadki.
27. kwietnia pan d’Étioles, zatrzymywany bezkreśnie przez pana Tournehem w różnych miastach dalekiej prowincji z pomocą poleceń, które wydały mu się złudnemi interesami, a zwłaszcza zaniepokojony długiem milczeniem żony, od której poczta przestała mu przynosić nawet lakoniczne liściki, zjawił się nagle pewnego wieczora w „hotelu“ de Chevres — zastał tu tylko teściową i wuja, którzy spojrzeli nań wróżącemi coś złego oczyma i wykrzyknął:
„Na litość Boską! Mówcie!... Joanna... chora?!“
„Nie!“ odpowiedziała teściowa.
„Gdzie jest?“ chciał biedz do pokojów żony.
„Niema jej... wyszła. Ale przygotuj się, że... nie wróci.“
Podniósł obie ręce do głowy, na której zjeżyły się włosy. Miał wizję okrutną.
„Umarła!“ wrzasnął. Patrzył na oboje obłędnemi oczyma. Nie spodziewali się takiego wybuchu boleści.
„Nie umarła, ale...“ rzekła stara dama. Nie śmiała dokończyć. „Panie de Tournehem, wiesz, jak jestem słaba... wytłumacz mu!“
I rzuciwszy omdlewające spojrzenie zięciowi, wyszła. Za progiem szepnęła do siebie: „Że też ma się nieszczęście mieć za zięcia głupca, któremu takie rzeczy tłómaczyć potrzeba.“
Pan Tournehem ujął delikatnie pana d’Étioles za rękę.
„Synowcze! Musisz pogodzić się z losem... Nie wiń kobiety, która musi być posłuszną woli swego monarchy. Żanetka bawi u króla!...“
Pan d’Étioles runął na podłogę zemdlony.

Nazajutrz pan de Tournehem spotkał na dworze życzliwego mu z powodu pewnych usług pieniężnych księcia de Luynes i rzekł doń:
„Proszę o dyskrecję, książę. Znalazłem się w takiej gmatwaninie, że sam nie mogę sobie wytknąć drogi wyjścia. D’Étioles jest szaleńcem, jakich mało w naszym wieku. Lękam się rzeczy kompromitujących... przykrych... może fatalnych. Wczoraj zemdlał kilkakrotnie. Potem był niemal bliski obłędu. Wystarczy, gdy powiem, że... żalił się na niemożność... pojedynku z królem. Trzeba było czuwać przy nim całą noc i uprzątnąć wszelką broń. Obawialiśmy się samobójstwa... I jeszcze czegoś innego. Wykrzykiwał groźby pod adresem żony i... Rozumiesz, książę — szaleńcowi nie można brać za złe jego słów; ale wypada ustrzedz się przed czynami szaleńca... w jakiś przyzwoity sposób. Wreszcie nad samem ranem udało mi się go ułagodzić przyrzeczeniem pod słowem honoru, że jego list przez osobę zaufaną doręczę małżonce. Nie śmiałem go otworzyć — punkt honoru! Doręczam go księciu, żebyś go doręczył pani d’Étioles — bo ja nie mogę uczynić inaczej, niż przyrzekłem. Ale książę sam osądź, co uczynić wypada, aby rzecz cała nie pociągnęła za sobą komplikacyj niepożądanych. Atak może się powtórzyć... Chociaż w rodzinie mojej, dał Bóg, nie było Ravaillac’ów, ale...
Rozwiódł bezradnie rękoma.
Książę de Luynes rzekł, biorąc list:
„Przedewszystkiem należy doręczyć to pismo według adresu. Pani d’Étioles musi sama zdecydować o swoim losie, zanim... król rzeknie ostatnie słowo. Co do Ravaillac’ów — to niema obawy, aby zjawił się taki w dobrej rodzinie. Nie mieliśmy zamachów od lat przeszło 150 i tamten był wypadkiem. Francuzi kochają swoich królów — nawet kiedy sami szaleją z rozpaczy — i jacykolwiek są ci królowie (dodał z uśmiechem). Bądź o to spokojny, drogi panie de Tournehem!“
Czcigodny książę nie widział starczemi oczyma błyskającego w mroku bliskiej przyszłości ostrza sztyletu Damiensa, wymierzonego w pierś Ludwika XV.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.