Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





WSTĘP.

1.
Podwójne łowy.

Okolica Solonii, w któréj rozciągają się z północy ku południowi departamentu Loiret, Loir i Cher, tworzące część tak zwanéj niziny Soldry, nosi na sobie właściwe piętno. Ujrzysz tu same prawie obszary niezmiernych lasów jodłowych, gdzieniegdzie przerznięte wielkiemi płaszczyznami piasku, lub torfowéj ziemi, w czasie przyboru rzek i strumieni zawsze prawie wodą zalane. Daléj znowu obaczysz rozległe stawy, otoczone gęstemi krzaki tataraku i kwitnącego sitowia, ponad któremi krążą kuliki, czajki, i inne wodne ptastwo. Tu i owdzie tylko zielona łąka, wyglądając z pośrodka gęstych krzaków młodocianego dębu, urozmaica jednostajność tego krajobrazu.
Trudno wyobrazić sobie melancholijną ciszę tych okolic, których horyzont ograniczają czyli raczéj tworzą rozłożyste lasy jodłowe; czasami tylko zakłóci ją uderzenie siekiery obalającéj drzewo, ale i ten odgłos wnet tonie w głuchém milczeniu. Lecz skoro wiatr zawieje, skoro się tylko poruszy, wtedy trące się wzajem gałęzie drzew z trzaskiem szeleszczą, a las szumi długo, ponuro, niby dalekie bałwany rozhukanego morza. Chceszli napawać się widokiem majestatycznym, wyjdź za las i przypatrz się zachodowi słońca, kiedy powoli kryje się po za niedoścignione okiem, gładkie jak morze i tylko różowém zielem lub zieloną trzciną pokryte równiny, któremi powiéw wieczornego wiatru, niby zielonemi kwiatami zasłanym kobiercem łagodnie porusza.
Drapieżne ptaki, ci zwykli mieszkańcy wielkich samotnych lasów, sępy, orły, sokoły i jastrzębie żyją tu równie gromadnie jak i ptastwo wodne.
W zimie szczególną cechą téj okolicy jest jednostajna i posępna zieloność tych sosnowych i dębowych lasów, miejscami tylko przeplatanych młodemi zawiłami jodły lub brzozy, i wśród których znajdują się zawsze łożyska lisa, sarny lub wilka; gdzie często zabiegają jelenie i dziki sąsiednich lasów.
To téż ta okolica jest obiecaną ziemią myśliwych i ukradkowych łowców, bo tu napotkasz obficie zająca, czerwoną kuropatwę i bażanta, znajdziesz takie mnóstwo królików, że począwszy od zamożnego właściciela wioski, któremu ogryzają młode drzewka, aż do ubogiego rolnika, któremu lichą rolę pustoszą, wszyscy wytępiają ich jak dotkliwą plagę kraju.
Przy końcu października 1845 roku, w piękny dzień jesienny, dwa rozmaitéj powierzchowności orszaki ciągnęły naprzeciw siebie środkiem obszernéj równiny, od północy drobnemi krzaczki zarosłéj a zakończonéj rozległym, nieprzejrzanym lasem.
Jeden orszak składał się z konnego myśliwca i dwóch pieszych służących, prowadzących na smyczach około trzydzieści zesforowanych psów, najczystszego angielskiego pomiotu (Fox-Hounds) z czarnym, gdzieniegdzie tylko biało lub pomarańczowo nakrapianym włosem. Myśliwiec jechał stępo przewodnicząc psiarni, która dzięki karcącemu harapowi obu pieszych służalców, niby tylną straż stanowiących, postępowała za nim w najdoskonalszym porządku.
Myśliwiec, człowiek blizko sześćdziesiątletni, miał cerę brunatną, czarne, ogniem płonące oczy i włos siwy; ubrany był w strzelecką czapkę z lakierowanéj skóry, bronzowy surdut z jasno-niebieskim kołnierzem, u kołnierza i kieszeni obszyty srebrnym galonem, bóty ze sztylpami i ciemne aksamitne spodnie. Psiarkowie zaś mieli na sobie podobną liberyą, ale miejsce bótów zastępowały u nich wysokie z czerwonawéj skóry kamasze, a przez piersi spadały im połyskujące mosiężne trąbki myśliwskie.
Drugi orszak, jadący naprzeciw piérwszemu, tworzyło cztérech konnych żandarmów, mając na czele wachmistrza, o którego godności świadczyły błękitne, jedwabne, srebrem przeplatane akselbanty.
Byłto człowiek dobrze już podżyły, którego oblicze przedstawiało dziwną mieszaninę głupoty i zarozumiałości. Pan Beaucadet dowodzący wachmistrz departamentalnéj żandarmeryi, z napuszystą miną osadziwszy trójgraniasty kapelusz na śpiczastém czole, na którém sterczały gęste wypukłe brwi, z nosem w górę zadartym, z faworytami wpółksiężyc podgolonemi, z piersią pod błękitnym mundurem i żółtemi liderwerkami wyprężoną, w biodrach ściśnięty pendentem ogromnéj szablicy, poważnie utkwiwszy nogi w wielkie palone bóty, wsparł prawą rękę na biodrze i wolnym krokiem nadjeżdżał, kiedy niekiedy dumném spojrzeniem mierząc siebie i świtę.
Była to, że tak powiémy, urzędowa postać pana Beaucadet: który, jak się sam nieraz chlubił, był jeszcze bardzo miłym człowiekiem, bo mimo dojrzałego wieku, nie wyrzekł się jeszcze chęci przypodobania się, a sława jego miłostek rozlegała się od Salbris aż do Romorantin; że zaś obywatelskie i zarazem wojskowe obowiązki pana Beaucadet, nieczułego narzędzia prawa, zniewalały do zachowywania pewnéj powagi, przeto dla tajemnych miłostek przybierał charakter obłudnego a niesfornych obyczajów wiejskiego sołtysa. Słowem, postać pana Beaucadet przedstawiała doskonały obraz dumnéj i zadowolonéj z siebie głupoty.
Ponieważ strzelcy i żandarmi dwoma, naprzeciw siebie wiodącemi drogami nadjeżdżali, koniecznie zatém spotkać się musieli w pobliżu młodych zarośli graniczących z gęstym lasem i otwartą równiną.
— Ach! otoż i pan Beaucadet, rzekł z widoczną niespokojnością stary myśliwiec do swych dojeżdżaczy, zatrzymując konia u krzyża na roztajnéj drodze; wypada grzecznie powitać tak zacnego żandarma, bo widzicie, chłopcy, żandarma wszędzie się wita; on to bowiem w niedzielę pełni po szynkowniach policyjną służbę.
Pan Beaucadcet wkrótce nadjechał, wstrzymał konia obok starego myśliwca, a obracając się ku niemu, zarozumiale, poważnie i zarazem żartobliwie spytał:
— O! ho! już widzę, zamyślacie, ojcze Latrace, ścigać dzikiego zwierza przez wszystkie góry i doliny tego lasu?
— Zbytek grzeczności, mości Beaucadet, odpowiedział myśliwiec przykładając rękę do daszka swojego kaszkietu; zwierzę które ułowić zamierzamy nie jest tyle dzikie, jak raczéj chytre.... myślimy poprostu założyć na lisa, i mam nadzieję że nam nie ujdzie, skoro tylko przybędzie pan hrabia, jego syn i całe towarzystwo.
— Ach! więc tutaj macie się zebrać?
— Tak, panie Beaucadet, i dla pana który, jak głoszą, miłujesz płeć piękną, znajdzie się w towarzystwie pana hrabiego świeża i ładna zwierzynka.
— Mężczyzną jestem, dla tego téż wymawiać się nie mogę nieznajomością praw.... miłości, napuszyście odrzekł pan Beaucadet, dumny, że mógł przytoczyć ten prawny ustęp, który często powtarzać lubiał. Ale o jakiéjżeto zwierzyńce wspomniałeś, ojcze Latrace?
— Są to sąsiadki pana hrabiego, pani Wilson i jéj córka.
— Aha! to te Amerykanki, siostra i siostrzenica tego grubego jak beczka jegomości, co to niedawno przybył w nasze strony... powiedział pan Beaucadet, zalotnie mocując na głowie trójgraniasty kapelusz. Obaczymy..... mówią, że nieszpetne sobie; pojadę zawizować świadectwa tych Amerykanek i sprobuję... nieco rzucić na nie okiem zukosa.
— To pan widzę myślisz zaniedbać tę małą Bruyère? ze złośliwym przycinkiem odrzekł stary strzelec.
— Kto to jest, ta jakaś Bruyère? lekceważąco spytał Beaucadet. Bruyère? ta co pasie indyki na folwarku Grand-Genevrier, ta mała dziewczyna, nie większa od mego botforta, co z swém wielkiém obłąkaném okiem i wieńcem na głowie wygląda jak istna waryatka, a którą ci głupcy Solończycy mają za małą czarownicę lub coś podobnego? No, ojcze Latrace, chyba mniemasz żem godzien należeć do dwunożnéj trzody téj pasterki, skoro mi takie rzeczy prawisz.
— Cóż znowu, mości Beaucadet? z drwiącą spokojnością odpowiedział stary myśliwiec, dajże pan pokój, taki znawca i lubownik, a zapiera się. Przecież sam nieraz, ani dziesięć razy słyszałem jak pan utrzymywałeś, że na kilkanaście mil wkoło nie masz milszego dziewczęcia jak ta Bruyère, mimo jej nizkiego wzrostu?
— Nadużywałem waszéj łatwowierności, ojcze Latrace.
— Hm, mówią jednak w okolicy, że widywano jak pan wachmistrz w tych wielkich bótach, ciągnąc konia za sobą, biegałeś po łące aby dopomódz małéj Bruyère w spędzaniu jéj indyków?
— Ja?
— Tak, mości Beaucadet, dodają nawet, że raz, kiedyś pan chciał mimo woli małéj Bruyère, poswywolić z nią trochę, dwa największe indyki, o których mówią, że je zaczarowała, a które są tak złe że bronią jéj jak psy, skoczyły panu do oczu; a nawet nos panu straszliwie pokaleczyły, mimo żeś pan dzielnie pałaszem odpierał razy ich dziobów; a tymczasem mała Bruyère, śmiejąc się na całe gardło, uciekła.
Pan Beaucadet zmarszczył brwi, podniósł wyżéj swój zadarty nos, i przybierając niby żartobliwy uśmiéch, odrzekł zwykłym sobie poważnym głosem:
— A to coraz pocieszniéj! Ja, ja miałem walczyć z indykami, miałem być od nich pokonany i podziobany, bom chciał poswawolić z jéjmościanką ich pasterką! — Dosyć tych żartów stary figlarzu; mówmy o czém inném. A więc pan hrabia powrócił? Czy długo zabawi w tych stronach?
— Na honor, nie wiem; pan hrabia zwykle mało mówi; skoro powie: zrób to! prawie nic więcéj nie doda; zbyt to dumny i surowy człowiek.
— On! pan hrabia! bardzo wierzę — z uczuciem zadziwienia zawołał pan Beaucadet. Jestto wzór ziemskiego właściciela, nie więcéj jak działowa kula czuły na każde jeżeli, lecz, ach! o Boże! zawsze opierający się na swojém prawie, słuszności i własności. O! ten człowiek nie robi ceremonii, i już ze dwadzieścia razy sprawił mi przyjemność, że tych urwisów Solończyków pakować kazał do aresztu, za to, że w jego lasach suche gałęzie zbierali... Czcigodny to mąż, nie dla swoich suchych gałęzi, ale dla szacunku saméj rzeczy... Tak jest, ja cię poważam! ty surowy dziedzicu! — silnie niby wzdychając dodał pan Beaucadet. A jeżeli znowu chce, jaki wyraz umie nadać swéj twarzy! Są ludzie gotowi kosztem własnéj kieszeni opłacić przyjemność posiadania takiéj powierzchowności, byleby złoczyńcy przed niemi drżeli. Przyznaj sam, ojcze Latrace, że obok hrabiego, młody wice hrabia, jego syn, wygląda jak niewieściuch.
— Prawda, że pan hrabia, nie ma w sobie tego co to nazywają delikatnością; jednak jestto człowiek sprawiedliwy: choć nikomu nie przepuści, ale niesłusznie też nigdy nie karci. A przytém mówią; że dawniéj miał być bardzo dobrym, i że w uprzejmości nikomu wyprzedzić się nie pozwalał.
— Pan hrabia... dobry człowiek?... nadużywasz mojéj szczerości, ojcze Latrace.
— Tak dalece był dobry, że dla tego okazał się aż za słaby...
— Pan hrabia... słaby?... nadużywasz mojéj łagodności, ojcze Latrace.
— Lecz ni ztąd ni zowąd pan hrabia nagle z baranka przemienił się w wilka.
— Pewno mu musiano za nizko przystrzydz wełnę?
— Być może; zresztą namiętnie lubi polowanie, a ta namiętność starczy za wszystko, śmiejąc się rzekł Latrace.
— Dodajmy, że każdy myśliwy okrutnym jest dla łotrów, którzy ukradkiem w cudzych kniejach polują; czego najlepszy dowód mamy na tym nikczemniku Béte-puante[1] jak się słusznie nazywa; ale niech się chwali jak chce, że mi się ciągle wymyka... chyba nie będę wachmistrzem Beaucadet, jeżeli go prędzéj lub późniéj nie dostanę w moje ręce.
— I dobrze pan uczynisz — rzekł strzelec, a po twarzy jego przebiegł wyraz niespokojności; bardzo dobrze, hrabia panu mocno będzie za to obowiązany, bo téż łowy passyami lubi.
— Dalibóg! zawczoraj przyjechał, a dziś już jest na polowaniu.
— Co pan chcesz, panie Beaucadet; już blizko ośm miesięcy, jak ani hrabia, ani jego syn nie dotknęli się broni, nie zasłyszeli odgłosu myśliwskiéj trąbki, bo w marcu jeszcze, zaraz po zamknięciu polowania ztąd odjechali... inaczéj, mości Beaucadet, panbyś pewno nie zrzekł się przyjemności spisania protokułu, gdyby kto po 12 marca polował.
— To też szczycę się i chlubię tém, że umiém wzbudzić szacunek dla prawa, którego jestem uosobieniem. Z dniem 12 marca zamykają się łowy, każdy winien o tém wiedziéć, bo jak mówi prawodawca: nieznajomość prawa nikogo nie uniewinnia... wytrawny to był człowiek ten prawodawca!.. nawiasowo i z figlarnym uśmiechem dodał pan Beaucadet; ja, to co dzień powtarzam tym hołyszom, solońskim wieśniakom, kiedy mi płaczliwym głosem mówią: „Ależ, panie Beaucadet ja nie wiedziałem, że tego robienie wolno. Ja nie mogę znać prawa, bo mi go nigdy nie odczytywano, a sam czytać nie umiem.”
— W rzeczy saméj skoro kto czytać nie umie — powiedział stary myśliwiec potrząsając głową, — a skoro mu prawa nigdy nie odczytywano... to jakże ma je znać?
Jeden żandarm z orszaku, stary wojak rubasznéj, otwartéj miny, zdobny blizną na twarzy, szewronem na ramieniu, i czerwoną wstążeczką w pętlicy, nieraz już wciągu rozmowy swego przełożonego z myśliwym, wzruszył ramionami, a na końcu korzystając z przywileju jaki mu nadawała, lub na jaki pozwalała długoletnia służba, nieco z przyganą odezwał się do wachmistrza.
— Ale my tu czas na gawędce tracimy, a obława nasza zupełnie chybić może.
— Cicho w szeregu!... rozkazująco zawołał pan Beaucadet przez ramię spoglądając na przerywającego mu żołnierza.
— Warto téż było trudu... kazać nam nabijać karabiny i pistolety! — mruknął nieukontentowany stary wiarus.
— Obława? nabita broń? — rzekł zdumiony strzelec. — O! rozumiem, dodał po chwili, — pewno wpadliście panowie na ślad jakiego łotra, jakiego wykradacza zwierzyny.... a może Bêtepuanta?....
I znowu na twarzy starego myśliwca zabłysła lekka obawa.
— Łotra? wykradacza?.. pogardliwie rzekł wachmistrz — Ej, cóż znowu!... zwierz którego ja chcę osaczyć tak się ma do łotra lub kontrabandzisty, jak dzik lub wilk do lisa, którego upolować zamyślasz, ojcze Latrace — dodał pan Beaucadet; ale ja się nie spieszę z założeniem sieci, a to dla pewnych powodów.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu naszéj powieści, przypominamy czytelnikowi, że scena obecna miała miejsce prawie obok gęstych zarośli, ponad któremi wznosił się wysoki las jodłowy.
— Ścigasz pan zatém jakiegoś wielkiego złoczyńcę? spytał myśliwy.
Pan Beaucadet, któremu nagle coś na myśl przyszło, zamiast odpowiedziéć, zapytał myśliwca:
— W któréj części lasu będziecie polowali?
— Nasz lis jest w drugiéj części lasów Aubepinu.
— A to podobno tam gdzie te wielkie skały i największa gęstwina? z zajęciem dokończył wachmistrz.
— Tak panie Beaucadet, prawdziwa knieja dzików... na pańskie usługi; taka gęstwina, że i psom trudno tam będzie dostać się...
Po krótkim namyśle wachmistrz zawołał:
— Mój zbieg pewnie jest tam, nie gdzieindziéj! Dziś rano o świcie jeden leśnik widział w tamtéj stronie człowieka w łachmanach, którego rysopis zgadza się zupełnie z moim zbójcą, a że nie ośmieli się wyjść z lasu wśród białego dnia, przeto równie pewny jestem że go schwycę, jak ty, ojcze Latrace, że osaczysz swego lisa.
— Skoro tak, panie Beaucadet, na cóż czekacie, na co odwlekacie poszukiwania?
— Czekam na jednego z moich ludzi, który mię o rozpoczęciu obławy zawiadomi; wtedy z trzech stron obstawimy mojego zbójcę i zapędzimy go ku brzegowi lasu gdzie ja z moimi żandarmami czuwać będę.
— I od kiedyżto w naszéj okolicy znajduje się zbójca?
— Widzę że od kilku dni nie musiałeś być w Salbris?
— Nie.
— Dla tego téż nie czytałeś u burmistrza rysopisu tego złoczyńcy?
— Nie, panie Beaucadet.
— No, to ja ci go przeczytam. Skoro go spotkasz, przy pomocy twych dojeżdżaczy będziesz mógł go przytrzymać. — Słuchajże ojcze Latrace i wy chłopcy słuchajcie — dodał pan Beaucadet, obracając się do przystępujących bliżéj dojeżdżaczy.
Tu wachmistrz wydobył papier z olstrów i czytał co następuje.

Rysopis tak zwanego Bamboche.

— Szczególne nazwisko, rzekł Latrace.
— Sprawiedliwość nie znając go pod prawdziwym nazwiskiem, zniewolona jest zniżyć się do tego stopnia, że obecne tylko ogłasza — odpowiedział pan Beaucadet, i czytał daléj:
„Więźniowi temu, którego prawdziwa nazwa ani poprzednie życie nie jest znane, udało się, w nocy z 12 na 13 października, ujść z więzienia w Bourges, gdzie zamknięty był jako obwiniony o podwójne morderstwo. Wszelkie okoliczności naprowadzają na myśl, że zbrodzień znalazłszy schronienie w lesie Romorantin, gdzie tylko co nie został pojmany, zaszedł do lasów i borów rozciągających się w okolicy Vierzon, Salbris i Laferté-Saint-Aubin.
„Obwiniony, ma lat około trzydziestu, herkulesową siłę i niezwykłą śmiałość, wzrostu pięć stóp siedm cali i dwie linie, włosy mimo młodego wieku prawie siwe, brwi ciemne, czoło szerokie, otwarte i nieco łyse, oczy szare i okrągłe, nos orli, usta zwyczajne, brodę czworokątną, twarz długą, policzki mocno wystające, cerę czerwoną”.

Szczególne znaki.
„Zbieg ten ma na lewéj piersi błękitne i czerwone wykłócie, przedstawiające dwa serca strzałą przeszyte, nad niemi trupią główkę, a pod spodem dwie skrzyżowane szpady związane czarną wstążką, na któréj wypisane są czerwonemi literami następujące wyrazy:
Baskina aż do skonu.

Jéj miłość, lub śmierć.

15 Lutego 1826.”
— Baskina? i to także jakieś dziwne nazwisko, przerwał myśliwiec.

— Nazwisko, zaiste godne wyrycia na piersiach, złoczyńcy zwanego Bamboche, odpowiedział żandarm, Baskina[2]! To mi nazwisko!
— I potém, sam pan przyznaj, mówił znowu myśliwy, że skoro Bamboche jeszcze w roku 1826 poprzysiągł pannie Baskinie dożywotną miłość, to bardzo młodo musiał się zakochać, bo kiedy teraz ma lat trzydzieści, to chyba tę dozgonną miłość zaprzysiągł w dziesiątym lub dwunastym roku życia.
— Złoczyńca wcześnie się zakochał, — nie dziwi bo téż wczesne miłostki najczęściéj do złego prowadzą; poważnie rzekł pan Beaucadet i przystąpił do dalszego wyliczania szczególnych znaków objętych rysopisem zbiega.
„Na prawéj jego piersi znajduje się również drugie czerwone i czarne wykłócie, przedstawiające dwie złączone ręce, pod któremi podpisano:

Przez całe życie braterska przyjaźń

dla Marcina.

10 Grudnia 1825.”
— Do licha! pan Bamboche jeszcze pierwéj zawarł związki przyjaźni aniżeli miłości, zawołał Latrace.

— Musi to być taki zbój jak i on, wychowali się zapewne u jakiego starego rabusia... Oni tam już z piersi mamki zbrodnię wyssali!.... nauczyli się też czego dobrego niepoczciwce! odpowiedział wachmistrz, i znowu czytał daléj:
„U spodu tych wyrazów dostrzedz można jakąś szczególną pręgę, która najwłaściwiéj da się przyrównać do karbu piekarskiego; na téj prędze tworzącéj podwójną niebieską linię, znajduje się pięć małych czerwonych, ukośnych i nieregularnych nacięć, mających blizko czwartą część całéj długości.
„Nieco poniżéj piątego żebra, z prawéj strony piersi, widać bliznę z postrzału, a dwie głębokie blizny, pozostałe po ranach ostrém narzędziem zadanych, w dwóch miejscach przerzynają jego prawą rękę.
„Kiedy tego zbiega po raz ostatni w Romorantin widziano, miał na sobie krótką, niebieską, poszarpaną bluzę, stare spodnie pąsowe, jak noszą żołnierze z piechoty, jednę nogę obwinął łachmanami, druga zaś była bosa; w jednéj ręce trzymał zawiniątko okryte kraciastą chustką od nosa, w drugiéj potężną sękatą pałkę którą się podpierał”.
Pan Beaucadet przeczytawszy powyższy rysopis, wetknął go znowu w olstra, i rzekł do myśliwca który od kilku chwil stał zamyślony.
— Spodziewam się, że mego zbójcę łatwo poznać można; niepodobna, ojcze Latrace, abyś swoję zwierzynę chciał brać za moję; ale o czémże, u djabla, tak dumasz?
— Myślę, powoli i z widoczném zadziwieniem odrzekł stary strzelec, że to jakiś szczególniejszy wypadek.
— Jaki wypadek?
— Ze pański zbójca ma wykłótą na piersiach braterską przyjaźń dla Marcina.
— Cóż w tém tak dziwnego ojcze Latrace?
— Hm... bo nowy pokojowiec którego pan hrabia z sobą przywiózł... nazywa się Marcin.
— Do pioruna!... zawołał pan Beaucadet, unosząc się z zadziwienia, na strzemionach.
Po chwili namysłu, dodał żandarm, znowu zwracając mowę do myśliwca:
— A więc nowy pokojowiec pana hrabiego de Riveau, nazywa się Marcin?
— Tak jest.
— Od jak dawna zostaje on w służbie u pana hrabiego?
— Sądzę, że od niedawnego czasu.
— Czyś go widział, ojcze Latrace?
— Widziałem wczoraj wieczór, przyniósł mi rozkazy hrabiego.
— Jakże on wygląda? słuszny? nizki? tłusty? szczupły?
— Piękny i dorodny mężczyzna.
— Ile może miéć lat?
— Tak, około trzydziestu... nie więcéj.
— Jakich oczu? nosa? czoła? ust? brody? szybko pytał wachmistrz.
— Słowo daję, panie Beaucadet, że nie wiem, nie przypatrzyłem się mu tak dobrze, iżbym ci mógł dać dokładny jego rysopis. Już ciemno było kiedy przyszedł do psiarni, i widziałem go tylko przy świetle latarki.
— I mówisz ojcze, że dopiéro niedawno zostaje w służbie pana hrabiego?
— Zapewne, bo kiedym dziś rano przyszedł po mego konia, rzekłem do koniuszego: pan hrabia widzę ma nowego pokojowca? — Zapewne nowego, odpowiedział mi koniuszy.
— Mogę zatém bardzo znakomitą usługę wyświadczyć sprawiedliwości, z namysłem powiedział pan Beaucadet; poprzednie życie mojego zbójcy zupełnie jest nieznane, dobrocią więc lub gwałtem zmuszę do zeznania tego Marcina, którego imię mój zbieg ma wyryte na piersi jako pomnik przyjaźni, i...
— Cierpliwości, panie Beaucadet rzekł myśliwiec przerywając wachmistrzowi, przypomnij pan sobie przysłowie: Niejeden osioł na jarmarku.... nazywa się Marcin; dlaczegożby to, co się stosuje do osła, (nie przymierzając) nie miało się stosować do pokojowca? a potém....
— Cóż potém?
— Zważ pan, że hrabia tak surowy, tyle wymagający po swojéj służbie, nie przyjmie do siebie nikogo, aż pierwéj zasiągnie o nim jak najdokładniejsze wiadomości.
— Cóż stąd?
— Czy pan mniemasz, że człowiek uczciwy, jakim zapewne jest pan Marcin, człowiek zostający w służbie u pana hrabiego, może być przyjacielem zbójcy, którego pan szukasz?
— Obława już rozpoczęta, zawołał pan Beaucadet, przerywając myśliwcowi; bo oto i Ramageau nadjeżdżał.
— Wyżeł? spytał Latrace.
— O! nie, to mój wiarus w palonych bótach, na koniu, odpowiedział Beaucadet, zdala pokazując cwałem nadjeżdżającego żandarma.
— A, no! pomyślnych łowów, panie Beaucadet, rzekł myśliwiec.
— Czy tak? a ja właśnie na was liczę ojcze, bo myśliwi dopomagać sobie powinni. Mam nadzieję że przyjdziecie mi w pomoc, gdybyście mojego zbiega spotkać mieli.
— To się rozumie, panie Beaucadet, a że pan, tu na brzegu lasu zostajesz, chciéj przynajmniéj krzyknąć porządnie w razie gdy mój lis tu wyskoczy i zechce się dostać na równinę....
— Bądź pan spokojny, przeczuwam, że mi łowy pójdą pomyślnie, a może nawet uda mi się podwójny połów, jeżeli przy jednéj sposobności schwycę tego łotra kontrabandzistę, tego urwisa Bête-puanta, który mi się dotąd ciągle wymyka.
Na tę pogróżkę, któréj przedmiotem był kontrabandzista, myśliwiec nie mógł ukryć lekkiéj obawy; uszła ona jednak baczności wachmistrza, całkowicie zajętego przypatrywaniem się galopem nadjeżdżającemu żandarmowi.
Po chwili myśliwiec odezwał się znowu:
— Bo to widzisz pan, na łowach należy myśléć tylko o ściganém zwierzu,.... inaczéj człowiek wraca do domu z próżnemi rękami: upoluj dzisiaj wilka; to jutro będziesz mógł zapolować na lisa.
— Dajże sobie pokój! ojcze Latrace, jesteś stary bywalec, a zapominasz że na obławie strzela się do wszystkiego co tylko wypadnie na nasze stanowisko.... bądź do królika, bądź do jelenia. Jeżeli zatem wypadnie na mnie Bête-puante, to skosztuje moich żelaznych bransoletek. Wiem ja dobrze, że tego łotra wspierają w okolicy, że chultaje solońscy chłopi dopomagają mu w ukrywaniu się i nigdy go nie wydają, bo słychać, że ma miéć jakieś tajemnicze sposoby od gorączki; ale łotr dosyć się już nabujał, czas go w klatkę wsadzić.
W téj chwili zpośród zarośli stykających się z lasem, dał się słyszéć przeraźliwy, głośny i przeciągły krzyk ptaka.
Stary strzelec poczerwieniał i zadrżał.
Wachmistrz zdziwiony tym nagłym krzykiem, podskoczył na siodle, i ciekawym wzrokiem powiódł po zielonych i gęstych wierzchołkach jodeł. To poruszenie sprawiło, że nie dostrzegł ani pomieszania strzelca, ani lekkiego drgania gałęzi w najgęściejszéj stronie młodszych zarośli, przylegających do rozstajnéj drogi; ale téż w jednéj chwili ustało tam wszelkie poruszenie.
— Był to jakiś osobliwszy krzyk, rzekł pan Beaucadet.
— Alboż to pannie poznajesz krzyku solońskiego orła? spokojnie zapytał Latrace. Patrzno pan, jak to on tam leci do swojego gniazda, bijąc skrzydłem po wierzchołkach dębów. Jak pysznie rozwija swe żagle!
— Gdzieto? ojcze Latrace, gdzie?
— O! tam; czy pan nie widzisz, na lewo obok téj krzywéj jodły? O! o! znowu wzbija się w górę. Patrz pan... patrz...
— Jestem jak ociemniały, nie mam wzroku strzelca jak ty ojcze. Gdyby to był mój zbójca, albo ten łotr Bête-puante, oho! o sto kroków poznałbym go. Ale otoż i Ramageau, dowiemy się zaraz o obławie.
W rzeczy saméj żandarm, którego od kilku chwil na równinie widziano, nadjechał i połączył się z orszakiem; koń jego ciężko dyszał, i cały był pianą okryty.
— No! i cóż tam Ramageau? zapytał wachmistrz.
— Obława już rozpoczęta, panie Beaucadet. Wieśniacy wezwani do ścigania zbójcy ze wszech stron otoczyli las Aubepin, zbliżają się, i napędzają go tu ku brzegowi.
— Żandarmi! zawołał Beaucadet, głosem dowodzącego jenerała, który pragnie zagrzać do bitwy swych żołnierzy. Żandarmi! walka wkrótce się rozpocznie, liczę na was! Odwiedźcie kurki u pistoletów; pałasze do ręki... Naprzód!....
I pyszny ze swojego munduru, pan Beaucadet protekcyonalnie skinął ręką myśliwcowi którego zostawił na rostajnéj drodze; sam zaś odjechał na czele pięciu podkomendnych i ustawił ich na brzegu lasu jako przednie czaty.
W czasie gdy pan Beaucadet wykonał te strategiczne rozporządzenia, postrzeżono w dali otwarty powóz, a w nim dwie damy w towarzystwie kilku mężczyzn czerwono ubranych; za pojazdem postępowali słudzy wiodący konie czaprakami pokryte.
— Żywo chłopcy, żywo! zawołał stary myśliwiec do swych towarzyszy, zebrać sfory; nie rozpuszczać psów; oto nadjeżdża pan hrabia z gośćmi.
To mówiąc Latrace zsiadł z konia, oddał go jednemu dojeżdżaczowi, i przygotował się do przyjęcia hrabiego Riveau, swego pana, z należném mu poszanowaniem.




2.
Młody gaj.

Oddawna już rozpoczęto łowy; nachylające się ku zachodowi słońce rozsiało po niebie swe jaskrawe promienie; gęsty liść młodych dębów i wysokie gałęzie jodeł zdawały się odbijać od błyszczącego tła miedzi. Wpośród gęstwiny osłonionéj bujnym powojem, wysokopiennym janowcem, krzakami jeżyny, paproci i dzikiéj róży, słowem, w najodleglejszéj części lasu, w któréj teraz polowano, znajdowała się otwarta przestrzeń, gdzie niegdzie porosłemi mchem urwiskami skał zaległa, a prawie całkiem zasłonięta nierozwikłanemi węzły bluszczu, powoju, i dzikiéj żywiczki.
Głęboką ciszę téj puszczy chwilowo tylko przerywał szum gałęzi jodłowych, lekkim wiatrem poruszanych, lub daleki odgłos trąbki myśliwskiéj.
Nagle dał się słyszéć trzask w poblizkich krzakach: poruszyły się i rozstąpiły gałęzie młodych dębowych latorośli, już żółtym liściem pokryte, i człowiek pochylony, prawie pełzający, wyszedł z gęstwiny.
Był to znany już czytelnikom z rysopisu Bamboche, o podwójne morderstwo obwiniony zbieg z więzienia w Bourges. Licha niebieska bluza jego, to jedyne, cierniami i gałęźmi poszarpane odzienie, w wielu miejscach dozwalało widziéć porosłą włosem pierś i olbrzymiéj siły ramie; sukienne, niegdyś czerwone spodnie, teraz całkiem błotem okryte i poszarpane, dopiéro powyżéj kolan go zasłaniały; nogi i ręce miał poorane krwawemi ranami; z ciężkością oddychał, z twarzy mu pot spływał.
Na chwilę stanął przysłuchując się najmniejszemu szelestowi; potém oparł się o drzewo, nabierał tchu, urwał pełną garść liści, poniósł je do gorących ust i żuł usiłując zgasić palące go pragnienie. Z oczu tego człowieka dzikie tryskało światło, jego siwe włosy, w największym nieładzie spływające po łysém czole, sprzeczne z młodym jego wiekiem i ciemno zarosłą brodą, nadały rysom twarzy jakiś wyraz niezwykły; niedostatkiem i znużeniem pobladłe lica, trwogą i boleścią przemawiały.
Wtém, tuż prawie u stóp zbiega dźwięczny głos zawołał:
Bamboche!
Tak zagadnięty zbójca, zerwał się żywo, zadrżał, oglądał się wkoło nie wiedząc co począć, czy ma uciekać, lub pozostać; ale wnet prędkim ruchem porwał dwa wielkie kamienie, które w jego ręku straszliwą bronią stać się mogły.
I znowu nastała ponura głęboka cisza dokoła.
Bamboche z wzrastającą trwogą spojrzał wkoło siebie. Nagle, jakby z pod ziemi wychodząc, stanął o trzy kroki przed nim człowiek dziwacznie ubrany.
Był on średniego wzrostu, miał na sobie obszerny kaftan i spodnie z wilczéj skóry, czapkę z delikatnego ale gęstego sarniego futra wkoło obwiedzioną borsukowym lampasem; twarz od słońca opaloną, ostremi wiatry, że tak powiem, pooraną, prawie całkiem ukrywała płowa i siwa broda; szare, niespokojne i przenikliwe oczy oświecała, niby wewnętrzna gwiazda, źrenica, zdolna się rozciągać i w nocy przyświecać, jakby nawyknienie do sypiania w dzień a błądzenia nocną porą, rozwinęło w niéj zdolność widzenia w ciemności, jaką posiadają prawie wszystkie zwierzęta drapieżne; mimo to jednak oblicze tego człowieka nie miało w sobie żadnéj cechy zwierzęcości a wcale nie było odrażające. Owszem, na téj twarzy roztropnéj i śmiałéj, częstokroć gorzkim ożywionéj uśmiechem, wyraźne było owe piętno nieopisanéj wielkości, jakiem przywyknienie do niebezpieczeństw, samotności, i burzliwego życia, naznacza czoło człowieka przez sprawiedliwość ściganego.
Czytelnicy domyślą się zapewne, że to był wykradacz zwierzyny zwany Bête-puante, który ukryty w zaroślach przy rozstajnéj drodze, przysłuchiwał się całéj rozmowie myśliwca z panem Beaucadet.
Do chwili nagłego pojawienia się przed Bambochem, Bête-puante ukrywał się w norze, na pięć do sześciu stóp głębokiéj, którą sklepiały zarośla borówek i paproci, a którą leśni złodzieje zasadzką nazywają; Tam łowca, leżąc przez kilka godzin bez najmniejszego ruchu, czatuje na łup, i strzelać może na przechodzącą tuż przed nim zwierzynę.
Na widok Bête-puant’a, Bamboche, mimo całéj swej odwagi, cofnął się przerażony o kilka kroków wstecz; kamienie które dla obrony porwał był z ziemi, z rąk mu wypadły, bądź dla tego że ujrzawszy krótką dubeltówkę jaką kontrabandzista był uzbrojony, przekonał się, iż walka z nim byłaby nierówna, bądź że przeczuwał, iż między położeniem jego jako zbiega, a awanturniczém życiem mieszkańca lasów, jakiś związek sympatyczny istniéć musi.
Wszelako cofając się coraz daléj, nie przestawał mierzyć kontrabandzistę pełnym obawy wzrokiem.
— Nazywasz się Bamboche, umknąłeś z więzienia w Bourges.... obsaczony jak zwierz dziki nie uszedłbyś tym razem.... niosę ci pomoc.... w imieniu.... Marcina.
Usłyszawszy imię Marcina, lica Bambocha rozjaśniły się; jakieś rzewne uczucie wygładziło mu surowo i konwulsyjnie namarszczone rysy, łza przyćmiła groźny blask oczu: założył ręce, a na wpół otwartemi usty, z bijącém sercem, mocno wzdętą piersią, głosem od rozczulenia tłumionym, zawołał:
— Marcin!
Lecz kontrabandzista dostrzegł, że po tym połysku tkliwéj wdzięczności na twarzy zbiega osiadł znowu wyraz niedowierzania; dodał więc jak najspieszniéj:
— Tak jest, Marcin... Basquina... La Levrasse... i...
Bamboche, jakby wyliczenie tych dziwacznych imion dostatecznie dowiodło tożsamość Marcina, przerwał kontrabandziście, radośnie wołając:
— Ach to on... to on na prawdę!
I zapomniał że go natarczywie ścigano, że cudowi tylko winien był ocalenie swoje, że co chwila wpaść może w ręce swych prześladowców.
Ale najmniejsze nawet wzruszenie Bamboch’a, nie uszło przed bystrém okiem Bête-puanta, który nagle ułożywszy rękę w kształt konchy, poniósł ją do swego ucha, i chociaż w téj samotni ciągle jak najgłębsze panowało milczenie, rzekł po krótkiém nadsłuchiwaniu:
— Już idą... jesteś zgubiony!
— Znasz Marcina... a więc powrócił z zagranicy?... wykrzyknął zbieg, ciągle jeszcze zapominając o grożącém mu niebezpieczeństwie.
To wyrzeczenie się samego siebie w tak straszliwéj chwili, wzruszyło kontrabandzistę; odpowiedział więc:
— Marcin jest tu.... wiem że ci wiele zawdzięcza i w jego to imieniu niosę ci pomoc nie zważając czyś w inny lub nie.
Zbieg zadrżał.
— Ale przyrzeknij mi na braterską przyjaźń, jaką Marcinowi poprzysiągłeś, przyrzeknij, że sam się oddasz w ręce sprawiedliwości, skoro on tego zażąda.
— Skoro Marcin powie mi: oddaj się... uczynię to.
— Wiem, że ci wierzyć mogę, pójdź za mną jesteś ocalony.
To powiedziawszy kontrabandzista postąpił na kilka kroków pomiędzy gęste krzaki, leżące po lewéj stronie stanowiska, które mu za kryjówkę służyło i z trudnością odsłonił wązki otwór jaskini. Ruchome drzwi, które ją zamykały, zrobione były z chrząstek jodłowych, okrytych omszonemi i ziemią spojonemi kamieniami, pomiędzy które gęste ciernisko oddawna mocno się zakrzewiło.
Już zbieg chciał wsunąć się w tę niespodzianą kryjówkę, kiedy kontrabandzista głosem uroczystym do niego przemówił:
— Szacunek i litość dla tego, co tam znajdziesz... inaczéj byłbyś bezbożnikiem niegodnym politowania.
Zbieg wpajał jeszcze w kontrabandzistę wzrok zdziwiony, gdy coraz bardziéj zbliżał się odgłos myśliwskich trąbek. Bête-puante, znowu uważnie się przysłuchawszy, wstrząsnął Bamboch’a mocno za ramię i rzekł mu cicho:
— Słyszę tentent koni... prędzéj... ukryj się.
Bamboche znikł przez wązki otwór; a kontrabandzista nie zamknąwszy jaskini, nagłą owładnięty myślą, jednym rzutem wyskoczył z krzaków, położył się jak długi na ziemię i przytknął do niéj ucho, aby wyraźniéj niż w zaroślach mógł rozpoznać najodleglejszy szmer. Wkrótce podskoczył i głosem rozpaczy wykrzyknął:
— Przekleństwo!... lis... w tę stronę prowadzi polowanie.
I podwójnie niespokojny pospieszył na powrót w krzaki, aby zamknąć wejście do jaskini; wtém spotkał zbiega, który blady jak mara, wychodząc z niéj, drżącym głosem zawołał:
— Wolę więzienie... wolę zginąć! aniżeli pozostać w téj jaskini. O! cóżem widział... tam... gdybyś wiedział... dziwne zrządzenie! To imię!... Bruyère! Ah! można z tego zwaryować!...
Znów zbliżyło się dalekie dotąd naszczekiwanie ogarów, i wkrótce, po tych obszernych, milczących lasach rozległy się huczne akkorda myśliwskich trąbek. Jednocześnie wiatr przyniósł niepewny szmer głosów, które z różnych stron zbliżać się zdawały. Były to głosy ludzi osaczających zbiega.
Dwa te wypadki nastąpiły szybciéj, aniżeli je opisać podobna, i w chwili gdy Bamboche wychodząc z jaskini kontrabandzisty, z przerażeniem zawołał: „wolę więzienie!... wolę zginąć!... aniżeli pozostać w téj jaskini... o!... cóżem widział... tam... gdybyś wiedział.... dziwne zrządzenie! To imię! Bruyère!... Ah! można z tego zwaryować!”... kontrabandzista podnosząc strzelbę, którą naksztalt maczugi trzymał w obu rękach, wrzasnął straszliwie:
— Umrzesz! ja cię zabiję.... skoro cię tu znajdą nim zdołam zamknąć kryjówkę...
Zaledwie kontrabandzista dokończył téj groźby, poruszyły się gwałtownie gałęzie w poblizkiéj gęstwinie, jak gdyby ktoś koło nich szybko przechodził; zbieg struchlał, i bądź że usłuchał rozpaczliwego rozkazu kontrabandzisty, bądź téż że instynktowa chęć własnego ocalenia trwogę w nim przemogła, wskoczył do podziemnéj jaskini. Béte-puante zamknął za nim ruchome drzwi, zatarł ślady kroków Bamboch’a, i zaledwie miał czas rzucić się na ziemię w zasadzce, która go poprzednio ukrywała.




3.
Stracony trop.

Kontrabandzista tylko co znikł w swéj kryjówce, gdy usłyszał trzask gałęzi i szelest lekkiego biegu. Ogromny lis z rudo-płowym włosem, czarnemi nogami i uszami, wypadł spiesznie na ugór; woda strumieniami z boków mu spływała, gdyż przebył staw, aby tym sposobem odwieść z tropu ścigających go psów; wybieg ten powiódł mu się pomyślnie, bo psiarnia, przed chwilą jeszcze blizka tego miejsca, teraz znowu się oddalała, jak świadczyło coraz bardziéj stłumione naszczekiwanie.
— Lis pozbawiony tchu sapał: suchy, czerwony język wisiał mu z otwartéj paszczy; zielonkowate oczy iskrzyły się, a obwisłe uszy, wlokący się ogon, dyszące boki, świadczyły o szybkości biegu i wyczerpaniu sił; zatrzymał się przez chwilę, wietrzył, wyciągając czarną paszczękę to w tę, to w owę stronę; potém przez jakiś czas, z równą uwagą jak i trwogą, zwrócił słuchy ku stronie zachodniéj... ale nic nie słyszał.
Że kryjówka kontrabandzisty leżała o kilka kroków od lisa i pod wiatrem, nie mógł on przeto zwietrzyć swojego sąsiada. Ustało téż i szczekanie psów, które teraz zdaleka się błąkały. Prześladowany zwierz zyskawszy tym sposobem nieco na czasie, zamierzył nieco odpocząć; wyciągnął łapy, i z paszczą na pół otwartą rozciągnął się przytuliwszy głowę do ziemi; a gdyby nie to że ciągle konwulsyjnie strzygł uszami, gotów pochwycić niemi najmniejszy szmer, można było uważać go za zupełnie nieżywego.
Ale wnet porwał się znowu no wszystkie cztéry nogi, jakby sprężyną poruszony, wstrzymał dech którego szeleszczące uderzenia przeszkadzały delikatności słuchu, i uszy długo nadstawiał.
Polowanie w kapryśnym przelocie, w niespodzianych i szybkich zwrotach, znowu zbliżało się w tę stronę i tym razem szczekaniu psów towarzyszył dźwięk myśliwskich trąbek.
W tak niebezpiecznéj chwili, strudzony lis przeczuwając blizki swój koniec, z ostatniém wysileniem, próbował jeszcze nowego wybiegu, aby tym sposobem raz jeszcze psy zbłąkać, aby im umknąć. W rozmaitych kierunkach przebiegł ugór, podwajając ślady swego tropu i krzyżując je w nierozwikłaną siatkę, tak, aby psy żadną miarą rozpoznać ich nie mogły; potém zebrawszy wszystkie siły, jednym ogromnym susem przeskoczył z ugoru w krzaki, wpadł pomiędzy skały prawie na same drzwi jaskini kamieniami i cierniami pokryte; ztamtąd, zaledwie mchu i skał dotykając, za drugim potężnym rzutem bo najmniéj sześć stóp rozległym, dosięgał największéj gęstwiny, gdzie susami na jakie tylko stężałe z utrudzenia i zanurzenia w zimnéj wodzie członki zdobyć się mogły uciekać zaczął.
Tym dziwnym instynktem jaki wszystkim zwierzętom jest właściwy, gdy idzie o ocalenie życia, lis starał się przez te potężne skoki przerwać na przestrzeni trzydziestu do czterdziestu kroków wszelki trop ostréj, przenikliwéj woni, jaką stopy jego pozostawiały na ziemi i istotnie zniszczył mocną woń która drażniąc delikatne powonienie psów zaprowadza je w ślad ściganego zwierza.
Skoro tylko lis zniknął, kontrabandzista szybko opuścił kryjówkę, pospieszył na ugór, i schylony ku ziemi, przejrzał go badawczém okiem; rozpoznał świeże ślady lisich stóp: gdzie tylko znalazł wszędzie je nogami pozacierał, by tym sposobem zniweczyć nie tylko trop, lecz też i woń po przejściu zwierza pozostałą. Tak więc przychodził w pomoc wybiegowi i ucieczce lisa, a raczéj usiłował psiarnią i spieszących za nią myśliwych oddalić od miejsca tak blizkiego swojéj jaskini.
Szczekania goniącéj psiarni, odgłosy myśliwskich rogów znowu wyraźniéj brzmiały, połączone kiedy niekiedy z wołaniem i hasłem obławy, z trzech różnych stron dla pojmania zbiegłego Bumboch’a nadchodzącéj.
Kontrabandzista coraz bardziéj niepokojony grożącém mu niebezpieczeństwem, wybiegł w krzaki przez które lis dostał się był na ugór, i naturalnie znalazł tam znowu ślady tego zwierzęcia. Równie je więc jak poprzednio nogami zadeptał przynajmniéj na dwieście kroków, aż do obalonego ogromnego drzewa, pod którém lis skrył się zapewne.
Przekonany, że tak wielka przerwa gorącego i mocno woniejącego tropu lisa, który, jak powiedzieliśmy, jedynie psiarnią kierował, łowy teraz zniweczyć i myśliwców od jego jaskini oddalić musi, kontrabandzista pospieszył w najgłębszą gęstwinę lasu.
Béte-puante z początku nie zawiódł się w domysłach.
Już dawno znikł, a psiarnia odzywała się jeszcze pełnemi gardły; ale te naszczekiwania, ta głośna, rozlegająca się wrzawa nagle ucichła, jakby skutkiem czaru: psy straciły trop, to jest, przeskoczywszy przez ogromne drzewo, po którego drugiéj stronie kontrabandzista podeptał ziemię i tém samém zniszczył ślad i woń zwierza, nie znalazły żadnéj wskazówki i raptem ucichły, bo psy wtedy tylko szczekając gonią, gdy po świeżym tropie zwierza postępują.
Niespokojne, zmieszane tak nagłą utratą tropu, tyle swą silną wonią na ich węch działającego, psy tu i owdzie jak błędne biegały przytykając nosy do ziemi i nadaremnie jakiegokolwiek śladu szukając;... bo, jak wiadomo, w odległości prawie dwustu kroków od jaskini kontrabandzisty trop zgubiły.
Stary myśliwiec, o tym wypadku uwiadomiony przez nagłe ucięcie psów, pospieszył ku nim aby je kierować własném doświadczeniem, ale postrzegłszy obalone drzewo, które go od psów oddzielało, zatrzymał się nagle, bo gałęźmi najeżony pień chcącemu przesadzić go stawiał prawdziwie niebezpieczną przeszkodę. Ojciec Latrace, mimo swéj odwagi i mimo siły konia, za nadto doświadczonym był myśliwcem, iżby dla próżnego junactwa miał wystawić siebie lub wierzchowca na szwank śmiertelny; a gdy postrzegł że po obu bokach leżącego drzewa nieprzebyta gęstwina drogę zamyka, okrążyć je postanowił, aby psy swoje na ślad odprowadzić.
Nagle, dwie kobiéty w amazonkach, jadące przez las w niejakiém od siebie oddaleniu, stanęły naprzeciw obalonego drzewa, przed którém stary myśliwiec cofnął się roztropnie,... prawie natychmiast przybyli ku nim dwaj jeźdźcy, którzy na widok tak straszliwéj przeszkody jednocześnie przerażonym głosem zawołali:
— Pani... racz wstrzymać swego konia!...
— Pani,... miéj się na baczności!
Mimo tych przestróg i próśb, pierwéj przybyła dama, bądź że nie mogła już wstrzymać rozhukanego wierzchowca, bądź téż że lubiła igrać z niebezpieczeństwem, silnie uderzyła rumaka szpicrózgą, i z równą odwagą jak i wdziękiem zaporę przesadziła. Gdy gwałtowność skoku i wiatru powiew uniosły nieco długą suknię odważnéj niewiasty, okazała się piękna, niby utoczona nóżka w białéj jedwabnéj pończoszce, czarnym półbóciku z małą srebrną ostrogą, końcem paluszków wdzięcznie oparta na strzemieniu.
Obaj myśliwcy tak szaloną śmiałością, do najwyższego stopnia zdziwieni, nie mogli stłumić w sobie okrzyku przerażenia i pochyliwszy się ku drugiéj damie, która zdawała się być skłonną do naśladowania przykładu swéj towarzyszki, zawołali:
— Pani, na imię Nieba, racz się pani wstrzymać!...
— Chciałabym złączyć się z matką, łagodnie odpowiedziała młoda dziewica wskazując na drugą damę.
Ta zaś zatrzymawszy konia po drugiéj stronie zapory, zwróciła ku widzom téj sceny uśmiechające się i dumne z pokonanego niebezpieczeństwa oblicze; ale na widok córki, zamierzającéj pójść za jéj przykładem, okropnie zbladła i zawołała:
— Rafaelo! proszę cię.
Już było za późno; dziewica równie odważna jak matka, przesadziła przez drzewo, z pełną powabu wstydliwością, szpicrózgą którą trzymała w lewém ręku, przyciskając długie fałdy swej amazonki.




4.
Młody Ojciec.

Dwaj jeźdźcy którzy doścignęli panią Wilson i jéj córkę (tak się nazywały śmiałe te łowczynie), byli to hrabia Duriveau i syn jego. Ojciec hrabiego Duriveau, właściciela teraz goniącéj psiarni, był oberżystą w Clermont-Ferrant; człowiek ten zapamiętale chciwy, przez lichwę i kupno dóbr narodowych nagromadził majątek znaczny, powiększył go jeszcze dostawami dla wojska za czasów dyrektoryatu. Majątek swój podwoił on późniéj, już to wszelkiego rodzaju oszustwem, już napozór niby prawném złodziejstwem, już też najohydniejszemi wybiegami. Ze śmiercią ojca Adolf Duriveau, podówczas jeszcze nie hrabia, odziedziczył trzykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu w dobrach nieruchomych. Oswobodzony ze stanu okropnego ciemięztwa i niedostatku, w jakim go ciągle utrzymywała niesłychana surowość ojca, Adolf Duriveau pod okiem zacnego opiekuna, mimo najgorsze wychowanie swoje, zaczynał skłaniać się ku dobremu i uczuwać niejaką dążność ku wzniosłym wyobrażeniom; zapragnął świetnego i szczęśliwego życia, a obiecując sobie wszelkie rozkosze, których dotąd nie znał wcale, okazywał się dobrym i wspaniałym; w czém jedynie ulegał popędowi własnego serca i upojeniu, jakie częstokroć sprowadza nadmiar niespodzianego i dotąd nieznanego szczęścia.
Wspaniałomyślne uczynki Adolfa Duriveau częstokroć niewdzięcznością opłacano, a człowiek ten nie zdołał wznieść się nad niewdzięczność.... ten probierczy kamień, który sprawdza rzeczywiście szlachetne i wytrwałe dusze. Naprzód więc opanował go smutek, potém zniechęcenie i gniew, a nakoniec zatwardziałość; słowem, serce jego skamieniało.
Zasłaniając się więc tarczą utworzoną z cząstki dobrego które wyświadczył, poczytał niewdzięczność ludzką za zasadę, a zaś zatwardziałość serca za obowiązek każdego kto nie chce stać się przedmiotem urągań niewdzięczników. Dobre zbyt prędko dla niego straciło władzę, gdyż dobroczynny bez rozwagi i doświadczenia, nie znał cierpliwości, bezinteresowności, zastanowienia, poświęcenia się a szczególniéj tajemnicy i, że tak powiemy, wstydliwości, jakie dobrym uczynkom towarzyszyć powinny; pan Duriveau nie domyślał się nawet, że mu brak koniecznéj znajomości cierpień którym pomoc nieść zamierzał, a owszem nieraz powiększał przybierając obejście gwałtowne, niecierpliwe, surowe, kiedy przeciwnie sama tylko łagodność, delikatność i pewien takt w postępowaniu, rzeczywiście i jedynie przynoszą ulgę niezwykléj a wstydliwéj niedoli.
Łatwo więc pojąć, że to chwalebne lecz nieszczęśliwe dążenie w urzeczywistnieniu wspaniałomyślnych idei, wywrzeć musiało zgubną reakcją w umyśle Adolfa Duriveau, i w rzeczy saméj wywarło. Według niego systematyczna nieczułość była: znajomością ludzi; litość: słabością; samolubstwo: zdrowym rozsądkiem; chciwość: przezornością; pogarda drugich: uczuciem niezaprzeczonéj wartości własnéj; cudze nieszczęście: sprawiedliwą karą za przewinienia, przeznaczeniem nieodłączném od każdego stanu społeczeństwa, następstwem pierworodnego grzechu, wolą Opatrzności i t. d.
Słowem pan Duriveau uporczywie i zapamiętałe wyznawał owe bluźnierstwo:
„Że Bóg w ojcowskiéj dobroci swojéj, stworzył człowieka dla samego jedynie nieszczęścia”.
Ta niegodziwa zasada usprawiedliwiała zatwardziałość tego nielitościwego samoluba.
Z niéj to wyprowadzał on wszelkie wnioski, i przez nią odnosił tryumfy swoje.
„ — Ludzie rodzą się, i są stworzeni dla nieszczęścia, mawiał z zuchwałém szyderstwem; — Bóg tak chciał, szanujmyż zatém wolę Boga! przeszkodzić jéj nie zdołamy nigdy! Poprzestańmyż więc na świetném i wesołém życiu, gdy szczęściem jesteśmy w położeniu wyjątkowém... taka jest moja zasada.”
A tak człowiek ten, te swojego punktu widzenia rzeczy mógł mówić i mówił: — Byłem dobrym, wspaniałomyślnym, ludzkim; a wszędzie doznałem tylko zawodu i niewdzięczności; niedola zawsze jest skutkiem własnéj winy; kto się nad nią lituje, jest bardzo nierozsądny.
Wyznać należy, że pan Duriveau obdarzony niepospolitym naturalnym rozsądkiem, wielką stałością woli, rzadką śmiałością charakteru, przez cynizm i czelność umiał nadać tym haniebnym paradoxom jakiś połysk oślepiający, a w obrębie w którym żył, często znajdował zwolenników lub przynajmniéj potakujących.
Obcowanie wreszcie z towarzystwem dumném ze swego majątku lub świeżo nabytego tytułu, ta zaraza próżniactwa, ten prawie nieunikniony a szkodliwy wpływ ogromnych, bez pracy osiągniętych bogactw bardzo prędko zatarły w panu Duriveau pierwsze skłonności ku dobremu. Zawsze jeszcze miłośnik przepychu, stał się chciwym teraz; wkrótce potém nie zadawalniał go już sam majątek, a więc... jak wielu innych... zapragnął uszlachetnienia swego rodu. Zaślubił córkę jakiegoś księcia z czasów cesarstwa który się do restauracji przyłączył; zjednało mu to tytuł hrabiego, a Adolf Duriveau, syn starego Duriveau lichwiącego oberżysty, haniebnego oszusta, miał się za hrabiego i poważnie nazywał się hrabią Duriveau. W kwiecie młodości zmarła małżonka pozostawiła mu syna Scypiona, vicehrabiego Duriveau, jeżeli się go tak nazwać godzi.
Szczęśliwość a raczéj duma Adolfa Duriveau skoncentrowała się w dwóch następujących nader pięknych rzeczach: — być dziedzicem najrozleglejszych włości we Francyi, i kazać się swoim sługom, liwerantom i dzierżawcom nazywać panem hrabią późniéj do téj próżności przyłączyła się mania politycznjé dumy, któréj przyczyny niżéj wyjaśnimy.
Milioner i hrabia, nie pragnął on żadnéj innéj możliwéj szczęśliwości dla syna swojego. A może nawet bardziéj dumny niż chciwy upatrzył w synie nowy środek obudzenia w innych zazdrości bogactw swoich. Scypio Duriveau, młodzieniec powabnéj powierzchowności, umysłu wcześnie rozwiniętego, już w piętnastym roku edukacyą ukończył pod przewodnictwem guwernera wziętego z jakiegoś znakomitego domu. Był to nowy powód chluby dla ojca, pysznił się tym skarbem wdzięków i zarozumiałości.
Istniało podówczas w Paryżu towarzystwo, noszące nazwę młodych ojców.
Byli to mniéj więcéj młodzi wdowcy, ludzie dowcipni i rozrywek chciwi, uprzejmi gracze, ochoczy zwolennicy biesiad, będący w zażyłości z najwięcéj wielbionymi w Paryżu birbantami; ci młodzi ojcowie wyznawali tę wyborną zasadę, że nie masz nic okropniejszego, nic w skutkach swoich zgubniejszego, jak sknerstwo i srogość ojców, którzy odejmując swym dzieciom wszelką uciechę i swobodę w nadziei że uczynią z nich małych świętoszków, zamieniają ich tylko w małych szatanów; — to téż ci młodzi ojcowie udawali owszem największą tolerancyą, a nie raz nawet... więcéj jak tolerancyą.
I tak jeden, ojciec dwóch prześlicznych sześcio lub siedmio letnich dziewczątek, wprowadził je na teatr, który dla czułych swoich stosunków często odwiedzał, a wdzięk, dziecinne szczebiotanie tych małych aniołeczków, wzbudzały podziw i zachwycenie w aktorkach.
Drugi młody ojciec utrzymywał, że do planu praktycznego wychowania syna, należy posiadanie pierwszych jego weksli; (nazywał to dzieciństwem akceptacyi). W tym celu ułatwiał mu potajemnie najniebezpieczniejsze lichwiarskie pożyczki, z których, rozumie się, sam ojciec bynajmniéj nie korzystał, albowiem utrzymywał, że młody ojciec jest naturalnym wierzycielem syna swojego.
Trzeci znowu z wszelką rozwagą dojrzałego doświadczenia wyszukiwał, oceniał, i... w ojcowskiéj pieczołowitości, wybierał synowi pierwszą kochankę. Inny trzymał się niezachwianie téj zasady, że ukochane dziecię swoje wypada naprzód spoić obrzydłém winem, aby, jak twierdził, wcześnie obudzić w niém głęboką, niepokonaną, a zbawienną odrazę do złego wina.
Dwóch czy trzech takich młodych ojców, ludzie najlepszego towarzystwa, żyło w przyjaźni z hrabią. Mocno już zarozumiały co do przyjemnéj powierzchowności swego syna, hrabia sądził w swój szlachetnéj żądzy naśladowania, że wypada mu koniecznie iść za przykładem tak znakomitych młodych ojców, według niego trąciło to już o milę Rejencyą, bo i marszałek Richelieu tak samo postępował z synem swoim, panem de Fronsac.
Wkrótce téż stawiono hrabiego w pierwszym rzędzie wzorowych młodych ojców Paryża; jakoż dumę swą (zawsze dumę) zasadzał on na tém, aby syn jego zaćmił synów innych młodych ojców, tak dalece, że Scypio w siedmnastym roku życia, miał miesięcznie sto luidorów do stracenia, osobne mieszkanie w pałacu ojca, sześć koni na stajni panu hrabiego i miejsce obok niego w męzkiéj loży teatru opery, loży nadającéj prawo do wstępu za kulisy.
Zbyteczną byłoby rzeczą wspominać, jak przyjmowano Scypiona z jego miłą twarzą i siedmnastą laty w tém rozkoszném pandemonium, w którém go ojciec uroczyście przedstawił. W kilka miesięcy późniéj młodzieniec miał kilka względnych dla siebie kochanek, w ośmnastym roku zręcznie zabił przeciwnika w pojedynku, w którym mu sam ojciec służył za sekundanta, i nieraz słońce wschodzące zastało hrabiego i jego syna wpośród rozpustnéj, wrzaskliwéj biesiady, któréj przewodniczyła słynna jaka zalotnica.
Jakkolwiek dziwacznym wydawać się może taki system wychowania, kto jednak choć cokolwiek zna świat, przyzna:
Że przypuściwszy iż sto osób w stanowisku społeczném vicehrabiego Scypiona Duriveau posiada równy jemu majątek, to pewno z téj liczby bogatych i próżnych młodzian, dziewięćdziesięciu prędzéj lub póżniéj, podobnie jak Scypio żyć będzie; z tą tylko różnicą, że się uciekną do zgubnéj pomocy lichwiarzy, mimo ostrych napominać lub nieraz bez wiedzy rodziny, do któréj dziedzictwa wzdychają z niecierpliwością, gotową niemal na życie ojca ugodzić.
To przypuszczenie przekonywa, że młodym ojcom nie zbywało na pewnym praktycznym, zdrowym rozsądku; bo niezdolni zapobiedz rozpuście młodzieży, usiłowali przynajmniéj sami jéj przewodniczyć i nią kierować.
Zaiste w oczach człowieka myślącego, taki środek zaradczy równie jest naganny jak samo złe; zaiste smutną jest rzeczą widziéć, jak tym sposobem trwonią się ogromne summy; boleśnie patrzéć jak wiele szlachetnych natchnień, młodocianemu wiekowi właściwych, więdnieje w samym zarodzie; jak częstokroć nieocenione przymioty i zdolności schną i obumierają w téj zjadliwéj atmosferze; ale wszystko to złe i wiele innych jeszcze nieszczęść są nieuniknionym skutkiem stanu rzeczy, jaki wywołuje urodzenie, własność, a przedewszystkiém owa wielka niesłuszność, zwana dziedzictwem.
Łatwo pojąć, że hrabia od lat kilku wiodąc życie młodego ojca, wiele bardzo stracić musiał na swéj ojcowskiéj godności; że synowski szacunek vicehrabiego zmienić i zmniejszyć się musiał; atoli spadzistość ta zbyt była stroma, pęd strumienia zbyt porywczy, iżby znowu w górę kierować można było. Nieraz żartobliwa i zuchwała flegma Scypiona przemagała dumny charakter i energiczną wolę pana Duriveau; nieraz, mianowicie od niejakiego czasu, mimo niewczesnego i nadaremnego żalu, hrabia, naśladując małżonków z wyższego towarzystwa, którzy z obawy okazania się zazdrośnymi, z obawy narażenia się na pośmiewisko gerentokracyi, gorzkie łzy wylewają — odgrywał rolę młodego ojca z uśmiechem na ustach, a wściekłością w sercu; ale roli téj uledz musiał. Oddawna już syn częstował go bezwstydną, przez wspólne a niecne rozrywki w nabytą poufałością, z któréj sam hrabia i jego przyjaciele początkowo mocno się śmieli. A tak wszelkie uczucie uległości i synowskiego uszanowania dostatecznie już zatarte być musiało w duszy tego młodzieńca.
Jakkolwiek hrabia Duriveau dochodził już pięćdziesięciu lat życia, nie wyglądał jednak jak na czterdzieści; jego wysoka i wysmukła postać, świeże oblicze, żywy charakter, okazywały młodość, siłę i energią. Cerę miał mocno ciemną a zęby nadzwyczaj białe; broda i nos jego były może nieco za wydatne; niebieskie oczy zbyt duże; brwi, faworyty i włosy mimo wieku prawie kruczéj czarności; trudno było napotkać rysy regularniejsze i przyjemniejsze, aniżeli rysy hrabiego Duriveau, a niepodobna widziéć oblicze wyrazistsze, dowcipniejsze, malujące większą śmiałość i odwagę, nadewszystko zaś tak silną, niezachwianą wolę; dlatego téż pan Duriveau przejmował prawie zawsze otaczające go osoby uszanowaniem, niepokojem, bojaźnią, jaką zwykle wzbudzają nieugięte i dumne charaktery; ale rzadko w kim wzniecił dla siebie przychylność lub tylko pociąg.
A przecież ten człowiek tak energiczny, zadziwiającą okazywał słabość względem syna swego; a przecież ten człowiek zbladł i zadrżał na całém ciele widząc, że pani Wilson wystawiła się na tak oczywiste niebezpieczeństwo. W téj chwili i przez cały ciąg łowów, hrabia Duriveau z najdelikatniejszą i pełną troskliwości obawą, ścigał najmniejsze poruszenie zachwycającéj wdowy; jego pieczołowity, pałający i namiętny wzrok prawie nigdy nie opuszczał téj czarującéj kobiéty, i łatwo można było poznać, że jedynie delikatność i przyzwoitość wstrzymywały go od wyraźniejszego okazywania niezaprzeczonéj władzy, jaką pani Wilson nad nim miała.
Hrabia i syn jego ubrani byli w czarne aksamitne czapki, krótkie szkarłatne tużurki ze srebnemi guzikami, białe łosiowe spodnie i bóty ze sztylpami.
Powierzchowność vicehrabiego uderzający z ojcem przedstawiała kontrast: męzka twarz pana Duriveau, silne i rzeźwe poruszenia, dowodziły trudnéj do uwierzenia pełni życia, ognia i siły, przeciwnie zupełnie kobiecéj delikatności, regularne rysy vicehrabiego, zdawało się że zwiędły ze zbytku przedwczesnych nadużyć: dwudziestoletni młodzieniec, miał już twarz wychudłą i wynędzniałą, a ocieniały ją jasne włosy i takież wąsy i faworyty, dopiéro porastać zaczynające, Oddawna już na téj pięknéj, przeżyłéj twarzy, pochodząca z wyczerpania bladość zajęła miejsce świeżego kwiatu młodości. Powieki jego wielkich, bardzo pięknych, ciemnych, lecz wcześnie podsiniałych oczu, zaczerwieniło mu mocne zapalenie, skutek niesfornego życia i czuwania po nocach; dopiéro bowiem przed kilku dniami opuścił Paryż. W téj stolicy zbytków wicehrabia Scypio, zachęcany przez hrabiego i innych młodych ojców, jego przyjaciół, zjednał sobie sławę jednego z koryfeuszów rozpusty i próżniactwa, których całe życie zapełniają utrzymywane dziewczęta, gra, kluby, stajnia, pijatyka, i niesforne bale. W zakazanym tańcu Scypio miał tylko dwóch współzawodników, pewnego para Francyi i nestora kankanu, wielkiego Chicarda.
Mimo to wicehrabia Scypio chełpił się, że powtórzymy własne jego słowa, iż te wszystkie rozkosze już go znudziły. W rzeczy saméj, tak często, przesycał się najwyszukańszém winem, że obecnie straciwszy zupełnie smak, znajdował je mdłém i nieraz wódkę przekładał... co większa wódkę prostą, szynkarską. Tak dalece przywykł do nieobyczajnego towarzystwa zepsutych kobiét, które go w miłość wtajemniczyły i pomiędzy któremi wybierał sobie kochanki — że téj dawał piérwszeństwo, która najwięcéj piła, najwięcej cygar paliła, najwięcéj klęła i którą przedewszystkiém najwięcéj mógł pogardzać. Ona używając języka przekupek, którym Scypio sam już bardzo biegle mówił, odpowiadała mu obelgą na obelgę, wzgardą na wzgardę, a to go szczególnie bawiło...jakkolwiek osłaniał się zarozumiałością, oziembłością i obejściem lodowatém, gdyż zużyci ludzie nigdy się nie śmieją. Co do zmysłów, te już w nim prawie zamarły, w skutku rozpusty wycieńczającego działania wina i rozpalających trunków. Wicehrabia Scypion zasmakował już tylko w gorączkowych wzruszeniach gier kartowych, w zakłady na wyścigach i w pewne okropne miłostki, o których późniéj wspomnimy,... a przecież młodzieniec ten jeszcze nie przeżył lat dwudziestu.
Cokolwiek bądź, chociaż znędzniały, zwiędły, choć na twarzy jego osiadł wyraz nudny i nieukontentowania (wicehrabia twierdził, że już był za stary i stępiały iżby mu łowy przyjemność sprawiać mogły), mimo to jednak oblicze Scypiona było jeszcze za nadto powabne; trudno było dostrzedz wzrost piękniejszy, nadobniejszy, więcéj wdzięku postaci, tak przynajmniéj sądziła w duszy Rafaela, córka pani Wilson.
Pani Melcy Wilson, rodem Francuzka, wdowa po Stefanie Wilson, i jéj córka Rafaela, zostające pod honorową strażą pana Alcyda Dumolard, nieobecnego w téj chwili brata jednéj a wuja drugiéj — jak powiedzieliśmy, zdążały za orszakiem myśliwych, w towarzystwie pana Duriveau i jego syna.
Gdyby zbyt często nie nadużywano mitologicznego porównania między Junoną a Hebą, zastosowalibyśmy je do pani Wilson i jéj córki; nie dlatego, aby rysy lub postać pani Wilson przedstawiały, choć w przybliżeniu, majestatyczność królowéj Olimpu; owszem trudno byłoby wyobrazić sobie coś milszego, powabniejszego, nawet że tak powiem coś tak figlarnego jak piękne oblicze pani Wilson, z jasno niebieskiém okiem, czarnym włosem i gładką jak aksamit cerą; a jednak ta czarująca kobieta dochodziła właśnie trzydziestego drugiego roku życia. Mówiąc o Junonie i Hebie, chcieliśmy tylko oznaczyć różnicę jaka zachodzi między pięknością w jéj dojrzałém rozwinięciu się, a pięknością w pierwszym swym i najdelikatniejszym rozkwicie; bo Rafaela, córka pani Wilson (bardzo młodo za mąż wydanéj), miała najwięcéj lat szesnaście.
O ile rysy matki były ogniste, śmiałe i wabiące, o tyle oblicze córki było niewinne i melancholiczne. Nigdy delikatne winiety angielskie, nigdy arystokratyczny pendzel Lawrenca nic dostąpił tego mamiącego ideału. Jakiż malarz zdołałby oddać niemal eteryczną bladość téj lekko różowéj cery, ten miły błękit wielkich, ognistych i zarazem łagodnych oczu, tę śnieżystą białość zachwycającego czoła, objętego w ciemno kasztanowe, tak gładko, tak delikatnie i naturalnie wijące się włosy, że strój głowy Rafaeli, pomimo dalekiéj konnéj jazdy, nie uległ najmniejszemu nawet nadwerężeniu. Elastyczne zwoje jéj włosów równie lekko bujały około jéj twarzy, jak mały, do boku czarnego kastorowego kapelusza przypięty zielony welon.
Eleganckie amazonki z czarnego sukna, jakie miały na sobie pani Wilson i jéj córka, w rozmaity sposób dziwnie rysowały wabną ich kibić: wzrost Rafaeli był giętki, wysmukły, rzec można więcéj dziewiczy... postać matki daleko pełniejsza i wydatniejsza.
Krój tych amazonek bardziéj wybitniejszą czynił tę różnicę; i tak, wysoki, aż po samę szyję spięty stanik Rafaeli, dozwalał widziéć tylko maleńki, karbowany kołnierzyk podtrzymywany wązką jedwabną krawatką koloru podobnego do jasno niebieskich oczu dziewicy; kiedy tymczasem stanik pani Wilson nakształt kaftanika z przodu otwarty, chociaż mocno do jéj kibici przystający, odsłaniał małą kamizelkę koloru blado szamoa, spiętą żółtemi guziczkami, a z pod niéj zalotnie wyglądała batystowa szmizetka, którą na elastycznych i pulchnych piersiach spinały dwa rubiny; nakoniec dla uzupełnienia charakterystycznéj różnicy ubioru, wązki kołnierzyk pani Wilson opadł nieco na purpurowéj jedwabnéj krawatce, któréj barwa jednak bynajmniéj nie wyrównywała ognistéj purpurze jéj uśmiechających się i wabiących ust.
Po przebyciu niebezpiecznej zawady, o któréj wspomnieliśmy wyżéj, rysy matki i córki przybrały wyraz zupełnie od siebie różny: pani Wilson zrazu przerażona niebezpieczeństwem na jakie jéj córka ośmieliła się, widząc ją ocaloną, spoglądała na nią z czułą radością i dumą uszczęśliwionéj matki; Rafaela zaś obojętna na pokonane niebezpieczeństwo, roztargnionym wzrokiem szukała Scypiona.
Nie potrzebujemy wspominać że hrabia Duriveau i syn jego z równą jak pani Wilson i jéj córka odwagą, w niewielkiéj od siebie odległości przesadzili przez obalone drzewo; ojciec dokazał tego z całą gwałtownością ognistego charakteru, syn zaś z pewnym rodzajem obojętnego niedbalstwa, jednakże nie bez wdzięku, doskonałym bowiem był jeźdzcem. Swą chełpliwość Scypio tak nawet dalece posunął, że w chwili gdy wierzchowiec którym lewą ręką kierował, uniósł się ponad straszliwą zawadą, wyjął prawą ręką z ust cygaro, i od niechcenia puścił w powietrze promień niebieskawego dymu.
Gdyby tak śmiałego postępku nie wywołała obecność dwóch kochania godnych kobiét i gdyby go wykonała szalona płochość lat młodzieńczych, byłby on nosił na sobie piętno wdzięków nieodłączone od wszystkiego co świetne, niespodziane i szybkie; ale Scypio, występując w charakterze człowieka stępiałego, na tém zasadzał swą dumę, że wszędzie i na wszystko okazywał zimną krew i lekceważenie; dla tego więc nie zmieniły się jego rysy wówczas nawet, gdy pani Wilson, a mianowicie jéj córka, wychwalały w nim odważną przytomność umysłu.
Hrabia oburzony postępowaniem syna, w chwili kiedy pani Wilson i córka jéj ani widziéć ani słyszéć go nie mogły, rzekł po cichu do Scypiona, głosem napozór pełnym serdecznego zaufania, choć się w nim ukrywało gwałtowne i tylko obecnością dwóch kobiét i zwykłém pobłażaniem młodego ojca stłumione niezadowolenie:
— O czémże myślisz Scypionie? Nie jesteś dosyć grzecznym dla panny Wilson, a przecież...
— Co? co! wiesz, że szczególniejsze jakieś prowadzisz rzemiosło? — odpowiedział Scypio przerywając ojcu i zapalając nowe cygaro — prawda że to czynisz z bardzo chwalebnéj przyczyny ale też właśnie dla tego, nieszczęśliwy dawco dni moich, napomnienia twoje są tak nieznośne...
I Scypio niedbale rzucił resztę zgasłego cygara.
Jakkolwiek hrabia Duriveau przyzwyczajony był do tak zimnego i nieszczęściem przez siebie samego upoważnionego szyderstwa, nie mógł jednak w téj chwili i dla ważnych powodów powściągnąć gniewu, jaki w nim obudziła taka odpowiedź; krótko więc i dobitnie, chociaż zawsze po cichu, rzekł do syna:
— Dosyć tych żartów; mówię no seryo, że postępowanie twoje jest niesłychane; wieczorem pomówimy o tém i...
— Proszę pani, pani Wilson! — zawołał wicehrabia nie wyjmując z ust cygara i znowu przerywając ojcu.
— A co chcesz, Scypionie? spytała piękna wdowa odwracając się ku niemu, na domiar niespokojności hrabiego.
— Jeżeli pani pragnie widziéć papę w całéj świetności, proś go pani niech odegra role szlachetnego ojca... cudownie w niéj wygląda.
Oburzenie i wzrastający gniew konwulsyjnie wykrzywiły oblicze pana Duriveau, ale usta jego z przymusem uśmiechnęły się na piérwsze spojrzenie pani Wilson, która wesoło odpowiedziała wicehrabiemu:
— A pan, kochany Scypionie, zachwycająco i jak najnaturalniéj odgrywasz rolę młodego roztrzepańca... Ale otoż nadjeżdża nasz przybrany opiekun, przypomni on panu, w razie potrzeby, szacunek jaki winieneś kobiecie mojego wieku.
Potém, zwracając mowę do nowo przybyłéj osoby, pani Wilson dodała:
— Prędzéj, prędzéj... przybywajże, bracie...
Jak powiedzieliśmy, obaj łowcy i obie damy zebrali się znowu po drugiéj stronie obalonego drzewa, gdzie otaczały ich psy ciągle jeszcze z tropu zmylone; wtem pan Alcyd Dumolard, brat pani Wilson, zjawił się z drugiéj strony téj przeszkody.
Pan Alcyd Dumolard (owdowiały po żonie któréj wcale nie żałował) miał lat czterdzieści, niezarosłą twarz i bezkształtną tuszę. Najdoskonalsze pojęcie o jego szerokiéj twarzy z obwisłemi policzki, przygasłym, dla zbytniéj otyłości zgłupiałym wzrokiem i wązkiém czołem, dać tylko mogą twarze mandarynów, o bladych i obwisłych licach, płaskich i pozbawionych wyrazu rysach, jakie zwykle przedstawiają nam malowidła na chińskich naczyniach. Ogromny brzuch i opadłe biodra pana Dumolard, którego grzbiet tyle miał szerokości ile piersi objętości, groziły co chwila rozerwaniem pętlic jego krótkiego, szkarłatnego tużurka; a nic pocieszniejszego, nad tę tłustą, szeroką twarz, zewsząd występującą z pod małéj, na samym wierzchołku głowy osadzonéj myśliwskiéj czapki z czarnego aksamitu. Pan Dumolard ostrożnie jechał na gniadym herkulesowéj siły wałachu, kształtów wprawdzie olbrzymich, ale stanowiących niezbędny przymiot biednego zwierzęcia, które takiego mastodonta dźwigać na sobie musi.
Zbyteczną byłoby rzeczą mówić, że pan Alcyd Dumolard należycie i ostrożnie zatrzymał się przed obaloném drzewem, co widząc vicehrabia Scypio z ubliżającą powagą, złośliwie śmiejąc się, zawołał:
— Żywo, żywo, Dumolard, pokaż co umiesz mój ty tłuścioszku, dalejże przeskocz!... nie bój się, możesz być pewnym że w każdym razie padniesz na miękki, elastyczny materac!...
— Ja mam skakać?... Dajże pan pokój, takiéj igraszki nie pozwala sobie nigdy człowiek mający pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu, odpowiedział tłusty komicznie nadymając się i szukając spojrzeniem wygodniejszéj drogi.
— Ah! owe to pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu nie dozwalają panu skoczyć przez drzewo? szyderczo odrzekł Scypio; majątek więc czyni pana tak ociężałym i grubym... Jesteś może nadziany dukatami, bankowemi wypchany biletami?
— Ależ, milczże przecie, panie Scypio, zawołał zakłopotany tłuścioch, całkiem niewczesne żarty pańskie... Tu w lesie, w téj siedzibie wilków i włóczęgów wykrzykujesz pan, żem napchany biletami bankowemi! Gdyby kto to usłyszał... łatwoby się do zabicia mnie skusił.
Potém, obracając się do strzelca, który właśnie z drugiéj strony drzewa do psów swoich przeszedł, pan Dumolard zawołał:
— Słuchajno, mój przyjacielu! Nie ma tu jakiéj innéj drogi? bo jeszcze karku skręcić nie chcę.
— Jedź pan na lewo gęstwiną, odpowiedział strzelec, a o pięćdziesiąt kroków stąd jest mała ścieszka która pana tu przyprowadzi...
— Mała ścieszka! podchwycił Scypio, zginałeś pan, bo się na niéj nie zmieścisz mój tłuścioszku... tylko po szerokich i bitych traktach przechadzać się możesz.
Pan Dumolard wzruszył ramionami, skierował konia i udał się wolno w stronę przez strzelca wskazaną.
Obaczmy teraz co się stało z psiarnią, która za straconym tropem goniła o dwieście kroków blizko od jaskini Bête-puanta, wykradacza zwierzyny.




5.
Lumineau.

Ciągle milcząc i wietrząc, psy we wszystkich kierunkach przebiegały część lasu, w któréj Bête-puante pozacierał trop lisa; stary myśliwiec znowu dopędził psiarnię, a zachęcony obecnością pana i towarzyszących mu osób, uważnie, zgięty na koniu, z głową ku ziemi pochyloną, przejeżdżał całą przestrzeń, usiłując wynaleźć trop zagubiony i podszczuwając psy następnemi słowy:
Daléjże, szukajcie moje pieski, szukajcie moje zuchy!
Hrabia Duriveau, sam dobry myśliwy, który zapał i ogień charakteru zachował we wszystkich nawet rozrywkach, mianowicie zaś ucieszony, że tym sposobem ukryje wzruszenie jakiemu uległ z powodu dziwnego postępowania Scypiona, oddalił się od pani Wilson i jéj córki i dopomagał łowczemu, głośno psy do lepszego śledzenia zachęcając.
Gdy tak hrabia rozwijał charakteryzującą go gorączkową czynność, Scypio tymczasem, niedbale na siodle pochylony, bawił się dzwoniąc stalą swój ostrogi o stal strzemienia, przypatrywał się lekkim kłębom dymu cygara, unoszącym się w powietrzu, i słowa nie przemówił ani do pani Wilson ani do jéj córki, przy których stał obecnie.
Korzystając z chwili kiedy matka zajęta polowaniem, mniéj na nią zważała, Rafaela zbliżyła swego konia ku Scypionowi i smutnie rzekła do niego cichym i drżącym głosem:
— Scypionie... com panu zawiniła?
— Nic... odpowiedział wicehrabia nie przestając ścigać wzrokiem dziwne zakręty dymu swojego cygara.
— Scypionie... przerywanym i błagającym głosem odezwała się znowu młoda dziewica, a w jéj pięknych oczach łzy się zakręciły — Scypionie, skądże taka oziębłość... taka surowość... cóżem ci uczyniła?
— Nic... z tą samą lekceważącą obojętnością odparł Scypio.
— Przeczytaj pan, a może... będziesz miał litość... rzekła młoda dziewica, spiesznie wsuwając w rękę wicehrabiego mały liścik, który od chwil kilku z pod rękawiczki wyjąwszy miała na pogotowiu.
Vicehrabia niedbale wsunął liścik do kieszeni od kamizelki, i widząc że Rafaela znowu do niego przemówić zamyśla, przystąpił do pani Wilson, która właśnie z baczną ciekawością śledziła wszelkie poruszenia psów, i głośno zawołał:
— Jakże Pani Wilson, czy na prawdę znajdujesz jakąś przyjemność w polowaniu? Przyznaj pani, że polowanie, opera... i małżeństwo z miłości są to istotnie konwencyonalne tylko rozrywki.
Na te słowa Scypiona, Rafaela, niby przypadkiem zakryła prędko twarz małym zielonym welonikiem od kapelusza, żeby pani Wilson obróciwszy się do wicehrabiego, nie dostrzegła łez które po jéj licach spłynęły.
Mimo widocznéj wesołości i pozornego zajęcia, pani Wilson w milczeniu bacznie śledziła Scypiona; nieraz zadziwienie a nawet niepewna jakaś obawa zachmurzyły twarz młodéj wdowy, raziło ją niewczesne roztargnienie jego i lekceważenie względem Rafaeli... Potém, bezwątpienia w skutku niejakich spostrzeżeń, czoło pani Wilson znowu się wypogodziło; z szyderczym więc uśmiechem przyjęła dziwne pytanie wicehrabiego.
— Założę się, kochany Scypionie, wesoło odpowiedziała piękna wdowa, że mając lat dwadzieścia, zamiast małego spencerka, który tak pięknie ubiera każdego chłopczyka, wzdychałeś zapewne do nieznośnego fraka... abyś wyglądał na małego pana...
Ta odpowiedź na lekceważące zapytanie Scypiona zmieszała go nieco, mimo jego wielkiéj zarozumiałości, rzekł jednak ze zwykłą sobie zimną krwią:
— Nic zgoła nie rozumiem, moja kochana pani Wilson.
— Ależ na Boga! to przecie dość zrozumiało kochany Scypionie;.. dziecię rozpieszczone, w dwunastym roku życia pragnie uchodzić za małego pana; w dwudziestym naturalnie chce grać rolę człowieka znudzonego.
Pani Wilson dotknęła najdrażliwszéj strony Scypiona, zraniła jego dumę....
Opanowując jednak gniew wicehrabia z jak największą obojętnością i niby od niechcenia odpowiedział:
— Ah.... bah! pani utrzymujesz że ja gram rolę znudzonego?
— Tak jest, i dla znawców bardzo ją źle odgrywasz, biédny mój Scypionie; ale na nieszczęście.... za nadto dobrze.... dla naiwnych widzów.
A rzuciwszy czułe spojrzenie na swą córkę, pani Wilson zapewne dla rychłego uspokojenia smutku, który już kilka razy w Rafaeli dostrzegła, wesoło dodała:
— Daj pokój, daj pokój kochany Scypionie, nie miéj nadziei uchodzić za starego, kiedyś jeszcze młody; udanie takie na nic się nie zdało.... jest to suknia podług mody skrojona.... i nic więcéj.. — Tak, to dziwnie... tak... i cóż! Kobiécie w pewnym wieku wszystko powiedziéć wolno... wszystko, choćby rzeczy najśmieszniejsze.... a gdybyś nawet wyszydzić ją zapragnął, nigdy się to panu nie uda... Nadaremnie utrzymujesz: że polowanie, jest to konwencyonalna zabawa; bo pędząc za psami, gotów jesteś nawet kark skręcić.... małżeństwo... z miłości, konwencjonalna rozrywka... Ale nie... nie odpowiadajmy mu na to Rafaelo... I pani Wilson rzeźwo obróciła się do córki, któréj czarująca twarz już się temi słowy matki wypogodziła... Nie odpowiadajmy mu; wyglądałoby to jak stronnicza przechwałka... Opera, konwencyonalna rozrywka..,. a kiedy panna Stolz śpiewa, kiedy panna Carlotta tańczy, kiedy panna Baskina i śpiewa i tańczy... całe wasze przedscenie burzy się, ogniem pała.... nie widzieliśmyż, jak w uniesieniach szalonego podziwu na widok tych dwóch cudów talentu i powabu, a szczególniéj panny Baskiny, tej zarazem gazelli i słowika — pękały glansowane wasze rękawiczki, jak się przekręcały sztuczne węzły niejednéj chustki na szyi!.... I pan nazywasz się znudzonym?
Gdy pani Wilson wymówiła imię panny Baskiny, rysy Scypiona ożywił na chwilę jakiś szczególny wyraz; była to mieszanina szyderstwa, tłumionej dumy i zuchwałego wyzwania.
Badawcze rzucając spojrzenie na panią Wilson, Scypio zawsze z niezachwianą oziębłością, zawsze z cygarem w ustach, rzekł jéj:
— Dla czegóż nie uważasz mię pani za rozkochanego w pannie Baskinie?
— Alboż to znudzeni ludzie kochają się kiedy? przekonaj się sam jak źle swą rolę odgrywasz...
śmiejąc się powiedziała pani Wilson; a potem czułym i przekonywającym głosem, przywołując na twarz wyraz przyjacielskiej powagi, dodała: teraz kochany Scypionie, pomówmy otwarcie; tak jest, mam cię za znudzonego, i mocno mię to cieszy.... ale znudzonego wszelkiemi niegodnemi przyjemnościami, wszelkiemi zwodniczemi rozkoszami; dlatego téż sądzę i wiem, że wszystko co jest dobrém, prawém, szlachetném, delikatném i wzniosłém, musi miéć i ma dla ciebie niepokonany urok nowości, dobroci i prawdy. Ale, otoż i ojciec pana nadjeżdża, znowu wesoło mówiła pani Wilson, nie zapomnijże się młody trzpiocie, i nie powiedz mu, żem z tobą jak szlachetna matka rozmawiała.
A zwracając mowę do zbliżającego się pana Duriveau, spytała:
— No, i cóż kochany hrabio, jakże idą łowy?
— Właśnie przybywam błagać panią o przebaczenie, żem ją zaprosił na zabawę, która się tak źle kończy.
— Jakto?
— Musimy się wyrzec nadziei uszczwania naszego lisa.
— A to dla czego?
— Bo nieszczęście chciało że psy trop straciły, i niepodobna znowu je nań naprowadzić.
— Łowy zatém chybione?
— Tak, pani; właśnie z téj tu strony kłody psy lisa straciły.... czyniliśmy wszystko co tylko można by wynaleźć stracony ślad, ale nadaremnie; przeszukaliśmy wszystko na około tego drzewa, sądząc że się może ukrył w otworze jakiéj jamy.... wszystkie poszukiwania były bezskuteczne; to rzecz szczególna!
— Uspokój się panie Durivcau, wesoło rzekła pani Wilson, pozostanie nam zawsze wspomnienie przyjemności jakiéj doznaliśmy....
— A nam miła nadzieja, ze resztę dnia z paniami przepędzimy, jeźli pani raczysz wraz z panną Rafaelą i panem Dumolard zaszczycić nas w Trembly, gdzie nas czeka obiad w gronie kilku sąsiadów?....
— Wybranych, jak nie wątpię, z pomiędzy najznakomitszych wyborców naszéj okolicy, z uśmiechem rzekła pani Wilson; bo znam ja ambitne plany hrabiego; a więc dobrze, nie szczędzę trudu, będę się starała zjednać panu ich głosy, tylko mię posadź obok najuporczywszych, a przekonasz się....
— Nie wątpię bynajminéj o władzy jaką pani wywierasz, również z uśmiechem odrzekł hrabia, a skoro pani stajesz w obronie mojéj sprawy, niezawodnie wygram.... A zatem, dajmy pokój łowom. Potém hrabia dodał:
— Musimy wrócić na rozstajną drogę, gdzie czeka powóz pani, — no, Latrace, zesforuj psy!...
— A więc, Rafaelo, opuścimy polowanie, rzekła pani Wilson odwracając się do córki, z którą przez chwilę po cichu rozmawiała; a ta rozmowa wkrótce przywołała znowu szczęście i uśmiech na twarz młodéj dziewicy.
W téj chwili nadjechał pan Alcyd Dumolard, człowiek nadzwyczaj ostrożny; miarkował bieg swego wierzchowca. gdy objeżdżał dosyć znaczną przestrzeń aby się tu dostać; zbliżył się teraz do pana Duriveau i z tajemniczą miną zapytał:
— Co znaczy ta zgraja ludzi zbrojnych w widły i pałki, która tu nadciąga, wydając głośne okrzyki nakształt hasła?
— Nic o tém nie wiem, kochany panie Dumolard, odpowiedział dosyć zdziwiony hrabia.
Stary myśliwiec, zapytany spojrzeniem pana, pochylając się ku niemu, ośmielił się powiedzieć:
— Są to ludzie z dóbr pana hrabiego; udzielają zbrojną pomoc wachmistrzowi Beaucadet.
— Zbrojną pomoc? A to dlaczego? coraz bardziéj zdziwiony spytał hrabia.
— Dla schwytania bardzo niebezpiecznego zbójcy który zbiegł z więzienia w Bourges, i który od wczoraj się w tych lasach ukrywa.
— Ukrywa się tu w tych lasach! wykrzyknął pan Dumolard.
— Tak jest panie, odrzekł myśliwiec; jeszcze dzisiaj rano widzieli go drwale zdaleka i....
Myśliwiec nagle zamilkł, i niby przysłuchując się dalekiéj wrzawie, oddalił się o kilka kroków.
— Jakto! niebezpieczny zbójca tu! zawołał Alcyd Dumolard, drżąc z przestrachu, a ja, niedawno byłem sam jeden, a ja mogłem go spotkać... a ten Scypio jeszcze na głos wykrzykuje, że jestem wypchany bankowemi biletami... O! co za niegodziwy żart!
— Ale milczże pan; rzekł vicehrabia wzruszając ramionami, nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, niepotrzebnie przestraszyłbyś twą siostrę; szczęściem że rozmawia z córką i nic nie słyszała.
— Panie hrabio! nagle zawołał Latrace pierwéj długo i uważnie przysłuchawszy się; panie hrabio! jeszcze nie traćmy nadziei....
— Co ty mówisz?
Lumineau goni.
— Ja nic nie słyszę... Czy pewno?
— O! najpewniéj!... jest to brylant naszéj psiarni; on zapewne jak zwykle, wybiegł o kilkaset kroków naprzód... Niechno pan hrabia słucha... a co? czy pan słyszy?
— W rzeczy saméj, odpowiedział hrabia, także nieco się przysłuchawszy, tak jest... słyszę go; ale z któréjże on strony goni?
— O dwieście kroków ztąd, w stronie małego ugoru, przy skałach.
— Ah! na honor, moje panie — zawołał hrabia znowu zbliżając się ku damom — jaki to szczególny kaprys szczęścia: niedawno zrzekliśmy się wszelkiéj nadziei, a teraz znowu nam zaświtała; jeżeli schwytamy naszego lisa, będzie to istny cud, a czarownikiem który tego cudu dokaże, będzie ten nieoceniony Lumineau.
— On zawsze takie cuda dokazuje, rzekł stary myśliwiec i galopem popędził w stronę ugoru, w blizkości którego znajdowała się jaskinia wykradacza zwierzyny.
— Nic tak nie zachwyca jak nadzieja, kiedy następuje po rozpaczy, wesoło rzekła pani Wilson, rzucając wzrok czuły na córkę. — A zatém panie hrabio, obaczmy, czy ten czarownik Lumineau jak go tam nazywacie, dokaże obiecanego cudu czy nie?
To powiedziawszy pani Wilson galopem puściła konia; wszyscy jeźdźcy pospieszyli za nią, zmierzając wysokim lasem ku stronie, w którą popędził stary strzelec.
Sam tylko pan Alcyd Dumolard pozostał w tyle; potrzeba było zręcznie umiéć kierować koniem chcąc cwałem wyminąć ogromne jodły które się, jak piony na szachownicy krzyżowały. Pan Alcyd Dumolard nie usiłując nawet narazić swego wierzchowca na tę próbę giętkości, poprzestał na powolnéj jeździe stępo, lub małym truchtem, i zdala zdążał za resztą myśliwskiego orszaku; atoli widząc że mimo wszelkich wysileń coraz bardziéj oddala się od swych towarzyszy, pan Alcyd Dumolard uczuł w sobie jakąś okropną trwogę; bo myśl o niebezpiecznym zbójcy, którego w tych lasach i właśnie w tém miejscu ścigano, ustawicznie go niepokoiła.
— W krytycznéj chwili, taki zbój gotów na wszystko, a i bez tego o nieszczęście nie trudno.... te lasy tak są samotne — mruczał nasz tłuścioch pospiesznie pomiędzy drzewami, o ile mu ostrożność dozwalała.... A ten Duriveau przecież, wie, a tak pędzi, pędzi... nawet nie pomyśli o mnie... Jakież to samoluby ci ludzie!... a jego syn, jeszcze krzyczał żem wypchany bankocetlami.... Szczęście że jeszcze widzę.... tam.... moich towarzyszy.... poza drzewami.... Te czerwone suknie rażą oczy, ale mną cudnie kierują.
To mówiąc, pan Dumolard, miotany trwogą, to znów podżegany nadzieją, usiłował dogonić myśliwców, a korzystając z nieco więcéj otwartego miejsca puścił konia galopem.
— Ah!... zbliżam się, rzekł zdyszały; zawołam na nich.... może mię usłyszą.
I ciągle galopując, aby ich nie stracić z oczu, pan Dumolard wolał:
— Kochana siostro.... Melcy.... zaczekaj!...
Pani Wilson zapewne nie słyszała zadyszanego głosu swego brata, bo spiesząc za córką, która ją wyprzedzała, właśnie znikła boczną drożyną, prowadzącą między lasem w gęste i nieprzystępne zarośla.
— Duriveau!... cóż u djabła!... przecież poczekajcie na mnie!... całą siłą płuc swoich wołał Dumolard.
Ale i hrabia Duriveau, a za nim syn jego zniknęli.
— Co za brzydka obojętność! wolał pan Dumolard z goryczą i przerażeniem; ale dzięki Bogu, widzę drogę którą się udali.... zwrócili na lewo, i....
Pan Dumolard nie mógł dokończyć; koń jego powolnym bieżący galopem, nagle osadził, a skutek tego szybkiego poruszenia tak był gwałtowny, że pan Dumolard, rzucony na przednią część siodła, tylko co nie spadł przez głowę wierzchowca.
Klnąc pan Dumolard poprawił się na siodle, i wnet poznał przyczynę, która bieg konia tamowała; był to próżny rów, z brzegami wysoko usypanemi, na ośm stóp szeroki, sześć głęboki; rów ten przerzynał las w całéj jego długości.
Na widok tej szerokiéj, drogę tamującéj otchłani, rozpacz ogarnęła pana Dumolard; spostrzegł on na brzegu rowu ślady końskich kopyt, znać więc że myśliwi tę zaporę przebiegli. Stracił, niestety! wszelką nadzieję połączenia się z nimi, wolałby bowiem umrzeć raczéj, aniżeli przesadzić przez ten rów straszliwy. Wracać byłoby to jeszcze bardziéj oddalać się od towarzystwa, a słońce widocznie już schylało się ku zachodowi; działo się to bowiem w krótkich dniach miesiąca po porównaniu dnia z nocą, które wtenczas bez żadnego prawie przejścia od razu zapada.
— Jestem więc, nieszczęśliwy, wystawiony na łaskę tego zbójcy, wzdychając rzekł pan Duriveau. Trzebaż jeszcze, żebym jak naumyślnie miał na sobie ten przeklęty czerwony rajtrok, co tok mocno w oczy wpada... on mię o milę drogi dostrzeże ah! to okropnie!... Jeżeli zawołam o pomoc.... to zwabię zbójcę, który może się tu blisko ukrywa.... Ha! cóż począć?... Pojedźmy ponad brzegiem rowu, może też trafię na jaką ścieszkę.
W tém opłakaném położeniu pan Dumolard postępował ponad brzegiem rowu aż do miejsca, gdzie rów ten w łuk zginając się, przerzynać zaczął nieprzebytą gęstwinę młodych dębów. Zapuszczać się w te ciemne zarośla pełne pokrzyżowanych i posplatanych gałęzi, gdzie niebyło żadnéj drogi, uważał pan Dumolard za rzecz równie prawie straszliwą, jak przesadzić rów; bo aby przebić się przez taką gęstwinę, wypadało poledz zupełnie na instynkcie i zwinności konia, schylić głowę, łokciami odsuwać gałęzie i puścić się naoślep.
Mimo przerażenia, jakiem go ten środek napawał, pan Dumolard zważywszy że go noc w tym przezroczystym lesie zaskoczyć może, a w takim razie jego przeklęty czerwony rajtrok zdaleka zwróci na siebie uwagę i znęci rozbójnika, namyślił się i z dwojga złego wybrał mniejsze. W nadziei zatém że się przecież raz połączy z resztą towarzystwa, postanowił torować sobie drogę przez zarośla; jakoż wkrótce dał się słyszéć straszny trzask łamiących się gałęzi, jakby ogromny dzik tam się przedzierał.
Pozostawmy pana Dumolard przygodom jego przeprawy, a w kilku słowach wyjaśnijmy cud jakiego spodziewano się po owym sławnym ogarze, na którego głos myśliwi udali się w stronę jaskini wykradacza.
Kiedy Lumineau i inne psy, rozbiegłszy się na wszystkie strony, nadaremnie szukały straconego tropu lisa, nieoszacowany ten ogar, obdarzony zadziwiającym instynktem, wyprowadził sobie następujący logiczny wniosek: Skoro lis tyle jest chytry że ogromne wykonywa skoki, aby tym sposobem trop swój przerwał i wprowadził w kłopot szlachetną psiarnię, która go ściga jedynie dla honoru, bo swą dumę na tém ogranicza aby lisa schwytała i zdusiła (gdyż psy niepokonany wstręt czują do lisiego mięsa); a zatém dzielny ogar, pragnąc znowu wynaleźć ślad zdrajcy, który przecież w powietrzu zginąć nie mógł, oddalać się powinien ile można od miejsca, w którem trop stracił i coraz większe obiegać koła, aż znowu ślad zbiega znajdzie. I w rzeczy saméj lis, mimo dwóch czy trzech ogromnych skoków któremi tu trop swój przerwał, musiał przecież znowu ruszyć daléj zwykłym biegiem, i udać się albo w prawo albo w lewo, albo w tę lub w owę stronę miejsca, gdzie psy ślad jego straciły. Gdy zaś psy w swém kołowaniu coraz to rozleglejszą przestrzeń zakreślają, przeto muszą koniecznie znaleźć punkt wyjścia zwierzęcia.
Lumineau więc wprowadzając natychmiast w wykonanie tę wyborną teoryę, opuścił resztę psów, bezskutecznie na jedném i tém samém miejscu tu i owdzie szperających, i końcem nosa wietrząc ziemię, zaczął w chyżym pędzie coraz obszerniejsze zakreślać koła, a tém samém naprzód dostał się na ugór; stamtąd pospieszył na skały, między któremi znajdowały się kamieniami i cierniskiem pokryte drzwi jaskini, w któréj się ukrył Bamboche. Czytelnik zapewne pamięta, że lis zaledwie przez sekundę spoczął na tych kamieniach, nim nowy skok wykonał; ale Lumineau delikatnym swym węchem natychmiast zwietrzył ostre wyziewy cuchnącego zwierza... i tryumfującém szczekaniem zaczął przywoływać do siebie zwątpiałych już myśliwych.
Po tém pierwszém powodzeniu Lumineau, za temi kamieniami znalazłszy nową przerwę tropu, powinien był znów rozpocząć koliste swoje wietrzenie, a o trzydzieści kroków ztamtąd byłby trafił na zupełny i już nieprzerywany trop lisa; ale usłyszał jakiś głuchy dźwięk pod nogami i w mniemaniu (błąd ten wybaczyć mu należy) że lis ukrył się w jamie w pobliżu tych kamieni będącéj, podwoił szczekanie, żwawo zaczął kopać przedniemi łapami, i wkrótce odgrzebawszy ciernie i ziemię, odkrył część otworu prowadzącego do jaskini.
Tymczasem przybyli na ugór, naprzód łowczy Latrace, potem hrabia, daléj jego syn, pani Wilson i Rafaela.
— Lis już nasz! skrył się tylko do jamy! zawołał stary myśliwiec, widząc że pies tak zajadle ziemię drapie.
A zeskoczywszy z konia, rękojeścią swego harapa pospieszył dopomódz poczciwemu Lumineau w rozszerzaniu otworu.
Hrabia Duriveau uniesiony przyjemnością polowania i radością z tak szczęśliwego skutku poszukiwań, zeskoczył także z konia, ukląkł, nie wstydząc się tego, obok swojego strzelca i dopomógł mu w szybkiém osłonieniu przystępu do jaskini, którą miał za lisią jamę.




6.
Jaskinia.

Po upływie kilku minut, hrabia Duriveau i strzelec jego podnieśli kamienie spojone ziemią, i odkryli drzwi prowadzące do jaskini wykradacza zwierzyny, a na teraz niespodzianego schronienia zbiega Bamboch’a.
Pani Wilson i jéj córka pochylone na szyjach swych wierzchowców, czekały na rozwiązanie tego zjawiska; sam nawet Scypio, mimo swéj lekceważącéj obojętności, dzielił powszechną ciekawość.
— Ależ to nie jama! — nagle zawołał hrabia Duriveau, gdy nakoniec postrzegł drzwi ogołocone z kamieni i cierniska.
A nie dojrzawszy przez szczeliny mocnych drewnianych dylów żadnego światła w jaskini, dodał coraz bardziéj zdziwiony:
— Można mniemać że to wejście do jakiegoś a podziemnego sklepienia.
— Do podziemnego sklepienia! powtórzyła uradowana pani Wilson, ach! to bardzo romantyczne! nie każdemu szczęści się coś podobnego zobaczyć; w obecnych czasach podziemne sklepienia są zbyt rzadkie.
— Czy to jest podziemne sklepienie, czy nie, nasz lis musiał się tu skryć koniecznie, wykrzyknął stary myśliwiec i podniósł drzwi, które otwierając się w na wicianych zawiasach, dozwoliły widziéć wązkie a spadziste wejście.
— Ah! to rzecz szczególna, z zastanowieniem rzekł hrabia, że taka podziemna jaskinia w moich lasach istnieje, a nikt mię dotąd o niéj nie uwiadomił. Czy i ty Latrace o niéj nie wiedziałeś? spytał hrabia swojego strzelca.
— Nie...panie hrabio... nic zgoła nie wiedziałem...
I po raz piérwszy od chwili odkrycia jaskini, stary myśliwiec zdawał się być zakłopotanym, bo mu zapewne jakaś nowa myśl przyszła do głowy.
— Sam przejrzę to podziemie, rzekł hrabia Duriveau, i przekonam się dokąd prowadzi.
— Pan hrabia nie potrzebuje sam schodzić, rzekł Latrace, poszlijmy tam naszego Lumineau, a zaraz przekonamy się czy lis tam się znajduje. Tu! Lumineau, szukaj! dodał stary myśliwiec, pokazując psu wejście do jaskini.
Pies wskoczył do niéj.
Hrabia nie odpowiadając na uwagę strzelca, zabierał się także do jaskini, i w tym celu oddał już konia dojeżdżaczowi, gdy pani Wilson obracając się do pana Duriveau, zawołała:
— Ostrożnie, kochany hrabio, byłoby nierozwagą tak się narażać.
— Dzieciństwo, pani! śmiejąc się odpowiedział hrabia — czy sądzisz że z téj jaskini wypadnie lew lub tygrys? Niestety! te lasy są zbyt skromne dla takich gości. Racz więc pani darować, że ją na chwilę opuszczam, ciekawość moja do najwyższego stopnia obudzona.
— Uspokój się pani, z drwiącym uśmiechem przerwał Scypio, ja podzielę sławę i niebezpieczeństwo mojego ojca.
I także zsiadłszy z konia zbliżył się do hrabiego.
— Szczególna rzecz, rzekł tenże, stanąwszy na piérwszéj stopie w ziemi wykopanéj, i zapuszczając Wzrok w ciemności jaskini — możnaby powiedziéć, że dostrzegam coś nakształt odblasku świécy.
— To zakrawa na fantastyczność! zawołał: Scypio wtykając lornetkę między obie powieki.
Właśnie gdy hrabia miał zamiar spuścić się pod ziemię, odgłos licznych i zewsząd zbliżających się kroków, zwrócił uwagę jego i innych widzów téj sceny; stojąc więc nieporuszony jedną nogą wewnątrz a drugą zewnątrz jaskini, hrabia postrzegł nadciągających rozmaitemi drogami ku ugorowi około trzydziestu wieśniaków, nędznie ubranych a uzbrojonych w widły, cepy, kosy i ogromne pałki.
Gdy te rozmaite gruppy się zeszły, ludzie zdający się im przewodniczyć, skoro się tylko dostrzegli, wszczęli między sobą następującą rozmowę:
— I cóż?
— Nic... a wy?
— I my nic, a przejrzeliśmy najmniejszy nawet krzaczek.
— A my każde drzewo, bo nawet gałęzie, jakbyśmy na wiewiórki polowali.
— A my zaglądaliśmy do każdego dołu.
— A przecież nic... i nic.
— Może ojciec Lancelot, który wprost za panem Beaucadet swoich poprowadził... był szczęśliwszym; może on schwycił zbójcę.
— Co to za banda łotrów, co sobie tak po moich lasach plondruje? zmarszczywszy czoło hrabia Duriveau zapytał swego strzelca.
— Jestto obława na rozbójnika, o którym niedawno wspominałem panu hrabiemu.
— Rozbójnika? spytała pani Wilson zbliżając się wraz z córką ku hrabiemu.
— Nie chciałem pani niepokoić, z uśmiechem rzekł pan Duriveau, zataiłem jéj więc zdarzenie, które wraz z dopiéro odkrytą jaskinią cały romans stanowić może. Oto utrzymują, że jakiś bandyta, zbieg z więzienia w Bourges, ukrywa się w tych lasach.
— I pan chciałeś wejść do tego podziemia! z przerażeniem zawołała pani Wilson; o Boże! kto wié czy ten człowiek tam właśnie nie ukrywa się.
— Prawda, odpowiedział hrabia, szybko postępując ku otworowi jaskini, od którego na chwilę był się oddalił aby pomówić z młodą wdową — być może, że ten bandyta tam jest; chcę się o tém osobiście przekonać...
— Na Boga żywego!... wstrzymaj się pan!... zawołała pani Wilson, lekko zsuwając się z konia; poczém szybko przystąpiła do hrabiego i rzekła:
— Jeżeli ten człowiek tam się ukrył, rozpacz każe mu użyć wszelkich środków obrony! Zaklinam pana! nie popełniaj tak nierozważnego czynu!
— Moja lękliwa i miła przyjaciółko — śmiejąc się odpowiedział hrabia — kiedym niedawno widział panią gotową przebyć najniebezpieczniejszą przeszkodę, czyliżem nie wołał: Po co to nierozsądne popisywanie się!.... Pozwól mi pani teraz, niech ci odwetuję.
Scypio tymczasem dopomógł Rafaeli zsiąść z konia i zcicha szepnął jéj kilka słów do ucha; następnie przyprowadził do matki, która zwracając mowę do wicehrabiego, rzekła;
— Dopomóż-że mi Scypionie, wstrzymajmy ojca od tak niebezpiecznego zamiaru!... Jakże, chce sam jeden uwięzić zbójcę, który się może tam ukrywa!..
— Słuszna uwaga, rzekł Scypio do ojca z zimnym i szyderczym uśmiechem — istotnie twoje poświęcenie się jest wzniosłe, bohaterskie, przyznaję; lecz nieco przesadzone... Chcesz zastąpić żandarma, no! nie zazdroszczę ci! Ale nie odbiéraj mu chleba.. nie chwytaj mu złoczyńcy przed samym nosem. A że żandarmi są tu w pobliżu, to Latrace wsiądzie na koń i przywoła ich.
— Jakkolwiek trzpiot, Scypio ma w tém słuszność, odezwała się pani Wilson do hrabiego — najusilniéj więc pana proszę, nie wdawaj się w tę sprawę.
— Owszem, pani, Scypio nie ma słuszności, stanowczo odpowiedział hrabia: każdy człowiek prawy powinien chwytać złoczyńcę, gdziekolwiek go spotka, a mianowicie gdy temu towarzyszy niebezpieczeństwo.
— Milczże..! bo mię poniżasz; mówisz jak sołtys w kłopocie, odezwał się Scypio do ojca, łokciem go potrącając.
Zuchwałe i zimne szyderstwo Scypiona i tym razem znowu hrabiego z dwóch względów obraziło: bo obawiając się nieprzyjemniejszego może wypadku, musiał znieść to szyderstwo w obec kobiéty którą ubóstwiał; bo musiał milczeć w obec téj którą zamierzył wzruszyć tym czynem odwagi, skąd inąd niezaprzeczonéj. Ale Pan Duriveau i teraz umiał być panem siebie, spojrzał tylko zimno na syna i bliżéj przystąpił do otworu jaskini.
— Przyjaciele, rzekła teraz pani Wilson do wieśniaków, nie opuszczajcie pana hrabiego, idźcie za nim... brońcie go w razie potrzeby.
Cała okolica lękała się hrabiego Duriveau; znano jak byt surowym dla swych officyalistów, jak ostro karał najmniejsze ubliżenie swoim prawom właściciela ziemskiego; wreszcie rozkazujący ton mowy, dumne obejście, srogie oblicze, wszystkich od niego odstręczało lub trwogą przejmowało; zamiast więc usłuchać prośby pani Wilson i otoczyć hrabiego w chwili gdy zamierzał spuścić się do jaskini, jeden wieśniak rzekł półgłosem:
— Kiedy się panu hrabiemu podobało aby sam jeden schwytał zbójcę, to niechże sobie chwyta,... my przy tém nie obstajemy.
— Wiem ja o tém dobrze, żeście nikczemni tchórze, pogardliwie odpowiedział pan Duriveau.
— Tchórze... ten... rzekł jakiś biedak z blademi ustami, i twarzą od gorączki grasującéj w okolicy mocno zmienioną, ha,... tchórze,... gdyby mi zbójca co złego wyrządził, ucierpiałaby na tém moja żona i moje dzieci... bo oni mnie tylko mają.
— O! podłe, zezwierzęciałe plemię! z gorzką pogardą rzekł hrabia. Dla was ta obława jest tylko sposobnością do włóczenia się tłómami, do plondrowania moich lasów, do wypłaszania mojéj zwierzyny, lub do wykradania jéj na miejscu jak to umiecie... Przepróżnowaliście i przełajdaczyliście cały dzień; musicie być kontenci!
— Nie przyszliśmy tu dla naszéj zabawki, panie hrabio, nieśmiało rzekł jeden wieśniak; pan burmistrz wezwał nas w imieniu prawa;... a dla nas biedaków... dzień próżnowania... jestto dzień bez chleba.
— Doprawdy? To więc dla tego w dni niedzielne tarzacie się po szynkach, pijaki! z pogardliwą ironią odparł hrabia. Jeżeli dla braku pracy niedziela jest dniem bez chleba, to dla was bynajmniéj nie jest dniem bez wina; bo upijacie się jak bydlęta. Dawniej byłem tyle nierozsądny że mię uwodziły wasze płacze i narzekania, ale teraz już was znam.
— Dobrze, — dobrze ojcze! odezwał się Scypio, odzyskałeś znowu mój szacunek; ale przed chwilą zakrawałeś rai nieco na uczciwca, jak np. w Henryku Momier... i djabelnie wyglądałeś na krajczany pantofel...
Spokojni i dobroduszni wieśniacy, przywykli do licznych upokorzeń, już to nędzą, już przymuszonemi względami dla tych którzy z nich ciągną korzyści, już nokoniec nieznajomością własnéj godności, tym nieuniknionym skutkiem niedoli i ciemnoty; wieśniacy, mówimy, smutnie zwiesiwszy głowy, bez gniewu słuchali ostrych wyrzutów pana Duriveau, atoli jeden z nich, osiwiały staruszek, bojaźliwie odpowiedział na zarzut próżnowania w niedziele.
— Wszakże i Bóg siódmego dnia odpoczął,... panie hrabio; a czemużbyśmy my biedacy tego czynić nie mieli?
— Dosyć tego, wyniośle zawołał pan Duriveau. Uczynię to czego żaden z was nieśmiałby, i nic w tém dziwnego!
I podniecony prawdziwą odwagą, jak niemniéj chęcią okazania się wyższym nad gmin który rzeczywiście uważał za plemię podlejsze od swojego, hrabia, mimo próśb pani Wilson i Rafaeli, która głos swój z głosem matki połączyła, bez broni wszedł śmiało w podziemie, rozkazującém spojrzeniem zabroniwszy staremu Latrace, aby nie szedł za nim.
Bądź dla tego że pan Duriveau zapomniał zalecić synowi aby pozostał na zewnątrz, bądź téż iż milczący liczył na jego pomoc, dosyć że Scypio udał się za nim; pierwéj jednak zapalił trzecie cygaro i z właściwą sobie szyderczą oziębłością poszedł w ślady ojca, powiedziawszy do pani Wilson:
— Moje panie.... módlcie się za nas... ale prosił — o chór...
I machinalnie końcem łowieckiego harapnika otrzepując zakurzone bóty, niedbale zaczął spuszczać się w jaskinię.
Prowadziło do niéj ośm lub dziesięć wązkich stopni grubo w ziemi wykopanych; ojciec i syn wkrótce więc znaleźli się wpośród obszernéj groty naturalnéj, wydrążonéj pomiędzy skałami, których wyższa część w oderwanych massach zalegała u góry. Na zewnętrznéj stronie tych skał, traf czy téż ręka człowieka utworzyły otwór cierniskiem na wpół przykryty, który prowadził do jaskini i zarazem przepuszczał do niéj powietrze i światło. Ten to promień światła wspólnie z bladym połyskiem małego żywicznego kagańca, rzucając blask dziwny, grobowy, dozwolił hrabiemu Duriveau postrzedz obraz na którego widok zadrżał i krokiem wstecz cofnął się.
Bamboche również zadrżał, gdy ten obraz piérwszy raz zobaczył; atoli wzruszenie zbiega było, skutkiem wspomnienia które go trwogą i boleścią przejęło.
W głębi groty, na wzniesieniu z nagromadzonych kamieni urządzoném, stała kolebka z sitowia upleciona, a w téj kolebce, usłanéj świeżemi różyczkami, leżało malutkie niedawno zmarłe dziecię: leżało zaś tak powabnie, kolorki tak miało świeże i miłe, iż sądziłbyś że śpi. Nie więcéj zapewne żyło jak miesiąc. U stóp kolebki, bez wątpienia w miejscu grobowéj pochodni, gorzał żywiczny kaganiec.
Przy półcieniu w téj jaskini panującym, można widziéć było drewnianą skrzynię, zastępującą miejsce łóżka, zasłaną liściem zeschłéj paproci; obok tego łożyska znajdował się wązki otwór jakby do jakiéj galeryi górniczéj wiodący, przez który tylko czołgając się człowiek przejśćby zdołał. Ta spadzista galerya prowadziła z głębi jaskini aż na wierzch zewnętrznéj ściany, jak o tém przekonywało blado niebieskawe światło przebijającego się blasku słonecznych promieni. Oba wyjścia z téj jaskini, zostawione otworem, świadczyły o zniknięciu Bambocha.
Vicehrabia połączył się z ojcem właśnie w chwili gdy ten drżący cofnął się na widok skromnego i tajemniczego grobowca dziecięcia, które spoczywało w kolebce świeżym kwieciem usłanéj. Wówczas nawet, gdyby wrażenie jaki ten prosty, rozrzewniający i bolesny obraz wzniecić musiał, vicehrabiego choć chwilowo tylko wzruszyło, on jako człowiek znudzony, zakamieniały, musiałby stłumić w sobie to uczucie; ale serce tego młodzieńca, szybko i w samym już kwiecie zwiędłego w zgniłe atmosferze którą oddychał od piętnastego roku życia, oschło na prawdę; on nie udawał téj oschłości jakbyśmy chętnie mniemać chcieli, ale owszem popisywał się z nią zuchwale. Dla tego więc, gdy ojciec mimowolnie ulegając uczuciu litości i zajęcia, zapominając że go miał i chciał ukarać za krzywdy wyrządzone Rafaeli, rzekł do niego lekko drgającym głosem:
— Scypionie... patrzno... na tę biedną zmarłą dziecinę.
Scypion włożył lornetkę w oko i odpowiedział:
— Do licha! przecię widzę... to jakiś zarżnięty baranek, zmarły owoc błędu jakiejś wiejskiéj cnotki, epizod zżycia uwieńczonéj dziewczyny — a potém, obejrzawszy się wkoło i końcem harapnika wskazując ojcu otwór drugiego wyjścia z jaskini, dodał: Jeżeli ten, którego te wiejskie niedołęgi nazywają zbójcą tu był ukryty, zapewne umknął tą dziurą... a że tu nie ma ani zbójcy ani lisa, zatem podwójne łowy chybione... A co? przyznaj sam, że to piękna rzecz ta niewinność wiejskich obyczajów“? Wierzże tu teraz w ich śmietankę i świeże jaja!
To powiedziawszy, wykręcił się na piętach i zamierzał wyjść z podziemia.
Mimo zatwardziałości charakteru swojego, Duriveau uczuł się zrazu dotknięty, może nawet upokorzony (bo on okazał czułość), okropna oziębłością Scypiona; ale że ostatnie słowa syna schlebiały ulubionym zasadom hrabiego, i, że się tak wyrazimy, niby popierający dowód, przyszły w pomoc nieuleczonéj pogardzie jego dla pewnéj klassy ludzi, rzekł więc po chwili:
— Wiem ja dawno, że gmin wiejski jest równie zepsuty jak gmin miejski.... że wiejski kał stanie za miejskie błoto!
A ulegając, jak zawsze, piérwszemu poruszeniu, hrabia porwał kolebkę i z wielkiém zdziwieniem syna unosząc ten smutny ciężar, nagle wyszedł z jaskini; potém zwróciwszy mowę do wieśniaków niecierpliwie oczekujących wypadku poszukiwań, piorunującym głosem zawołał:
— Patrzcie, czcigodni wieśniacy, nieszczęśliwi, a nadewszystko cnotliwi śmiertelnicy! oto tak wasze córki postępują ze swemi dziećmi... skoro są im na zawadzie.
I postawił kolebkę na urwisku skały.
W czasie chwilowéj nieobecności pana Duriveau, Latrace ulegając prośbom pani Wilson, pojechał aby wezwać pana Beaucadet i kilku żandarmów; wkrótce téż wachmistrz przybył w towarzystwie dwóch szeregowych, i właśnie zsiadł z konia gdy hrabia do zgromadzonych wieśniaków miał tę gromiącą mowę.
— Zmarłe dzieciątko!...zawołali wieśniacy cofając się z przerażenia, gdy spojrzeli na kolebkę.
— O matko! co za okropność! poszepnęła Rafaela, i rzuciła się w objęcia pani Wilson.
— Ah! panie,... a moja córka... zwracając się do hrabiego, tonem bolesnego wyrzutu zawołała pani Wilson.
Duriveau zapóźno uczuł niewłaściwość swojego postępku.
— Dzie-cio-bój-stwo, rzekł pan Beaucadet — według swego zwyczaju w ważnych okolicznościach przedłużając każdą sylabę — dzie-cio-bój-stwo, powtórzył; poczém odepchnął wieśniaków, zbliżył się do kolebki i wziął ją pod swą opiekę. Cierpliwości,...już to ja się znam na tém, już to moja rzecz!
A przypatrzywszy się bacznie zwłokom dziecięcia, postrzegł jakiś przedmiot, którego hrabia w półcieniu jaskini widziéć nie mógł, i zawołał:
— Ah! ha! papiér!... Ta niewinna ofiara ma przywiązaną kartkę do szyi... baczność!
Wszyscy widzowie téj sceny, oprócz pani Wilson, która trzymała w objęciach swoich drżącą córkę, zbliżyli się z trwogą do pana Beaucndet i do kolebki, szepcąc pomiędzy sobą
— Dziecię ma kartkę na szyi!
W rzeczy saméj do czarnego jedwabnego sznurka obwiązanego wkoło szyi dziecięcia, przymocowany był papiér, który Beaucadet szybko rozwinął i w zapale pierwszym prędko odczytał, nie przebiegłszy go nawet poprzednio spojrzeniem.
Całe pismo zawierało się w następujących wyrazach, które wachmistrz na głos wymówił:
Pragnę aby syn mój, podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriceau...
— Ach! to szczególniejsza, rzekł Scypio z niewzruszoną obojętnością zapalając czwarte cygaro.
Rafaela Wilson dowiodła prawdziwéj mocy duszy. Słysząc te słowa, uczuła w sercu ból ostry, srogi. Zrazu sił pozbawiona, musiała chwycić się ramienia swéj matki, iżby nie padła na ziemię; lecz wkrótce odpiérając cios równie okropny jak niespodziany, znalazła w sobie potrzebną energią, i odważnie zniosła cały jego ciężar... w chwilę późniéj, zamieniała z matką długie, nieopisane spojrzenie.




7.
Tąjemnice.

Pragnę aby syn mój i podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriveau...
Tak brzmiało pismo zawieszone na szyjce zmarłego dziecięcia.
— Ah!to szczególniejsza, odpowiedział vicehrabia zapalając cygaro.
Odczytanie tego pisma, przerażająca nieczułość, zuchwała obojętność vicehrabiego, w zdumienie wprawiły wszystkich widzów téj sceny.
Hrabia, nieporuszony, milczący, z gniewném zdziwieniem patrzył na syna, pomnąc jedynie na nieszczęsny skutek, jaki to odkrycie wywrze zapewne na umyśle Rafaeli Wilson. Ta zaś konwulsyjnie ściskała rękę matki, wpoiwszy w nią swe duże, łzami zalane oczy. Wieśniacy, mimo wrodzonéj łagodności i pokory, oburzeni zimnem zuchwalstwem Scypiona, głucho szemrać zaczynali. Pan Beaucadet, zmieszany swą niezręcznością (bo przejęty był względami najwyższego szacunku dla pana Duriveau, tego wzoru właścicieli), w politowania godnym kłopocie, machinalnie spoglądał na nieszczęsne pismo; a tymczasem burza coraz groźniéj wrzała. Nagle, przypomniał sobie, że w pierwszém uniesieniu nie czytał podpisu, spodziéwał się więc że skoro ogłosi nazwisko ofiary, odwróci od uwodziciela wzrastające oburzenie wieśniaków, które co chwila wybuchem groziło. Dla tego téż nasz wachmistrz zaczął znowu z wszelką powagą:
— Kartkę tę podpisała nieszczęśliwa która... nikczemnica co... Nakoniec... więcéj wiedzieć nie potrzebujecie; dosyć że podpisała.
— Kartka podpisana? szepnęli wieśniacy.
— Tak jest,... dzie-cio-bój-czy-ni podpisała; roztrzepana zbrodniarka podpisała, najuroczystszym tonem rzekł pan Beaucndet; podpisała,... a jest nią...
Złowrogi szmer przebiegł pomiędzy wieśniakami; z natężoną ciekawością niespokojnie patrzyli na pana Beaucadet.
— A jest nią... mała Bruyére... indyczarka na folwarku Grand Genevrier.
Na te słowa, Scypio, mimo niezachwianéj bezczelności, zadrżał, krew mu na twarz wystąpiła, blade lica zarumieniły się na chwilę; ale niespuszczająca go z oka Rafaela, sama jedna tylko dostrzegła to przemijające wzruszenie, którego opanować nie mógł.
Wieśniacy dowiedziawszy się, żę tą nieszczęśliwą ofiarą, że tą winną jest Bruyére, młoda szesnastoletnia dziewczyna, któréj przypisywano pewien wpływ nadnaturalny, a któréj nadzwyczajna piękność, miła dziwaczność i rozczulająca dobroć, wielbione były w całéj téj ubogiéj okolicy; wieśniacy, mówimy, przesądni a ciemni, zaledwie gniew i oburzenie dłużéj pohamować zdołali.
Beaucadet postrzegł po niewczasie że położenie Scypiona pogorszył; szemranie zrazu głuche, nagle wybuchło w głośnych narzekaniach i obelgach.
— Bruyére biedna dziewczyna!...
— Ten nasz duch opiekuńczy!
— Tak miła!... tak dobra!
— I ją uwieść, o! co za niegodziwość!
— I jeszcze mówią że zabiła swe dziécię!..
— Ona.... o! nigdy!
— I nazywają nas tchórzami!
— O! gdyby to biedna Bruyére była moją siostrą, wtrącił inny.
— Kochana Bruyére, ozwał się znowu jakiś głos wzruszony, wszak ona tak dobrze jakby nasza siostra, bo chociaż zaczarowana[3], przecież każdy ją kocha jak brat, bo ona swych czarów używa na świadczenie nam dobrego.
Zażalenia i wykrzyki coraz stawały się groźniejsze. Gniew wzbudzony zuchwałością Scypiona, powiększyła jeszcze powszechna nienawiść ku ojcu; nienawiść długo powstrzymywana nawyknięciem do zdania się na wolę Boga i tym wszechwładnym urokiem jaki w tej pustéj prawie okolicy dotąd jeszcze osłania bogaczy.
Te twarze, niedawno tak pokorne, bojaźliwe, teraz nabrały wyrazu groźby; pani Wilson i jéj córka, coraz bardziéj przestraszone, przybliżyły się do hrabiego i do Scypiona, a tymczasem Beaucadet dotknąwszy rękojeści swego pałasza rzekł do wieśniaków:
— Baczność na komendę!
A widząc że wieśniacy ściskają swe koło i coraz bardziéj zbliżają się do wicehrabiego i jego ojca, nakazującym głosem dodał wachmistrz:
— Zgro-ma-dze-ni! w imieniu prawa, które każdy znać powinien, zgro-ma-dze-ni! rozejdźcie się i wracajcie do domów.
Tymczasem Scypio, z wzniesioną głową, niewzruszoną postawą, zarozumiałą miną, lewą rękę niedbale utkwiwszy w kieszeni swych łosiowych spodni a prawą machinalnie uderzając harapem po eleganckich botach, młodzieniec z rzadką odwagą stawił czoło wieśniakom. Złość, pogarda i gniew nadawały jego przyjemnym, lecz zwykle zniewieściałym rysom, wyraz niezachwianéj odwagi: oczy błyszczały żywo i śmiało, policzki lekko się zarumieniły, a usta wyglądając z pod jasnego jedwabistego wąsa, ściągnięte zuchwałym uśmiechem, nieco przyspieszonemi kłębami wypuszczały dym cygara.
W téj chwili Rafaela, cisnąc się do matki coraz bardziéj zatrwożona, rzuciła na Scypiona długie spojrzenie boleści i wyrzutu. Niestety! nigdy Scypio nie wydał się jéj piękniejszym.
Sam nawet hrabia Duriveau, z pewnych przyczyn nader dotknięty tym wypadkiem, nie mógł stłumić w sobie uczucia dumy na widok nieustraszonéj postawy syna. Mimowolnie ulegając władzy z zasad moralnych, któremi i najwyrodniejszy ojciec nie śmie pogardzać skoro mówi do syna w obec innych, pan Duriveau głośno i dobitnie rzekł do wicehrabiego:
— Ważny ciąży na tobie zarzut, mój synu; ale mam nadzieję, że mimo pozorów, nie jest uzasadniony... Nie sądź, iżbym bardziéj aniżeli ty obawiał się tych szaleńców; lecz miło mi iż nie dałeś najmniejszego powodu, aby je do ciebie stosować miano.
Skoro hrabia zaczął mówić, nastało głębokie milczenie w tłumie; każdy z natężoną ciekawością czekał na odpowiedź Scypiona. Smutném, błagającém spojrzeniem Rafaela zdawała się zaklinać vicehrabiego aby położył koniec téj przykréj scenie.
— Odpowiadaj, Scypionie,... odpowiadaj! zawołał hrabia.
— Oświadczam, spokojnym i szyderczym głosem rzekł vicehrabia, prowadząc lornetką w około, oświadczam że zrazu uważałem to za rzecz śmiechu godną, iż pasterka indyków jakby dla zabawki, imieniem mojém ozdobić raczyła owoc swych wiejskich i... niesfornych rozrywek; lecz w obec tych nikczemnych szermierzy indyczarki, jak sztoki pijanych uważam za rzecz pocieszną ogłosić, że to dziecię jest moje.
A gdy to oświadczenie Scypiona przyjęto wybuchem wściekłych okrzyków, nasz młodzieniec z zaiskrzoném okiem, drżącemi usty, nieustraszoném czołem postąpił parę kroków naprzód, skrzyżował ręce na piersiach, i prawie dotykając wieśniaka który się najbliżéj niego podsunął, krótko i pewnie powtórzył:
— Tak jest, to moje dziecię... Ale... cóż stąd?
Spojrzenie, ruch, postawa Scypiona, wyrażały tak nieustraszoną wyższość, że zrazu kilku wieśniaków cofnęło się mimowolnie; atoli po tém piérwszém ich poruszeniu nastąpiła straszna reakcja. Rozjątrzenie doszło do najwyższego szczytu; wieśniak silną ręką schwycił Scypiona za barki, wykręcił nim młynka, że się tak wyrazimy, i zmusiwszy aby się odwrócił ku kolebce złożonéj na skale, zawołał:
— Nieszczęśliwy! i ty masz serce drwić w obec zmarłéj dzieciny... Spojrzyjże na nią... jeżeli śmiesz...
Scypio zadrżał po raz drugi, nie z bojaźni ale ze wzruszenia, a przez chwilę wzrok jego mimowolnie spoczął na bladéj twarzyczce dziecięcia.
— Ha! łotrze! i ty śmiesz podnieść rękę na mego syna, gwałtownie wrzasnął hrabia porywając za kołnierz wieśniaka, który Scypiona zmusił do obrócenia się ku zmarłemu dziecku.
Wtém nagłe wołanie: na pomoc! zbójca! — coraz głośniejsze, coraz bliższe, odwracając uwagę zdziwionéj gromady, sprawiło szczęśliwą zmianę na korzyść hrabiego i Scypiona; obaj też szybko wywinęli się napastnikom, którzy z niespokojną ciekawością spoglądali w stronę ugoru.
Człowiek niezmiernie otyły, prawie nagi, bo zaledwie w koszuli i zabłoconych gatkach, z wyrazem przestrachu na twarzy, padł na środek ugoru, wołając ciągle:
— Na pomoc! zbójca! ratujcie! ratujcie!
Mimo litością przejmującéj trwogi tego człowieka, jego oblicze, dziwaczny ubiór, zupełnie włosów pozbawiona głowa (bo pan Dumolard, a czytelnik poznał go zapewne, czarną peruką pokrywał łysinę), niekształtna tusza, nadawały mu tak komiczną postać, że obecna scena śmiechem się zakończyła.
Na widok munduru pana Beaucadet, Dumolard biorąc go zapewne za uosobienie opiekuńczéj sprawiedliwości, tak gwałtownie rzucił się w jego objęcia że omal nie obalił i nie udusił zacnego wachmistrza.
— Mój wystrojony mo-ści do-bro-dzie-ju! rzekł Beaucadet usiłując wymknąć się konwulsyjnym uściskom Dumolarda; zbyt jesteś nieskromny... mamy tu kobiéty... umknij się, okryj się... i wytłómacz się.
— Ocal mię, panie wachmistrzu! broń mię! pomścij mię! na zabój wrzeszczał pan Dumolard.
— Ależ, nieszczęśliwy sankulotto!! mówię ci że mamy tu kobiéty!.. powtórzył Beaucadet; musisz być niedobrego, kiedy prawie nago biegasz po lasach!
— On mi zabrał mój rejtrok, kamizelkę, zabrał mi spodnie, a nawet bóty; zdyszałym i przerywanym głosem zawołał Dumolard; on mi wszystko zabrał...
— Kto taki? spytał Beaucadet.
— Przymusił mię abym się rozebrał grożąc że mię zabije; wdział na siebie moje suknie, i zbrodniarz! jeszcze narzekał że mu za szerokie! i zanotuj żem miał pięćdziesiąt trzy luidory w sakiewce, a sakiewkę miałem w spodniach... Nakoniec, rozbójnik dla lepszego przebrania się, obdarł mię nawet z czapki, nawet z peruki.
— Ale któż to? kto taki? — całém gardłem wołał Beaucadet.
— Nakoniec wziąwszy mego konia za uzdę, wyprowadził go z gęstych zarośli gdziem się zabłąkał i gdziem go na nieszczęście spotkał, potém, poczwara! znikł, a ja gonić za nim nie śmiałem.
— Ale któż to? kto? kto? — z wzrastającym gniewem wołał Beaucadet.
— A dopiero co, — prawił Dumolard w zapale opowiadania — dopiero co wlokąc się tutaj, widziałem go jak przejeżdżał na końcu długiej alei; pędził jak szalony, spotkał dwóch pańskich ludzi... a te niedołęgi jeszcze się mu ukłoniły! Ale pan także jesteś niedołęga, mój panie; zawołał Beaucadet — gadasz, a nie powiadasz kto ci to zabrał gwałtem konia, odzież, pieniądze, boty, a nawet perukę?
— Któżby to był, jeżeli nic on?
— Ależ jaki on?! — ryknął rozjątrzony Beaucadet.
— Ten łotr.
— Jaki łotr?
— Ach przecię powtarzam od godziny, ten zbrodniarz na którego robicie obławę.
— Bamboche!! — żywo zawołał Beaucadet.
— Jakto Bamboche?... powtórzył obrażony Dumolard, — ah! to tak pan przyjmujesz moje zaskarżenie... nazywasz mię niezdarą[4]!
— Ależ gruby sankulotto! tak się nazywa mój rozbójnik!
— Piękny mi niezdara, co się trudni takiém rzemiosłem, to istne szyderstwo przybierać takie nazwisko, — mruczał Dumolard.
— I moi ludzie mu się kłaniali.
— Do licha! przecież go wzięli za myśliwego dodał pan Dumolard, — nic dziwnego!
— Ach Bamboche! co za hultaj! zgrozą przejęty zawołał pan Beaucadet, no proszę... w taki sposób przywłaszczać sobie rzeczy, konia i perukę tego tłustego jegomości,... poczekaj ty łajdaku,... rozbójniku,... coś uciekł z więzienia w Bourges,... ah! poczekajno bratku, porządnie ty mi za to zapłacisz...
— Rafaelo!... dziecię moje!... co ci to?... zawołała pani Wilson, podtrzymując córkę omdlewającą w jéj objęciach; o Boże!... na pomoc!... ona zachorowała!...
Nowy ten wypadek, odwrócił teraz znów uwagę od pana Alcyda Dumolard: wszystkie spojrzenia przeniosły się na panią Wilson i jéj córkę z zadziwieniem i współczuciem.
Refaela, wyznać należy, nie więcéj od matki, rozczulona śmieszną przygodą pana Dumolard, uległa nakoniec gwałtowności dotkliwych a długo i mężnie tłumionych wrażeń; jéj piękna i miła twarz, bledniejąc powoli, nabrała wkrótce alabastrowéj białości; na długich, zamkniętych powiekach zjawiło się jeszcze kilka łez gorących; a chociaż ją matka trzymała jak mogła najlepiéj, jednak młoda dziewica zwiesiwszy omdlałą głowę na ramię, osunęła się i spadła na chwiejących się kolanach... Skutkiem Wstrząśnienia, męzki kapelusz Rafaeli stoczył się na ziemię, przecudne, ciemne włosy rozplotły się, osłoniły ją prawie swą jedwabistą siatką,... matka również uklękła, iżby dogodniej ją trzymać mogła, a tuląc do swych piersi, pokrywała córkę pocałunkami, i łzami zalewała.
Wieśniacy zajęci komiczném pojawieniem się pana Dumolard, wzruszeni wreszcie rozczulającym obrazem, jaki przedstawiała płacząca matka, tuląca do łona bezwładną córkę, zapomnieli zupełnie o Scypionie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans późniéj, gdy właśnie słońce zeszło na pogodném niebie, trzy gruppy rozmaitéj barwy opuszczały las gdzie się łowy odbyły.
Szybko pędzący powóz, za którym postępowali słudzy wiodący wierzchowców, unosił Rafaelę Wilson; matka trzymała ją na ręku a pan Dumolard, któremu pożyczono żołnierskiego płaszcza, na przodzie powozu trząsł się, ciągle jęcząc, niespokojny i błędny.
Z jednéj strony powozu jechał konno hrabia Duriveau, smutny, przejęty najgłębszą rozpaczą. Vicehrabia Scypio, wierny swéj roli nieczułego na wszelkie wzruszenie człowieka, galopował przy drugich drzwiczkach, ze stoicką spokojnością, chociaż od czasu do czasu po czole jego przebiegała jakaś chmura, chociaż niekiedy brwi konwulsyjnie mu się marszczyły.
Brygadyer pana Beaucadet, jadąc stępo przewodniczył drugiéj gruppie, która wyszła z lasu niedaleko od krzyża na rozstajnéj drodze. Dwaj wieśniacy, na noszach urządzonych na prędce z gałęzi, dźwigali kolebkę w któréj spoczywała zmarła dziecina; inni postępowali za niemi z obnażoną głową, milczący, smutni, skruchą przejęci.
Brygadyer, z rozkazu pana Beaucadet towarzyszył temu smutnemu orszakowi, który przenosił ciało dziecięcia do władzy cywilnéj, gdzie, dla wymiaru sprawiedliwości, biegli natychmiast przystąpić mieli do dokonania obdukcyi.
Ostatnia z lasu wyjeżdżająca gruppa składała się z pana Beaucadet i czterech żandarmów, którzy jadąc dobrym kłusem, spieszyli do folwarku Grand-Genévrier, dla przyaresztowania małej Bruyére, poszlakowanéj o dzieciobójstwo.
Po nastąpioném przyaresztowaniu, pan Beaucadet miał dołożyć wszelkich starań ku opisaniu władzom przebrania, w jakiém Bamboche potrafił umknąć z lasu, gdzie byłby niezawodnie schwytany, gdyby nie był spotkał pana Alcyda Dumolard.
Osoba, która niewidzialnie towarzyszyła wyżéj opisanym wypadkom, równie spiesznie, ale inną drogą, zmierzała ku folwarkowi Grand-Genévrier.
Tą osobą był Bête-Puante wykradacz zwierzyny.




8.
Folwark.

Słońce tylko co już zajść miało, gdy Beaucadet, ze swoimi żandarmami dla przyaresztowania małéj Bruyére, zdążał ku folwarkowi Grand-Genévrier, należącemu do majątku Tremblay, własności hrabi Duriveau.
Kto nie widział większéj części folwarków w téj stronie Solonii, nie zdoła wyobrazić sobie oburzającego obrazu jaki przedstawiają te jamy cuchnące, zaniedbane, nawet dla zwierząt niezdrowe; jamy, w których wegietują dzierżawcy, ich słudzy i najemnicy; prawie wszyscy wynędzniali i obumarli. Ciągłe i zjadliwe gorączki, skutek zaraźliwych wyziewów gąbczastego gruntu, przesiąkłego spleśniałą wodą, wytępiają tam ludność, lichém i niedostateczném pożywieniem osłabioną.
Folwark Grand-Genévrier (Wielki Jałowiec) przybrał tę nazwę od kolosalnego jałowcu, który, najmniéj dwa wieki przetrwawszy, wznosił się w pobliżu wiejskich zabudowań i mieszkania dzierżawcy. Był to niejako rodzaj równoległościanu, złożonego z opustoszałych i zapadających się ruder, zbudowanych z ubitéj ziemi, czyli raczéj z mieszaniny piasku z ziemią, do któréj dla większej spójności dodano posiekanego siana.
Dach, w wielu miejscach odarty, częścią pokryto dachówką poszczerbioną, strawioną mchem albo starością; częścią słomą od wilgoci już przegniłą, albo pękami zeschłego janowcu, rzuconemi na nierównym budulcu.
Budynki a mianowicie stodoła, owczarnia, stajnia, obora i mieszkanie dzierżawcy opasywały dziedziniec, w trzech czwartych częściach zapełniony kupą cuchnącego gnojowiska, kąpiącego się w dosyć głębokiéj kałuży, napełnionej czarną, nieprzyjemnéj woni stojącą wodą, zasilaną moczem[5] i ściekiem bagnistéj ziemi. Ten zbiór cuchnącego płynu, pokryty warstwą niebieskawéj klejowatości tak dalece zalewał dziedziniec od strony mieszkania dzierżawcy, iż biedak wybudować musiał rodzaj tamy kamiennéj, pokrytéj wiązkami ciernistego janowcu; kilka mchem porosłych, niespojonych schodów prowadziło od téj tamy do jedynego pokoju, który dzierżawca zamieszkiwał.
Na wschód folwarku, położonego w tak niezdrowéj nizinie, rozciągała się obszerna i pusta równina; na północ sterczały massy ogromnych dębów; a na zachód jedynie wązka łąka przedzielała budynki od rozległego bagna, zimą i w jesieni prawie ciągle gęstą mgłą pokrytego; muł tego bagna, przy słonecznym upale zwykle fermentujący, napełniał powietrze zaraźliwemi wyziewy.
Noc już zapadała; była to właśnie chwila powrotu trzody z pola. Wkrótce téż, przebywszy kałużę niezdrowéj wody dla skrócenia drogi do obory, nadeszło kilka krów wychudzonych, kościstych, z wyschłemi wymionami, mdłym włosem, pokrytych gęstą warstwą błota; licha pasza z nędznych roślin, janowcu i innych ziół, prawie ciągle zatapianych, była przyczyną tej rażącej chudości bydła; pędził je zaś piętnastoletni, ale zaledwie na lat dziesięć wyglądający chłopak; postępował za niemi boso, a nogi jego sine, popękane były z powodu nieustannego deptania po błotnistym gruncie. Jedyném ubraniem tego chłopca były poszarpane spodnie i długa szara z grubego płótna bluza, nasiąkła przenikliwą wieczorną mgłą. (To wydziedziczone pokolenie nie zna koszul). Jego rudawe włosy, sztywne i gęste, jeżyły się jak grzywa; zapadłe i blade policzki, szkorbutycznéj białości usta, zagasłe oko, wlokący się chód, świadczyły iż miał gorączkę, że się wyrazimy po krajowemu. O środkach zaradzających téj niszczącéj chorobie, nieszczęśliwi osadnicy tamtejsi, ani nawet pomyśleć mogą; bo lekarz zwykle zbyt daleko mieszka, a wreszcie odwiedziny jego drogo kosztują; mają więc gorączkę i nie pozbywają się jéj, aż gorączka wyczerpie ich życie, lub nawzajem oni przezwyciężą gorączkę. Ostatni wypadek jednak nadzwyczaj bywa rzadki.
Płowy, brodaty, zaszargany, wychudły pudel, dopomagał chłopcu w pędzeniu trzody, którą wreszcie mały pastérz z wielką trudnością zdołał zamknąć w błotnistéj, zimnéj oborze, z strzechą w kilku miejscach zapadłą; zaradził wszakże tej niedogodności ciskając na rozpadliny strzechy kilka wiązek jodłowych gałęzi.
Widać było, że wzajemna przychylność, oparta na częstéj zamianie usług i zupełném podobieństwie istnienia, wiązała małego pastérza z jego psem. Ileżto długich godzin, w jesieni lub zimą, biedny ten chłopak przepędził ukryty poza krzakiem samotnej jakiéj rośliny wśród tego stepu, silnie tuląc psa do piersi, aby jego zwierzęcém ciepłem nieco rozgrzał znędzniałe i skurczone członki swoje!
Tak ugnieżdżony, nie myśląc więcéj od zwierzęcia, biedak, jużto patrzył na posilające się bydełko, które zimna mgła przed wzrokiem jego na wpół ukrywała, jużto machinalném spojrzeniem śledził po powietrzu powolne przeloty bujających czajek lub innych ptaków; już nakoniec prawie zupełnie osłupiały, ledwo tyle co polip żyjący, utulił czoło w obie dłonie, i po całych godzinach siedział wlepiwszy nieruchomy wzrok w również nieruchome oczy psa swojego.
I to życie tak samotne, zwierzęce, tak zbestwiałe, które człowieka stawia na równi z bydlęciem, upływało bez zmiany dla tego dziecka, co równie nieszczęśliwe jak tyle tysięcy innych istot jego wieku i stanu, zupełnie obce wszelkiéj nauce, żyło tak wpośród pustych stepów, nie rozwijając więcéj rozsądku jak bydło które pasło. Bez znajomości dobrego ani złego, sprawiedliwego lub niesprawiedliwego, instynkt chłopca tego ograniczał się jedynie na łączeniu sił swoich z siłami psa, aby nie dozwolić bydłu wtargnąć do młodych zarośli, lub ogryzać świeże szczepy; wieczorem zaś aby sprowadzić je do domu i podzielić z niem posłanie.
Ileżto istot rodzi się, żyje i umiera podobnie, w niewiadomości! wstępiałości; z postaci ledwie podobne do człowieka, nieszczęsne, po boleści tylko i nędzy umiejące poznać ludzkość, nie czują że Bóg je uposażył, równie jak wszystkich innych ludzi, duszą, która je z bóstwem łączy i rozumem, który wykształcony, wznosi je do wysokości drugich.
Właśnie gdy mały pastuszek umieścił swe bydło w oborze, wróciła folwarczna dziewka, prowadząc z nad brzegu sąsiedniego stawu parę znędzniałych koni które tam napawała; jechała na jednym z nich oklep i okrakiem, zakasawszy się aż po kolana, grubemi, nagiemi i czerwonemi nogami bijąc po żebrach biédne zwierzę aby przyśpieszyć wlokący się chód jego.
Nędza, zbyt przykra praca, zezwierzęcenie, sprowadzając swe ofiary do nielitościwéj równi, tak dalece zacierają wszelkie odcienia wyższości, siły lub wdzięku, jakiemi Bóg swoje stworzenie nacechował, że w téj dziewczynie, prócz nazwy kobiéty żaden inny ślad jéj płci nie pozostał.
Zgrubiałe, smagławe rysy, opalone przez nieumiarkowany wpływ pór roku, kibić zsiadła i bezkształtna z powodu przechodzącéj siłę pracy; odzież obdarta i zabłocona, włosy nieuczesane, płóciennym brudno białym czépkiem zaledwie na pół ujęte, mina grubiańska i zuchwała, głos chrypliwy, ruchy męzkie, kazały zapominać że ta nieszczęśliwa należała do płci, którą Bóg od urodzenia obdarzył delikatnością kształtów, wytwornością cery, słodkiemi giesty, naturalną elegancyą, bojaźliwą łagodnością, pociągającym i zarazem niewinnym wdziękiem, jakie znamionują kobiétę; a każdy z tych nieocenionych darów, zdaje się koniecznie zawierać w sobie zaród lub przymiot wdzięku albo cnoty.
Daleka od tego, ta biédna dziéwka, opuszczona, bez wychowania, bez nauki, bez starań, tak jak jéj matka, tak jak tysiące jéj podobnych, czyliż nie była więcéj pożałowania godną aniżeli mężczyzna w podobném położeniu?
Wydziedziczona z wszelkiego szczęścia, z wszelkiéj rozkoszy na téj ziemi, skutkiem pracy, trudów, nędzy, postradała nawet fizyonomią, nawet kształty jakiemi ją Twórca obdarzył,... a jeżeli widok fizycznego poniżenia mężczyzny zasmuca duszę, to zaiste widok takiéj kobiéty, jakiéj tu szkic skreśliliśmy, wzbudza w nas daleko smutniejsze, daleko przykrzejsze uczucie!
Wkrótce wrócili z pola dwaj parobcy. Zsiedli z koni na których jechali; brudny zaprząg i pługi porozrzucali niedbale tu i owdzie po gnojowisku, na dziedzińcu lub w pleśniejącéj wodzie, a w drugim końcu obory przywiązali konie zabłocone aż po same brzuchy.
Tymczasem mały pastuszek wziął ogromną kamienną dojnicę, wytarł ją sianem, i poszedł ku drzwiom prowadzącym do mieszkania dzierżawcy. Przybywszy tam, postawił dojnicę w sieni i rzekł bolejącym głosem:
— Trzoda już wróciła; oto nasza dojnica
Poczém siadł na kamieniu, wyczerpany znużeniem, wstrząsany gorączką i zimnem, i wsparłszy głowę aa obu dłoniach, czekał nieruchomie.
Po upływie kilku chwil, ręka wychudła, trzymająca wielką drewnianą warząchwię, pokazała się przy blasku różowawego światełka drgającego u drzwi tych ruder, i wnet ogromną dojnicę napełniła jakąś pożywną mieszaniną, zasługującą na wyłączną wzmiankę.
Szczególna ta potrawa, któréj trudno dać nazwisko, składała się z kwaśnego, zsiadłego mléka, rozrobionego gryczany mąką i kilku kawałkami czarnego, razowego, ścisłego i klejowatego, żytniego chleba.
Rozprowadzone wodą wapno z piaskiem, spadając w szaflik mularza, nie sprawia, że się tak wyrazimy, cięższego i bardziéj zbitego łoskotu, jak sprawiało to niezdrowe pożywienie, rozumie się, na zimno przyrządzone; ale dzierżawca i jego żona sami nie mieli innego ani mniéj odstręczającego.
Pastuszek z trudnością podniósł napełnioną dojnicę i umieściwszy ją na głowie, wracał do obory.
Skoro tam przybył, folwarczna dziéwka nalewała w gliniane naczynia nieco ciepłego i pieniącego się mléka, które wysączyć zdołała z krowich wymion, aby potem urządzić z niego masło na sprzedaż przeznaczone (na folwarku konsumowano sam gęsty osad, skwaśniały przez gniecenie).
Patrząc na to mleko ciepłe, zdrowe i pożywne, zachowywane na sprzedaż, ci ludzie po całodziennych trudach mający spożywać tak obmierzłą potrawę, ci ludzie, wdrożeni w nędzę i jakby do niéj uciosani, nie uczuli w sobie najmniejszéj nawet zazdrości. Byli oni jak owi robotnicy łachmanami pokryci, co siedząc w swém poddaszu, nieustannie pochyleni nad żelaznym warsztatem, odwykli od wszelkiéj zazdrości na widok świeżych i pysznych jedwabnych lub złotolitych materyj; tkają bez ustanku pasma kwieciste, wesołe, świetne jak uczty do których ozdoby z czasem posłużą.
Kiedy pastuszek dźwigając na głowie dojnicę napełnioną ogólną strawą, stanął przed oborą, zastał swych towarzyszy siedzących na gnojowisku w pobliżu drzwi, pragnących korzystać z ostatnich promieni słońca, które miało przyświecać ich biesiadzie; oprócz latarni oświetlającej mieszkanie dzierżawcy, wszelka inna byłaby tam uważana jako nader kosztowny zbytek.
W téj chwili dały się słyszéć bolesne jęki w głębi obory.
— Dobrze! — rzekł jeden parobek, otoż ojciec Jakób zaczyna już swoję muzykę.
— Bo też o téj porze mała Bruyére co wieczór odwiedzać go przychodzi....
— Biedny człowiek!... o! kto mu życzy śmierci, ten mu na prawdę dobrze życzy.
— Cierpi jak opętany!... Leży niemy jak ryba;... i to już od dwóch lat przeszło... Ah! to gorzéj jak śmierć.
— Jeszcze to jednak szczęście że pan Chervin pozwala mu leżeć w mleczarni i daje resztę naszéj strawy... Inaczej, ojciec Jakób zamarłby gdzie w rowie jak pies.
— Tak, to wielkie dobrodziejstwo, to pięknie dla naszego pana, że się tak lituje nad nieszczęśliwym, odezwała się folwarczna dziéwka, zwana la Robin, która, jak powiedzieliśmy, tylko nazwisko kobiéty zachowała. Mówią że rządca pana hrabiego ma wyrugować pana Chervin z folwarku, bo nie ma czém płacić.
— A cóż to nas obchodzi? grubiańsko odezwał się jeden parobek. Zawsze na folwarku będzie jakiś dzierżawca. Czy nam słuchać Pawła czy Gawła... i tak człek zamrze tam gdzie w rowie... i to wszystko jedno.... przyjdzie i na mnie koléj jak na ojca Jakóba przyszła.
— A trzeba wiedzieć, że swojego czasu ojciec Jakób był dobrym i zręcznym robotnikiem! — wtrącił drugi parobek.
— A teraz basta... leży sparaliżowany na wszystkich członkach.
— Przeziębił się na tych błotnistych karczów iskach, i pokręciło go jak sierp.
— A potém, te wilgotne jesienne nocy, kiedy był pastuchem...
— I nam to ta wilgoć ciąży nie mało na karku, toć kiedy się zestarzejemy, albo może i prędzéj... Nie ma się czego śmiać... mnie gorączka ciągle napastuje.
— Bah!... i nas ona porządnie smaży, wtrąciła la Robin, biédna brzydka istota, któréj nie brakowało lekceważenia, téj filozofii pokornych. I motyki szczerbią się kiedy niemi długo kopiemy, a kiedy się zużyją, to się je wy...rzuca precz. A cóż chcecie?...
— Prawda... prawda,... taki to już nasz los...
— Ale to przykry los jednak dla nas biédnych ludzi, — dodał inny parobek.
— O!... masz racyę... i trudno go znieść.
— Bah... ale go znosimy... rzekła la Robin, los, jest to zawsze los.
— Ty, la Robin, przerwał parobek, ciebieby i na sztuki porąbano, to powiesz: — Przebaczcie... to moja wina, alem ja tego naumyślnie nie uczyniła.
— Ale kiedy to los! odparła folwarczna dziéwa tonem głębokiego przekonania, a na dowód że tak jest, dosyć powiedziéć że to los nasz, los twój!
Na tak dobitne wyjaśnienie nieszczęsnego przeznaczenia, parobek, nie wiedząc co odpowiedziéć, podrapał się za ucho, kiwnął głową; był tylko na pół przekonany.
— Czekaj, — zaczęła znowu la Robin, przyzywając fakta na poparcie swego rozumowania; — dowiodę ci tego jasno jak na dłoni. Dziś wieczór doiłam krowy, bo mléko jeszcze zupełnie ciepłe; dziś rano, z rozkazu pana, skręciłam kark sześciu tłustym gęsiom, które powiesiłam w mléczarni, aby je jutro zanieść na targ do miasta, wraz z sześciu indykami małéj Bruyère, dwudziestu funtami masła, półsetkiem jajek, dwoma korcami pięknéj pszenicy, szczupakiem ważącym przynajmniej piętnaście funtów, i dwoma dużemi karpiami; tę piękną rybę znalazłam dziś rano na sieciach które pan Chervin wczora wieczorem zarzucił w stawie.
— No i cóż to dowodzi? bo mówiłaś o losie? spytał zdumiony parobek.
— Czekajno — przerwała la Robin; wszak z tego żyta będzie bielutki chléb?
— Ah! tak!
— Z masła i świéżych jaj doskonała jajecznica.
— A jużci!
— Z mleko dobra zupa.
— O! prawda.
— Z szczupaka i pokrajanych karpi wyborna potrawka.
— A tak, to prawda.
— A z pieczonych gęsi jadło przedziwne.
— Kiedym był małym pachołkiem, nieraz dużo gęsi pasałem; niem ich nigdy nie kosztował; musi to być pyszna strawa.
— Widzisz więc, z tryumfującą miną mówiła daléj la Robin, widzisz, że tu ot pod nosem mamy z czego zrobić biały chleb, mléczną zupę, jajecznice, gęsią lub indyczą pieczeń, a nawet wyborne placuszki, bo mamy mąką, jaja i masło; a to suta wieczerza!
— To weselna wieczerza! Chyba żenić się trzeba, żeby choć raz w życiu taką wyprawić... ale los, w czémże to dowodzi naszego losu?
— O! i bardzo dowodzi, poważnie odpowiedziała la Robin, — dowodzi, bo przy tych wszystkich przysmakach, my musimy jeść twarde placki...[6] zsiadłe mléko...
— Hum!... Mruknął parobek zdumiony, spoglądając na swego towarzysza... ale ten, spracowany drzémał, obojętny na tę filozoficzną rozmowę, a mały pastuszek, skurczony, sam w sobie skupiony, trząsł się z gorączki.
La Robin sądząc po fizyonomii parobka że go jeszcze niezupełnie zbudowała, rzekła:
— Widzisz, Szymonie, gdyby nasz los chciał byśmy pożywali takie przysmaki zamiast naszych placków... tobyśmy i pożywali; ale kiedy ani my, ani nasz pan tego nie jemy.... znać że to nie jest naszym losem.
— Ależ, do pioruna! — zawołał zagniewany na to rozumowanie parobek, — komuż więc los dozwolił jeść wszystkie te smaczne rzeczy?
— Oto ludziom bogatym w miastach i miasteczkach, bo je kupują i jedzą, odpowiedziała la Robin.
— Tak samo jak kupują nasze cielęta, nasze barany, i woły których my nigdy nie kosztujemy[7].
— Hum...
— Czy prawda? — tryumfująco spytała la Robin, — tak czy nie? wszak jedzą wszystko, a my nic?
— Prawda że jedzą wszystko, z ubolewaniem przyznał parobek po chwili rozwagi i niby uderzony przekonywającą jasnością rozumowań dziewki; prawda, oni jedzą wszystko a my nic.
— Oni więc mają swój los, tak jak my mamy nasz; tylko że ich los dobry, a nasz zły; ale kiedy tak, żywo dobądźcie łyżek — dodała la Robin, jedzmy naszę strawę, lżéj nam będzie na sercu.
Każdy powodowany apetytem który poskramiała odraza, przysunął się do dojnicy; la Robin siedząc między dwoma parobkami, dowiodła równéj przychylności dla każdego, mały pastuszek umieścił się na przeciwko niéj.
— Toć to się przeléwa w brzuchu ciężkie i zimne jak kawałek lodu śniegiem posypanego, — powiedział parobek, znowu zwolna zanurzając łyżkę w dojnicy; — a mnie com tak przeziąbł wracając, teraz jaszcze bardziéj zimno.
— Ani nawet psy pana hrabiego, który dopiero w lasach polował, niebardzo poradziłyby... téj strawie, — wtrącił drugi parobek.
— Prawda, one szczęśliwe, tak ich pielęgnują; i mówił znowu Szymon; kiedym raz nosił siano do i pałacu, widziałem jak pan Latrace naléwał im zupę... Ah! to mi dopiero zupa, były tam baranie łby, flaki, wołowe serce; mówię wam zupa jakby na jakie gody!...
— Do licha... przecież wszyscy nie możemy być gończakami... z naiwną rezygnacyą a bynajmniéj nie z ironią, powiedziała la Robin, a jéj zdanie tchnęło taką naturalnością, iż żadnych już więcej nie wywołało kommentarzy.
W téj chwili dały się znowu słyszeć jęki w oborze, jakiś głos z wzrastającą niecierpliwością przyzywał małéj Bruyére.
— A! ha! ojciec Jakób woła na Bruyére;... biédny staruszek niecierpliwi się; rzekła Robin.
— Dziwna rzecz, doprawdy, wkrótce już noc zapadnie, a ta mała jeszcze nie wróciła z indykami; odezwał się jeden parobek; nie mówię ja tego żeby mi chodziło o strawę... bo zostanie jej zawsze więcéj jak potrzeba dla jednéj osoby.
— Prawda, dziewczynka jé jak ptaszyna, a jé, dla tego że się jéj tak podoba, — z tajemniczą miną rzekł drugi — gdyby chciała,... mogłaby nie jeść wcale.
— Nie przeczę, — mówiła znowu la Robin wstrząsając głową; bo ona zaczarowana, świadkami tego indyki które ją znają, kochają, i są jéj posłuszne jak rzadko który pies swojemu panu.
— Nie wspominając o tém że jéj dwa wielkie jędory tak są złe, iżby ci oczy wydziobały, gdybyś na nieszczęście nocną porą wszedł na ich grzędy, gdzie Bruyére śpi w gnieździe, które sobie niby wróbel usiała... spytajcieno grubego Sylwina, on się chciał tam dostać zeszłego lata, ale jędory o mało go nie oślepiły.
— I pana wachmistrza Beaucadet, który chciał poswawolić z małą Bruyére; musiał tęgo zmykać, bo go jędory jak wściekłe napastowały.
— To niezawodna że i te zwierzęta są także zaparowane, jabym ich nie jadł.... choćby, jak posiada la Robin, los mój na to pozwalał.
Podczas tej rozmowy kilku wieśniaków: starzec, Mężczyzna średniego wieku i kobiéta niosąca dziécię, weszli na folwarczny dziedziniec i zbliżali się ku zgromadzonej pod oborą czeladzi.
— Ah! powiedziała la Robin, to zapewne jacy chorzy przybywają do małéj Bruyére... ale ja ich nie znam, jeszczem ich nigdy nie widziała.
— Czy Bruyére jest na folwarku? spytał jeden z nowo-przybyłych.
— Byłam tego pewna, rzekła la Robin na stronie i niby sama do siebie; a potem dodała na głos: wszak moi dobrzy ludzie chcecie z nią pomówić, chcecie jéj się poradzie, nieprawdaż?
— Tak, moja córko,... przybywamy z okolic doliny; słyszeliśmy o niéj, i ruszyliśmy tu jak tylko skończyliśmy dzienną pracę.
— Ona już powinna była wrócić — odrzekła la Robin; — ale niedługo na nią poczekacie. Jeżeli zaś śpieszno wam, idźcie ku strumykowi, ot ztąd na lewo; Bruyére zapewne przez mostek wracać będzie.
— Dziękuję ci moja córko, — odpowiedział stary wieśniak.
A potem wraz z towarzyszami wyszedł z folwarku.




9.
Bruyére.

— Dobrze, — powiedziała la Robin widząc oddalających się klientów małéj Bruyére, — pielgrzymka już się rozpoczęła; teraz przychodzą do niéj po radę mieszkańcy doliny, obaczycie, że się na tém nie skończy, oh! przyjdą do niéj aż z Beauce.
— Tém większy dowód że mała jest zaczarowana.
— Tak, tak, niezawodnie musi być zaczarowana, — rzekła la Robin, — bo zawsze taka ładniutka.
— I jéj włosy co się świécą jak kora!
— I jéj wieniec i jéj kwiaty!
— I jéj dziwaczne przepaski!
— I jéj łyczane bóciki!
— I jéj wielkie zielone oczy... prawdziwie można powiedzieć,... otóż to uroczne oczy.
— A potém, ona przepowiada pogodę, wie kiedy będzie susza, kiedy mróz, dészcz lub mgła.
— Bardzo wierzę! W témby jéj nawet żaden flis z Loary nie wyrównał.
— To téż dla tego zewsząd do niéj po radę przychodzą.
— I jak ona się zna na roli! Niech tylko powié kilka słów tym którzy się jéj radzą, a zaraz najgorsza rola zamienia się w dobrą; dla niéj nie ma piaszczystych zaspów[8]. Ale potrzeba jej słuchać.
— Dowodem tego tutejszy folwark: pan Chervin usłuchał jéj przeszłego roku, to téż mieliśmy pyszne żniwa.
— Prawda, ale czy to na dobre wyszło panu Chervin! kończyła się jego dzierżawa, rządca pana hrabiego widział te piękne zbiory, i dzierżawę podwyższył o trzecią część i jeszcze wziął kubana. Pan Chervin podpisał, wszystko przeszło, a teraz kiedy mu się nie powiodło, kiedy nie ma czém zapłacić... to go za drzwi wyrzucają.
— No, i cóż temu Bruyére winna?
— O! nic! nic, bo ona się nigdy nie myli!... a jak ona się zna na ziołach!... jednego razu, ziółka które przygotowała dla ojca Jakóba, bardzo mu ulżyły... jednak choroba w końcu zawsze górę wziąść musi; bo to takie uparte licho... ta choroba.
— Prawda, — przerwała la Robin, Bruyére jednak nie jednego wyleczyła.
— Ale jéj zamawiania gorączki ugryźć nie mogą.
— Ona powiada że gorączkę sprawiają nasze bagniska i torfowe grunta.
— Ah! ha! bagniska sprawiają gorączkę! Zanosząc się od śmiechu zawołał jeden parobek. — Już co to, to głupstwo!...
— Ja, — zaczęła znowu la Robin, — wierzę temu kiedy tak mówi; jeżeli ona oczarowana dla jednéj rzeczy, to pewno oczarowana i dla drugiéj.
— Hum! — mruknął nieprzekonany parobek, — może to i prawda.
— Kto nie wierzy, niech się sam przekona; stracisz naprzykład co, dosyć tylko abyś jéj powiedział gdzie; ona zaraz biegnie ze swemi indykami hyc — hyc,... i dopóty je zmusza szukać aż znajdą; ot pamiętacie pewno jak to było z srébrną tabakierką pana rządcy.
— I z mosiężnym rożkiem do prochu strzelca[9].
— I może jeszcze powiécie że mała Bruyére niezaczarowana?
— Bah!
— Nie mówiąc już o tém, że przewyborne ma serce.
— Najlepszy tego dowód, że gdy wykradacza zwierzyny, Bête-Puanta, obsaczono jak wilka, ona zawsze nad nim czuwała i zawsze go ostrzegała.
— To téż, widząc że nic z nim nic poradzą, dali mu pokój.
— I on toż samo, poczciwy człowiek ten Bête-Puante; mówią że on dla tego tylko.... kradnie zwierzynę i rybę, aby świeżym kawałkiem pokrzepił jakiego chorego biedaka, aby go trochę wzmocnił.
— Tak mówią, i to bardo być może... żeby to był zły człowiek, toby go mała Bruyére tyle nie kochała.
— Od jakiegoś czasu często ich razem spotykają.
— O! ta czarodziejka musiała już zapewne i wykradacza oczarować.
— Bo też ona naprawdę czarodziejka i oczarowana — naiwnie dodała biédna i odrażająca Robin, — dosyć spojrzéć na nią i na mnie... jaka to u niéj nóżka zgrabna, jakie delikatne łytki, jakie rączki, figurka, choć dopiéro ma lat szesnaście; przy mnie, ona wcale do niczego nie wygląda.... więc niezawodnie jest zaczarowana.
— A gdyby nią nie była, dla czegóż zamiast spać razem i nami w oborze, jeszcze małą będąc zawsze wolała sama gnieździć się na grzędzie ze swemi indykami?
— To to właśnie ci nie do smaku, mój chłopcze; ty byś może także chciał z nią poswawolić! rzekła la Robin zanosząc się od śmiechu i mocno pięścią w bok huknęła swego sąsiada z prawéj strony; ten, nie chcąc być ostatnim, przechylił się i także dzielnie pogłaskał po grzbiecie drugiego parobka, który drzemał; ten znowu dla dalszéj zabawki silnie kopnął nogą małego pastuszka; a biedny chłopczyna, ciągle drżący, wymusił na sobie uśmiech, ale nikogo nie uderzył!
— Ty, la Robin, tybyś pewno nie zrobiła jak mała Bruyére — ciągle śmiejąc się, rzekł parobek; — tyś nie taka głupia, żebyś nie miała nocować w naszej oborze.
To powiedziawszy Szymon głośno pocałował tę odrażającą istotę, powtarzając:
— Nie, nie, tyś nie taka głupia!
— Nie, ona nie taka głupia, dodał sąsiad z lewéj strony, całując ją niemniéj poufale i szczere, co wszakże żadnéj w Szymonie nie wzbudziło zazdrości. Mały pastuszek obojętnie patrzył, i słuch tych grubiańskich żartów, ale nie mamy zamiaru powtarzać tu całéj naiwnie cynicznéj rozmowy, któréj hasłem były rozlegające się pocałunki przez obu parobków udzielane folwarcznéj dziewce, rozmowy, która trwała prawie aż do zupełnego zapadnięcia nocy.
Wtedy mały pastuszek zabrał dojnicę z resztą zsiadłego mleka i czarnéj kaszy, wyniósł przed oborę, postawił na korytku i przykrył wiadrem; była to wieczerza małéj Bruyére, któréj opóźnienie się zaczynało nieco dziwić, ale bynajmniéj nie niepokoiło folwarczną czeladź. Bo czyż można niepokoić się o zaczarowaną istotę?
Zamknąwszy spróchniałe drzwi od obory, oba parobcy, dziewka i mały pastuszek pokładli się wszyscy razem na tej saméj słomie, w odzieniu, dla ciepła tuląc się jedni do drugich; ten pokrył się szczątkami dery, tamten lichą kapotą, bo klassa rolnicza w owéj okolicy nie zna ani łóżek, ani kołder, ani pościeli.
Jakże się zdziwić... albo raczéj jakiém prawem. dziwić się można, że częstokroć zbyt sprośne wypadki mają miejsce pod zasłoną długich nocy zimowych, spędzanych w samotnym folwarku, albo podczas gorących nocy letnich, w czasie żniwa, kiedy stodoły zalegają mnóstwem żniwiarzy i żniwiarek, kiedy kobiety, mężczyźni, dziewczęta i dzieci, spoczywają tam pospołu na jednéj i tej saméj garstce słomy?
Oto istoty opuszczone, wychowane bez żadnych starań, z nie większą jak zwierzęta troskliwością, zamykane razem bez różnicy wieku i płci, jak bydło co wróciło od pługa lub z pastwiska. Jakiémże prawem wymagać po nich można lepszych obyczajów jak po zwierzętach? jakiémże prawem można żądać, aby uśpili w sobie sprośne żądze, aby się przejęli szacunkiem dziecinnego wieku, aby uczuli własną godność?
To téż, ileżto tych nieszczęśliwych, pozostawionych samym sobie i smutnym podaniom o tém istnieniu nędzy i zbestwienia, wydziedziczonych z wszystkiego co uprawia umysł, oczyszcza serce, podnosi duszę, żyje jak może, a żyje koniecznie w kale w jakiém mu pleśnieć każą!
„Lecz, — powiedzą optymiści i przesyceni (ten najgorszy rodzaj samolubów) — ta zwierzęca rasa ludzi, los swój bez skargi przyjmuje; nieraz nawet z radością, z bezecném upodobaniem tarza się w swém błocie; patrz na tych wiejskich proletaryuszów[10]: poprzestają oni na niezdrowym i obrzydliwym pokarmie, kiedy tymczasem co dzień zbierają, pielęgnują, tuczą, i bez zazdrości przygotowują dla nas przedmioty najzdrowszego, najsoczystszego, najwyszukańszego pożywienia! Po cóż obudzać w tych nieszczęśliwych uczucie potrzeby, uczucie apetytu, których nie znają? Patrz, oto zaledwie nasyceni, mężczyźni, kobiety i dzieci bez różnicy rzucają się na jedno i to samo posłanie! Co nas obchodzić mają skutki tak dzikiego zespolenia, objawiające się nieraz w tych dołach! Noc jest uprzejma, ciemności jéj pokrywają wszystko co pokrytém być winno, Ta rasa od wieków podobnie żyje; jest cierpliwa, przywykła do niedoli, nic nie pragnie, zgadza się z swym losem, pracuje i cierpi w pokoju; po cóż się o nią troszczyć bardziej niż się ona troszczy sama o siebie? ci ludzie, jak powiadasz, tyle nieszczęśliwi, śmieją się, śpiéwają i kochają się swoim sposobem. Nie miéj więc nadziei, że obudzisz litość nad ich losem.”
A ja odpowiadam:
Właśnie dla tego, że to wydziedziczone pokolenie, częstokroć najmniejszego nie ma pojęcia o całéj nikczemności, dzikości, zbestwiałości zwierzęcego życia jakie pędzić musi; właśnie, mówię, dla tego, w imieniu godności człowieka, w imieniu miłości bliźniego, domagam się dlań o wychowanie, któreby mu dało poznać całą zgrozę tak opłakanego bytu.
O wychowanie, któreby, ucząc ich religii swych obowiązków, dozwoliło téj wydziedziczonéj klassie ludu otrzymać prawy udział w mieniu i płodach, do których ta klassa tyle się przykłada, a udział słusznie zastosowany do trudu, pracy i rozsądku robotnika.
„Lecz powiedzą znowu optymiści i ci, którzy znudziwszy sobie zimowe zabawy, jako ludzie rozsądni na wiosnę i latem odbywają wiejskie wycieczki, — co nam ten znowu prawi o wilgotnych i niezdrowych norach, o samotnych i nieuprawnych stepach, o cuchnących bagnach? Niechno, naprzykład, spojrzy na folwark Grand-Genévrier...
„A wszakże to istotnie zachwycające!... Cabat lub Dupré znaleźliby tu wzór do najpyszniejszego krajobrazu.”
I w rzeczy saméj, na wiosnę dzikie krzewy pokrywają się kwieciem; na błotnistym brzegu bagna złoto-kwiaty kosaciec rozwija w snopy swe włókniaste liście, bujna trzcina swe ciemne kity; odradzający się mech swym aksamitem i szmaragdowemi odblaski pokrywa dachówki i mierzwę na pół obdartych strzechach; szczeliny zapadających pustkowiów nikną pod łodygami pomurnika, po których czołga się miły powój z biało niebieskawemi dzwoneczkami. Nakoniec, kilka wielkich dębów, od północy zasłaniających folwark, jakże się pysznie zieleni!
Wtedy, na widok tych pustkowiów odbijających się w stojącéj wodzie bagniska, lub ukrytych wpośród kwiecistych krzewów, wpośród drzew zieleniejących, optymista wola: daléjże do roboty! do krajobrazu... do malowidła,... a z litości wzrusza ramionami skoro mu kto mówi o okropnym stanie ludzi skazanych na życie, w miejscu, które według optymisty nastręcza przedmiot do pysznego obrazu.
Gdyby jednakże, optymista, miłośnik kolorytu i krajobrazu, nieco dłużéj zabawił w téj okolicy pełnéj malowniczego wrażenia, postrzegłby wkrótce że słoneczny upał wzbudzając fermentacyą w massach wilgotnego gnoju, jaki napełnia dziedziniec, wydobywa z niego zgniłe wyziewy, a te swą woń niezdrową roznoszą po mieszkaniu i tak już powietrza o pozbawioném; postrzegłby, że błoto w bagnach, skrzepłe z powodu ognia kanikuły, bucha jadowitym tchem, niemniéj zgubnym jak gęste mgły które w jesieni i zimą nad temi bagnami wiszą.
Zresztą nie wiemy a może zapomnieliśmy, że jeżeli, dzięki niewyczerpanéj hojności przyrodzenia, biedne mieszkania chroniące w sobie rolniczą ludność, w ciągu szybko przemijającéj pięknéj pory roku, zdobi zewnątrz skromna wiejska suknia, to przeciwnie wnętrze tych pustkowiów i stan ich mieszkańców, w każdym czasie przedstawiają widok najboleśniejszy, widok mocno serce ściskający.
A my utrzymujemy że los, zdrowie i byt, tysiąca boskich stworzeń nie powinny zależeć od dobréj lub złéj woli, od dobrego lub złego serca jednego człowieka, dla tego, że ten człowiek jestto właściciel cząstki ziemi jakiego kraju.
I tak... pan Duriveau, albo po nim syn jego, zostaje właścicielem majętności na kilka mil rozległéj. Przez niedbalstwo, niewiadomość, samolubstwo lub skąpstwo tego człowieka, słowem, z własnéj jego winy, część ziemi którą posiada, a którą zamieszkują liczne rodziny robotników, pozostawiona jest zabójczemu działaniu stojących wód, które puszczone i obrócone na pożytek za pomocą rozmaitych oczyszczających środków, mogłyby, użyźnić, płodnie grunt, jaki pozbawiają płodności, jaki czynią obumarłym, obojętnym dla rąk z takim go trudem uprawiających. Pan Duriveau nie dosyć że uwiecznia te zaraźliwe ogniska, ale nadto zmusza swych dzierżawców, aby żyli w obrzydłych mieszkaniach które im klei z błota i mierzwy; które stawia w najniezdrowszych punktach swych majętności, w ponurych i wilgotnych jaskiniach, gdzie ci nieszczęśni proletaryusze pól, koniecznie ulegać muszą gorączce i paraliżowi, aż nareszcie zdziesiątkuje ich śmierć przedwczesna[11].
Mająż biedni Solończycy jaką władzę, jakie prawo, mogące nie dopuścić aby ten człowiek czynił zabójczém to co powinno być uzdrawiającém, niepłodném to co powinno być żyzném? Nie; ten człowiek podług upodobania rozrządza cząstką francuzkiéj ziemi.
A jednak, co za dziwna sprzeczność... Niech tylko w Paryżu jaki dom cokolwiek ciemny lub krzywy, choć trochę wystaje na ulicę, zaraz właściciel zwalić go musi.
Ta chęć pogodzenia interesu prywatnego z interesem ogółu, pochodzi zaiste z przedziwnéj sama w sobie zasady, wyrozumowanéj wyrazami: korzyść publiczna; lecz dla czegóż jedynie na upiększeniu miast ograniczają się skutki tak wspaniałomyślnéj i braterskiéj zasady? Dla czegóż społeczność nasza obojętną jest i rozbrojoną na kwestye daleko ważniejsze niżeli prostowanie ulic, słowem na kwestye użyźniania, wzbogacania kraju, a nadewszystko na kwestye życia... tak jest, życia największéj liczby swych dzieci?
Czyliż zatém społeczność, równie zapewne surowa dla pana Duriveau, właściciela rozległych dóbr, jak i dla właściciela domu, który tak zuchwale wyrwał na środek ulicy, czyli, mówimy ta społeczność nie powinna zawołać:
„W imieniu publicznéj korzyści, oczyszczaj twoje grunta, buduj ludzkie mieszkania, nie zaś nory dla tych ludzi pracowitych, którzy jedynie uprawiają i nadają wartość posiadanéj tobą ziemi; uchroń wreszcie tych nieszczęśliwych braci i bliźnich twoich od osłabiających i zabijających chorób! pomnij że odpowiadasz przed Bogiem i ludźmi, gdyż od ciebie zależy zniszczyć przyczyny takiej śmiertelności! a jeżeli nie uczynisz tego, społeczność wywłaszczy cię podobnie jak właściciela sprzeciwiającego się wyprostowaniu ulicy, lub właściciela domu, którego nieochybny upadek zagraża bezpieczeństwu przechodniów.
Nadaremnieby pan Duriveau mówił:
— Nie mam funduszu na karczowanie lub oczyszczanie moich gruntów, na wybudowanie domów zdrowych i mieszkalnych, w miejscu jaskiń które lepię z błota i słomy.
Czyż społeczność nie powinna odpowiedziéć mu:
„Oczyszczenie pewnéj części wspólnego gruntu, nadanie mu wartości, użyźnienie go, i między innemi, zdrowie, życie pięćdziesięciu rodzin, niekoniecznie zależeć winny od stanu pańskiej kassy, od niedostateczności pańskich dochodów lub twardości pańskiego serca. Jeżeliś pan za ubogi abyś mógł być tyle bogatym? sprzedaj twój majątek, społeczność wymagać będzie od nabywcy rękojmi jakich pan nie przedstawiasz. A skoro nabywcy nie odpowiedzą celowi, społeczność sama nabędzie; ziemia zawsze i bez zaprzeczenia w dwójnasób wraca łożone na nią nakłady, ale pod warunkiem aby czekać na jéj produkta. A skoro społeczność zostanie właścicielką, oczyści, uprawi, wykarczuje i wybuduje dla dobra ogółu, a dokona tego sama przez się, bo wezwie pomocy robotników rolnych.
Wtedy dobro ogółu zajmie miejsce samolubnego i niepłodnego dobra osobistego; wtedy te stepy niegdyś błotniste, samotne, prawie niepłodne, w których wegietował lud nędzny, chorowity — przemienią się w kraj uśmiechający, żyzny i zamieszkały ludem szczęśliwym, używającym praw pracy i rozsądku, tego dobra które Bóg dla wszystkich utworzył.
I chwała ci Panie, że siłą wszech rzeczy czas ten już przybliżasz...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czeladź folwarku Grand-Genévrier właśnie zamknęła drzwi od obory, w któréj zwykle używała nocnego spoczynku, kiedy mała Bruyére weszła na dziedziniec.




10.
Jeszcze Brujére.

W niewielkiéj odległości od folwarku, Bruyére spotkała ludzi przybyłych do niéj po rade, jak się wyrażała la Robin. Młoda dziewczyna pragnąc pierwéj uczynić zadosyć swym obowiązkom, prosiła swych wiejskich klientów, aby nieco na podwórzu zaczekali.
Kiedy Bruyére weszła na folwarczny dziedziniec, szarawe, ciemno lazurowe niebo, przyświecając już na swym zenicie kilku gwiazdkami, zachowało jeszcze na zachodzie jasną przezroczystość, ten ostatni odblask zasypiającego słońca, który nadaje tyle melancholicznego wdzięku pięknym wieczorom jesieni; na tém blado purpurowém tle rysowała się postać małej Bruyére; ta drobna, ale nader kształtna dziewczyna, miała na sobie bluzę z grubéj, białéj, wełnianéj materyi w szerokie ciemne pasy, kibić zaś ścisnęła giętkim pasem z cienkiego łyka, które jakby jedwabne włókna z dziwną zręcznością splatała. Dzięki jej pięknym kształtom i gęstości téj tkanki, odzież młodéj dziewczyny, sięgająca aż po szyję a spadająca do połowy łydki, układała się w pełne miłéj prostoty fałdy, a że nie zbyt długa, nigdy téż nie walała się w mule bagnistym; szerokie jéj rękawy tylko po łokieć spadające, dozwalały widzieć krągłe i nieco opalone ramię; dziecinną nóżkę ubierała Bruyére w małe drewniane trzewiczki, poczernione przy ogniu; czysta woda strumyka w którym Bruyére umyła się co wieczór, nadała im hebanowy połysk. Dla ubóstwa zmuszona lodzić boso, Bruyére z przemyślną zręcznością godną dzikich ludzi, także z łyka przyrządziła sobie rodzaj kamaszków sięgających poniżej kolana a zwiąanych przy kostce ukrytéj w drewnianym trzewiczku. Trudno sobie wyobrazić coś czyściejszego jak ta giętka i połyskująca tkanka, szczelnie przystająca do czarownie utoczonéj goleni, w ten sposób zabezpieczonéj od czerwoności i pękania, które prawie zawsze następuje po ciągłém deptaniu błota.
Skutkiem szczególnego przyzwyczajenia, ta dziewczyna, mimo zimna, słoty lub upału, nigdy nic nie nosiła na swój anielskiej głowie; niekiedy tylko, w czasie kwitnienia zielonego wrzosu, stroiła warkocz giętkie jego gałązki, a to zapewne, aby kwietnie i uczcić imię jakie jéj nadano, gdy ją znaleziono malutką, porzuconą na stepie i złożoną na krzaczku różowo kwitnącego wrzosu; (tajemnica ciągle pokrywała jéj urodzenie). Harmonijna odcień ciemnych, obfitych, naturalnie spadających, na wstęgi podzielonych włosów, gubiła się zupełnie w lekkim cieniu jaki rzucał na czoło gęsty jéj, kwilącym wrzosem upstrzony warkocz. Delikatne brwi, równie ciemne jak niezmiernie długie i jedwabiste rzęsy, przebiegały nad oczami małéj Bruyére, te zaś duże oczy dziwnego, bo morsko-zielonego koloru, w miarę chwilowego wrażenia, jużto były jasne, błyszczące jak beryle, jużto ciemno zielone i przezroczyste, jak bałwany morza, które mimo ich głębi przejrzeć można. Ten szczególny i tak zmienny kolor, użyczał zawsze myślącemu spojrzeniu małéj Bruyére jakiegoś uroku nadzwyczajności, a nieraz jakiéjś ruchliwości i niezwykłego blasku.
Rysy jéj odznaczały się nadto, niewymowném wykończeniem, bo w całym ogóle téj zachwycającéj i delikatnéj istoty cudowna panowała harmonia. Jéj rzadka piękność, nieco dziwaczna z powodu oryginalnie krótkiego ubrania, luby wdzięk, niepojęta zręczność do tysiąca przez nią samą wynajdywanych robót; jéj wyobraźnia nadzwyczaj żywa i w pewnych względach przenikliwa, zadziwiające i serdeczne posłuszeństwo zwierząt które pielęgnowała, rodzaj wieszczbiarstwa a raczéj prawie nieomylnego przewidywania, jakiém co do rzeczy wsi dotyczących zdawała się być uposażoną; słowem cała ta jéj niewinna excentryczność, sprawiała, że Bruyére w oczach naiwnych mieszkańców tego kraju opustoszałego, uchodziła za istotę zaczarowaną, to jest uległą wpływowi losu jaki jéj przypadł od urodzenia. Atoli wbrew przesądnym przyzwyczajeniom, Bruyére daleka od przejmowania trwogą lub wstrętem, owszem przejmowała uczuciem żywéj wdzięczności lub szczerego pociągu, bo nadnaturalny wpływ, który jéj przyznawano, objawiała zawsze świadczeniem przysług; wiedziéć bowiem należy że opiekunka indyków, mimo niecne stanowisko swoje, zawsze znajdowała sposób usłużenia niejednemu a przypodobania się wszystkim.
Wchodząc na folwarczny dziedziniec, Bruyére przewodniczyła, nie pędziła swéj licznéj trzody o czarném połyskującém pierzu, o szkarłatnych główkach; lecz od niéj otoczoną była. Dwa olbrzymie jędory, z dumą dźwigające swe świetno-purpurowe z żywym, lazurowym odcieniem grzebienie i napierśniki, groźnie się nadymały, jeżąc połyskujące pióra i rozwijając ogony, jak wspaniały, szmaragdowo-hebanowy wachlarz. Oba nie odstępowały ani na chwilę, jeden od prawego, drugi od lewego boku pasterki, jużto patrząc na nią śmiałém czerwonóm okiem, już bełkocąc głosem tak tryumfującym, tak zuchwałym i wyzywającym, iż zdarty się nakazywać zwierzętom i ludziom, aby bez mich pozwolenia nie zbliżali się ku ich przewodniczce.
Na widok tych dwóch potwornych ptaków, na trzy stopy wysokich, a na pięć długich, z silném skrzydłem, ostrym dziobem, spiczastą ostrogą, — łatwo było pojąć, że pan Beaucadet mimo swéj odwagi, niemało musiał miéć kłopotu, broniąc się przeciw tak groźnym napastnikom.
Na znak małéj Bruyére, wszystkie te ptastwo bełkocąc radośnie, stanęło u drzwi szopy, które dziewczyna nieco tylko uchyliła, aby łatwiéj policzyć mogła swą trzódkę. Ta, koleją wzrostu przeszła koło niéj, pojedynczo, zaczynając od najmłodszych, nie cisnąc się, słowem, z przedziwną karnością; tymczasem dwa wielkie jędory, przez wiek i przywiązanie swoje używające niejakich przywilei, napuszenie patrzyły na defiladę swoich współbraci, niekiedy słusznie wymierzanemi razami swych dziobów przyspieszając wejście ociągających się lub zbłąkanych. Skoro cała trzódka, oprócz tych dwóch ważnych osób, zajęła swoje schronienie, Bruyére otworzyła całkiem drzwi od szopy. Chociaż w téj chwili oblicze dziewczyny nacechowane było głęboką melancholią, słodki uśmiéch zadowolenia przebiegł jednak po jéj ustach na widok rzeczywiście zadziwiającego porządku, jaki tam panował: piérzasta rzesza już się tam upiętrzyła podług wzrostu; najmłodsze indyki, według zwyczaju, do jakiego przyuczyła je Bruyére, zajęły miejsca na najwyższéj z trzech żerdzi tam umieszczonych, a to jedne nad drugiemi. Badawczy instynkt i rozsądek młodéj dziewczyny, odgadując zadziwiającą pojętność, jaką wszystkie zwierzęta są obdarzone, w skromnéj sferze swojéj, cierpliwością i łagodnością takich cudów dokazał.
Pod samym wierzchem szopy, nad grzędami panowało, że się tak wyrazimy, gniazdo młodéj dziewczyny.
Bruyére, niemal od dzieciństwa powodowana uczuciem wczesnego wstydu i własnéj godności, tém najwybitniejszém piętnem jéj charakteru, czuła wstręt niepokonany do podzielania wspólnego łoża, na którém w tym i innych folwarkach śpi razem bez żadnéj różnicy obojéj płci czeladź, w głębi jakiéj stajni; dla tego téż wyjednała u dzierżawcy wolność urządzenia sobie, ponad grzędami indyków, przy samych krokwiach, kryjówki podobnéj do jaskółczego gniazda, do któréj, niby zwinna kotka, po grzędach jak po stopniach wchodziła. W tém gnieźedzie wysłaném mchem, wysuszoném liściem paproci, zmieszaném z aromatycznemi zioły, Bruyére znajdowała przynajmniéj zdrowy spoczynek i odosobnienie przyzwoite jéj wiekowi i płci. Wkrótce téż w swéj trzodzie liczyła dzielnych strażników, komiczna bowiem przygoda z panem Beaucadet, nie była jedyną w swoim rodzaju. Rok temu, jeden parobczak, ośmielony brudną namiętnością, chciał nocną porą dostać się do kryjówki malej Bruyére; ale pierzasta rzesza tak straszliwie bełkotała, z taką zaciętością ze wszystkich stron rzucała się na zuchwałego kochanka, że ten ogłuszony taką wrzawą, przerażony tak niespodzianą napaścią, czémprędzéj umknął.
Bruyére skończywszy zwykłe zatrudnienia wieczorne, zamknęła szopę, starannie w kąciku postawiła koszyczek pokryty świeżém liściem, który poprzednio trzymała w ręku, i wyszła z folwarcznego dziedzińca aby udzielić posłuchanie osobom przybyłym do niéj po radę. Te oczekiwały jéj zewnątrz budynków, siedząc na pniu obalonego drzewa w pobliżu olbrzymiego jałowcu, od którego cały folwark brał nazwę.
Niech się czytelnik nie dziwi, skoro usłyszy w następującéj rozmowie pokorną pasterkę indyków przemawiającą językiem świadczącym o pewném wykształceniu, rzadkiéj wzniosłości umysłu, objawiającym nie tylko różnorodne, ale nawet przedziwnie do wiejskich rzeczy zastosowane wiadomości. Najprzenikliwszy dowcip, najszczęśliwsze usposobienie, nigdyby nie zdołały uposażyć dziecięcia jéj wieku tą praktyczną mądrością, jaką nadać może jedynie długie przyzwyczajenie do wiejskich prac i wytrwałe zgłębianie praw i zjawisk natury; rozsądna bowiem rozwaga nad przeszłością, prowadzi nieomylnie do przewidywania przyszłości.
Bruyére, zdaje się nader szczęśliwie przyswoiła sobie nauki i doświadczenie jakiejś drugiej osoby.
Tym sposobem wyjaśnia się nadzwyczajna świadomość małéj Bruyére, pewność jéj przewidywań naiwna mądrość jéj rad. Prosty zaś i nieumiejętny lud, którego była wyrocznią, powinien był widzieć i widział w niéj istotę nadprzyrodzoną, czyli jak powiadał zaczarowaną.
Dwaj mężczyźni, jeden w średnim wieku, drugi osiwiały starzec, i kobiéta jeszcze młoda, trzymająca na kolanach pięcio lub sześcioletnie dziecię, wszyscy nędznie odziani, byli to nowi klienci oczekujący na małą Bruyére.
— Cóż, kochana pani, żądacie odemnie? — miłym i ujmującym głosem spytała Bruyére kobiétę trzymającą dziécię na kolanach.
Słysząc to pytanie obaj mężczyźni, powodowani chwalebném uczuciem względności, oddalili się na kilka kroków od swéj towarzyszki.
— Moja kochana dzieweczko, — smutnie odpowiedziała kobiéta, — jestem z Saint-Aubin; głoszą w naszéj dolinie że umiesz zamawiać choroby, przyszłam więc prosić abyś mi zamówiła chorobę mojego biédnego synka, którego tu widzisz.
I pokazała pokryte łachmanami dziecię; było ono blade i przerażająco chude; niepokonana, ospałość przytłoczyła obrzmiałe jego oczy.
Bruyére smutnie wstrząsnęła głową.
— Ktoś was zwiódł, moja dobra kobiéto.... ja nie umiem zamawiać dziecinnych chorób.....
— Powiadają jednak w dolinie, że zeszłéj wiosny zamówiłaś chorobę całego stadka jagniątek, i że prawie wszystkie uratowałaś,....uczyń dla tego chorego dziecka to, coś uczyniła dla jagniątek, moja dobra dziéweczko; błagającym głosem naiwnie rzekła kobiéta. Opowiem ci, skąd to przyszło. Oto, widzisz, ten mały, zawsze był delikatniejszy, jak dwaj jego starsi bracia,.... ale jednak łaził.... Wiadomo ci, jak ostrą mieliśmy zimę.... W jesieni, mój biédny mąż dostał gorączki, bo ciągle zbierał gałęzie na zatopionym gruncie; gorączka odjęła mu władzę w ręku i nogach; był on najemnikiem, i włóczył się jak mógł....Ale najczęściéj nie mieliśmy chlewa, i gdyby nie kilka miar porosłych kartofli, które nam sąsiad darował, tobyśmy byli pomarli z głodu,... a potém ostatni wielki piorun (trąba powietrzna) w lutym, prawie zupełnie zerwała mierzwę z naszego dachu, tak, że już prawie nic na nim nie pozowało. Mój biedny mąż poszedł tu na tę stronę doliny do lasu, aby narąbać gałęzi na pokrycie dachu, i nazbierać wyschłych łodyg[12] do palenia w piecu; ale leśnicy pana hrabiego, nie pozwolili mu nic zbierać.... Mój Boże, wtedyto lało u nas jakby na dworzu, a w nocy tak było zimno,.... jak na mrozie. Od téj pory, mój biédny malec zbladł, kaszle, trzęsie się,... i nakoniec zachorował zupełnie, jak sama widzisz, z płaczem mówiła kobiéta. Ah! moja poczciwa dzieweczko,... teraz już tylko w tobie mam nadzieję.... wiém, że jak chcesz, to możesz...Cóż ci to szkodzi,... że powiesz kilka słów. Bądźże łaskawą, uwolnij go od téj choroby, tak, jak uwolniłaś jagnięta.
Nieraz w ciągu tego smutnego opowiadania, Bruyére chciała przerwać biédnéj kobiecinie; ale zbrakło jéj odwagi; wreszcie bacznie przypatrzywszy się dziecięciu, i utuliwszy jego zimne i blade ręce w swoich dłoniach, wzdychając powiedziała do matki:
— Bo to, widzicie, moja kobiéto...jagniętom nie brakowało ani mleka u matek, aby się pożywiły, ani wełny, aby się ogrzały; to im tylko szkodziło, że dzień i noc siedziały zamknięte w nizkiéj i pełnéj gnoju owczarni, pozbawionéj powietrza tam biédne dusiły się; wiele nawet odeszło[13]. Powiedziałam więc dzierżawcy: wypuść pan na wiosnę swoje jagnięta na świéże powietrze, na zieloną trawę, na słońce.... na noc daj im pan otwartą i świéżą oborę; jagnięta odetchną czystém powietrzem, a na łonie matek nigdy im zimno nie będzie; młode zajączki, młode sarenki po lasach rodzą się, wzrastają i przychodzą do sił, nie mając innego schronienia jak łono matki i pień dębu, na którym jest ta matka na świat wydała... Ale małe dzieci ubogiego człowieka, ze łzami w oczach dodała Bruyére; ale dzieci ubogiego człowieka, nieszczęśliwsze są aniżeli małe sarenki w lesie: matka nie ogrzeje ich na swém zlodowaciałam łonie... a, skoro wyschnie jéj pokarm, biédne nie znajdą go sobie ani w dolinie, ani w lesie. Wasze dziecię cierpiało z przyczyny zimna i głodu, kochana i biedna matko, stądto pochodzi jego choroba,... a takiéj choroby, niestety!... ja zamawiać nie umiem.
— Ono więc musi umiérać, moja kochana dzieweczko, skoro nie umiesz zamówić jego choroby! łkając powiedziała matka.
— A lekarz... czy widział je?
— O! on u nas nigdy nie bywa.... to za daleko, a potém, czyżbyśmy mu mogli zapłacić,... czyżbyśmy mieli za co kupić lekarstwo?... nieszczęśliwi jak my, nie znają lekarza.
Rozrzewniona Bruyére, milcząc, spojrzała na dziécię; serce jéj cierpiało na samą myśl odprawienia téj o kobiéty, nie udzieliwszy jéj chociażby kropli nadziei.
— A jednak... bardzo małéj rzeczy potrzeba, a to lube stworzenie możeby ocalało! z myślącą miną mówiła daléj Bruyére: — bo tylko ciepłéj odzieży... suchego łóżka... i co dzień mléka czystego i ciepłego.
— Dobry wieczór, mała Bruyére, — ozwał się nagle jakiś gruby, wesoły głos.
Dziewczyna podniosła głowę, i postrzegła nadchodzącego ku niej, z wyciągniętemi rękami, promieniejącą twarzą, człowieka chudego i ogorzałego, w szerokim okrągłym solońskim kapeluszu, w białéj bluzie i białych spodniach.
— Szczęść Boże! — dodał przystępując ku Bruyére; — i niech cię Bóg zachowa jak najdłużéj dla poczciwych ludzi,... bo ja wiem, żeś ty nieco spokrewniona z panem Bogiem; kiedy ty zechcesz, to każde nieszczęście odwrócisz.
— Cóż tam słychać nowego, mości Chouart? — spytała Bruyére.
— Co słychać? oto dziś wieczór już moje zboże w stodole, moja pszenica omłócona... Rachowałem na sto korcy ziarna, bo i to już byłaby piękna rzecz, a miałem ich sto dwadzieścia i dwa... Widzisz, co to mogą twoje czary... ha!...
Bruyére przez chwilę zamyślona, żywo przerwała człowiekowi w wielkim kapeluszu.
— A więc, mości Chouart, jesteście kontenci z waszego zbioru?
— Czym kontent? a wszakże za każdą namierzoną ćwiartką, mruczałem po cichu: Dziękuję mała Bruyére... dziękuję... nie przymierzając, jakbym mówił pacierz, i...
Bruyére znowu mu przerwała.
— Kiedyście kontenci, mości Chouart, sprawcież żebym i ja była takie kontenta.
— Właśniem po to przyszedł; a ponieważ mówią, ii nie chcesz nigdy brać pieniędzy za twoje zamawiania... więc....
Tu Bruyére przybliżyła się do człowieka w wielkim kapeluszu, pokazując mu biédną kobiétę, która błagalném spojrzeniem zdawała się mówić jéj: Ty, która tyle możesz...ocalże moje dziecko.
— Oto poczciwa kobieta z doliny...któréj dziécię mocno chore;... pewna jestem, że przyszłoby do zdrowia, gdyby miało ciepłe łóżeczko, dobrą odzież, i przez jeden lub dwa miesiące, nieco mléka codzień... Otóż, proszę was, mości Cbouart, dajcie matce tego dziecka pęk najgorszego runa z waszych owiec, dajcie jéj połowę płóciennego worka... a to będzie materac. Wasza gospodyni znajdzie zapewne w jakiéj szafie starą wełnianą spódniczkę, z której da się zrobić dwie na dziecko... i to będzie odzież. Codzień odstawcie na stronę garnuszek mléka dla tego malutkiego... a matka będzie po nie do was przywodzić. Zróbcie to, mości Chouart, — miłym i przenikliwym głosem dodała Bruyére; — zróbcie, a ja wam za to będę wdzięczna...
Dobrze...dobrze, uczynię to dla téj uczciwéj kobiéty; — zawołał człowiek w dużym kapeluszu; i uczynię z całego serca... ale cóż czynić dla ciebie? mała Bruyére, co dla ciebie?
— Kiedyś każę wam powiedzieć, co ja chcę.... i to może również przez jaką inną ubogą kobiétę; melancholijnie uśmiéchając się rzekła Bruyére.
— Ah! rozumiem;... z przebiegłą miną odpowiedział Chouart: — ty... to znaczy twoi bliźni... Ah! słusznie mówią, mała Bruyére! mała Bruyére! tyś zaczarowana.
— Ah! moja droga dzićweczko, — rzekła matka biorąc obie ręce Bruyére i dwakroć z wdzięcznością je całując; — jakże dobrze czyni, kto do ciebie przychodzi! Moje dziecko już w połowie ocalone... Ale, — bojaźliwie i wahając się dodała, — to jeszcze nie wszystko, gdybyś przynajmniéj choć cokolwiek chciała zamówić jego chorobę...moje biédnę dziécię zupełnie przyszłoby do siebie.
Bruyére, bardzo rozsądnie pojęła, że rady jéj nabiorą daleko większéj powagi i ściśléj będą wykonywane, skoro towarzyszyć im będzie jaka tajemnicza drobnostka; to téż, zastanowiwszy się niby nad żądaniem matki, młoda dziewczyna powoli wyjęła z ciemno-włosego warkocza, gałązkę różowego wrzosu, przybliżyła do swych rumianych ust, zdających się szeptać jakieś tajemnicze wyrazy, poczém z uroczystą miną, niezgadzającą się z małą figurką i dziecinnemi jéj kształtami, podała biednéj kobiécie, mówiąc:
— Weźcie tę gałązkę...
— Dziękuję, moja dziéweczko....odpowiedziała kobieta, biorąc z uszanowaniem i podległością.
— Skoro będziecie mieli materac, który wam da pan Chouart dla dziecka, potniecie tę małą gałązkę na siedm kawałków... ani mniéj, ani więcéj...pamiętajcie, bo to ważne.
— Na siedm kawałków, powtórzyła kobiéta, z największą uwagą słuchająca dzieweczki.
— Ale nie pierwéj trzeba ją krajać, aż po zachodzie słońca, dodała Bruyére, kładąc na ustach wskazujący palec, aby przez to poruszenie nadać więcéj wagi swojemu zaleceniu.
— O! będę niezawodnie czekała do zachodu słońca, — znowu rzekła matka.
— Potém, — mówiła daléj mała czarodziejka; włożycie w wełnę od materaca te siedm odłamków wrzosu, zaszyjecie...
— A w któreż miejsce materaca trzeba je włożyć? moja kochano dziéweczko.
— Trzy ździebła w jeden koniec, cztéry w drugi.
— Trzy w jeden, cztéry w drugi,— z religijną prawie skruchą powtórzyła kobiéta.
— A tam, gdzie będzie cztéry, wsuniecie trochę więcéj. wełny, i na téj stronie położycie głowę waszego dziecka.
— Będę pamiętała... kochana dzieweczko.
— Ale uważajcie dobrze, — poważnie dodała Bruyère — aby moje zamówione gałązki przyniosły dobry skutek, trzeba co dwa tygodnie...rozparać materac, i wyprać dobrze jego płótno, o wschodzie słońca.
— Dobrze, moja kochana dzieweczko.
— A potém przez siedm godzin należy przesuszać wełnę na świéżém powietrzu.
— Co dwa tygodnie...przez siedm godzin... dobrze moja kochana dziéweczko, i tego nie zapomnę.
— A za miesiąc znowu do mnie przyjdziecie — majestatycznie zakończyła Bruyère.
— O! przyjdę... przyjdę... i zapewne powiém, żeś mi uratowała dziecię, — odrzekła kobieta z pełném nadziei uniesieniem, tuląc syna do swojego łona.
Ta na wpół kabalistyczna rozmowa zdawała się przejmować Chouarta głębokiém i niewinną zazdrością przeplataném podziwieniem, bo wybornych rad małéj Bruyére, nie ćmiły piękne magiczne formuły; chciał on zapewne wynurzyć się ze swemi żalami téj małéj czarodziejce, ale dwaj inni klienci, starzec i człowiek średniego wieku, z kolei do niéj przystąpili.




11.
Rady.

Starszy z dwóch nowych klientów małéj Bruyére, zdawał się być wielce stroskany. Syn jego, który z nim przybył, około cztérdziestu lat wieku mający, niemniej był smutny. Biédna kobiéta, zostawiwszy ich obu przy małej Bruyére, odeszła nieco ba stronę, równie jak i Chouart, dzięki dobrym radom młodéj dziewczyny, szczęśliwy dzierżawca i właściciel tak pięknego zbioru.
— Cóż żądacie ode mnie, szanowny ojcze? — uprzejmym i miłym głosem zagadnęła starca nasza doradczyni.
— Mój ty mały aniołku, — zawołał starzec usiłując tém wyrażeniem oddać cały szacunek i zaufanie pokładane w sławie małéj Bruyére, — oto przychodzę prosić abyś zamówiła rolę, leżącą z tamtéj struny doliny. Przyznam się, że już mię nakoniec znudziła... Od lat blizko dziesięciu, jak ją po moim stryju odziedziczyłem, zbiory tak są liche, tak się ciągle zmniejszają, że aż złość bierze; co rok to gorzéj... poprzednie lata, i tak już były złe, ale przeszły i teraźniejszy, jakby uciął... zasiałem dwadzieścia morgów pszenicy,...! cóż zebrałem? oto zaledwie pięćdziesiąt korcy. Co za żniwo!... ziareczka maluczkie... a tak jasne, tak wątle!... Dosyć powiedzieć, że ledwo mi się nasienie wróciło... O przeklęta niech będzie ta niewdzięczna ziemia! — z rozpaczy tupiąc nogą zawołał starzec.
— Tak, tak, ojciec ma wielką słuszność, — powiedział syn, — wszystko idzie coraz gorzéj. Przeklęta niech będzie ziemia, tyle biednemu rolnikowi niewdzięczna!... Przeklęta niech będzie ziemia, tak złośliwa, tak uparta!
Na takie złorzeczenia ziemi niby niechętnéj, czarowna twarz małéj Bruyère pokryła się wyrazem smutku i boleści, jakby te niesprawiedliwe obelgi dotyczyły kogoś dla niéj drogiego, lub świętego. Zwracając się więc do starca, z wyrazem uniesienia, który jéj postawie nadał cechę rzadkiéj wyniosłości, rzekła mu tonem lekkiego wyrzutu:
— O szanujcie, kochajcie, błogosławcie ziemię Przedwiecznego Boga! bo czyi iż ta wspaniałomyślna, niezmordowana matka, za jedno ziarno nie wraca dziesięciu kłosów? za jednę żołądź tysiąca dębów? Łono jéj ciągle otwarte, gotowe jest zawsze zapłodnić się, bądź ziarnem które wiatr rozsiewa, bądź pestką owocu wypadłą z dziobka ptaszyny, bądź wreszcie nasieniem, które po waszych bruzdach rozrzucacie. O! nie, nie, ziemia nigdy nie jest niewdzięczną; jeżeli z czasem ubożeje, wyczerpuje się, ta biedna karmicielka! to dla tego, że jak rozrzutna matka ciągle nad swe siły wydawała, dla tego że się u niéj bez przerwy upominano, że jéj spoczynku niedawano... O! ziemio! ziemio święta i błogosławiona! kiedyż, według praw Przedwiecznego, pokryjesz się wszędzie i bez trudów, drzewem, zborem i kwiatami? kiedyż ujrzysz, jak twe pracowite dzieci żyć będą w dostatku i radości!!
Niepodobna opisać postawy i uroku małéj Bruyére, gdy te słowa mówiła; jéj wielkie piękne oczy, zniesione w niebo, błyszczały tak żywo, jak gwiazdy pokazujące się na zenicie... Ostatnie światło zmroku, tajemniczym odblaskiem rumieniło zachwycającą twarz dziewczyny, oddychającéj wiarą i nadzieją w ojcowskiéj dobroci Twórcy...
Kobiéta, jéj dziécię, starzec i syn jego, oraz dzierżawca Chouart, w milczeniu słuchając małéj Bruyére, patrzyli na nią z pełném szacunku uwielbieniem. Dla tych prostych i nieuczonych ludzi, jéj nieco poetyczna mowa była pewnym rodzajem czarnoksięskiego wywoływania, bardziéj jeszcze podnoszącego urok, który tę młodą dziewczynę otaczał.
Ta, na chwilę pokonana mimowolném uniesieniem, uczuła potrzebę zastąpienia słów faktami; po niejakiéj przerwie zatém, rzekła do starca:
— Nie, nie, powtarzam wam szanowny ojcze, ziemia nigdy darów swych nie odmawia, chyba gdy za długo, albo za nadto ich udzielała.
— Za nadto! — z gniewem i goryczą wykrzyknął starzec, — za nadto! o nędzna! Od lat dziesięciu, czegóż od niej żądałem? W dobry, czy w zły rok, zawszem tylko żądał pszenicy. Jeżeli była rozrzutną... o! to chyba tylko w piérwszym roku,... ale potem,... rok po rok, aż zanadto była skąpą... To téż, mój ty mały aniołku, jeżeli zamówisz tę niegodziwą ziemię,... złe może się przemieni w dobre, bo ja już tylko w tobie mam nadzieję.
— Słuchajcie, poczciwy staruszku, — łagodni przerwała Bruyére, — po całodziennych pracach i trudach, czegóż potrzebujecie dla pokrzepienia wyczerpanych sił waszych? Pożywienia i spoczynku; wszak prawda?
— To rzecz najmniejsza, moje dziecię.
— Tak jest, najmniejsza, ale sprawiedliwa... kochany ojcze,... a tejże nieszczęsnéj ziemi, któréj tyle złorzeczycie, czyście po każdem żniwie dali spoczynek, czyście ją nakarmili, to jest, czyście ją zostawili odłogiem, czyście ją tuczyli nawozem?
— Nawozem?... nieco; ale odłogiem,... nigdy... Tegoby téż jeszcze brakowało, — zawołał starzec, — choć mało daje, ta niegodziwa!! przynajmniéj że daje,... lepiéj zawsze mało jak nic...
— Prawda, szanowny ojcze, że lepiéj mało jak nic, ale czyliż wiele nie warto więcéj, jak mało?... A ta wspaniałomyślna matka bardzoby wam wiele dała, gdyby miała dostateczny pokarm i spoczynek,... zwłaszcza spoczynek, acz niezupełny, bo Bóg W swój nieocenionéj dobroci sprawił, iż zmiana uprawy wychodzi na jedno co spoczynek.
— A to jakim sposobem? — spytał coraz bardziéj zdziwiony starzec.
— Od lat dziesięciu, dajecie téj biednéj ziemi zaledwie po odrobinie żywności, a żądacie od niéj zboża, i jeszcze zboża, i zawsze zboża.... i nic więcéj prócz samego zboża... I cóż chcecie, poczciwy ojcze?.. ta karmicielka musi nakoniec cierpieć, wyczerpuje się, i rodzić przestaje.
Starzec i syn jego spojrzeli po sobie, niepewni, zdziwieni; należeli oni do rzędu rolników ślepo trzymających się przepisów ciemnéj rutyny, rzadko i niewiele użyźniających grunt nawozem, i niemających najmniejszego wyobrażenia o płodozmiennéj uprawie roli, o téj czynności, tak silnie wpływającéj na produkcyą.
— Zamiast wyczerpywać ziemię domaganiem się od niéj ciągle jednakowego płodu, — mówiła znowu Bruyére, — pójdźcie za moją radą, poczciwy ojcze, a wkrótce napełnicie waszę stodołę i wasz worek.
— Niestety! moja mała, uczyń to, ty która tyle możesz!
— Wszak macie czterdzieści morgów ziemi i w tych czterdziestu morgach jest rola dobra, gorsza i zupełnie zła?
— Mam ośm morgów, które choć mało wydaja zawsze jednak, same przez się... wydają tyle co trzydzieści dwa pozostałe, — odpowiedział starzec.
— A więc! gdybyście tym ośmiu morgom — dali całe to, jakkolwiek bądź nędzne pożywienie, które dajecie morgom czterdziestu?
— O! toby były ugnojone... jakby pod jaki ogród.
— Wtedy poczciwy ojcze, te ośm morgów, przy daleko mniejszych kosztach, przy daleko mniejszym trudzie, w ciągu jednego roku, przyniosłyby wam cztérykroć więcéj aniżeli dziś przynoszą całe wasze czterdzieści morgów, mianowicie, gdybyście zasiawszy na nich jednego roku pszenicę, następnego roku zasieli kartofle,... potém znowu żyto,.. potém koniczynę, a po koniczynie napowrót pszenicę,... przechodząc w ten sposób od jednéj uprawy do drugiéj, przemieniając,... bo widzicie, szanowny ojcze, biedna karmicielka nasza nie wyczerpuje się ciągłą rodzajnością... ona zawsze pragnie przynosić wam swoje płody;... ale wyczerpuje ją, wydawanie ciągle jednakowego owocu; bo tym sposobem korzystacie zj ednego tylko rodzaju jéj obfitości, kiedy ona ma ich tysiące. Wierzcie mi zatem, że dobrze uprawne ośm morgów napełnią waszę stodołę; kiedy tymczasem obok czterdziestu źle uprawnych, stodoła wasza będzie prawie próżna.
— A cóż mam czynić z pozostałą rolą? — spytał zamyślony starzec.
— Średnią,,.. zasiejcie koniczyną, będziecie nią żywić wasze bydełko, to bydełko dostarczy wam nawozu, a bez nawozu nie będzie zboża.
— A cóż się stanie z najgorszą?
— Posiejcie na niéj jodłę... jestto bozkie drzewo; z niego to budujemy domy, jego liściem ogrzewamy piece, jego szyszkami oświecamy ogniska, z jego soku mamy żywicę, a dla niego dobra najgorsza rola, bo ono tam rośnie bez trudów i starań, a po sześciu latach już przynosi pożytek.
Te tak proste ale zdrowe rady, — oparte na zgłębianiu i doświadczaniu rozmaitego usposobienia ziemi, — zbyt były jasne, zbyt logiczne, a nadewszystko tak praktyczne, że silne wywarły wrażenie na umyśle starca. — atoli zwyczaj, ta straszna fatalność ciążąca na postępowaniu rolników, gwałtownie walczył przeciw dobremu natchnieniu starca, które mu radziło pójść za radami małej Bruyére. Ona zgadując przyczynę tego wahania się, przywołała dzierżawcę Chouart i rzekła:
— Panie Chouart? jakąż panu dałam radę... przeszłego roku?
— Ah! moja kochana! zawołał dzierżawca, czarodziejską radę! dobrze, że ją mogę opowiedziéć! Uprawiałem znaczny kawał ziemi, z wielkim kosztem i źle; powiedziałaś mi: uprawiaj mniéj a dobrze. Tego roku mam dwa razy mniejsze koszta a cztéry razy większy zbiór; ale nie to najważniejsze; brakowało mi nawozu... a nawóz, jak powiada Bruyère, jestto chleb ziemi... brakowało mi więc nawozu, a nie miałem go za co kupić, bobym może był musial zapłacić po 70 franków od morga... otóż powiedziałaś mi twoim milutkim głosikiem : „W sierpniu, panie Chouart, zasiejcie grykę, zakwitnie ona w październiku, przewróćcie pługiem jéj kwiaty. łodygi, liście, słowem wszystko, bo nie masz lepszego i tańszego nawozu; potém tak użyźnioną ziemię zasiejcie zbożem, a obaczycie co to za piękne będzie żniwo!” — Usłuchałem cię, poorałem moję kwitnącą grykę, to nic mnie prawie nie kosztowało; potém zasiałem, a na wiosnę, moja pszenica kołysała się rzeźwo i gęsto niby jaka łąka... zwiozłem ją do stodoły, omłóciłem... i z morga mam przeszło dziesić korcy... powiadam wam, je tego nawet w samém Beauce nie ma!
— Dziesięć korcy z morga ! z niejakiém powątpiewaniem i zadziwieniem zawołał starzec.
W téj chwili Bruyère postrzegła małego pastuszka, który wyszedł z folwarku i spieszył ku niéj.
— Ojciec Jakób woła cię... wola aż litość bierze — powiedział chłopak do małéj Bruyère,— i tak jęczy spać nam nie daje!
— Biegaj i powiedz mu, że zaraz idę, — odpowiedziała Bruyère i twarz jéj nagle posmutniała; a obróciwszy się do starca, rzekła:
— Mój szanowny ojcze, pan Chouart powie wam co sam robił... jego doświadczenie zachęci was; usłuchajcie rad moich... wyjdą wam na dobre, i nigdy już nie będziecie chcieli abym zamawiała ziemię karmicielkę... Ale powiem wara kilka słów, które mogą waszę wyczerpaną ziemię zamienić w ziemię żyzną: te słowa, kochany ojcze, są następne, pamiętajcie na nie:
Uprawiaj mało... a dobrze.
Z nowym rokiem, nowa uprawa.
Częsty nawóz, użyźnia ziemię.
Zasiewaj łąki...pielęgnuj łąki.
Bez łąk, nie ma bydła.
Bez bydła, nie ma nawozu.
Bez nawozu, nie ma zboża.
— Postępujcie według tych zasad, szanowny ojcze, — miłym, przenikającym głosem dodała Bruyére; a przestaniecie złożeczyć... a błogosławić będziecie ziemi dobrego Boga...
To powiedziawszy, Bruyére ucałowała czoło dziecięcia uśpionego na łonie matki, przyjaźnie małą swą ręką ścisnęła chropowatą dłoń Chouarfa, z wdziękiem i uszanowaniem pożegnała starca, i nakoniec szybko spiesząc ku folwarkowi... znikła lekka i zachwycająca jak wieszczka...




12.
Ojciec Jakób.

Bruyére nim weszła do opustoszałéj obory, z głębi któréj jęcząc przyzywał ją ojciec Jakób, piérwéj wzięła mały koszyczek, który przyniosła była z sobą z pola i w wiadomém miejscu postawiła, w chwili gdy się z nią spotkali jéj klienci; w koszyczku tym znajdowała się doskonała czerwono-fioletowa jeżyna; kilka kropel jéj soku ubarwiły purpurą świeże liście dzikiéj macicy winnéj, któremi koszyczek był wysłany.
Bruyére, wspinając się po szerokich i licznych rozpadlinach ścian, weszła do obory.
Księżyc wschodził okrągły, świetny; światło jego przebiwszy się przez odartą strzechę, słabo rozwidniło zakątek tego zapadającego poddasza.
Tam Bruyére zatrzymała się, bo z tego miejsca pochodziły bolesne jęki, które kilkakroć zwróciły uwagę folwarcznéj czeladzi podczas wieczerzy. Młoda dziewczyna czuły wzrok powiodła po smutnym, obrazie, który acz nie nowy dla niéj, zawsze jednak n«wą boleścią ją przejmował.
Wiązka żytniéj słomy walała się po ziemi wilgotnéj, od deszczu i śniegu chronionéj zaledwie kilku pęczkami janowcu, tu i owdzie umieszczonego na belkach w miejsce dachu, którego gonty popsute i przezroczyste, czarno odbijały na niebieskawém przezroczu nieba podówczas księżycem rozjaśnionego.
Na tém posłaniu, bardziej cuchnąém i niezdrowszém aniżeli posłanie roboczych zwierząt, poruszała się jakaś ludzka postać, zaledwie przykryta kilku łachmanami podartéj kołdry; widziałeś tam urzeczywistnienie okropnéj niedoli, jaką tylko opuszczona starość, nędza i nieuleczona choroba wywołać mogą.
Wystawmy sobie ośmdziesięcio-letniego starca sparaliżowanego w tak dziwny i przerażający sposób, iż rzekłbyś, że jakaś nielitościwa potęga, uderzając go nagłą bezwładnością w chwili gdy, pochyliwszy czoło ku bruździe, z trudnością ją przewracał, skazała tego nieszczęśliwego, aby w łuk zgięty, całém ciałem i twarzą wiecznie pochylony był ku ziemi.
Nie była to jednak żadna nadludzka potęga, lecz tylko prosta wola człowieka ciągnącego korzyści z roli; on, to bozkie stworzenie przywiódł do tak przerażającéj bezkształtności.
Nie był to téż żaden z tych wypadków nadzwyczajnych, rzadkich i zasmucających, o jakich nauka czasami wspomina. Któż nie spotykał, zbyt nawet często, na wsiach, obojga płci starców, wlokących się przy pomocy kija, literalnie zgiętych we dwoje, tak, że grzbiet pochylony na przód tworzy prawie kąt prosty z niższemi częściami ciała, i zdaje się być lutowany w tej pozycyi? Takiemu skrzywieniu często ulegają ludzie oddani pracy nieustannéj, ich siły przechodzącéj... Ciało ich, i tak już nadwerężone z powodu niedostatecznego pokarmu, słabnąc coraz bardziéj, traci całą sprężystość, i powoli zachowuje zgięcie, do którego przywykło. Nieustannie ku ziemi pochyleni, niby rdzą przejmują swe stawy; wątłe, na zimno i wilgoć wystawione ich członki tracą władzę, a skoro tych ludzi wiek zaskoczy, nieszczęśliwi, pomnażają liczbę męczenników pracy.
Nie jedna zaiste legenda opiéwa, że Bóg mściciel, chcąc ukarać mordercę, dotknął go bezwładnością, wówczas gdy pochylony ku swój ofierze, wzniesionym sztyletem przebić ją zamyślał...i że ten Bóg dla dania ludziom strasznego przykładu, rzekł owemu zbójcy:
— Żyj,... ale niech twe przeklęte ciało zachowa odtąd postawę, jaką przybrało w chwili, gdyś zamierzył uderzyć twą ofiarę...
Ta legenda, jakkolwiek dziwaczna, mieści jednak w sobie wiele morału.
Atoli, skoro wspomnimy na okrutne paradoxa pewnych próżniaków i szczęśliwców tego świata, kiedy wspomnimy na fałszywych deklamatorów i mądrych ekonomistów, którzy uprawniają najnielitościwsze samolubstwo, głosząc w imieniu woli Wszechmocnego, że wiecznym udziałem człowieka na téj ziemi są łzy, nędza i rozpacz; cóż dziwnego, że usłyszymy jak niektórzy z tych moralistów wierząc w fatalność złego, wołają, przeczytawszy podobną legendę:
„Proletaryusze wsi! przeklęte pokolenie wasze nieustannie schylać będzie czoła ku wyschłéj ziemi, które własnym potém użyźnia; takie jego przeznaczenie! Nasz Bóg skazuje was przez usta nasze na pracę, na nędzę, na wieczne cierpienia; i aby w oczach ogółu uszło za niezawodną prawdę, że taki jest w istocie wasz los, wielu z pomiędzy was, z woli Bożej dotkniętych nieruchomością, w chwili gdy spełniać będą przeznaczenie, i w pocie czoła przewracać ziemię; wielu z pomiędzy was, mówimy, zachowa na wieki tę postawę, jako żyjącą oznakę niezmiennego losu przeklętéj i wydziedziczonéj rasy waszéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I lubo nikt tak barbarzyńskich zdań nie głosi, codzień jednak spełniają się fakta jeszcze bardziéj barbarzyńskie.

Samotność, opuszczenie, nędza, i częstokroć, po wielu latach przygnietającéj pracy, skon pełen męczarni: oto los, który dotąd w Solonii jest udziałem prawie każdego rolnika weterana.
Nie masz żadnéj opiekuńczej przezorności, żadnéj pieczy o przyszłość tych niezmordowanych narzędzi zasadniczego bogactwa kraju.
A jednak... ci uprawiają rolę... a nie znają nawet smaku pszenicy.
Ci, zasiewają zielone pastwiska, tuczą liczne trzody... a nic znają smaku mięsa.
Ci, sadzą winną latorośla nigdy nie piją wina.
Ci, strzygą ciepłe runo owcy.... a pokryci brudnemi łachmany dzwonią zębami.
Ci, obrabiają drzewo, którém piec się ogrzéwa, z którego się buduje dach... a umierają z zimna, i bez schronienia...
Nakoniec, tych znowu udziałem jest nielitościwa obojętność, zabójcza wzgarda, szczęśliwi jeszcze jeżeli, jak nasz sparaliżowany starzec, przy opiece jakiéj małej Bruyére, znajdą nieco słomy w opustoszałéj oborze, i umrzéć tum mogą, choćby wśród okropnych boleści.
Na widok małéj Bruyére, sparaliżowany starzec jak w kłębek na swém posłaniu zwinięty, przerwał bolesne jęki, i z trudnością obrócił ku niéj głowę.
Twarz jego była przeraźliwie blada i chuda; ogień gorączki jedynie ożywiał zapadłe i przygasłe oczy; leżał na boku a kościstemi kolanami dotykał wywiędłéj piersi. Od dwóch blizko lat, jego członki w ten sposób się skurczyły; prawa ręka tylko zachowała jeszcze nieco władzy.
Dzierżawca, sam bardzo ubogi, przez litość udzielił staremu Jukóbowi to schronienie i nieco nędznego pożywienia, które starzec podzielał z folwarczną czeladzią. Przez wiele lat ojciec Jakób pracował na tym folwarku, jako karczownik; lecz gdy przykre to rzemiosło, wykonywane wśród bagnistych stepów, rozwinęło w niem piérwsze zarody okropnéj choroby, dzierżawca przekonany o jego wierności i gorliwości, powierzył mu swoję trzodę. Obowiązki pastucha, jakkolwiek wymagają czynności, nie wyczerpują jednak tak dalece sił żywotnych jak uprawa lub karczowanie roli; zatem i ojciec Jakób pozostał stróżem trzody aż do dnia, w którym zupełnie sparaliżowany, zupełnie we dwoje zgięty, Padł wyczerpany na łoże, z którego już powstać ie miał. Odosobnienie w głębi obory, dolegliwość nieuleczonych boleści i przekonanie, że sama śmierć tylko uwolnić go od nich zdoła, pogrążyły starca w głębokiéj obojętności, odznaczającéj się mianowicie uporczywém milczeniem: bo starzec milczenie to przerywał jedynie wobec małéj Bruyére.
Są ludzie wyłączni, od natury cudownie uposażeni, którzy rodzą się jeometrami, astrologami, malarzami, muzykantami i t. p. Przez jakie tajemnicze działanie uprzywilejowane te organizacye dosięgają bez pracy, a nieraz przechodzą granice pewnych wiadomości? Tego nikt nie dociekł,... lecz jest to fakt równie widoczny, jak niepojęty.
Ojciec Jakób należał do rzędu tych uprzywilejowanych istot. Zrodzony rolnikiem, oddawna przeczuł nietylko potrzebę ulepszeń, ale wielkie rewolucye, jakie nauka i rolnicze badania wywołać miały w rolnictwie (badania i nauka nieszczęściem rzadko jeszcze zastosowywane, dzięki przerażającéj niewiadomości, w jakiéj tam uporczywie pozwalają pleśnieć wiejskiéj ludności). Liczne doświadczenia, wykonywane na kilku stopach ziemi, przekonały ojca Jakóba o wartości jego wyobrażeń. Dotykając geologii za pomocą znajomości wpływu rozmaitego wapiennego nawozu, zastosowanego do rozmaitych rodzajów gruntu; dotykając historyi naturalnéj zapomocą ciekawych spostrzeżeń swoich nad hygienią i fizjologią bydła; nakoniec dotykając botaniki za pomocą klassyfikacyi i wielce roztropnego przywłaszczenia różnych nawozów roślinnych, ojciec Jakób przedstawiał w swój osobie skarb praktycznéj wiadomości... skarb ten długo taił wgłębi swéj duszy, tak, że nie domyślano się zgoła jego istnienia.
Przyczyną takiéj skrytości nie była ani złośliwość, ani samolubstwo, ani zazdrość uczonych, wiodąca mędrca do ukrywania swych odkryć równie starannie jak skąpiec ukrywa swoje złoto... Nie, powodem tego milczenia, bylła nieuleczona obojętność. Jakież wreszcie widoki, jakie pobudki zachęcić go mogły do udzielania swych wiadomości i doświadczeń? Cóż go to obchodziło, że rola jego pana wydaje wiele, mało, lub nic? Jego licha zaplata, przykra i uciążliwa praca, zostały zawsze też same[14]; a w naiwnéj swój prostocie, biédny starzec nie mógł się powodować ambicją uchodzenia za nowatora. Ze jednak był poczciwym, dobrodusznym; że go oburzały zgubne podania rutyny, nieraz pokusił się na udzielanie rad, cudownie wyrozumowanych i pełnych praktycznéj mądrości; ale odwracano się od niego, jak od szaleńca; sądził więc, że dosyć uczynił. Odtąd, czy był rolnikiem, czy pasterzem, poprzestał na postępowaniu ni mniéj ni więcéj rozsądném jak jego towarzysze, aż nakoniec nadszedł dzień, kiedy sparaliżowany na wszystkich członkach, zaległ łoże, z którego już więcej nie powstał. Od téj chwili zdawało się, że zaprzysiągł sobie niezłomne milczenie.
Atoli, po kilku miesiącach tak okropnego istnienia, pozbawiony widoku zewnętrznych przedmiotów, szarpany najdolegliwszemi bólami, sam na sam w obec swych myśli, starzec nasz wyrzucał sobie, że tak długo nie upładniał cudownéj zdolności, jaką go Bóg obdarzył, a któraby tyle żyzną stać się mogła.
Bruyére, podówczas mająca lat czternaście, miła i rozsądna, dawała starcowi dowody najczulszej troskliwości, i z wielu względów była mu drogą; jej dowcip prędko się rozwinął, dzięki wykształceniu, jakiego udzielał jej codzień, w samotni stepów lub lasów, najdziwniejszy w świecie nauczyciel, wykradacz zwierzyny, Bête-Puante. Ten człowiek bowiem zmieniwszy skromne i nieznane, jakkolwiek umysłowe życie, na życie koczujące, z zapałem uprawiał to, co umysł i serce młodéj dziewczyny miały w sobie wspaniałomyślnego, czułego i wzniosłego.
Ojciec Jakób, coraz bardziej zdumiony rzadkiemi przymioty małej Bruyére, postanowił użyć jéj za narzędzie do rozsiania i rozszerzania skarbu nagromadzonych przez się wiadomości... Odtąd tylko z małą Bruyére,.. wyłącznie z nią tylko... rozmawiał, udzielając jéj swoje wiadomości w treściwych, prostych i przystępnych zasadach; uczył zaś z taką cierpliwością, że przenikliwy umysł młodéj dziewczyny bardzo szybko przyswoił sobie wyborne jego nauki.
Ojciec Jakób, znając, że tak powiemy, przesądne potrzeby mieszkańców tej samotnéj okolicy, wymógł na małéj Bruyére uroczyste przyrzeczenie, że nie wykryje nigdy źródła swéj nauki, bo wiedział że jéj rady tém więcéj nabiorą powagi, im większą tchnęłyby nadzwyczajnością i tajemnicą. Rodzaj uroku jaki już otaczał tę młodą dziewczynę, dzięki jéj piękności, wdziękom i wrodzonej oryginalności, przyszedł w pomoc życzeniom ojca Jakóba; rady sparaliżowanego staruszka byłyby wyszydzone, kiedy tymczasem rady małéj Bruyére zrazu przyjmowano z przesądném niemal zdziwieniem, a uważano późniéj za wyrocznię, skoro widziano, że prawie zawsze towarzyszył im pomyślny skutek.
Takie było tajemnicze źródło nauki małéj Bruyére... Na nieszczęście, boleść, samotność, a nakoniec wiek, osłabiły coraz bardziéj umysł starca, który z czasem prawie zupełnie pamięć utracił; a jeżeli niekiedy jeszcze przeszłość przesuwała się po jego umyśle, wtedy rzadkie i niepewne wspomnienia swoje brał za sny świéże; od kilku już miesięcy, zaledwie obecność małéj Bruyére zdolna była wyrwać go z ponuréj odrętwiałości.
Dwa razy jednak, ojciec Jakób przebudził się z osłupienia, i wtedy rozmawiał z innemi osobami.
Piérwszy raz, usilnie prosił, aby hrabia Duriveau, właściciel folwarku, odwiedzić go raczył; ale hrabia z szyderczą pogardą odrzucił tę jego prośbę, i ojciec Jakób powiedział:
„Szkoda, szkoda; ile czyni.”
Później biedny sparaliżowany, prosił, aby mu przyprowadzono Bête-Puanta, wykradacza.
Ten przybył.
Po długiéj i tajemniczéj rozmowie ze starym pasterzem, w któréj nieraz wymówiono imię Marcina, wykradacz wyszedł z obory, blady, zmieniony.
A ojciec Jakób wpadł znowu w uporczywe milczenie.
Napróżno wykradacz, powróciwszy nazajutrz, usiłował wymódz znowu kilka słów na ojcu Jakóbie. Ojciec Jakób zaniemiał.
Innym razem w skutek odwiedzin jakiegoś nieznajomego, który wyglądał na wieśniaka, ale się już nigdy więcéj na folwarku nie pokazał, ojciec Jakób znowu posłał po wykradacza, i znowu długo z nim rozmawiał... W miesiąc prawie po tej rozmowie (a niedawno temu), jeden z dwóch pokoi jakie zajmował dzierżawca, przedzielono korytarzem, i uczyniono, jeżeli nie wygodnym, to przynajmniéj mieszkalnym, dzięki prostym i skromnym meblom, sprowadzonym z Vierzon, najbliższego miasta téj okolicy. W kilka dni póżniéj, nocną porą, mały wózek zamknięty drelichowemi firankami, zajechał na folwark Grand-Genóvrier; wysiadła z niego kobiéta, osłonięta wiejską opończą... i odtąd zamieszkała pokój, o którym wspomnieliśmy, prawie nigdy z niego nie wychodząc i żyjąc w nim tak samotnic, że wyjąwszy dzierżawcy, który ją przyjął, i małéj Bruyére, która ją codzień widywała, folwarczna czeladź zaledwie ją postrzegła.
Mimo tych wypadków, którym ojciec Jakób nie był obcy, bo wiedział o nich przez wykradacza, nie widział on nigdy téj kobiety, i pogrążył się w zwykłem milczeniu; jednak od świtu dnia, w którym działy się opowiadane tu wypadki, starzec zdawał się ulegać ciągle jakiemuś nadzwyczajnemu wzruszeniu.
Przeciw zwyczajowi, w ciągu tego dnia, niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére, która mu od jakiegoś czasu przynosiła w koszyku dziką jeżynę, aby jéj kwaskowatym sokiem mógł nieco orzeźwić wyschłe podniebienie.
— Oto jeżyna, ojcze Jakubie, mówiła Bruyére klękając przy jego posłaniu, — przebaczcie, żeście tak długo czekać musieli... ale biédni ludzie z doliny przychodzili do mnie po radę... i doradziłam im to, czegoście mię nauczyli... Oni mi dziękują, oni mię błogosławią, — tkliwym i przenikającym głosem dodała. — Ah! jak mię to boli, że nie mogę im powiedziéć: ojcu Jakóbowi, nie zaś mnie winiliście dziękować... jego to winniście błogosławić...
Zdawało się, że starzec tracąc znowu odzyskaną chwilę pamięć, zapomniał już, dla czego w ciągu dnia tak niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére; owszem jakby jéj nie rozumiał, lub nie poznał, wodził po niéj osłupiałym wzrokiem.
— Wołaliście mię, — smutnie rzekła Bruyére; chcieliście mówić ze mną, ojcze Jakubie!
— Ojciec Jakób już z nikim nie rozmawia, ~ prawie obłąkanym głosem odpowiedział starzec, — i nikt z nim nie rozmawia...bo i cóżbv mu z tego przyszło? Kiedy Zdziczały, mój wielki, stary wół z płowym łbem, zdechł z trudu i ochwatu, alboż on mówił? alboż z nim kto mówił?
Słysząc te wyrazy, aż nadto świadczące o osłabieniu umysłu starca, Bruyére westchnęła; a potém, chcąc przerwać tak złowrogie myśli starca, rzekła:
— Pamiętajcież ojcze Jakóbie, kim jesteście, kim byliście; wszak za waszych czasów nie było lepszego karczownika, i dziś jeszcze wychwalają waszę wytrwałość w pracy; mówią w dolinie żeście nieraz samą motyką wykarczowali po ćwierć morga dziennie.
— Tak; z niejaką dumą rzekł starzec niby coś sobie przypominając; tak, miałem motykę dwa razy cięższą i większą jak wszyscy inni, i od świtu do zmroku wywijałem nią tak szczelnie i tak blizko ziemi, żem nawet w niebo nie spojrzał... chyba raz na godziny... Ale bah! — dodał z goryczą i smutkiem, — pocóż to przypominać? Zdziczały także był dzielnym pracownikiem...i jemu żaden wół nie zrównał w wyrywaniu z ziemi pniów lub korzeni, on prawie sam cały pług ciągnął... To też i Zdziczały, podobnie jak ja ochwacony, zdechł z trudu, tam, w tamtym kącie stajni. Zdziczały albo ja, to jedno i to samo. Tylko że on zdechł, a nim zdechł, zapomniał o swéj młodości, o swojéj sile. I nielepiéjże stracili pamięć i mowę, aniżeli zazdrościć Zdziczałemu?
— Ale, ojcze Jakóbie.... wyście nietylko byli silnym i odważnym pracownikiem; pomyślcieno tylko o wszystkiém, czegoście mię nauczyli o przepisach użyzniania niepłodnych gruntów; wzruszonym głosem zaczęła znowu Bruyére, — alboż to nie jest nagroda... skoro kto powiedziéć sobie może, że swą wiadomością tyle uczynił dobrego?
Wyraz dumy znowu zabłysł na chwilę w zagasłych oczach starca, odpowiedział:
— Prawda... za moich czasów... wiedziałem ja wiele rzeczy... gdybym był mówił... gdyby mię byli schali... nędza byłaby się przemieniła w dostatek, niedola... w szczęście.
Potém, coraz bardziéj słabnąc starzec, nagle sobie przerwawszy, mówił z gorzką ironią:
— Tak, nie byłem ja tylko silnym wolem, bo i na rozsądku mi nie zbywało... Nie zbywało go także i Groźnemu, memu ostatniemu psu,... bo on na jedno skinienie prowadził, pędził, lub wstrzymywał trzodę tam, gdziem chciał, i sam jeden bronił lepiéj, jak zagroda[15] każdego lasku i każdego pola... I cóż! mimo swego rozsądku, mimo dzielności ten pies zdechł tu, na moich kolanach, ślepy, bezzęby.... i prawie skaleczały z łaski wilka, którego udusił... Groźny, ja, albo Zdziczały, to wszystko jedno. Ha! złośliwi mówią: cóż to, czy on; wyzdychają kiedy,... te darmozjady, te niezdary? a poczciwi znowu wołają: biedny Zdziczały biédny ojciec Jakób!... biédny Groźny! w swoim czasie, jaki to był wół!... jaki robotnik!... jaki pies! Dziś oto wszyscy trzéj na słomie, zniszczeni swym obowiązkiem, i chyba już tylko do rychłéj śmierci zdolni.
Łzy spływały z oczu młodéj dziewczyny, bo ni gdy jeszcze starzec z taką goryczą na los swój nie narzekał.
— Ojcze Jakóbie, — rzekła pochylając się ku starcowi, — czyż mię już nie poznajecie? to ja, Bruyére, która was tyle kocha... Przed chwilą jeszcze mówiono mi, żeście mię wołali...Cóżeście chcieli?... Mówcie... wasza córka słucha was...
Na te słowa małéj Bruyére, promień pamięci i rozumu zabłysł w oczach starca; powiódł on ręką po czole, i słabym głosem odpowiedział:
— Tak,... prawda... przywoływalem cię cały dzień, moja mała... ale po co?... Już nie pamiętam... Może chciałem ci opowiedzieć mój nowy sen... lecz dla czego tak późno? — dodał starzec mówiąc sam do siebie: dla czego tak późno mi się to śniło?
— Jaki sen? ojcze Jakóbie.
— Sen... jakich już miałem dwa, jak mi się zdaje... ale to już dawno... bardzo dawno,... — powiedział starzec usiłując zebrać wspomnienia, — raz.... po tym śnie.... chciałem widziéć pana hrabego.... nie przyszedł.... zbłądził... Dla czego?... już nie pamiętam,... ale w jego miejscu przyszedł wykradacz... A potem,... po drugim śnie,... po drugim śnie,... już nie pamiętam...
— Chcieliście opowiedziéć mi wasz sen, ojcze Jakóbie, — łagodnie rzekła Bruyére, aby się nie sprzeciwiać starcowi. I owszem opowiedzcie, słucham was, ale piérwéj skosztujcie téj jeżyny, którą tak lubicie, która wam tak dobrze robi.
Starzec znowu poniósł ręce do czoła i ściskał je konwulsyjnie, jakby chciał uwięzić rozum i pamięć, które czuł że go odstępują; poczém zaczął głosem przyspieszonym:
— Tak, prawda... Wołałem cię cały dzień,... bom ci chciał opowiedzieć sen. Bo widzisz.... śniło mi się, że cię malutką oddano w moje ręce, i żem cię zaniósł tam... tam na step.... żem cię złożył na krzaczku wrzosu;... miałaś zaledwie lat pięć... a potem udałem, żem cię tam znalazł przypadkiem...
— Wy!... wy!... — zawołała młoda dziewczyna nie wiedząc czy starzec mówi w malignie, lub czy rzeczywiście coś sobie przypomina... i zdumiona powtórzyła: wy?...
— Nie wiém,... być może,... bo teraz mi się to śniło.
— Ależ te sny, ojcze Jakóbie, — mówiła znowu Bruyére do żywego przejęta tak niespodzianém odkryciem, ależ te sny,... może to są tylko wspomnienia, kiedy niekiedy wracające... Ale któżto oddał mię w wasze ręce?
— Czekaj... Była to... pewna osoba... pewna osoba,... o! już nie pamiętam... było w niéj jednak coś... co mię uderzyło... Cóż to jednak było?...
I znowu starzec drżącą ręką powiódł po czole. Bruyére, coraz bardziéj wzruszona, niespokojna, z trudnością przemogła żywo pobudzoną ciekawość, i zamilkła, z obawy aby nie przerwała słabego i chwiejącego się wątku wspomnień starca.
— Znasz dobrze, — zaczął on znowu po kilku chwilach milczenia, w ciągu których zdawał się zbierać myśli, — znasz dobrze, zwaliska piekarni.. nad brzegiem stawu, poza folwarkiem.
— Niestety!... — poszepnęła Bruyére słysząc te słowa, których pozorny nieład zdawał się niszczyć zbyt wcześnie powziętą nadzieję.
— Tak jest, — mówił znowu starzec, — to samo... właśnie widziałem i we śnie moim... W głębi tej opustoszałéj piekarni... był piec, z otworem, jak sobie przypominam, podówczas zatkanym. Tak, właśnie, tak,... wtedy wyjąłem jednę cegłę, i ukryłem w tym opuszczonym piecu, to,... co mi oddała... ta osoba... mówiąc... Dla doręczenia... temu dziécięciu... które nazwiesz... Bruyére; poczekasz aż będzie miało,... poczekasz... dla tego to... dotąd... nic... ci nie mówiłem... a dziś mówię... bo... bo... Niestety! wielki Boże!... już... nic nie wiem,... już nie pamiętam; szepnął starzec, którego głos zrazu dźwięczny, teraz zdawał się coraz bardziéj przygasać.
To odkrycie tyle w sobie miało pewności, że Bruyére zawołała:
— Ja znam to miejsce... o którém mówicie,... ja znam te zwaliska piekarni,... czy wolno mi pójść i poszukać to, coście tam ukryli? Czy to ma związek z moim losem! O! przez litość, ojcze Jakóbie, uczyńcie jeszcze jedno wysilenie,... odpowiedzcie mi...
— O!... czuję zawrót w głowie, — odrzekł starzec mrużąc oczy, jakby wyczerpany wysileniem pamięci natężonéj opowiadaniem małéj Bruyére tego co brał za sen, a co było w istocie rządkiem przypomnieniem przeszłości.
— Ojcze Jakóbie, — zawołała Bruyére pochylona nad posłaniem starca, — błagam was: uczyńcie jeszcze jedno wysilenie... Ta osoba,... byłaż to moja matka?... mój ojciec?... Wiecież, czy oni żyją jeszcze?
— Już nic nie pamiętam.... — zagasłym głosem szepnął starzec.
— Moja matka?... jeszcze jedno słowo, a moja matka?
Ojciec Jakób machinalnie poruszył ustami; wydał jeszcze kilka dźwięków niezrozumiałych, zamknął powieki, jęczał boleśnie; jakby uwolniony od cierpień w czasie rozmowy z młodą dziewczyną, uczuł je teraz z większą gwałtownością.
Po nowych usiłowaniach, Bruyére przekonana, że dalsze nalegania byłyby napróżno, zmartwiona wreszcie niemożnością niesienia ulgi starcowi, poprawiła nieco słomę pod jego głowę, postawiła tuż przy nim koszyczek z jeżyną, i wyszła z obory drżąca, wzruszona, zajęta dziwném zeznaniem ojca Jakóba.
Młoda dziewczyna jakkolwiek niecierpliwie pragnęła zwiedzić tajemniczą kryjówkę, którą jéj starzec wskazał, przezwyciężyła jednak ciekawość swoję; w jednym pokoju na folwarku było jeszcze światło, a Bruyére postanowiła udać się do zwalisk piekarni wtedy dopiero, gdy wszyscy zasną.
Wreszcie Bruyére, co rano i wieczór miała zwyczaj odwiedzać nieznajomą kobiétę, która przybywszy jednéj nocy na folwark, już tam dosyć dawno mieszkała.
Młoda dziewczyna przeszła zatem obok budynków, jakby wał opasujących dziedziniec, i zapukała do małych drzwi, będących od tyłu domu, a wychodzących na brzeg błotnistego stawu, o którym wspomnieliśmy, i którego wody teraz mocno przybrały.
W téj właśnie chwili, Beaucadet, przyspieszonym kłusem, wraz z świtą, zbliżał się ku folwarkowi Grand-Genévrier, gdzie przybywał dla aresztowania małej Bruyére, obwinionéj, a raczéj podejrzanéj o dzieciobójstwo.




13.
Portret.

Trzeba było przebyć mały ciemny przysionek, aby się dostać do izby do któréj weszła Bruyére, przeszedłszy obok zewnętrznych ścian folwarku, wzdłuż brzegu stawu.
Pokój ten aczkolwiek skromny, wydawał się prawie zbytkownym, obok reszty opustoszałych budynków. Świeże obicie papiérowe pokrywało ściany ulepione z ziemi, a nowo gipsem powleczone; wysoki komin, objęty w drewniane ramy, osłaniała lekka, zielona materya wełniana, zawieszona według staroświeckiéj mody i oszyta galonami; wielki kobierzec rozłożony przed ogniskiem, pokrywał w części posadzkę; wygodne łóżko, i kilka prostych mebli, stanowiły zresztą cały zasób tego pokoju, w dzień oświetlanego małém, starém okném o zielonych, w ołów ujętych szybach.
Świecznik zwykle po wsiach używany, złożony z świecy i szklanéj kuli wodą napełnionéj, dla podwojenia siły blasku, rozwidniał ten pokój, rzucając żywe światło na kobiétę przy ognisku siedzącą.
Ta w myślach pogrążona nie postrzegła przybycia małéj Bruyére, która milcząc, nieruchomie przy drzwiach stanęła. Tuż prawie obok téj kobiéty stał mały warsztacik, obity zieloném suknem, na którém krzyżowały się, przypięte tysiącem szpilek, białe i lekkie niteczki, dźwigające małe hebanowe wrzecionka; rozpoczęta zaś na tym warsztaciku koronka, nadzwyczaj piękna, świadczyła, że ją wypracowała ręka doskonałej wyrobnicy.
Pani Perrine, tak się nazywała ta kobiéta, zdawała się mieć lat około cztérdziestu pięciu; kiedyś musiała być nadzwyczaj piękną. Dwa sploty włosów jak heban czarnych, ujęte w biały wiejski czepek, otaczały czoło, mocno śniade jak cera jéj twarzy; czarne jéj ogniste oczy, pod delikatnym łukiem zaokrąglonych brwi, jużto błądziły bez celu, jużto spoczywały na dwóch przedmiotach, o których zaraz powiemy. Cera pani Perrine była blada i nieco chorobliwa; twarz wychudła, podłużna, nos orli; na jéj powabnych ustach, błąkał się malancholijny uśmiech, zamyślone czoło opierała wtedy na dłoni. Pani Perrine ubrana była po wiejsku ale bardzo czysto, a przy sukni czarnej tém silniéj jeszcze odbijał biały wiejski czepek i wielka na krzyż złożona chustka.
Niekiedy, zaledwie dojrzane drganie jednocześnie poruszało jéj usta i czarne brwi; byłto skutek okropnéj choroby.
Pani Perrine przez wiele lat cierpiała obłąkanie.
To obłąkanie, zrazu straszliwe, powoli zmieniło swój charakter, i miejsce szaleństwa zajęła bolesna, ale nieobraźliwa melancholia. Czas i troskliwe starania prawie ją uleczyły, a głęboka spokojność jakiéj pani Perrine używała od czasu wprowadzenia się na folwark Grand-Genévrier, przywróciła jéj zupełne zdrowie.
Po ścisłém wybadaniu charakteru tej nieszczęsnéj a raczéj lękliwéj drażliwości, powiększonéj jeszcze w skutku osłabienia, lekarz wbrew zwyczajnym przepisom, zalecił jéj najściślejszą samotność, mianowicie w piérwszych czasach pobytu na folwarku. I w saméj rzeczy tak była upokorzona, tak się wstydziła swojego przeszłego stanu, że obecność nawet przychylnych jéj osób, byłaby jéj przykrą, zadałaby jéj niewypowiedziane cierpienia. Drażliwość ta, jak mniemał lekarz, powinna była powoli ustąpić, ale zalecił pod karą już może nieuleczonej recydywy, aby pani Perrine żyła w samotności. Wreszcie warunek ten tak był odpowiedni upodobaniom pacyentki, iż z radością się do niego zastosowała. W dzień nie wychodziła nigdy, i dopiero za nadejściem nocy a zwłaszcza gdy księżyc świecił żywym blaskiem, pani Perrine długo przechadzała się nad brzegiem stawu.
Bruyére tylko sama miała wstęp do niej i wyświadczała jéj tysiączne usługi. Pani Perrine przyjmowała ją zrazu z niedowierzającą ostrożnością, w któréj się ukrywał wstyd bolesny i lękliwy; ale młoda dziewczyna, przez swój wdzięk naturalny, przez uprzedzanie wszelkich jej chęci, powoli potrafiła uśmierzyć obawę pani Perrine, która też nawzajem wkrótce uczuła najtkliwsze przywiązanie do małej Bruyére, a to zbawienne uczucie bardziéj jeszcze przyczyniło się do uzdrowienia biédnej waryatki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bruyére, jak powiedzieliśmy, gdy weszła do tego pokoju, dzięki zadumaniu pani Perrine, stała niepostrzeżona. Przedmiotami na które ta niewiasta pokolei wzrok swój zwracała były dwa portrety i dwa listy.
Jeden portret, w kształcie miniatury, spoczywał na jéj kolanach, oprawny w safianowe ramki.
Drugi, daleko większy (blisko na trzy stopy wysoki, a na dwie szeroki), umieszczony był w pewnym rodzaju szafki, stanowiącéj wyższą część orzechowéj komody.
Miniatura przedstawiała młodzieńca mającego około trzydziestu lat, z ciemną cerą, żywém okiem, czarnym włosem, twarzą lekko podłużną, fizyonomią dowcipną i śmiałą. Jego twarz, mimo różnicy wieku i wyrazu, nadzwyczaj podobna była do rysów pani Perrine. Podobieństwo to zresztą wyjaśniały wyrazy, wyryte na oprawie miniatury:

Marcin najlepszéj matce.

Drugi portret, a raczéj obraz (bo niektóre dodatki nadawały mu pewną ważność), nosił na sobie datę r. 1845. Przepyszna rama tego obrazu, bronzowa i złocona, rzeźbą, i u wierzchu bogatym herbem zdobna, dziwny przedstawiała kontrast z ubóstwem tego mieszkania.
W tych wspaniałych ramach mieścił się stojący portret jednego z europejskich książąt, ubranego skromnie w granatowy frak, białą kamizelkę i czarną chustkę na szyi.
Fizyonomia osoby, w tym portrecie cudnie oddana, wyrażała młodość, szczególne połączenie wysokiego rozumu z stanowczą wolą i dobrocią; uśmiechała się mile choć smutno, jakby przedwczesna znajomość ludzi gniotła jéj serce, a jednak nie drażniła wrodzonéj dobroci; wzrok był myślący i zarazem przenikliwy; — rysom wreszcie zbywało regularności; bo usta nieco były za wielkie, nos za długi, twarz zbyt okrągła; same tylko pyszne niebieskie oczy zgodnie odbijały obok błąd włosów bardzo krótkich, gładkich, i gęstego wąsa takiéj samej barwy.
Postawa, i charakter twarzy objawiały prostotę, a nawet powiedzielibyśmy nadzwyczajną dobroduszność, gdyby dobroduszność dała się połączyć z energią; jego wzrok wspaniały, silna budowa, pełne i wydatne piersi, szerokie barki, mięsista szyja, muskularna ręka, przedstawiały typ raczéj zwyczajny aniżeli wyszukańszy, i świadczyły o sile i zdrowiu.
Wspomnieliśmy o dodatkach tego portretu; były one liczne i szczególne.
Na ciemném tle jego, dwa popiersia wzniesione na dwóch ołtarzach, niby znak pobożnego uwielbienia, odbijały surowe swe profile z białego marmuru, które artysta odmalował w półcieniu.
Jedno popiersie wyobrażało Brutusa.
Drugie, Marka Aureliusza.
Frygijską czapkę, w którą ubrano nieugiętego Brutusa, artysta odmalował szkarłatnym kolorem i otoczył świetną aureolą promieniejącą w półcieniu, w jakim zapewne naumyślnie umieścił oba popiersia. Myślące czoło Marka Aureliusza zdawało się również jaśniéć bożkiém światłem.
Tym to dwom portretom pani Perrine, tajemnicza mieszkanka folwarku Grand-Genévrier, przypatrywała się w tak głębokiém zamyśleniu, niekiedy tylko odrywając od nich wzrok dla odczytania niektórych ustępów z dwóch listów rozłożonych na jéj kolanach.
Jeden z tych listów brzmiał następnie:

Paryż, 20 października 1845.
„Najlepsza i najczulsza matko!

„Ujrzę cię więc za dni kilka: do tej pory nie trać cierpliwości, odwagi i nadziei; a nadewszystko niczego się nie obawiaj; Klaudyusz czuwa nad tobą i ręczy za milczenie dzierżawcy; nie wychodzisz nigdy, w dzień; hrabia Duriveau nie zwiedza nigdy swych folwarków, a gdyby go traf do was sprowadził, gdybyś nawet przypadkiem spotkała go, nie lękaj się, droga matko.... hrabia nie widział cię już przeszło lat trzydzieści,... a tyle cierpiałaś, nieszczęśliwa,... takeś się zmieniła, iż niepodobna aby cię mógł poznać.
„Wkrótce dowiész się o moich zamiarach; dowiész się że wróciwszy z podróży po Europie, przywołany do Francyi niewczesném odkryciem Klaudyusza, nie bez trudów i dzięki zaleceniom jednego z moich panów, zdołałem dostać się na pokojowca do hrabiego Duriveau.
„I w téj mierze droga, kochana matko, nic złego się nie obawiaj, próba już miała miejsce... Jestem z siebie kontent.... Wobec hrabiego zostawałem spokojny, niewzruszony; a jednak w ciągu tak dziwnego spotkania, mówiłem sobie, abym się jeszcze lepiéj wypróbował:
— „Ten człowiek który mię wybaduje i examinuje z tak dumną pogardą,... ten człowiek jestto mój ojciec... nie wié on żem ja syn jego,... i téj biédnéj szesnastoletniéj dziewicy,.. którą niegdyś, z okrucieństwem...”
„Ale dosyć, dosyć, dobra matko; pocóż przyzywać tak okropne wspomnienia?... Jednakowoż po zimnéj rozwadze jakiéj dowiodłem w ciągu naszego spotkania, sądź o władzy jaką mam nad sobą,. .powtarzam ci, bądź spokojną. Gdym rozmawiał z hrabią, mimo wrzących we mnie różnorodnych myśli i wzruszeń,... udana obojętność moja nie zdradziła się; tak spokojnie, z takiém uszanowaniem i zimną krwią odpowiadałem na dumne zapytania hrabiego, że mię natychmiast przyjął.”
„Nie dziwuj się wreszcie, kochana matko, potężnéj władzy jaką mam sam nad sobą; bo widzisz matko moja, życie służalca, któregom się wyrzekł niedawno, ale które tak długo wiodłem, wprawił mię do zagrzebywania wszelkich wrażeń w najskrytszej głębi duszy; pozorna obojętność przeszła we mnie niejako w nałóg.
„A tak, zaklinam cię, kochana matko i jeszcze raz powtarzam, nic się w téj mierze nie lękaj.... Sprawa moja jest święta i sprawiedliwa,... zatem pomyślny skutek uwieńczy moje zamiary.
„Pytałaś mię, matko, skąd doszedł rąk moich portret, którym ci przysłał (bom nie uważał za rzecz roztropną trzymać go u siebie); dowiész się i o tém z listu, który dołączam, z listu tak szczerego, nie oszacowanego, czułego. Kiedym ci go posyłał, dobra matko, sądząc iż go przeczytasz i pojmiesz, ty szlachetna i wielka duszo, tak okrutnie doświadczona, — może po raz piérwszy w życiu uczułem w sobie dumę, mówiąc sam do siebie, że się nie, powstydzisz swego syna... A potém, jam w sobie czcił dziécię biednéj wyrobnicy, podle uwiedzioinéj, niegodnie opuszczonéj; jam w sobie czcił dziecię ludu, które po życiu najnędzniejszém, pełném przygód, po życiu najpokorniejszém, nakoniec odetchnęło.. Ale, przebacz, przebacz, najdroższa matko! poznaję, że to odezwanie się dumy dla tego może jest tak, żywe, iż piérwsze. Atoli nie ja... lecz ty, matko, powinnaś pysznić się twym synem, skoro postępowanie jego uznasz zaszczytném i prawém.
„Bądź zdrowa, droga matko, do widzenia... za trzy lub cztery dni, może cię ujrzę, bo spodziewam się, że pan mój po jutrze wyjedzie do Solonii, ale roztropność nie dozwoli mi uściskać cię w dniu mojego tam przybycia.
„Bądź zdrowa, bądź zdrowa, najdroższa matko! pobożnie całuję twe czoło i rączki.

„Twój najposłuszniejszy syn
„Marcin.“

Drugi list na który pani Perrine z taką dumą poglądała, pisało do Marcina dostojna osoba, któréj portret powyżéj skreśliliśmy.

„3 sierpnia 1845 r.

„Winienem ci życie, Marcinie... winienem ci więcéj jak życie... Przyjmij ten portret w zakład mojéj wdzięczności i prawdziwego szacunku.
„Lubię przypominać sobie, a nadewszystko lubię przypominać tobie, przyczynę téj wdzięczności powód mego szczérego szacunku.
„Rok już, jak dziwna przygoda zbliżyła nas wzajemnie... Dzięki mojemu incognito... nie mogłeś odgadnąć kim byłem... oswobodziłeś mię od śmierci...
„Pragnąłem wiedziéć komu zawdzięczam życie: historya twoja była prosta: przybyły w orszaku twojego pana, znudziwszy sobie służbę, zostałem rzemieślnikiem; wracając tym sposobem do zawodu, jaki sobie jeszcze w dzieciństwie obrałeś, pragnąłeś zebrać summkę potrzebną na koszta powrotu do Francyi.
„Pojawiła się trzecia osoba, poznała mię i wymieniła,... wyznam, żem się mocno zdziwił, gdyś w mojéj obecności nie okazał ani trwogi, ani pochlebnego uszanowania; żem się zdziwił, gdym w postawie twojéj nie dostrzegł żadnéj chełpliwości, ale samę tylko godność i prostotę. Zdumiony, żem znalazł tyle taktu i umiarkowania w rzemieślniku, przejęty silném uczuciem wdzięczności, pragnąłem abyśmy sam na sam pozostali. Wówczas spytałem cię w jaki sposób wynagrodzić ci mogę usługę którą mi wyświadczyłeś? i nigdy nie zapomnę twej odpowiedzi.
— „Panie, rzekłeś, nie możesz nic dla mnie uczynić... jestem młody i silny, nie mam rodziny; jeszcze kilka dni pracy, a będę miał tyle, ile mi potrzeba na powrót do Francyi... Ale tu... w tym także kraju... wielu rzemieślników jest daleko ode mnie starszych, słabszych i o swą przyszłość stroskanych... Są między nimi uczciwi i pracowici, ale obarczeni rodziną i żyjący w okropnym niedostatku; pomyśl panie o niezasłużonym losie tych moich braci; ulżyj ich cierpieniu, a błogosławić będę Bogu, że mię wybrał na zbawcę dni twoich.”
„Te wy razy wyszło z ust twoich z zapałem i postanowieniem, wprawiły mię w nowe zadziwienie; piérwszyto raz (jak ci to później powiedziałem) myśl moję zajęła klassa ludu, któréj nędzę uważano zawsze za nieuchronną i nieuleczoną... Dziwna okoliczność, która nas do siebie zbliżyła, nadawała żądaniu twojemu charakter odrębny... Coraz mocniéj ujęty bezinteresownością i wzniosłością serca, które to przymioty uważałem za niedostępne twojej klassie, długo z tobą mówiłem, zapragnąłem poznać wszelkie szczegóły twojego życia... Sądziłeś zapewne, że żądaniem mojém powoduje próżna ciekawość, i dałeś mi do zrozumienia, że zaufanie tylko się zjednywanie nie nakazuje; mówiłem ci zatém o nędzy ludzi, których nazwałeś twemi braćmi; to już nie ciebie wyłącznie dotyczyło, ale było raczéj sprawą twoich, w których obronie stawałeś: wówczas byłeś więcej niż wymowny, byłeś prosty, tkliwy i prawdziwy. Przytaczałeś mi fakta i liczby nieomylne; w kilku słowach skréśliłeś mi obrazy na nieszczęście rzeczywiste; wykryłeś rzeczy straszne, a dotąd mi nieznane; a jeżeli tą piérwszą rozmową nie obaliłeś jeszcze przesądów i opinij zbyt uporczywych, toś mię przynajmniéj zostawił zamyślonym i wahającym się.
„Tém szczérzéj wyznaję moje podejrzenia, żeś je zniszczył: sądziłem zrazu, że niezwykła uwaga, jaką na ciebie zwróciłem, może obudzi w tobie dumę... a nawet... ambicją, i że wkrótce zapragniesz mi się przypomnieć; lecz zawiodłem się. Zawiadomiona mię, że nazajutrz po naszej rozmowie, wróciłeś znowu do twego rzemiosła, żeś daléj pracował zachowując spotkanie się nasze w jak największéj tajemnicy.
„Odtąd zapragnąłem poznać cię bliżéj, jakoż widywaliśmy się często tajemnie; coraz wyżéj oceniałem odznaczającą się prawość, rozsądek i wielkość umysłu twego; szanując zaś twoję tajemnicę, nie badałem, przez jaki zbieg nadzwyczajnych okoliczności, ty, sercem i myślą, podług mnie, tyle wyższy nad innych, obrałeś sobie zawód służalca.
„Słuchałem cię z korzyścią. Na moję prośbę, przyrzekłeś pozostać jakiś czas przy mnie, a zbyt drażliwie delikatny, za wszelkie wynadgrodzenie przyjmowałeś tylko dla mnie robotę, którą z najściślejszą akuratnością wykonywałeś. Tajemne stosunki nasze nader mi były drogie. Jako podrzutek doświadczyłeś wszelkich kolei, wszelkiej niedoli życia ludu, później znowu, twój byt pełen przygód, twój stan służebny, zetknęły cię ze wszystkiemi klassami społeczeństwa, bo z najniższemi i nojwyższemi. Od urodzenia myślący i dostrzegacz, obdarzony umysłem prawym i przenikliwym, mocno zastanowiłeś się nad wszystkiém, coś widział, zgłębiając zarówno przyczyny jak i skutki, a jako człowiek nieskażony w całem znaczeniu tego wyrazu (mówię z przekonania), nigdy nie przechwaliłeś, ani poniżyłeś tego, co było dobre lub złe w klassie ludu, do któréj z taką chlubą zaliczasz się. Raz, zapewniony o twej szczerości, długo roztrząsałem nastręczone mi przez ciebie skazówki, skazówki trafne, urozmaicone, żywe, których dotąd niepodobna mi było nigdzie napotkać, a tém bardziéj uderzające, że rzadko napotykamy zjednoczenie tak dziwacznego losu, z tak wielkim charakterem i umysłem!
„Dokładném zgłębieniem naszych rozmów, w prowadzony na nową, nieprzystępną... może niebezpieczną drogę, powoli dostrzegać zacząłem rozwijający się przede mną nowy horyzont... wielkie prawdy umysł mój rozjaśniły...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Wiesz, że usiłowałem okazać ci wdzięczność, a to stosując się do twoich uczuć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Nagle wyjechałeś do Francyi; mówiłeś mi, że święty obowiązek cię tam powołuje.... ze smutkiem i żalem widziałem, że się oddalasz na długo, a może i na zawsze.
„Winieneś mi podobno wywzajemnienie; a jeżeli tak sądzisz, chciéj mię zaszczycić jakiemkolwiek żądaniem, któremu mniemam, że teraz żadne już względy nie przeszkodzą.
„Pamiętasz zapewne, iż raz powątpiewałem, nie o twojéj szczerości, ale o dokładności twoich wspomnień, a to z powodu nadzwyczajnego wypadku, którego byłeś świadkiem; powiedziałeś mi wtedy iż niepodobna prawie aby się twoja pamięć zawieść mogła, gdyż oddawna już piszesz co dzień pewien rodzaj memento twojego życia.
„To życie poczynając od twego dzieciństwa aż do dnia dzisiejszego, musiało miéć tak dziwne postaci, tak rozmaite przygody, iż nie wątpię, że twe proste i szczére opowiadanie, koniecznie nastręcza obfite pole do poważnych rozmyślań... kilka słów które w tym względzie wyrzekłeś, równie mię uderzyły: służba otwierając ci podwoje domowego ogniska, jak twierdziłeś, dozwoliła ci zgłębić tajemnice niedostępne lekarzowi, sędziemu, lub nawet księdzu... tym trzem spowiednikom duszy i ciała, i dodałeś, że występna ustawa rodziny z tego punktu rozważana, naprowadziła cię na najciekawsze i najważniejsze odkrycia.
„Udziel mi te Pamiętniki twojego życia,... i bądź i przekonany, że do tego żądania nie skłania mię próżna ciekawość. Ludzkość wszędzie jest ta sama: I to, co jest prawdą we Francyi, jest prawdą i tutaj, a dla powołanych do wielkiego udziału w wpływie; na ludzi, badanie człowieka stanowi silny i ciągły interes. Mamże ci nakoniec powiedziéć, że czytanie tych Pamiętników, tém jest dla mnie pożądańsze, ile że w nich nieraz wspominasz o mnie, o moich czynach; i że tych Pamiętników nie pisałeś dla mnie, bo ja cię znam, i wiem, iż w tém co mię dotyczy, żaden wzgląd nie zdołał zmienić niezawisłości twojego przekonania.
„Nie nalegam dłużej: pojmiesz jakie mam ku temu powody; skoro mi odmówisz, przekonany będę, że uczynisz to dla jakiejś ważnej przyczyny, a przyczyny niezawodnie zaszczytnéj, którą szanuję, choć jej nie znam.
„Bywaj zdrów, i ufaj zawsze szacunkowi, oraz głębokiej wdzięczności przychylnego ci.

**** ******

„Odebrałem twój list nr. 2. Dziękuję ci za notatkę o urządzeniu domu podrzutków, jest wyborna; jeszcze tu nieznane nazwisko wielkiego filantnropa, którego czuły gieniusz tym sposobem ocali życie tysiąca dzieci, kiedy tymczasem nazwisko i tytuł najgłupszego mordercy ludzi, byleby tylko wiele nazarzynał, wiele napustoszył, w tydzień wszędzie się rozlegnie.”


14.
Rozmowa.

Pani Perrine, ciągle zajęta czytaniem listów i zapatrywaniem się w dopiero wspomnione portrety, jak powiedzieliśmy, nie dostrzegła obecności małéj Bruyére.
Młoda dziewczyna, od czasu jak ojciec Jakób uczynił jéj odkrycie niezupełne, a tyle ją obchodzące, gdyż dzięki nieznanym przedmiotom, schowanym, jak powiadał starzec, w opuszczonéj piekarni, powzięła niepewną nadzieję przeniknienia tajemnicy swojego urodzenia; od czasu tego, powtarzamy, młoda dziewczyna miotana była najżywszą niecierpliwością. Jednak mimo tak naturalnego w obecnéj chwili roztargnienia, wchodząc do pani Perrine, nie mogła powściągnąć na sobie silnego zdziwienia na widok portretu, którego pysznie złocone ramy najpierwéj zwróciły jéj uwagę. Lecz rzuciwszy zaledwie na ten obraz mimowolne spojrzenie, odwróciła się, sądząc, iż nie godzi się patrzéć dłużéj na przedmiot, którego zapewne pokazać nie chciano; dotąd bowiem pani Perrine nigdy wobec Bruyére nie otwierała wyższéj części komody zamykającéj w sobie ten portret.
Pragnąc uwolnić się z tak przykrego położenia, oraz, aby zwrócić na siebie uwagę pani Perrine, młoda dziewczyna zrazu lekko, potem mocniéj chrząknęła, wreszcie widząc że pani Perrine ciągle zamyślona i marząca, na to nie zważała, hałaśnie poruszyła krzesłem. Pani Perrine usłyszawszy niespodziany łoskot, zadrżała, wstała żywo, prędko zamknęła drzwiczki umieszczone przy ramach portretu, aby go ukryć, i równie szybko wsunęła do kieszeni oba listy i miniaturę z wyobrażeniem Marcina; poczém obróciwszy się ku Bruyére, rzekła jéj łagodnie, ale tonem zakłopotanym:
— Dobry wieczór,... moje dziecko,... nie widziałam cię...
— Weszłam niedawno, a pani mię nie postrzegła,... odpowiedziała Bruyére, również zakłopotana niewczesném przybyciem, — poruszyłam krzesłem, abyś pani postrzegła że tu jestem,... proszę o przebaczenie...
Pani Perrine z serdecznością podała rękę młodej dziewczynie, a ta ją do swych ust przycisnęła.
— Godzina o któréj zwykle przychodzisz już przeszła — mówiła pani Perrine — dla tego téż już się ciebie nie spodziewałam, moje dziécię.
Bruyére, upatrując w tych słowach sposobność zawiązania natychmiast rozmowy, jaką z panią Perrine miéć zamierzyła, wzruszonym głosem odrzekła:
— Spóźniłam się, bo ojciec Jakób... dziś bardzo długo ze mną rozmawiał...
— Ojciec Jakób? Ten biedny, stary owczarz... o którym mi kilka razy wspominałaś? Ale mówiłaś mi podobno że on już oddawna prawie zupełnie utracił pamięć, i że z nikim nie rozmawia?
— Prawda,... proszę pani,... to téż niemało mię to zdziwiło,... a bardziej jeszcze... to co mi powiedział....
Bruyére nie dokończyła: niepewność i obawa malowały się na jéj twarzy. Pani Perrine, zdziwiona milczeniem i wzruszeniem młodej dziewczyny, Zaczęła znowu:
— Zbladłaś,... drżysz... milczysz, moje dziécię; co ci jest? cóż to się stało?
Po krótkiém wahaniu się, młoda dziewczyna rzekła bojaźliwie:
— Droga pani Perrine,... jam sama jednana swiecie...i w téj chwili, nie mam u kogo zasięgnąć i rady,... a nie śmiem nic działać sama przez się, — przychodzę więc do pani....
— Mów,...mów, — odpowiedziała pani Perrine ze szczerém zajęciem, — niebardzom doświadczona, ale cię kocham i to mię natchnie... jestem tego pewną...
— O! prawdaż to że mię pani kochasz, droga pani Perrine? — żywo rzekła Bruyére.
— Czy cię kocham... moje dziécię!... kocham jakbym kochała moję córkę, gdyby mię los córką obdarzył; ale on inaczéj odmierzył moje macierzyńskie szczęście... Miałam tylko jedno dziecię,... jednego syna... najlepszego... najgodniejszego syna — z dumą dodała pani Perrine.
Potém czule zwracając się do Bruyére, rzekła:
— Ale, jak widzisz, nie mam prawa narzekać: mam syna którym się szczycę, a ty kochasz mię prawie jakbyś kochała matkę; nieprawdaż, moje dziécię?
— O! tak, tak, jakbym kochała moję matkę. Ale wnet miarkując się, młoda dziewczyna dodała półgłosem: — Niestety! nie... matce się wszystka wyznaje...
I ocierając łzami zwilżone oczy znowu zamilkła.
— Słuchaj, moje dziécię... Niepokoisz mię od niejakiego czasu, — rzekła pani Perrine przyciągając małą Bruyére ku sobie, i życzliwie biorąc ją za ręce: — Tak jest, od jakiegoś czasu, uważam żeś blada,... cierpiąca,... roztargniona;... mianowicie miesiąc temu,... wiesz, kiedym cię trzy dni nie widziała,... znalazłam cię bardzo zmienioną...
— Chorowałam, — żywo i wzruszonym głosem odpowiedziała Bruyére, — bardzo chorowałam,... proszę pani,... niech mi pani wierzy.
— Wierzę ci; kiedym cię znowu zobaczyła, prawie cię nie poznałam...
— Proszę pani, — niemal błagalnym głosem zawołała młoda dziewczyna, — nie mówmy o tém.
— Mój Boże! co ci to moja Bruyére? Dla czego ta skrytość, to pomieszanie, te łzy?
— Nic to, proszę pani, — odrzekła Bruyóre usiłując się nieco uspokoić. — To co mi ojciec Jakób powiedział,... nadzieja jaką wlał we mnie, sądzę,... głowę tracę... Racz mi pani przebaczyć, droga Pani Perrine.
— No! moja kochana, — całując małą Bruyére w czoło, rzekła pani Perrine, — uspokój się,... pomówmy z sobą... wszak, z powodu twojéj rozmowy ze starym owczarzem żądałaś ode ranie rady?
— Tak jest, proszę pani,... bo, sądząc po tém co mi ojciec Jakób powiedział, może... kiedyś...będę mogła poznać moich biédnych rodziców.
— A to jak?
— Racz mię pani posłuchać, droga pani Perrine. Jestem dziécię opuszczone. Może,... mój ojciec,.. może moja matka,... z potrzeby, musieli mię tak opuścić...
— Chyba że kto gwałtem... porywa matce jej dziécię,...albo w czasie jéj snu, wtedy ta matka jest niewinna; ale matka która...dobrowolnie opuszcza swe dziecię...jest potworą! — ze szczególném uniesieniem zawołała pani Perrine.
I po raz piérwszy od czasu rozmowy z małą Bruyére, żywy rumieniec pokrył jéj bladą twarz, po raz piérwszy oczy jéj zabłysły.
Zaledwie matka Marcina wymówiła te słowa, gdy Bruyére wydała rozdzierający okrzyk i oburącz twarz zakrywszy, padła na kolana wołając:
— Łaski! łaski!
— Co ci jest?... Bruyére!... Dla czogoż żądasz łaski? — rzekła pani Perrine widząc przestrach, boleść i rozpacz wyryte na rysach młodéj dziewczyny.
Potém nagle, sądząc że odgaduje przyczynę téj trwogi, sama teraz błagająca, dodała:
— Przebacz... Bruyére! ja to, moja kochana błagam cię o łaskę, bom może mimowolnie.
w piérwszem uniesieniu, obraziła twoje matkę... Przebacz mi, biedne dziécię,... zbłądziłam tak utrzymując... Ileżto razy... mój Boże!...nieszczęśliwa dziewica,... zdradzona... opuszczona,... tracąc głowę... Cóż chcesz? obawa,... wstyd...
— O! tak jest, wszak prawda, moja droga pani Perrine, — drżąc zawołała Bruyére, — wstyd,... to tak okropne, wstyd... i... szyderstwo,... pogarda;... kiedy kto do tego nie przywykł... O! wstyd,... jabym z tego umarła.
Ale Bruyére postrzegając, że pani Perrine na jéj ostatnie słowa zadrżała i ze zdziwieniem i niespokojną ciekawością na nią pogląda, spiesznie dodała:
— To téż, proszę pani,... kiedy mi niedawno ojciec Jakób powiedział, że może będę mogła poznać moję matkę,... zrazu wielce... o! wielce się ucieszyłam;... ale wnet... powiedziałam sobie: Jeżeli znajdę matkę,... to moją obecnością... bo nakoniec może błąd swój ukryła,... może o nim zapomniano,.. a ja, ja, jéj córka,... znowu odżywię ten błąd, ten wstyd!... a jednak, poznać swoję matkę,... widziéć ją, o! co za rozkosz,... ah! pani Perrine, Co czynie?... co począć mój Boże!... Widzisz więc pani że potrzebuję twojéj rady... Ale cóż się pani stało?... Pani bladłaś!... pani drżysz!
— Nic, to nic, moje dziécię, — wzruszonym głosem odpowiedziała pani Perrine prowadząc ręką po pałającém czole; podzielam twoje wzruszenie,... a przytém, gdybyś wiedziała... wspomnienia... o! co za wspomnienia!... ale nie mówmy już o mnie, mówmy raczéj o tobie... Pojmuję ja... twoje wahanie się,... ono przekonywa o twém wyborném sercu... Powiedz mi tylko, jakim sposobem ojciec Jakób mógł pocieszyć cię nadzieją poznania twych rodziców?
— Powiada on, że niektóre przedmioty, mogące dopomódz do wykrycia tajemnicy mojego urodzenia, znajdują się w zwaliskach piekarni leżących tam,... nad brzegiem stawu.
— Skądże się o tém ojciec Jakób dowiedział?
— Taki miał sen...
— Sen!... o! moja biedaczko;... i ty wierzysz w sny nieszczęśliwego starca, osłabionego cierpieniem?
— On, proszę pani,... nazywa snem każde chwilowe odzyskanie pamięci, a to mu się czasem trafia.
— Ale czy ci innych wyjaśnień nie udzielił?
— Nie, droga pani Perrine; tém natężeniem wyczerpany, wpadł znowu w uporczywe milczenie.
— Ale któż to tam ukrył te przedmioty?
— On.
— Skądże się w jego ręce dostały?
— Tyle tylko mogłam się dowiedzieć,... że otrzymał je od jakiéjś nieznajomej osoby... Niestety! w owéj chwili pamięć go odstąpiła.
— Dziwna rzecz, — z namysłem rzekła pani Perrine... Ale, nic zresztą łatwiejszego, jak przekonać się o rzeczywistości tego odkryciu... Gdzież jest kryjówka którą ci wskazał?
— O parę kroków stąd...
— W tym stosie cegieł pokrytych mchem i bluszczem? tam przy stawie?...
— Tak jest, proszę pani, byłato niegdyś folwarczna piekarnia; teraz zawaliła się i wybudowano drugą bliżéj domu...
Po chwili milczenia, w ciągu którego rysy pani Perrine zdawały się częściej aniżeli to dotąd miało miejsce, ulegać nerwowemu wstrząśnieniu,... rzekła ona do Bruyére:
— Ja sądzę, moje dziecię,... żeś się najprzód powinna przekonać o tém co ci powiedział ojciec Jakób... a potém twoje odkrycia... wskażą ci dalsze postępowanie... Czy i ty tak mniemasz?
— Tak, proszę pani.
— Właśnie teraz stosowna pora; na folwarku wszyscy śpią;... dla czegóż nie idziesz zaraz obejrzeć tę kryjówkę?
— Droga pani Perrine,... pani czasem wychodzisz wieczorem; gdybyś mi pani towarzyszyć raczyła?
— I owszem, chętnie moja kochana...
W chwili gdy pani Perrine zabierała się do wyjścia, Bruyére żywo ujęła jéj rękę, usta jéj otworzyły się jak gdyby mówić miała; ale wnet, ulegając zapewne rozwadze, jakby przytłoczona jakim ciężarem, zwiesiła głowę, puściła rękę swéj protektorki i głęboko wzdychając szepnęła:
— Nie,... sił mi brakuje,... nie śmiem.
— Czego nie śmiesz, moje dziécię?
— Wszystko pani wyjawić... A jednak to kiedyś musi nastąpić, bo widzi pani, nie dla siebie tylko saméj chciałabym poznać moich rodziców...
— Nie dla ciebie samej?
— Chodźmy... chodźmy, proszę pani, szybko rzekła Bruyére, jakby w obawie ażeby nie uległa pociągowi mimowolnego zwierzania się; chodźmy;... to, co znajdziemy w téj kryjówce... skłoni mię albo do milczenia... albo do wyjawienia pani wszystkiego...
Obie kobiéty wyszły z pokoju, przebyły korytarzyk i wkrótce znalazły się zewnątrz budynków.
Niebo było pogodne. Księżyc, podówczas na pełni, jasno połyskiwał ponad czarną zasłoną jodeł w nieprzejrzanéj okiem przestrzeni rozsypanych; na powierzchni spoczywających wód stawu bujały białawe wyziewy, nikły jednak w miarę powolnego wstępowania księżyca, którego świetne promienie przemieniały staw w ogromny, srebrzysty obrus.
Wszędzie głęboka zaległa cisza.
Wieczorny wietrzyk poruszając wyschłém sitowiem, wzniecał w niem szelest;... lecz gdy wraz z kapryśnym powiewem wiatru ten lekki szmer ustawał, baczne ucho mogło było usłyszéć w dali... w dali... głuchy tentent kilku galopujących koni, który się coraz bardziéj zbliżał.
Pani Perrine i Bruyére zbyt zajęte, nie zwróciły uwagi na tę okoliczność.




15.
Odkrycie.

Pani Perrine i Bruyére po chwili przybyły do zwalisk dawnéj piekarni, z któréj pozostały już tylko dwie, napół obalone murowane ściany, tworzące kąt prosty. Na środku jednéj z nich dawał się widziéć otwór pieca, mocno zatkany dachówką, szczelnie ziemią spojoną. Dzięki takiéj ostrożności, to wydrążenie nie mogło służyć za kryjówkę lub zasadzkę ani kunom, ani tchórzom, ni lisom lub innym nieubłaganym nieprzyjaciołom podwórzy. Bluszcz i głóg pokrywając te zwaliska, przy błyszczącém świetle księżyca zaledwie dozwalały rozpoznać półsklepienie cegieł niegdyś poczerniałych i wypalonych na wapno przez wir płomienia, który długi czas wychodził z otworu pieca.
O kilka kroków od tych zwalisk, sitowie staw otaczające, wznosiło swe zwiędłe już łodygi; wpośród nich, ponad powierzchnią wody, pojawiała się wyższa część otwartych drzwi, przez które spływały do długiego trzciną pokrytego kanału, wody stawu, kiedy go spuszczano dla łowienia ryb.
Pani Perrine co chwila ulegała coraz większemu wzruszeniu. Rozmaite wypadki dnia tego, wspomnienia o których zamilkła, ale które mimo to głośno się w jéj sercu odzywały, pół wyznania i trwoga małéj Bruyére, nadzwyczaj ją wzruszały; od czasu bowiem jak przyszła do zdrowia, życie jéj upływało spokojnie i w najzupełniejszéj samotności... Szczególnym okolicznościom tego wieczoru przypisała więc to odurzenie gorączkowe, jakie już od chwil kilku uczuwała.
— To tu!... rzekła jéj Bruyére zatrzymując się w rogu przez dwie murowane ściany utworzonym, i pokazując pani Perrine otwór pieca.
Pani Perrine rzekła:
— Kryjówka wyborna; możnaby tu przejść tysiąc razy... a niczego się nie domyśléć.
— O! pani Perrine,... jakże mi serce bije! drżąc powiedziała Bruyére; to tu.
— Wierz mi moje dziécię,... nie uwodź się zbyt żywą nadzieją... Ale spieszmy się;... nie wiem czy to sprawia chłód nocny, — krótko i drżącym głosem dodała pani Perrine, — dosyć, że cała się trzęsę.
Zaledwie tych słów domówiła, Bruyére z energią i zwinnością właściwą wiejskim dziewczętom, podniosła kawał belki, przebyła zwaliska, stanęła przed otworem pieca, odsunęła bluszcz i głóg i łatwo wybiła dziurę w tém słabém zamurowaniu.
Nagle, w dali,... z północnéj strony stawu,... ozwał się w powietrzu krzyk solońskiego orła;... lecz z powodu znacznéj odległości tak slaby, iż zaledwie go można było dosłyszéć.
Obił się on jednak o uszy małéj Bruyére; ona téż wyprostowawszy się, niespokojnie, pilnie nadsłuchiwała.
— Co to?... zapytała pani Perrine, która nic nie słyszała; co to się stało, moje dziécię?
Bruyére, ciągle milcząca, nieruchoma, ręką uczyniła błagalne skinienie, zwiesiła głowę i znowu z trwogą słuchała.
Ale już nic więcéj nie słyszała,... bądź że krzyk nie został powtórzony, bądź że go stłumił lekki powiew wiatru, który dmąc od czasu do czasu w zupełnie przeciwnym kierunku, teraz przesyłał znowu bardziej zbliżający się tentent kilku galopujących koni.
— Moje dziécię, — rzekła pani Perrine głosem zdradzającym niepokój i cierpienie, — spieszmy się, proszę, bo coś mi nie dobrze.
Te słowa ocuciły Bruyére, która w kilku chwilach wybiła otwór dosyć obszerny aby się dostać do téj nory; ale pani Perrine schwyciła ją za odzienie i zawołała:
— Strzeż się... moje dziécię... w téj okolicy są niebezpieczne węże... gdyby który z nich ukrywał się w téj dziurze...
— Nie lękaj się pani; jeszcze nie czas w którym węże zwykle usypiają.
To mówiąc, Bruyére, lekkiém poruszeniem wyrwała się z rąk pani Perrine, któréj serce ścisnęło się na widok młodéj dziewczyny, niknącéj wpośród ciemnego sklepienia pieca.
W téj chwili... ale już Bruyére tego nie słyszała, rozległ się znowu krzyk solońskiego orła... z tą różnicą że teraz już przenikliwy, wyraźny, zbliżony.
— Drapieżny ptak... szkoda... to zła przepowie dnia,... drżąc szepnęła pani Perrine.
I jakby myśl ta podwoiła jéj obawę o młodą dziewczynę, pochyliła się ku czarnemu otworowi pieca i zawołała:
— Bruyére.... moję dziécię.... przemówże do mnie....
— Szukam, proszę pani, wzdłuż sklepienia, wszędzie; ale nic znaleźć nie mogę....smutnie odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Byłam tego pewna... moja biedaczko!... rzekła pani Perrine.
A potem przychyliwszy się w stronę wiatru, dodała pół głosem:
— To szczególniejsza,... zdaje się że słyszę tentent zbliżających się koni.
Słuchała znowu i rzekła:
— To zapewne stadnina sąsiedniego folwarku, na noc zostawiona na łąkach, buja sobie przy świetle księżyca...
Nagle dziewczyna wydała przerażający okrzyk.
— Cóż tam? spytała przelękła pani Perrine. Bruyére... przez litość.., odpowiedz!...
— Mały kuferek... moja pani!
I prawie natychmiast młoda dziewczyna, drżąca, przejęta niespodzianą radością, pojawiła się u wejścia do sklepienia.
Żywy blask księżyca zupełnie oświecał małą Bruyére, która, klęcząc w otworze sklepienia, na ręku trzymała kuferek; liście zielonego bluszczu, purpurowe gałązki głogu, wątłemi girlandami swemi otaczały ciemne sklepienie, wśród którego jaśniała, zalana białém światłem, młoda dziewica, nieruchoma, klęcząca, z oczami pełnemi łez, z wyrazem niewymownéj nadziei w niebo wzniesionemu.
Na widok tak czarującego obrazu, pani Perrine, mimo niespokojność, wzruszenie i życzliwą ciekawość jaką przejmowało ją odkrycie małéj Bruyére, przez chwilę ani słowa wyrzec nie mogła.
— Dzięki ci, o Boże! że mię ojciec Jakób nie zawiódł,... może téż poznam moję matkę.... głosem z wzruszenia drżącym wymówiła Bruyére; potém za jednym poskokiem stanęła przy pani Perrine i rzekła:
— Oto jest kuferek....
Kuferek ten, prócz dosyć dziwacznego kształtu, nie miał w sobie nic szczególnego: był okrągły z płaskiém dném i wypukłym wierzchem; kilka kawałków materyi, których czas i wilgoć jeszcze nie popsuła, przekonywało, że kiedyś musiał być pokryty zieloną kitajką przymocowaną do drzewa mosiężnemi goździkami, teraz grynszpanem poprzegryzanemi; ten kuferek musiał kiedyś służyć za pudełko do warsztacika koronek, nakształt tego któryśmy widzieli w pokoju pani Perrine przy jéj krześle.
Główki ćwieczków utrzymujących kitajkę, tworząc na pokrywce kilka grubych arabesków, zaokrąglały się w litery wyrażające nazwisko:

Perrine Marcin.

Pani Perrine na widok tego kuferka zrazu stała osłupiała, usiłując zebrać swe wspomnienia; wkrótce zaś odczytując przy jasnym blasku księżyca własne swoje nazwisko, przeraźliwy wydała okrzyk.
— O! wielki Boże! co pani jest?... zawołała Bruyére.
Pani Perrine, zamiast odpowiedzi porwała kuferek aby mu się bliżéj przypatrzyć, i trzymając go w drżącém ręku, wodząc wkoło błędnym wzrokiem, mówiła przerywanym głosem, niepomna na obecność małéj Bruyére:
— Ten kuferek,... to moja własność,... skądże się tu wziął? przypominam sobie,... żem go z sobą zabrała,... do tego domu; tak jest,... do tego domu,... gdzie mię zawieziono kiedym jeszcze... niezupełnie była szaloną.
— Pani,... szalona?... z trwogą zawołała Bruyére.
— Do tego domu, coraz bardziéj obłąkana mówiła pani Perrine, do tego domu, gdzie mię tak długo trzymano.... a kiedym go opuściła wyleczona... przypominam sobie... żem się pytała o ten kuferek... i o inne jeszcze rzeczy... tyle dla mnie ważne... o! bardzo ważne... a odpowiedzieli mi... że nie rozumieją co ja mówię.
— Ten kuferek należy do pani! zawołała Bruyére i na chwilę powzięła szaloną nadzieję: że może pani Perrine jest jéj matką... ale wnet przypomniała sobie, że niedawno jeszcze Perrine wielce ubolewała iż ją Bóg nie obdarzył córką.
Nie śmiała nic mówić; z niewypowiedzianém udręczeniem czekała wyjaśnienia téj tajemnicy.
Pani Perrine postawiła kuferek na zwaliskach, a z trudnością odpiąwszy mały, zardzewiały i prawie niepostrzegalny haczyk, który zamykał kuferek, otworzyła go i wyjęła ze środka naprzód małą drewnianą zabawkę z dzwoneczkami, jaką zwykle dają ubogim dzieciom.
— To jego zabawka!... zawołała pani Perrine, to zabawka mojego syna; a ja ją miałam za zgubioną... Co za szczęście!... i okrywszy tę pamiątkę radosnemi pocałunkami, schowała ją znowu do kuferka; potém wydobyła z niego mały pularesik safianowy, z srebrnemi ozdobami które przez czas pordzewiały, i pomiędzy któremi mieściła się hrabiowska korona.
— Oto pugilares... który jego ojciec... raz upuścił, zawołała pani Perrine, a w którym były jego listy... te nieszczęsne listy... a oto znowu para wyżynanych wrzecion... które mi zrobił ten biédny Klaudyusz, najlepszy, najnieszczęśliwszy z ludzi.... O! co za szczęście! moje najdroższe skarby, moje święte relikwie, tak długo opłakiwane... przecież was nakoniec znajduję!... i to mówiąc pani Perrine pokrywała te przedmioty łzami i pocałunkami, w gorączkowym i zgubném uniesieniu, bo jéj łkania połączyły się wkrótce z konwulsyjnemi wstrząśnieniami.
— Ale... tego,... nie poznaje, tegom tu nie schowała,.... nagle zawołała pani Perrine.
I położyła rękę na dosyć ciężkim, skórzanym woreczku, który, zapewne przesiąkły wilgocią, natychmiast pękł: wypadło z niego mnóstwo złotych pieniędzy.
— Złoto!... z wzrastającém zdziwieniem zawołała pani Perrine.
A potem dodała:
— Cóż to znowu za pargamin?
W rzeczy saméj u woreczka przywiązany był kawałek pożółkłego i widocznie z okładki jakiéjś staréj książki odartego pargaminu.
— Ah! jest tu coś napisanego!... mówiła pani Perrine.
— Czytaj pani!... o!... czytaj!... szepnęła Bruyére, któréj umysł już się wikłać zaczął wobec tak niespodzianych wypadków.
Przy świetnym blasku księżyca, pani Perrine zdołała przeczytać co następuje:
„Kuferek len i wszystko co to nim zawarte, należeć ma do matki mojéj córki, która o téj godzinie ma lat pięć... Zmuszony jestem opuścić kraj, opuścić ją, powierzam ją więc człowiekowi wiernemu... Za pomocą tych przedmiotów moja córka kiedyś będzie mogła dać się poznać swéj matce, jeżeli to uzna za rzecz właściwą,... później udzielę innych wyjaśnień..... Lecz że wkrótce mogę być zabitym, niech więc te wyrazy służą za testament w którym pragnę zapisać ciążące na mém sumieniu zeznanie.
„Ja, który dotąd wszystko pokonywałem, na wszystko się odważałem,... w téj chwili doznaję zgryzoty.... Popełniłem okropną zbrodnię,.. zbrodnię bez nazwiska,... powinienem więc ją zmazać, odkrywając temu kto to... ma czytać.... że.....”
W tém miejscu wilgoć splamiła i przegryzła pargamin, wiele wiec słów niepodobna było wyczytać, a inne były zupełnie zatarte tak, że ostatnich wierszy nie można było zrozumiéć; ale pani Perrine, coraz bardziej obłąkana i uniesiona gorączkową ciekawością, czytała daléj te wyrazy bez związku, jakby przedstawiały sens zupełny:
...Trze.... yło.... ale... że namyśliwszy się... w nocy wszedłem..... szalonéj..... lecz tak pięknéj.... i... chcia...., to téż....... zgrozę........ na dedniem..... wtedy........ uniosłem.......... kufer...................... i...... ścigała mię wszędzie aż do................ wróciwszy w..... od szukania......... mojéj córki............. matkę zawsze szaloną, nie wiedząc............ uniknąłem..................... powiedzą jéj.......... i...... że kiedy......... dla przyczyn........... da imię Bruyère............. córce......... i..... moje..........
Pargamin wypadł z rąk pani Perrine.
To nowe i straszne wstrząśnienie, na chwilę, jeżeli tak powiedzieć można, wróciło równowagę jéj umysłu,... podobnie jak postument wzruszony chwilowo z swojéj podstawy, przez przeciwne wahanie się wraca na swoje miejsce, aż ostatnie poruszenie z łoskotem go obali.
Jakkolwiek niewyraźne było znaczenie tych słów na pół zatartych, Perrine Marcin szybko pojęła ich znaczenie. Niegodziwiec, uderzony pięknością téj nieszczęśliwéj, nadużył jéj chorobliwego stanu! Bruyére była owocem téj okropnéj zbrodni, onia zaś, Perrine Marcin, została matką ani wiedząc o tém.
Na tak straszne odkrycie, macierzyńskie serce téj nieszczęśliwéj jednemu tylko uległo uczuciu,.“ uczuciu radości niezmiernéj,... bozkiéj,... ona miała córkę,... i tę córkę przycisnąć mogła do swojego serca....
Z uniesieniem, wyciągając ręce do małéj Bruyére, zawołała:
— Przed chwilą sądziłam, że znowu wpadam w szaleństwo,... ale teraz już się nic nie lękam.... Pójdź, pójdź moja córko,... ty mi rozum wracasz....
I prawdę mówiła! Są wyłączne położenia, w których matka nie chce być waryatką, w których nigdy nią nie jest.
— Pani!... moją matką!... zawołała zdumiona Bruyére, bo zbyt naiwna nie umiała przeniknąć; niecnego znaczenia pół wyrazów, które jéj matka — w swym obłędzie czytała.
— Tak jest, twoją matką!... jestem twoją matką!... łkając zawołała pani Perrine, obsypując małą Bruyére pocałunkami i pieszczoty, — mniejsza o resztę, — ... jesteś moją córką,... i cóż nas reszta obchoidzić może? O! mój Boże!... a ja niedawno mówiłam: Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym zarazem mogła kochać córkę... i syna!... Miałam już syna... O! zacnego syna!... O! jakże ty kochać będziesz twojego brata!
— Matka!... brat!... szepnęła Bruyére, łzami za, łzy, pieszczotami za pieszczoty, szczęściem płacąc za szczęście.
Nagle Perrine Marcin zadrżała i rzekła cicho do Bruyére, którą tuliła do swego łona:
— Wołają cię!...
— Mnie, matko?
— Tak jest.... o!... czy słyszysz?...
W rzeczy saméj, wpośród brzęku pałaszy, tentnienia koni, stuku wielkich podkutych butów, pomieszanych krzyków i wzrastającego zgiełku, którego dotąd Perrine Marcin i jéj córka z powodu głębokiego wzruszenia nie słyszały, rozlegał się przenikliwy i rozkazujący głos pana Beaucadet:
— Potrzebujemy małéj Bruyére, — mówił wachmistrz od żandarmeryi: — W imieniu prawa, które każdy znać powinien: gdzie jest Bruyére?... przybywam aresztować ją...
Niepodobna wyrazić dzikość uścisku, z jaką zdrażniona matka usłyszawszy te słowa, przytuliła córkę do swego łona; kurcząc, kryła się w rogu ścian piekarni, w któréj obecnie dosyć głęboka ciemność panowała.
— Aresztować.., Bruyére, — wołała męzka i poczciwa Robin, — czyście oszaleli mój panie Beaucadet?... aresztować tę biedną dziewicę! tę opatrzność naszéj okolicy!
— Prawda, — odezwali się parobcy, — aresztować tę biedaczkę... a to za co?
— Jako obwinioną o dzie-cio-bój-stwo, — stanowczym głosem odpowiedział Beaucadet, według swego zwyczaju przedzielając syllaby.
— Co tam pan znowu prawisz? — rzekła la Robin, — my pana nie rozumiemy wcale.
— Mówię jasno, wy jakieś nieuki, — pogardliwie odparł Beaucadet, — Bruyére poszlakowana jest o zabicie swego dziecięcia.
Na te słowa, dały się słyszéć dwa okropne krzyki w zwalonéj piekarni.
W chwili gdy Beaucadet pobiegł w tym kierunku z swoimi żandarmami, Bruyére z szybkością błyskawicy wyrwała się z konwulsyjnych uścisków matki, za jednym poskokiem przebyła zwaliska piekarni i z ich wysokości rzuciła się w staw.
Wszystko to stało się prędzéj, aniżeliśmy opisać zdołali.
Gdy Beaucadet z żołnierzami i folwarczną czeladzią przybył do piekarni, któréj wysokie ściany zasłoniły rozpaczliwy czyn małej Bruyére, już tylko samą Perrine Marcin tam zastali.
Nieszczęśliwa matka, leżała głową wsparta o kamień, ze sztywnemi rękami, z drętwiałą dłonią, osłupiałém i przymkniętém okiem, zaciśnionemi zębami, szarpana najokropniejszemi konwulsyami.
— Pani Perrine... — zawołała la Robin, klękając aby nieszczęśliwéj nieść pomoc, podczas gdy ją żandarmi otaczali.
— Na pomoc!... na pomoc!... la Robin! nagle zawołano po drugiej stronie zwalisk piekarni.
Folwarczny parobek, usłyszawszy łoskot wpadającego do wody ciała małej Bruyére, pospieszył na brzeg stawu, gdy tymczasem inni aktorowie téj sceny zdążali do zwaliska.
— La Robin! — zawołał on na nowo, — Bruyére w staw się rzuciła... oto znalazłem w wodzie jéj trzewik.... prędko... na pomoc!... odwiąż łódkę, może ją jeszcze ocalimy.
Podczas gdy panią Perrine Marcin, zupełnie zmysłów pozbawioną, przenoszono na folwark, la Robin, folwarczni parobcy i żandarmi, odwiązali łódź, przepłynęli i przejrzeli cały staw,... ale nie znaleźli ciała małéj Bruyére...
La Robin, wybuchając łzami, uniosła trzewik młodéj dziewczyny, niby jaką kosztowną relikwię... a potem nagle zmieniając zdanie, rzekła do parobka:
— Jacy my głupi, że płaczemy... takie oczarowane stworzenia jak Bruyére, nigdy nie umierają... My ją jeszcze obaczymy.
Pan Beaucadet spisawszy protokół samobójstwa, wsiadł na koń i na czele swego orszaku czém prędzéj wrócił do zamku hrabiego Duriveau wioząc tam nieszczęsną wiadomość.
Skoro ujechali kilka stai, stary żołnierz, którego już kilka razy niecierpliwiła śmieszna powaga, jaką przybierał Beaucadet, rzekł półgłosem do swego towarzysza, pokazując mu wachmistrza:
— Widziałem, że płakał, gdy na koń wsiadał... Tém lepiéj... zawszém go miał w podejrzeniu, że on nie tyle zły jak głupi.




16.
Matka i córka
.

Podczas, gdy powyżéj opisane wypadki miały miejsce na folwarku Grand-Genévrier, inne sceny działy się w Sabloniére, rezydencyi pani Wilson.
Wróciwszy do domu, po tych nieszczęśliwych łowach, pani Wilson i jéj córka, smutne, znękane, udały się do swych pokoi, nie myśląc bynajmniéj o obiedzie; pan Alcyd Dumolard zaś, skoro tylko ochłonął z przerażenia, jakiem go nabawiła zuchwała napaść Bambocha, nie był tyle obojętnym na posiłek, co jego siostra i siostrzenica. Wygodnie rozciągnięty w fotelu, przy dobrym ogniu, kazał sobie podać smaczny obiadek, sądząc, że tak różnorodne wzruszenia, a mianowicie boleść po stracie sakiewki, okrutnie wypróżniły mu żołądek.
Rafaela Wilson, posłuszna naleganiom matki, położyła się w łóżko; przy głowach usiadła jéj pokojówka. Panna Izabella liczyła najwiecéj lat trzydzieści, nie była ładna, ale twarz miała dowcipni wyrazistą, roztropną, pyszne włosy, błyszczące oczy, płeć delikatną, nogę zgrabną i kibić bardzo kształtną, objętą w czarnéj, bardzo skromnéj, ale wybornego kroju sukni. Panna Izabella, jako wierna pokojówka, była mocno zdziwioną i zasmuconą, widząc obie swe panie tyle cierpiące i znękane. Na znak pani Wilson wyszła z pokoju.
Matka i córka pozostały same.
Sypialnia Rafaeli, przylegająca do sypialni jéj matki, obita była perską materyą, o tle białém bławatkami zasianém; okrągła, kryształowa lampa rzucała na pokój przyćmione światło.
Pani Wilson zmieniła amazonkę na popielaty kaszmirowy szlafroczek, wyszywany bladoróżową torsadą, podnoszący jeszcze bardziej wykwintność jéj zachwycającego wzrostu.
Siedząc przy łóżku córki, z niespokojną przychylnością trzymała ją za rękę. Czarowna twarz Rafaeli, zwykle delikatnie rumiana, teraz do tego stopnia była stroskana, że gdyby nie gorączkowy blask jéj niebieskich oczu i ciemny kolor warkoczy, bladość jéj lica nie różniłaby się wcale od śnieżystej białości koronki i batystu nocnego czepeczka.
Ta młoda dziewica i ta młoda matka, a raczéj te dwie siostry, tak ugrupowane, zachwycający przedstawiały obraz: miłe światło lampy rozlewało blask wątpliwy po tym świéżym pokoiku kwiaciastą materyą zdobnym, a przejętym tą lekką wonią, jaką, że tak powiem, oddycha wszystko, co otacza wytworne kobiéty.
Od czasu powrotu z polowania, pani Wilson i jéj córka poraz piérwszy dopiero znalazły się sam na sam.
— Biédny aniołku... ty więc bardzo cierpisz? zapytała pani Wilson Rafaeli.
Młoda dziewica odpowiedziała głębokiém westchnieniem, wśród łez mile spojrzała na matkę.
Pani Wilson oburącz ujęła głowę córki i pocałowała ją w czoło, mówiąc:
— Ty miałabyś cierpieć, mój aniele!... ty?... nigdy dotąd nie pałałam nienawiścią,... ale tego ktoby ci choć najmniejszą wyrządził przykrość, ścigałabym z nieubłaganą, straszliwą zajadłością...
Gdy pani Wilson mówiła o nienawiści, jéj żywa i zalotna fizyonomia przemieniła się nagle, oczy zwykle tak wesołe, tak pogodne, zabłysły ponurym ogniem; usta zwykle śmiejące się, ściągnęły się; żyły na czole nabrzmiały; cały wyraz jéj twarzy tak się wydał groźnym Rafaeli, iż przestraszona zawołała:
— Mamo!... przestań go nienawidzić,... ja go tyle kocham...
Na te słowa Rafaeli objawiające jéj nieuleczoną namiętność dla wicehrabiego Scypiona Duriveau, pani Wilson smutnie obróciwszy się, oburącz twarz swoję zakryła i zalała się łzami.
— Matko.... droga matko,... nie rozpaczaj o mnie... rzucając się na szyję pani Wilson zawołała młoda dziewica, — o! jakżem nikczemna.... i nieszczęśliwa,... on mię już może nie kocha... a ja ci serce rozdzieram...
— On cię już nie kocha! — zawołała pani Wilson nagle ręką ocierając łzy, spływające po jéj obliczu; — on cię już nie kocha!... i oburzenie zarumieniło jéj blade policzki. Ty... ty... miałabyś doznać takiéj pogardy!... Ty, najpiękniejsza ze wszystkich,... ty piękna... o! nad wszelkie pojęcie piękna!... uniesiona dumą macierzyńskiej miłości zawołała pani Wilson.
— On,... nie miałby cię już kochać! dodała po chwili milczenia, — ależ chyba nie wiesz jak drogo opłaciłam...
I pani Wilson zamilkła: w pierwszém uniesieniu tylko co nie wykryła swéj córce tajemnicy którą chciała zachować; miarkując się zatém, spiesznie dodała:
— Nie, ty nie wiesz jaką niespokojnością miłość tę opłaciłam... Uspokój się więc, przyjdź do siebie... moje lube dziécię.
— Niestety! matko moja, od chwili wyjazdu naszego z Paryża jesteśmy narzeczeni... a dziś, widziałaś, że przez cały dzień... nic... prócz kilku pospolitych grzeczności... zaledwie mię postrzegał... ciągle był roztargniony, obojętny, a przytém ta jego nieczułość podczas sceny... pełnéj zgrozy, w któréj, jak zwykle, okazał tylko odwagę i pogardę! O! ta kobiéta... ta wiejska dziewczyna, on ją kocha... i dla tego mnie już nie kocha... On ją kocha... a ona zabiła jego dziécię! — z niewypowiedzianą zazdrością, nienawiścią i rozpaczą zawołała Rafaela.
Potém, zalana łzami, rzuciła się na szyję matki i twarz swoje na jéj łonie ukryła.
— O! żałuj mię,... pogardzaj mną, matko,... zaczęła znowu... Mimo to wszystko,... ja zawsze kocham Scypiona,... a może nawet jeszcze bardziéj, bo nigdy nie wydał mi się piękniejszym jak wówczas, kiedy sam, tak młody, słaby, ale nieustraszony, stawiał czoło wściekle grożącym mu przeciwnikom... Tak jest, przeklinaj mię... matko, dodała Rafaela, i zwracając ku matce piękną, łzami zalaną twarz, błagalnie wyciągnęła dłonie i powtórzyła: Przeklinaj mię!... bo nie wiesz wszystkiego...
Pani Wilson żywo się ocknęła, i niespokojnym, przenikliwym wzrokiem badała córkę.
— Nadużyłam twéj czułości,... twego nieograniczonego zaufania, mówiła znowu znękana Rafaela.
To słysząc, pani Wilson zrazu zadrżała, w tył się cofnęła, puściła ręce Rafaeli które w swoich trzymała; ale prędko żałując, że na chwilę powątpiewała o swojéj córce, chociaż ta osobiście się oskarżała, rzekła:
— Ty? nadużyłaś mego zaufania?... Ja ci nie wierzę, biedny aniele!
Tym wyrazom towarzyszył uśmiéch tak pogodny, że zdumiona Rafaela, niby ciężarem jakim przytłoczona, zrazu milczała.
— Nie, tyś nie mogła nadużyć mojéj czułości, moja najdroższa, — mówiła znowu jéj matka. — Jak zawsze, tak i teraz zapewne twoje szczere i dobre serce zanadto wzrusza się jakiemś dzieciństwem,... podobnie jak się wzrusza oziębłością Scypiona!... Zresztą, szkaradna dziewczyno, uśmiechając się i schylając z niewymownym wdziękiem swą piękną głowę do oblicza córki, dodała pani Wilson: ty nakoniec zrobisz ze mnie takiego tchórza jakeś sama, bo przyznam się, kiedyś przed chwilą zaślepiona, zawołała: On mię już nie kocha! zadrżałam... Mogłażem powątpiewać o tobie!... o wszechwładnéj piękności twojéj, o czarownym uroku twojego umysłu i serca?... nie, ja ci tego nigdy nie przebaczę... Pójdź, moja Rafaelo, niech twoje piękne oczy pokryję pocałunkami, kiedy tak źle widzą i tak źle sądzą miłość Scypiona.
To powiedziawszy pani Wilson, różowemi usty całowała białe powieki Rafaeli.
Piérwszy raz w życiu mowa matki boleśnie Rafaelę dotknęła.
Zaufanie, spokojność pani Wilson po wypadkach dnia tego, tyle dotkliwych dla serca młodéj dziewicy, napełniały ją zdziwieniem i obawą.
— Przebacz mi, droga matko — rzekła zakłopotana — jeżeli mię dziwi ta twoja obojętność na dzisiejsze wypadki i...
Pani Wilson przerywając swéj córce, rzekła tonem najsłodszéj czułości:
— Posłuchaj mię, moja luba, jesteśmy jak dwie siostry... będę z tobą mówiła jakby z kobiétą zamężną... bo wkrótce zaślubisz człowieka którego ubóstwiasz. Trzeba, widzisz moja kochana, uważać świat takim, jakim on jest w istocie... patrzyć na rzeczy z właściwego stanowiska. Przerażasz się... i cierpisz na to, co nazywasz obojętnością, oziębłością Scypiona. Cóż chcesz? ma on wady swego wieku... teraźniejszego czasu. Jakkolwiek młody, udaje... (a jużem mu to wobec ciebie zganiła), udaje, jak wszystka prawie młodzież naszych czasów, nieczułość i pogardliwą obojętność na wszelkie tkliwe uczucia. Uważałby za rzecz śmieszną uprzejme nadskakiwania narzeczonego; sądziłby, że gra rolę prowincyonalnego kawalera, gdyby cię obsypywał staraniami, gdyby uprzedzał twoje życzenia... Bo dobrze zważywszy, czémże jest taka czułość? pozorem... powierzchownością... nie na tém zależy prawdziwe i głębokie uczucie, jakie on dla ciebie żywi... Tak jest, on cię kocha bardziej niż mniemasz... Wreszcie ja wiem coś warta, czém jesteś... i do mnie należy bronić cię od wszelkich nieszczęsnych powątpiewań... Mój ty najdroższy aniołku... wybrałaś Scypiona... kochasz go tyle... żeś omal z tej miłości nie umarła. On, za pośrednictwem swego ojca, prosił o twoję rękę... Do tego kroku nie skłonił go zapewne twój skromny posag, bo pozostający mi majątek nie jest wielki; a wszystko co twój wuj posiada, oddane jest na dożywocie...
— Moja matko!...
— O Boże! wszystkie te przyczyny które ci przytoczyć muszę, aby cię uspokoić, przekonać, wiem o tém, że są błahe, nienawistne, mój luby aniele.. ale kiedy ci brak należytego zaufania w sobie saméj, muszę koniecznie wchodzić w te, jakkolwiek odstręczające szczegóły.
— Niestety! moja matko, dziś, w tym smutnym dniu, cierpię nie tylko z braku grzeczności Scypiona...
— Rozumiem; myślisz o tém okrutném odkryciu... o tem nieszczęśliwém dzieciątku... I tu znowu, mój aniele, muszę z tobą pomówić jak siostra... jak przyjaciółka... a raczéj jak matka usuwająca na stronę wszelką ostrożność, wszelką kłamliwą skromność, bo chodzi o objaśnienie, ale nie oszukiwanie ciebie. Posłuchaj mię... Przeszłego roku, Scypio był tu sam ze swoim ojcem; nie znał ciebie... w ciągu próżniaczego życia na wsi, spotkał tę młodą dziewczynę, nadskakiwał jej. Ona go usłuchała... wiesz resztę... Teraz, moralnie biorąc rzeczy, jest to źle, bardzo źle,... ale wyznać ci winnam, że biorąc rzeczy tak jak je widzi świat... ten świat na którym obie żyjemy, czyn Scypiona, jest tylko, jak to mówią, małém... przewinieniem... Jutro, cały Paryż wiedziéć będzie, że kochanką wicehrabiego Scypiona Duriveau była młoda wieśniaczka, i że ta miłość bardzo się tragicznie skończyła wobec nas; jutro, mówię, cały Paryż o tém wiedzieć będzie... a ani jeden salon nie zamknie się przed Scypionem, a ani jeden mężczyzna, ani jedna kobiéta, jakiegokolwiek bądź znaczenia w świecie, w niczém nie zmienią zwykłego sposobu przyjmowania Scypiona w swoim domu,... co większa, moje dziecię, ani jedna matka, ani jeden ojciec, nie odmówiliby mu dla tego swéj córki na małżonkę. Widzę, że wszystko to dziwi cię, moja luba; ale mówiąc do ciebie w téj chwili językiem który, zaślubiona za parę tygodni, nieraz słyszeć będziesz, kiedy zarazem ujrzysz rzeczy w naturalném ich świetle, uspokajam cię, pocieszam, słowem przywracam ci szczęście.
— Tak więc, moja matko, — zmienionym głosem, blada i cała drżąca rzekła Rafaela, tak więc,... na święcie... nie ma żadnej litości dla biednéj... uwiedzionéj... opuszczonéj dziewczyny... tak więc, na świecie, nie ma żadnéj nagany... żadnej kary dla uwodziciela, i wszyscy jak dawniéj podają mu ręce; kiedy przeciwnie, dla jego ofiary,... niosą obojętność... pogardę...
— Moja ty najdroższa, jest to zapewne okrutne... niesprawiedliwe... jest to pożałowania godne; ale cóż począć? taki to świat, a świat uważać potrzeba takim jakim jest. Pojmujesz więc, że dzisiejsza bolesna scena, z tego punktu uważana, nie jest tak smutną, tak rozpaczliwą jak ty sądzisz. Jeżeli chodzi o twoje przyszłe szczęście, okoliczność ta jest jeszcze mniéj ważną... bo nakoniec, już temu rok, a Scypio nie znał cię wówczas,... i, powtarzam... zbłądził niezawodnie uwodząc tę dziewczynę... ale zresztą... dla czegóż była tyle słaba?... dla czegóż nie oparła mu się, ona mocna cnotą lub odwagą?... Jest to słuszna kara za....
— O!... to za wiele, — przerywając matce zawołała Rafaela — i ja także jestem nikczemna!... słyszéć to... i milczéć... o! to niegodnie...
A potem obróciwszy się prawie obłąkana ku pani Wilson, mocno wzruszonym głosem dodała:
— Moja matko... nie wypada abyś była tyle surowa... dla uwiedzionych dziewcząt...
— Rafaelo... mój aniele... co ci jest?... dla czego tak drżysz! jakim wzrokiem patrzysz na mnie!...
— Powiadam ci, matko... żeś powinna być pobłażająca, żeś powinna mieć litość nad uwiedzionemi dziewczętami...
— Znowu bledniejesz... przestraszasz mię...
— Miej litość... o! wielką litość... nad nieszczęśliwemi które nie miały ani dosyć cnoty... ani dosyć odwagi iżby się oprzeć mogły... Scypionowi... czy rozumiesz, moja matko!...
I mocne łkania przerwały głos młodéj dziewicy.
— Rafaelo... przyjdź do siebie... uspokój się...
— Bóg karze cię, moja matko...
— Bóg mię karze?
— Nieszczęśliwa którą Scypio uwiódł.., była uboga, bez opieki, — z przerażającym uśmiechem dodała Rafaela, — to téż powiedziałaś jak inni: mniejsza o nią!... wzgarda dla ofiary... chwała uwodzicielowi!
— Rafaelo!!!
— Jéj dziécię umarło,... może i ona umrze także... bo cóż znaczy taka istota?.... Przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona... Powiedziałaś to... i Bóg cię karze moja matko...
— O!... Boże mój! Boże!
— Wierne echo samolubnego i okrutnego świata, nie miałaś litości nad biédną wiejską dziewczyną... Powiadam ci więc, matko,... że Bóg karze cię w twojéj własnéj córce.
— Co ty mówisz!?...
— Powiadam ci żem równie winna... winniejsza nawet jak to nieszczęśliwe stworzenie, bo ja nie jestem sama, nie jestem opuszczona... mam czułą i kochającą matkę, któréj od mojego dzieciństwa nigdy nie opuszczałam... I cóż! ja oszukałam... tę matkę... tak czułą... tak dobrą...
— O! milcz,... milcz...
— Niegodnie zdradziłam jéj zaufanie...
— Rafaelo! ty nie wiész co mówisz... tyś szalona... przyjdź do siebie!...
— Nie, nie, jam nie szalona... prawie obłąkana zawołała młoda dziewica; — ale pewno oszaleję... jeżeli nie umrę ze wstydu.
— Ze wstydu!...
— I ja także! nie umiałam oprzeć się Scypionowi!...
— Nieszczęśliwa!
— Mniejsza o to... Świat powie, że to przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona,... wszak prawda, moja matko? z natężeniem ostatnich sił poszepnęła nieszczęśliwa.
I w obu dłoniach twarz ukrywszy, padła bez ruchu na posłanie.




17.
Miłość macierzyńska.

Kilka chwil upłynęło jak Rafaela uczyniła pani Wilson to straszne zeznanie, zeznanie uzupełnione wyjaśnieniem, które młoda dziewica konającym głosem udzieliła.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu naszéj powieści, powiedzmy słów kilka o pani Wilson.
Ta kobiéta ubóstwiała swoję córkę: dowody tego ubóstwiania, tego poświęcenia ślepego, namiętnego i prawie bohaterskiego... natychmiast się nam przedstawiają.
Ludzie znający to co nazywamy światem, ludzie którzy go widzieli takim jakim jest, jakim go uczyniły skutki i konieczności obecnego porządku rzeczy, znajdą może wysłowienie się pani Wilson o haniebnym postępku Scypiona z małą Bruyére, niewłaściwym w ustach matki mówiącej do córki; atoli to wysłowienie, samo w sobie, ściśle zgadza się z pojęciami, obyczajami, zwyczajami i podaniami tego świata.
Pani Wilson malując Rafaeli społeczność w tak mocnych kolorach, miała w tém swoje przyczyny, a przyczyny, według jéj sposobu widzenia, wyborne.
Namiętność jaką Scypio natchnął Rafaelę powstała i doszła najwyższego szczytu w czasie podróży pani Wilson do Anglii, z powodu długów które mąż jéj, bankier amerykański, pozostawił umierając w stanic bankructwa. Pani Wilson nie mogła więc ustrzedz swéj córki od téj namiętności, tak szalonéj, tak zapamiętałéj, że Rafaela w skutku jéj za powrotem matki była prawie umierająca...
W téj chwili trudno już było Pani Wilson zastanowić się i przekonać, czy przedmiot tak nierozważnej miłości był jéj godnym. Przedewszystkiem więc chciała ona ocalić życie córki zaślubiając ją wicehrabiemu Duriveau. To małżeństwo wszakże nastręczało niepodobne do uwierzenia trudności, i aby je pokonać musiała użyć wszelkiej swojéj przebiegłości i całéj potęgi mocnej woli, nadewszystko zaś musiała ponieść podziwienia godną ofiarę...
Wreszcie, pani Wilson zbyt dumną była z cudnéj piękności Rafaeli, zbyt przekonaną o rzadkich jéj przymiotach, iżby im nie przyznawała niepokonanéj władzy, izby nie sądziła że Scypio ukrywa prawdziwą miłość pod maską wyrachowanéj obojętności; a wreszcie Rafaela namiętnie go kochała; pani Wilson zatem musiała za wszelką cenę uśmierzyć obawę córki i uspokoić ją względem miłości, która całe jéj życie stanowiła.
Taka była pobudka postępowania pani Wilson z Rafaelą aż do chwili, w któréj córka uczyniła jéj tak bolesne wyznanie, uzupełnione następującém wyjaśnieniem:
Rafaela na kilka dni przed wyjazdem z matką z Paryża do Solonii, ulegając namiętnym naleganiom Scypiona, niepostrzeżona udała się na schadzkę, którą jej naznaczył...
Po tém bolesném wyznaniu długie nastąpiło milczenie.
Rafaela i jéj matka były pognębione.
Pani Wilson, oparta na poręczy fotelu, zdawała się być łupem glębokiéj boleści i patrzyła na córkę wzrokiem pełnym smutku, litości, miłości i przebaczenia...
Rafaela blada, z zwieszoną głową, osłupiałym wzrokiem, rękami na kolanach skrzyżowanemi, zdawała się być bezwładną, nieczułą;... niekiedy tylko, wielkie łzy w milczeniu spływały po jéj białych i zimnych jak marmur policzkach.
— Rafaelo, — nagłe rzekła pani Wilsou, — posłuchaj mię moje biedne dziécię...
Na te słowa, świadczące o pobłażaniu, o niewyczerpanéj czułości matki, młoda dziewica zadrżała i pokryła ręce pani Wilson łzami i pocałunkami.
— Podnieś się,... uspokój się,... mój aniele... i mnie saméj zbyt trudno opanować wzruszenie... Miejmy odwagę,... pomówmy o tobie,... pomówmy raczéj o sobie...
— Słucham cię, matko, — odpowiedziała Rafaela usiłując wstrzymać łzy swoje.
— Widzisz, moja córko, jesteśmy dwie opuszczone kobiéty; same, u siebie samych tylko rady zasięgnąć możemy; bo wiesz że na twojego wuja liczyć niepodobna... Same zatém, moja luba, powinnyśmy postanowić względem naszéj przyszłości... Prawdę powiedziałaś,... Bóg skarał mię za okrutną nieczułość dla téj nieszczęśliwéj wieśniaczki Bóg mię ukarał... lecz niech ta kara mnie tylko samą dotyka; a błogosławić ją będę... Przed chwilą powątpiewania twoje o miłości Srypiona uważałam za bezzasadne... teraz, uważam je za nierozsądne; bo teraz pojmuję widoczną jego oziębłość... jest ona udana w wspólnym waszym interesie.
— Ach! moja matko... odpowiedziała znękana Rafaela, — na widok tego zmarłego dziecka, jego własnego dziecka... czyż dumne oko Scypiona choć jednę łzę uroniło... widzisz! to mię przeraża... to mi każe powątpiewać o jego sercu, a jednak czuję że go zawsze kocham. O! jak okropnie pomyśléć tylko... że on który teraz jest panem mojego honoru, jak jest panem i mojego serca... że on chciałby może... złamać dane słowo... że może mną pogardzi.. może mię opuści...
— Ciebie opuścić?... tobą pogardzić:... o! tobym już chyba nie żyła! — z nieopisaną energią zawołała pani Wilson. O! nie, nie, uspokój się moje dziécię, Scypio dotrzyma słowa... a dotrzyma dla tego że cię kocha... dotrzyma... dla tego że dotrzymać musi... dla tego, że żadna potęga ludzka teraz nie zdoła już oprzéć się temu małżeństwu...
— Ah! matko, gdybyś znała nieugiętość charakteru Scypiona!... O! jeżeli on mię już nie kocha, nic go nie wstrzyma aby mię nie opuścił, szeptała boleśnie znękana Rafaela.
Rozpacz i coraz wyraźniejsza zmiana na twarzy córki, rozdzierały serce pani Wilson. Znała ona nadzwyczajną czułość Rafaeli, której już ta miłość o mało nie zabiła. Coraz bardziéj zatem przerażona znękaniem nieszczęśliwéj córki, pragnąc wszelką ceną uspokoić ją względem przyszłości, choćby niechętném wykryciem przeszłości, postanowiła wyjawić tajemnicę macierzyńskiego poświęcenia, którą dotąd przez zbytek skromności ukrywała.
Po chwilowym namyśle, rzekła przeto do Rafaeli:
— Odpowiedz mi, drogi mój aniele,.. gdyby ci przed dniem w którym, szalona, nierozsądna, poszłaś do Scypiona... powiedziano: wyrzecz się téj miłości?...
— To byłabym umarła...
— Dziś... gdyby ci powiedziano: Musisz się wyrzec téj miłości?, tego małżeństwa?..
— Umarłabym z miłości i wstydu.
— Tak jest,... wierzę ci i wiém, że umarłabyś z miłości i wstydu,... ale ja nie chcę abyś umarła, ja owszem pragnę obyś żyła, muszę cię więc uspokoić; abym cię zaś uspokoiła, muszę ci dowieść że nic w świecie nie zdoła przeszkodzić temu małżeństwu... a nawet i wola Scypiona... czy rozumiesz mię? powinnam cię nakoniec przekonać, że dla zapewnienia tego związku, śmiało powiedzieć mogę, dokazałam niepodobieństwa...
— Ty, moja matko?
— Tak jest, ja... widzisz więc, że dziś wszelka trudność będzie dla mnie tylko igraszką... To cię dziwi, moja luba; wyznam ci wszystko... nie bez żalu jednak... boś nie powinna była wiedzieć o tem...
Po krótkiej przerwie, pani Wilson z dumą mówiła dalej:
— I dla czegóż miałabym rumienić się.... wyznania, że macierzyńska miłość natchnęła mię wspaniałomyślnością?... Posłuchaj mię Rafaelo. Wiadomo ci żem wyjechała z Paryża w nadziei odzyskania w Anglii należności zaprzeczonych nam skutkiem śmierci i smutnego stanu interesów twojego ojca; summa o którą się dopominałam, była dosyć znaczną, a jéj odzyskanie zapewniało ci znakomity posag, co mojém zdaniem, w teraźniejszych czasach, chciwością napiętnowanych, wiele miało wpływać na twoje przyszłe szczęście. Przybywszy do Anglii, przypadkiem weszłam w stosunki z sir Franciszkiem Dudley, interesowanym w popieranéj przeze mnie sprawie... Rycerska prawość, ujmująca delikatność, dowcip, rozsądek, szlachetność serca, wielkość charakteru, słowem wszystko, co może zjednać szacunek i przychylność, połączone jest w osobie sir Franciszka. Dla obrony twojego interesu musiałam się często z nim widywać... Mamże ci wyznać, moje dziecię? że te nasze stosunki, zrazu tak poważne, zmieniły się rychło w żywą przyjaźń... a następnie w daleko czulsze uczucie... z którego byłam szczęśliwą i dumną, bom je podzielała, bom się czuła godną człowieka, który mię niem natchnął... Sir Franciszek Dudley był wolny... i ja także... Nie wspominam ci, jaki udział miała twoja przyszłość w naszych małżeńskich zamiarach.. Ale na cóż się teraz przydadzą te wspomnienia? — z melancholijnym uśmiechem dodała pani Wilson, — wszystko to teraz już daremném tylko, lubo miłém zawsze marzeniem...
— I dla czegóż, matko moja, mówisz o téj przeszłości, jakby o marzeniu? rzekła Rafaeia równie zdziwiona jak rozrzewniona tém zwierzeniem się.
Pani Wilson smutnie poruszyła głową, i chcąc niby uniknąć dolegliwych wspomnień, czule całując swą córkę, dodała:
— Mówmy o tobie, moja luba... Wiész... że w czasie mojéj podróży, co dzień od ciebie odbierałam listy; nagle, listy twoje ustały;... pisywała do mnie twoja ciotka; przez nią to, doszła mię wiadomość o twojéj chorobie;... wyjeżdżam,.. przybywam i znajduję cię prawie konającą...
— O moja matko!... ty kochałaś... i przybyłaś,.. pojmuję teraz jaką poniosłaś dla mnie ofiarę!...
— Jeżelim się dla ciebie poświęciła, moja córko, to ty nie znasz jeszcze com poświęciła... Przybywam... zastaję cię konającą; a ty wyznajesz mi twoję szaloną miłość... W rozpaczy, jakim bądź sposobem pragnąc cię przywołać do życia,... przyrzekam, że cię zaślubię Scypionowi;... nadzieja, ślepe zaufanie w mojém słowie, wywołują zbawienne przesilenie: odzyskujesz zdrowie, żyjesz, jesteś ocaloną!... ale ja, powinnam była dotrzymać obietnicy, którą ci uczyniłam... powinnam była połączyć cię ze Scypionem, albo lękać się, abyś znowu nie wpadła w otchłań boleści i śmierci, z któréj cię tak cudownie wyrwałam, czyniąc ci obietnicę zbyt śmiałą. Niestety!... biédny mój aniele, nie wiedziałam do czego się zobowiązałam.
— Jakto?... moje małżeństwo?...
— Pozwól...Jedna z moich przyjaciółek znała dobrze ojca Scypiona, hrabiego Duriveau. Po długiéj rozmowie z tą kobiétą rozpacz mię ogarnęła: twoje małżeństwo było niepodobne; pan Duriveau chciał wtedy żenić swego syna z dziedziczką trzech milionowego majątku i znakomitego rodu; a gdy dałam poznać mojéj przyjaciółce że przynajmniéj przyzwolenie Scypiona było konieczne...
— I cóż! moja matko?... i cóż? zawołała Rafaela.
— Odpowiedziano mi, że gdybym znała pana Duriveau, wiedziałabym, że ten człowiek, na nieszczęście wyposażony żelazną wolą, wszystko co chce uważa za rzecz skończoną.
— Scypio więc zgadzał się na to małżeństwo! boleśnie zawołała Rafaela.
— On więc już wtedy zwodził mię!...
— Nie, nie, on cię nie zwodził; ale nie chciał, zapewne, od razu oprzéć się woli ojca.
— I tyś to taiła przede mną, matko?
— Pocóż miałam wyjawiać? Przywróciłam ci życie, obiecując, że zaślubisz Scypiona; obawa, rozpacz, powątpiewanie, byłyby cię zabiły; musiałam więc zatrzymać w tobie ślepą ufność w moje słowo, w moję obietnicę.
— O! matko! matko!... — szepnęła młoda dziewica, jakby przytłoczona dowodami takiego przywiązania matki...
— Zapragnęłam osobiście poznać hrabiego Duriveau, — mówiła znowu pani Wilson, — chciałam sama osądzić tego strasznego człowieka, który mimo wiedzy, trzymał w swém ręku życie mojéj córki. Przyjaciółka, o któréj wspomniałam, ułatwiła mi spotkanie z hrabią...
— A wtedy... moja matko?
— W trzy miesiące późniéj, — nie ukrywając już dumy swéj macierzyńskiéj radości, mówiła pani Wilson, — hrabia Duriveau, raptownie zerwał związek, który tyle pochlebiał jego dumie, i w mojéj obecności przybył zapytać cię, czy raczysz przyjąć Scypiona za małżonka.
— Skądże... tak nagła zmiana?
— Oto umiałam wzbudzić w hrabi Duriveau miłość ku mnie, — z prostotą rzekła pani Wilson.
— Wzbudzić miłość w hrabi Duriveau! — zawołała Rafaela.
— Miłość.... zapamiętałą,... bo, po dwumiesięczném ubieganiu się o mnie... błagał, abym przyjęła jego rękę, jego majątek,... przyjęłam...
— Ty, moja matko? — rzekła zdumiona Rafaela.
— Ale pod warunkiem,... że twoje zaślubiny ze Scypionem, odbędą się jednocześnie z zaślubinami mojemi z hrabią...
Młoda dziewica, tak głębokiemu uległa zdziwieniu, że zrazu oniemiała, ale wnet rzuciła się na szyję pani Wilson, wołając:
— Ah! matko moja, teraz wszystko rozumiém,... pojmuję całą boleść, cały ogrom twojego poświęcenia się... Aby zapewnić moje małżeństwo,... zrzekłaś się miłości, o któréj z taką dumą, z takiém szczęściem wspominasz,... zaślubisz człowieka, którego nie szanujesz,... którego może nienawidzisz,.. i to wszystko dla mnie...
— Nie,... nie, mój aniele,... nie bądź w błędzie; rzekła pani Wilson aby usunąć skrupuły swojej córki, — uspokój się,... jam szczerze przywiązana do pana Duriveau; alboż to nie on zapewnił twoje szczęście? alboż tym sposobem nie zasłużył na moje dozgonną wdzięczność?... wreszcie, — z lekkiém zakłopotaniem dodała pani Wilson, bo jéj prawa dusza brzydziła się kłamstwem, — wyznam ci, z radością widziałam że wpływ mój na hrabiego był zbawienny,... że powoli, znikała gorycz, szorstkość jego obejścia... W jego wieku, widzisz, a nadewszystko przy tak porywczym i energicznym charakterze, przy tak żywych namiętnościach, miłość cudów dokazuje... Bądź więc o mnie spokojna... moja córko. Co do ciebie zaś, z zapałem całując córkę dodała pani Wilson przekonana że ją zupełnie uspokoiła, — czy wierzysz teraz, że dostateczną rękojmią twéj przyszłości, jest moja wola, wola hrabiego, a przytém i nadewszystko, szczera miłość Scypiona dla ciebie, miłość teraz niezłomna, święta... bo od niéj zależy honor twój i honor jego.... Czy wierzysz, biedny aniele, że jeżeli, jakem ci wspomniała na początku naszej rozmowy,... mogłam dokazać niepodobieństwa... przywodząc hrabiego Duriveau do zażądania twéj ręki dla syna swojego, łatwo mi teraz będzie...
— Wierzę ci, wierzę, najdroższa matko! — przerywając pani Wilson, zawołała Rafaela.
I piękna twarz młodéj dziewicy rozpromieniła się nadzieją i szczęściem, i obie jéj ręce zawisły na szyi matki.
— O! wierzę ci, i lubię ci wierzyć, — mówiła znowu Rafaela; — tak jest, twoje pocieszające wyrazy napoiły mą duszę spokojnością, zaufaniem i szczęściem... a wreszcie uszczęśliwia mię, o! stokroć uszczęśliwia wiadomość, żem tobie winna to wszystko,... wiadomość o nowych ofiarach jakie dla mnie poniosłaś... a to mi nakazuje tyle wdzięczności, tyle czułości...
Kilka razy ostrożnie zapukano do drzwi pokoju pani Wilson, który poprzedzał sypialnią Rafaeli... i rozmowa przerwała się.
— Kto tam? — spytała pani Wilson wychodząc od Rafaeli.
— Ja,...odrzekł za drzwiami głos panny Izabelli.
— Cóż chcesz Izabello?
— Jest tu list od hrabiego Duriveau; bardzo pilny; posłaniec czeka na odpowiedź.
— Dawaj... — rzekła pani Wilson otwierając drzwi pokojówce, — i obacz, czy cię Rafaela nie potrzebuje.
Podczas gdy panna Izabella przechodziła do Rafaeli, pani Wilson odpieczętowała list hrabiego.
— Byłam tego pewna, — rzekła czytając, — okrutnie niespokojny... Ileżto miłości!... Ile namiętności!... W tym wieku, a jeszcze dochował taki ogień w sercu!... Skądże pochodzi że oprócz téj miłości, która go owładła, hrabia nie zna jak tylko dumę, samolubstwo, chciwość, i zimną wzgardę dla wszystkiego co nie jest bogatém, uszlachconém lub możném?... i mówią, że ten człowiek był dobry, że w swéj młodości ulegał najszlachetniejszym natchnieniom... Czas go bardzo zmienił, i wiek zatwardził, skamienił tę duszę niegdyś tak delikatną, tak czułą.
Potem, czytając dalej list, pani Wilson zwolna i zamyślona dodała:
— Spodziewałam się tego: lęka się, aby dzisiejsza, okropna scena, nie zmieniła moich i Rafaeli życzeń... błaga w imię swojéj miłości, abym użyła całego wpływu na córkę, i skłoniła ją do przebaczenia Scypionowi... Bo, — dodaje hrabia, — szczęście jego życia, jego zaślubiny ze mną, zależą od związku mojej córki ze Scypionem...
A po chwili, pani Wilson, ocierając błędną łzę z oczu, mówiła znowu:
— O moje sny złote,... moje słodkie i drogie wspomnienia, pocóżeście mi się tak niedawno jeszcze nasuwały!...
Ale wnet przerywając sobie, dodała:
— Dosyć téj słabości, dosyć tych nikczemnych żalów; tu nie chodzi o mnie. Odważnie... odpiszmy hrabiemu... który zresztą nalega teraz bardziej niż kiedykolwiek... błaga mię, aby piętnasty dzień przyszłego miesiąca mógł być dniem naszego ślubu... Tak być musi... Wczoraj... byłabym się jeszcze wahała... byłabym odwlokła ten nieszczęsny związek, który dla mnie zawsze wcześnie przychodzi... ale dziś,... — i pani Wilson zapłonęła jakby szło o jéj własny honor; dziś,... położenie mojéj nieszczęśliwéj córki... rozkazuje mi przyspieszyć to podwójne małżeństwo...
Potém, czytając daléj list, mówiła:
— O jakiémżeto smutném zdarzeniu dzisiejszego wieczoru, wspomina hrabia?... Nie chce mi go wyjawić,... z obawy, pisze, aby to nie wywarło na mnie zbyt żywego wrażenia;... lecz jutro, powié mi wszystko... jeżeli jak zwykle, będę go mogła przyjąć... No, odpiszmy mu...
Pani Wilson wyszła z sypialni i udała się do małego saloniku, w którym zwykle pisywała.
Właśnie kończyła swój list do hrabiego Duriveau, gdy nagle Rafaela, blada, napół naga, obłąkana, wpadła do salonu.
— O! to okropnie!... zawoła młoda dziewica, rzucając się w objęcia matki, — ona umarła!...
— Boże!... co to jest?... Rafaelo!...o kim to mówisz?
— O młodéj dziewczynie!... matce tego dziécięcia... znaleziono ją dziś rano... nieżywą!...
— Co ty mówisz?
— Utopiła się!... bo chciano ją aresztować!...
— Ale skąd wiész o tém?...
— Tylko co... jeden z ludzi hrabiego powiedział to Izabelli.
— Nie masz wątpliwości,... boleśnie zawołała pani Wilson, — zapewneto o tym wypadku wspominał hrabia...
— O! moja matko...Bóg nas karze... Ta śmierć!... to przepowiednia!... szepnęła młoda dziewica.
I padła w objęcia przerażonéj matki.




18.
Obiad.

Rzućmy teraz wsteczne spojrzenie na wypadki zaszłe w Tremblay (rezydencyi hrabiego Duriveau) w ciągu wieczoru, gdy Bruyére szukała śmierci w folwarcznym stawie, a Rafaela wyznała matce swój błąd i hańbę.
Wróciwszy do domu, hrabia Duriveau mocno żałował nieobecności pani Wilson i jéj córki, które wraz z panem Alcydem Dumolard, po ukończonych łowach, przybyć miały na obiad do Tremblay.
Nieobecność ich tém dotkliwszą była hrabiemu Duriveau, że nie mógł ominąć nudnego przyjęcia kilku sąsiadów, również na obiad zaproszonych, a któreto zaproszenie odwołać już nie wypadało.
Atoli te nudy wynagrodzone być mogły korzyścią: zaproszeni bowiem sąsiedzi, znakomici właściciele dóbr, przemysłowcy przez ryzykowne przedsięwzięcia wzbogaceni, zamożni prawnicy, byli wszyscy pełnemi wpływu wyborcami, a przyjaciele pana Duriveau, żyjący w politycznej sferze, powiedzieli mu przed rokiem:
„Czasy są ważne: ohydne pojęcia radykalne i socjalne wywiérają niepokojący wpływ na klassie roboczéj, trzeba więc aby zgodnie działające, energiczne i nieugięte stronnictwo, poskromiło ten anarchiczny popęd, któryby nas doprowadził niezawodnie do trwogi, do maximum i t. d. Jako właściciel rozległych włości, więcej jak kto inny dbać powinieneś o porządek i pokój. Przejdź na naszę stronę, zostań deputowanym w miejscu pana de la Levrasse, człowieka najlepszych chęci ale bez znaczenia; przygotuj swą kandydaturę, rząd królewski poprze ją, otrzymasz nominacją i głosować będziesz za zachowaniem... najlepszego jaki tylko może być porządku rzeczy.”
Takie zwierzenie pochlebiało hrabiemu Duriveau i drażniło jego silny, nieubłagany charakter; z zapałem chwycił się on rad swych przyjaciół, zaczął zbliżać się do niektórych wyborców, wywierających wpływ na stronnictwo do którego należeć pragnął, przyjmował ich często w zamku Tremblay, a obiadem na który ich tego dnia zaprosił, ogłaszał niejako swój powrót do Solonii.
Z tego punktu uważane wypadki owego dnia, oburzenie wieśniaków wywołane zuchwałą śmiałością Scypiona, gdy znaleziono dziecię małej Bruyére, z dwóch względów boleśnie dotykały hrabiego Duriveau: bo naprzód obawiał się, aby Rafaela Wilson po takim skandalu, nie zerwała związku na którym polegało jego małżeństwo z panią Wilson, a powtóre sądził, że wieść o niegodziwéj scenie, któréj głównym aktorem był Scypio, rozchodząc się w okolicy, szkodliwy wpływ wywrzeć może na jego plany wyborcze. Ale biesiadnicy zgromadzeni w zamku Tremblay, nic jeszcze nie wiedzieli o tym smutnym wypadku.
Zamek Tremblay wzniesiony przy końcu siedmnastego wieku i panujący nad rozkoszną doliną Soldry, istna oaza wśród téj ubogiéj krainy, miał pozór prawie monarszéj rezydencyi; hrabia Duriveau rozwijał w nim przepych nadzwyczajny.
Biesiadnicy hrabiego przebyli naprzód obszerny przedsionek pełen upudrowanéj służby w ciemnéj, srebrem galonowanéj liberyi, potém przeszli doposłuchalnego salonu, który zajmowali pokojowcy, a następnie dopiéro, przez galeryą obrazów, przybyli do salonu bawialnego, wspaniałe złoconego i pysznie umeblowanego w stylu Ludwika XIV.
Długie firanki z zielonego adamaszku były zapuszczone; kandelabry bronzowe i bogato złocone świeczniki, rzęsiste światło swoje odbijały w zwierciadłach na piętnaście stóp wysokich, u spodu obstawionych olbrzymiemi, chińskiemi wazonami, pełnemi najrzadszych kwiatów.
Zbliżyła się godzina obiadowa. Hrabia Duriveau przezwyciężając bolesne roztargnienie, sam jeden, z nieco wyniosłą grzecznością czynił honory domu, bo wicehrabia Scypio cały ich ciężar zwalił na niego.
Ojciec i syn przedstawiali kontrast uderzający, charakterystyczny aż w drobiazgowych napozór szczegółach.
Hrabia, chociaż młody ojciec, nic pochwalając jednak mody rozmamanéj i na nic niedbającéj młodzieży z roku 1843, zdjął łowieckie suknie, a ubrał się jak najstaranniéj i najgustowniéj: szerokie klapy jasno granatowego fraka ze złotemi matowanemi guzikami, spadały mu na białą pikową kamizelkę, szczelnie przystającą do zgrabnéj, jeszcze młodzieńczéj jego kibici; suty węzeł wysokiego, czarno jedwabnego halstucha, rozwijał się na pysznie haftowanéj koszuli, spiętéj na trzy guziki z ogromnych pereł, otoczonych brylantami i osadzonych w zielono emaliowane liście; czarne, dosyć obcisłe spodnie, rysując jego muskularne i zarazem wytworne kształty, pokrywały nogę ubraną w białą jedwabną pończochę; nakoniec lakierowane trzewiki, mocno wycięte i zdobne dużemi kokardami, uzupełniały ubiór hrabiego Duriveau, który, dzięki swéj ciemnéj cerze, czarnym włosom, chudéj ale pełnéj charakteru twarzy, mimo że miał lat pięćdziesiąt, nie wyglądał jak na trzydzieści pięć a najwięcéj czterdzieści.
Te, jak powiadamy, napozór drobiazgowe szczegóły ubioru ważne miały znaczenie; bo hrabia Duriveau mniemał że mocno ubliży swym gościom i sobie samemu, jeżeli choć sam, wyszukanie nie ustroi się do obiadu; wieczorem wdziać bóty zamiast jedwabnych pończoch, byłby uważał za rzecz niesłychaną, a nie przypominał sobie iżby się kiedykolwiek dopuścił takiego przestępstwa; upatrywał w tém jakiś rodzaj osobistéj godności i rękojmi, niby mówiącéj: że człowiek ubrany w jedwabne pończochy, pierwéj dwa razy obejrzy się nim stąpi w błoto.
Dziwny to był sposób pojmowania szacunku ludzkiego; ale hrabia tak go pojmował w istocie.
Wicehrabia Scypio, zamiast naśladować to ceremonialne podanie, owszem przesadzał negliż, rozpasanie, jakie niedbałe zwyczaje klubów, stajni i gryzetek u wielkiéj liczby młodzików w modę zamieniły.
A tak ubiór Scypiona obok ubioru jego ojca, samą sprzecznością uderzał. Jego wąziutki czarny halstuch, prawie do wstążki podobny, zawiązany był wkoło czworograniastego i krochmalnego kołnierzyka od koszuli, który sięgał aż po uszy, a prawie zupełnie obnażał szyję; surducik zielonkawy zbyt obszerny, chociaż bardzo krótki i z zaokrąglonemi połami, podobny był raczéj do myśliwskiej kapoty; szkocka kamizela, nadzwyczaj długa, skrojona nakształt kamizelki groomów, zachodziła na szerokie spodnie o ciemnem tle w niebieskie kraty, które niby u majtka, bujały po lakierowanych butach z bardzo wysokiemi obcasami.
Tak niedbale ubrany, wicehrabia odznaczał się jeszcze wybitniéj swém niedbałém ułożeniem i pełną rozpasania przesadą, którą łatwiej pojąć jak opisać. Koszulę miał na piersiach otwartą, szerokie krochmalne mankietki, zgniecione, do połowy wywinął na rękaw surduta, z pod którego wychodziła blada, delikatna i chuda jak u schorowanéj kobiéty ręka; przybierał postawę miękką i znudzoną, roztargnioną lub dumną. Odmówić sobie musimy skreślenia wszelkich drobnostek; wszelkich delikatnych, nieznacznych i prawie niedostrzegalnych odcieni, wyraźnie cechujących oba nasze portrety.
Scypio, według zwyczaju zbyt późno przybył do salonu. Hrabia widząc go w tak zaniedbałem ubraniu, wyszedł naprzeciw niemu i rzekł tonem przyjacielskiej wymówki;
— Powinieneś był staranniej się ubrać; wiész że na prowincyi na wszystko uważają.
— Jeszczeby téż, — głośno odpowiedział Scypio, — to ty właśnie wstyd mi robisz twemi obcisłemi spodniami; ubrałeś się jak... kochanek z opery komicznéj: za cesarstwa byłbyś mógł iść w zawody z panem d’Elleviou, za którego łydkami szalały piękne damy, te szczątki dyrektoryatu!
Rozgniewany hrabia przygryzł wargi; weszło kilka zaproszonych osób które przyjąć musiał. Sprzeczność o jakiéj wspomnieliśmy, równie uderzająco postrzegać się dawała w obejściu ojca i syna. I tak hrabia, jużto stojąc przy kominku, rozmawiał z mężczyznami, już pochylał się nad grzbietami fotelów na których siedziały kobiéty i częstował je pełnemi uprzejmości słowy.
Scypio. zaś, rozciągniony a raczéj przewrócony w szerokim fotelu, utkwiwszy ręce w kieszeniach od spodni, horyzontalnie założywszy prawą nogę na lewe kolano, jużto spoglądał na sufit, jużto hałaśliwie ziewał, albo téż śmiejąc się i drwiąc bezwstydnie, wyszydzał wszystkich których mu nieszczęsny los nasuwał. Co do dam, ciekawie z głębi swego fotelu zbadawszy ich wejście, wlepiając e oko swą kryształową lornetkę, ani się im ukłonił, ani nawet słowa przemówił.
Hrabia Duriveau, i tak już mocno zraniony postępowaniem Scypiona w ciągu tego smutnego dnia, co większa rozgniewany dojmującemi szyderstwy jakiemi go syn traktował wobec pani Wilson, a nadto coraz bardziéj znudzony swą rolą młodego ojca, widocznie cierpiał z powodu tak obelżywego obejścia Scypiona, które mogło odstręczyć jego wyborców. Ale tak dalece lękał się szyderstw młodzieńca, którego zuchwała śmiałość nie szczędziła nikogo, nie szanowała żadnéj przyzwoitości, że się powstrzymywał, odkładając do końca wieczoru poważną i surową rozmowę z Scypionem.
Ten, ciągle zagrzebany w swym fotelu, dostrzegając, nieopodal od siebie rządcę hrabiego, skinął nań palcem aby się przybliżył.
Pan Laurenson, rządzca, człowiek słuszny, chudy i ogorzały, twarzy obojętnéj i surowéj, z uszanowaniem przystąpił do Scypiona i zapytał:
— Co pan wicehrabia żąda?
— Zadzwoń mój kochany, — półgębkiem rzekł Scypio, — nie wiem co oni sobie myślą... nie dają do stołu a jam głodny.
Pan Laurenson zbliżył się do kominka i pociągnął za jedwabny sznurek.
Prawie natychmiast pokojowiec w czarnym fraku, krótkich spodniach, jedwabnych pończochach, w trzewikach ze złotemi sprzączkami, otworzył drzwi od salonu.
Był to Marcin, syn pani Perrine i hrabiego Duriveau...
Portret który Marcin posłał swéj matce, bardzo był podobny; równie jak jego portret miał on cerę ciemną, fizyonomią otwartą, dowcipną, spojrzenie zarazem myślące i przenikliwe; ale baczne oko byłoby wówczas dostrzegło w twarzy Marcina coś powstrzymywanego, coś, że tak powiemy przyćmionego, jakby czuł w sobie konieczność pokazywania się człowiekiem obecnego stanu swojego.
Wicehrabia, siedzący prawie twarzą do drzwi, ujrzawszy Marcina, skinieniem przywołał go do siebie.
Marcin z uszanowaniem zbliżył się do wicehrabiego... swego brata... wszakże nie mógł pokonać wewnętrznego pomieszania, mimo iż go niczém nie objawiał.
— Cóż to... czy dziś nie dacie obiadu? spytał go Scypio.
— Owszem, panie wicehrabio... zaraz dajemy...
— Każ, niech się spieszą... bom głodny!
A gdy Marcin ukłonił się i zmierzał ku drzwiom, wicehrabia przywołał go znowu.
— Marcinie! powiédz szafarzowi że tylko portwein pić będę... Niech mi oziębią parę butelek... ale zachować temperaturę wina bordeaus... dwanaście a najwięcéj piętnaście stopni, ani mniéj ani więcéj...
— Dobrze panie wicehrabio.
— Pamiętaj także, dodał Scypio, aby postawiono przy mnie korzenie i pieprz z Kajenny.
— Dobrze, panie wicehrabio, rzekł Marcin.
I wyszedł.
Biesiadnicy hrabiego prawie wszyscy należeli do rzędu ludzi mówiących: moja żona i nazywających lwami i lwicami mężczyzn i kobiéty, których uważali za modnisiów. Większa téż część tych obywateli, nieuków, samolubów i próżnych, zamkniętych w granicach swojéj obiorczéj powagi, uważała impertynencye Scypiona za prawdziwie czarowne lwiarstwo; jego pogardliwa zuchwałość, ucinkowe drwiny przejmowały ich uniesieniem i zarazem przerażeniem; nazywali go zawsze panem wicehrabią, i śmieli się w najlepsze skoro tylko przemówił, co go najbardziéj niecierpliwiło, bo sam bynajmniej nieuwarzał się za tak śmiesznego. Małżonki zaś tych ichmościów, z pod oka lornetując na piękną postać Scypiona, nienawidziły go, to jest umierały ze złości, mówiąc do siebie że nie są zapewne dosyć piękne, dosyć znakomite, dosyć lwice, iżby zasługiwały na kilka słów prostéj grzeczności ze strony tego eleganta, impertynenta i t. d.; czyli inaczéj się wyrażając, nie jedna z tych zagniewanych piękności, wyszła zapewne zadumana, marząca o bladéj i pięknéj twarzy Scypiona, o jego wielkich ciemnych oczach, o szyderczym uśmiechu, w czasie którego pokazywał swe piękne zęby, i o małéj bielutkiéj jego ręce, którą kiedy niekiedy tak niedbale pokręcał swój jasny delikatny wąsik.
Nagle otworzyły się obie połowy drzwi salonu; i Marcin dźwięcznym głosem wyrzekł te uroczyste słowa:
— Panie hrabio, już dano do stołu.
— Scypionie, podaj rękę pani Chalumcau, poważnym tonem rzekł hrabia do syna, sam dając rękę drugiéj kobiécie.
Scypio jako przesycony, nie śmiał się nigdy; inaczéj, mimo to że ojciec mówił na seryo, byłby zapewne wybuchł głośnym śmiechem, słysząc tak niespodziane i dziwne nazwisko pani Chalumeau[16]. Ale sam nawet śmiech głośny nie byłby tak znieważającym, jak szyderski pośpiech Scypiona, który, że tak powiemy, wyskoczył z głębi swego fotelu i podał rękę pani Chalumeau, poprzednio oddawszy jej uniżony i ironiczny ukłon.
Pani Chalumeau, żona jednego z najznakomitszych wyborców, za najlepsze przyjęła te grzeczności. Krągła jak pączek, bielutka, pulchniutka, z włosem i okiem czarném jak smoła, to tylko miała w sobie niestosownego, że ucho jéj było za czerwone, że podbródek wisiał za nadto blizko gardła, i że zbyt wiele roślin, niby ogród, zasadzonych na jéj czepku, nadawało jéj głowie olbrzymie rozmiary. Wreszcie, usta jéj były różowe, zęby bielutkie, a w spojrzeniu przebijała się jakaś omdlałość miłosna.
Pan Chalumeau znakomitego wpływu wyborca, mężczyzna słuszny, łysy, z niebieskiemi okularami, stał wyprężony przy swojéj żonie, dumny że ją prowadzi pan wicehrabia; tymczasem szczęśliwa pani Chalumeau podskakując z radości i pychy w swej sukni koloru gorge-de pigeon[17] szeroko hartowanéj jedwabiem, czuła że ucho jéj z czerwonego przemienia się w szkarłatne, i swém pulchném ramieniem potężnie ściskała delikatne ramię wicehrabiego, jakby się obawiała aby inne kobiéty, które swym tryumfującym wzrokiem na miazgę kruszyła, nie zbuntowały się i nie wydarły jéj takiego kawalera.
— Intrygantka! — rzekła złośliwie żona mniéj daleko wpływu mającego wyborcy wzrokiem zaiskrzonym wściekłością i zazdrością, pokazując mężowi nienawistną panią Chalumeau.
— Moja pieszczotko, Chalumeau rozporządza trzydziestu siedmiu głosami, — płaczliwie powiedział mąż, — a ja...tylko jedenastu... Jego żona zatem powinna iść przed tobą...
— Nic to nie stanowi; a gdyby ci się podobało głosować za ojcem tego trzpiota przeciw panu de la Levrasse, to ze mną będziesz miał sprawę... trzęsąc się od gniewu rzekła pani obiorczyni.
— Ja nie chcę aby twój hrabia Duriveau został deputowanym, dodała jeszcze bardziéj gniewnym głosem.
— Chciejże przecie być sprawiedliwą, moja pieszczotko, odpowiedział wyborca; powiedz mi tylko czy pan de la Levrasse wyprawia nam takie uczty książęce, czy ma służących upudrowanych jakby jacy markizowie? siedzi zakopany jak szczur w dziurze i bardzo źle spełnia w Paryżu nasze polecenia; kiedy tymczasem, skoro naszym deputowanym zostanie hrabia, milioner, który swemu intendentowi poruczy mniejsze nasze interesa w stolicy, przyznasz że to wcale inaczéj wyglądać będzie.
To mówiąc pokorny wyborca roztropnie puścił naprzód swą złośliwą połowicę, a sam połączył się z towarzystwem, zmierzającém do jadalnéj sali.




19.
Zimowy ogród.

Biesiadnicy pana Duriveau przebyli galeryą zdobną w starożytne zbroje i kosztowne oręże (zbudowaną równolegle do galeryi obrazów) i udali się do sali jadalnéj, na któréj białém drewnianém filtrowaniu, spajaném złotemi listwami, wisiały piękne z różnych epok myśliwskie malowidła.
Na stole wznosiły się cztéry wielkie srebrne i rzeźbą zdobne świeczniki, dźwigane przez gruppy figur również srébnych, ale powleczone odcieniem ołowianym, właściwym starym złotniczym wyrobom. Każdy z tych wspaniałych świeczników, istnych arcydzieł, wybiegał w sześć wijących się gałęzi, które naśladowały winną latorość obciążoną liściem i gronami pysznie z kruszcu wyrobionemi; wpośród nich spoczywał lekki srebrny koszyczek, niby koronka ażurowo wyrobiona, napełniony naturalnemi kwiatkami, których świéża barwa cudnie odbijała przy blasku jarzącego światła. Tu i owdzie krzepł szampan w chłodzących naczyniach z czeskiego kryształu, świetnych jak rubiny, dźwiganych również przez gruppy srébrnych figurek, a oprawnych także w wielkie, srebrne winne latorośle, które niby delikatna gierlanda, okrążywszy brzegi naczyń, zaokrąglały się w pyszne antaby. Wreszcie całe nakrycie z srébra było odpowiednie temu przepychowi, a biesiadnicy, dzięki szczęśliwemu pomysłowi, zamiast siedziéć na szczupłych krzesłach, wygodnie pomieszczeni w wybornych fotelach, rozkosznie nasycać się mogli cudami kuchmistrza hrabiego Duriveau. Za każdym gościem stał lokaj, nie dziw więc że usługa była szybka i porządna. Nie potrzebujemy wspominać że nnjwyszukańsze wina, najwyborniejsze potrawy, aż do zbytku krążyły, a połysk sréber, woń kwiatów, pryzmatyczny odblask kryształów rzucających snopami różnofarbne ognie, niezwykłego dodawały wdzięku téj gastronomicznéj zabawie.
Hrabia Duriveau, siedząc na środku stołu miał z prawéj strony małżonkę wyborcy szanownego znakomitym wpływem, naprzeciw siebie zaś Scypiona, otoczonego uszczęśliwioną panią Chalumeau i żoną wyborcy, który naiwnie (ale nie sam jeden) wyznawał iż nad obecnego pełnomocnika swojego (pana de Levrasse), człowieka skąpego i niezbyt usłużnego, przekłada przyszłego deputowanego, którego widzi w hrabi Duriveau, tyle uprzejmym archi-milionerze, który stół swój tak gruntownie zastawiać umie...
Jeden tylko człowiek z gorzkim a ukrytym smutkiem patrzył na ten książęcy zbytek,... a był nim Marcin. Na widok téj prawie bajecznéj wspaniałości, tego zbytku nieograniczonego, wspomniał on na okropną nędzę ludu tej krainy, dziesiątkowanego trudem, chorobą, potrzebą; na straszną rozpacz, którą hrabia Duriveau, właściciel najobszerniejszych włości tych okolic, tak łatwo i nic prawienie ujmując swym uciechom, mógł zmienić w pomyślność, w zamożność...
Ale twarz Marcina nie zdradziła tych uczuć i żaden ze służby hrabiego nie posługiwał biesiadnikom tak uważnie, tak pospiesznie.
Scypio (brat Marcina), lubo zapewnił że głodny jak ludożerca, jadł mało i to co jadł przyprawiał korzeniami które mu paliły podniebienie, bo oddawna już zupełnie smak tracił; lecz za to pił jak beczka, a pił bezkarnie. Najmocniejsze nawet wino Porto, już go nie upajało. W przerwach częstował panią Chalumeau szampanem, i pół głosem występował bezczelnie z najsprośniejszemi i najzuchwalszemi oświadczeniami. Biedna pani Chalumeau, z obawy aby w pięknych oczach ładnego lwa nie uszła za prowincyonalną półcnotkę, słuchając tak wyuzdanych impertynencyj, zrazu dąsała się, ale powoli miła twarz Scypiona, smaczne potrawy i wino szampańskie działać zaczęły, i młoda kobiétka uśmiechnęła się, wzrok się jej zaiskrzył, ucho z szkarłatnego przeszło w karmazynowe, suknia skutkiem niewyrozumiałego bicia tętn tylko co nie pękła, a gdy uczuła że bót Scypiona zlekka naciska jéj trzewiczek... nóżki nie cofnęła.
Hrabia Duriveau coraz się bardziéj obawiał, aby syn jego nie dopuścił się znowu jakiéj niedorzeczności, — pojmował bowiem dobrze całą dążność uwagi jaką wicehrabia zwracał na swą sąsiadkę, — od czasu do czasu mierzył go więc wzrokiem niespokojnym, rozgniewanym, Scypio z wyzywającą zuchwałością odpowiadał.
Nagle wicehrabia, jego ojciec i stojący za nim Marcin, zadrżeli słysząc imię które wymówił jeden z biesiadników.
Było to imię Baskiny.
To imię słyszano już w ciągu dnia, raz z ust wachmistrza Beaucadet gdy czytał rysopis Bambocha, który je miał wykłóte na ramieniu, potém z ust pani Wilson gdy wspomniała o uniesieniu jakie ta znakomita artystka, zarazem gazella i słowik, wzbudzała w swych widzach.
I teraz to imię wywarto rozmaite wrażenie: rysy Scypiona wyraziły pewien rodzaj zadowolenia.
Rysy hrabiego bolesną odrazę.
Rysy Marcina głębokie zdziwienie, jakby to imię obudziło w nim liczne wspomnienia.
— Musimy prosić pana hrabiego aby nas zbudował w tym przedmiocie; bo właśnie przybywa ze stolicy, — powiedział pan Chalumeau.
— W jakim przedmiocie, kochany panie? — spytał hrabia.
— Mój przyjaciel Chaudavoine utrzymuje, — rzekł pełen wpływu wyborca, wskazując na sąsiada, — iż słyszał że tę sławną Baskinę, tę aktorkę opery, o której nam dzienniki tyle głoszą, wszystkie znakomite damy przyjmują u siebie jako przyjaciółkę, że ona żyje z niemi ty a ty?
— Gdybyśmy byli na jakim męzkim obiadku, mój kochany panie Chalumeau, i gdybyś pan nie był tyle moralnym... mógłbym powiedziéć panu, i to nawet wiele ukrywając... co to za jedna ta panna Baskina, — z uśmiechem gorzkiéj pogardy odrzekł hrabia; — ale w obecności dam taka rozmowa staje się niepodobną.
— Mój ojciec, panie, mimowolnie staje się echem niedorzecznych wieści, — nagle, z pałającém okiem i lekko zarumienioném licem przerwał Scypio; — tak panie, jestto najniezawodniejszą prawdą, że kobiéty najlepszego i najwyższego towarzystwa, że mężczyźni najznakomitsze zajmujący stanowiska, ubiegają się w świadczeniu pannie Baskinie, najdelikatniejszych usług, w okazywaniu jéj głębokiego i pełnego szacunku podziwienia jakiemi ona ich napawa, ja zaś tem bardziéj jestem w téj mierze bezstronny — dobitniéj wymawiając te słowa dodał Scypio, — że nie mam honoru znać panny Baskiny, a należę tylko do liczby tych co podziwiają i wielbią jéj talent.
Hrabia spojrzał zdziwiony na syna, bo piérwszy raz od tak dawna, słyszał go wyrażającym się poważnie, wyszukanie, tonem przekonania, zwłaszcza o kobiecie, o któréj krążyły najsprzeczniejsze wieści. Jedni (ale hrabia nie należał do ich liczby), widzieli w Baskinie wzór cnoty tém rzadszy, że jako znamienitéj sławy komedyantka, wystawiona była na wszelkiego rodzaju pokusy i uwodzenia; według drugich znowu (i tych zdanie podzielał hrabia), Baskina była potworem obłudy, zepsucia, wyuzdania i złośliwości; Messaliną i Kleopatrą zarazem, panowała nie mocą stanowiska ale gieniuszem...
Atoli nie samego tylko hrabiego Duriveau zdziwiła mowa i ton Scypiona, nie sam tylko hrabia usiłował wyczytać w jego twarzy przyczynę tak szczególnego zboczenia od zwykłego szyderstwa.
I Marcin również baczném okiem mierząc wicehrabiego... nie mógł oprzéć się mimowolnemu zdziwieniu, słysząc, że ten młodzieniec, tyle pogardliwy zwykle i szyderczy, tak poważnie oświadczał swoje uwielbienie dla talentu i charakteru Baskiny.
Lecz Scypio zrozumiał spojrzenie ojca, i wnet wyrzucał sobie iż mimowolnie dał się powodować piérwszemu poruszeniu, iż się wyrażał w sposób acz bardzo naturalny w ustach każdego innego, lecz dla niego tak dalece excentryczny, że zwrócił nań uwagę. Usiłował więc zatrzéć wrażenie, jakie swą mową o Baskinie wywarł na hrabiego, i postanowił zupełnie ojca zbić z tropu. Pani Chalumeau dziwnie mu przyszła w pomoc.
— Jak pan bronisz tę aktorkę... wicehrabio! — rzekła mu półgłosem i kwaśno-słodkim tonem.
Prędko udało się zapewne Scypionowi usprawiedliwić się z tego czułego wyrzutu, bo po kilku słowach, chmurka która chwilowo zaćmiła czoło zazdrosnéj Chalumeau znikła i trzewiczek, który w czasie pochwał oddawanych Baskinie nagle wymknął się z pod bota Scypiona, bojaźliwie sam wrócił na swoje miejsce.
Pan Chalumeau, mimo swoich niebieskich okularów nic nie widział i nawet nic widzieć nie zamyślał; zdołał on umieścić się przy stole tuż przy swoim przyjacielu Chaudavoine i obaj wysilali się na poznawanie co właściwie jedli, gdyż dziwaczne nazwy, jakie pan domu dawał potrawom, były dla tych nieświadomych biesiadników prawdziwą zagadką.
Dwaj przyjaciele, spożywszy na wszelki przypadek znakomitą ilość makaronu po królewsku, który nastręczył obszerne pole ich domysłom, kazali sobie podać wiedeńskie marcepany i właśnie chciwie je smakowali, gdy wtém Scypio przerwał panu Chalumeau w samym zapale najśmielszych przypuszczeń, odzywając się do niego z drugiego końca stołu.
Przyczyna téj przerwy była następująca:
Scypio, przycisnąwszy po kilkakroć nóżkę pani Chalumeau, widząc że jego impertynencye uprzejmie są przyjmowane, lekko pochylił się ku sąsiadce, wlepił w nią wyuzdane i wyzywające spojrzenie i szepnął kilka słów do ucha... Wicehrabia daleko zapewne posunąć się musiał, bo biédna pani Chalumeau, mimo tylu ułud zdolnych fizycznie i moralnie zawrócić jéj głowę, nie zdołała przezwyciężyć w sobie niejakiego oburzenia.
— Dobrze! rzekł Scypio ciągle drwiąc z zimną krwią, kiedy się pani gniewasz, poskarżę się przed mężem.
Pani Chalumeau zdumiała na tak bezczelność, chociaż nie przypuszczała aby Scypio posunął swą śmiałość aż do tego stopnia; lecz łatwo pojąć co się stało z biédną kobiétą skoro usłyszała jak wicehrabia zawołał na głos:
— Słuchajno pan, panie Chalumeau!
To wezwanie nagle przerwało szmer pojedynczych rozmów, i wszystkie spojrzenia skierowały się na panią Chalumeau i wicehrabiego, który mówił daléj:
— Muszę się panu poskarżyć panie Chalumeau.
— A cóż to takiego, panie wicehrabio? — stłumionym głosem odpowiedział lak hałaśliwie zagadnięty wyborca, rumieniąc się aż po okulary.
— Oświadczam panu że pani Chalumeau odmawia mi wszystkiego o cokolwiek ją proszę... wypada koniecznie abyś ją pan napomniał... z niewzruszoną zimną krwią dodał Scypio.
— Jakto... moja kochana? zwracając mowę do żony rzekł wyborca, pan wicehrabia... pro... prosi... cię...
I z czoła pana Chalumeau tak duże spływały krople, że aż mu okólary zwilgotniały; nieszczęśliwy widział już tylko jak przez niebieską mgłę; kłopot i pomieszanie gardło mu ściskały; jednakże dodał po najwyższém wysileniu: — Pan wicehrabia raczy cię... prosić łaskawie... a... ty... ty... gniewasz się... ależ to niegrzecznie... moja kochana...
— A co!.. widzi pani?.. powiedział Scypio, obracając się do biédnej Chalumeau, która umierała prawie ze wstydu.
A potém znowu rzekł do jéj męża:
— No, panie Chalumeau, prośże pan sam swojéj żony aby się na mnie nie gniewała; może pana usłucha... a zwłaszcza gdybyś pan wiedział o co ją proszę!!
— Już ja się domyślam... panie wicehrabio... Musi to być... coś... miłego... coś...
Hrabia Duriveau siedział jak na szpilkach; przerwał więc panu Chalumeau, mówiąc z uśmiechem:
— Powiem panu, o co mój syn tak niegrzecznie i natrętnie prosi panią Chalumeau... i czego mu najsłuszniéj odmawiała przed uzyskaniem pańskiego zezwolenia; on prosi aby zjednała mi głos pański na przyszłych wyborach...
— Jakto panie hrabio? zawołał pełen wpływu wyborca; ale pan wiesz bardzo dobrze że ja i moi przyjaciele jedynie głosować będziemy...
A zwracając mowę do żony, dodał tonem surowego i dojmującego wyrzutu:
— Ależ, moja kochana, stokroć ci powtarzałem, że pan hrabia jest naszym kandydatem... że jego tylko pragniemy... pan de la Levrasse już się nam na nic nie przyda. Czemuż więc zaraz nie odpowiedziałaś panu wicehrabiemu: dobrze?... Pozwól sobie powiedziéć, że to nie do darowania.
— Prawda, mój kochany, zbłądziłam, skromnie odrzekła pani Chalumeau.
Hrabia Duriveau, poznał po szyderczym wyrazie twarzy Scypiona, że ten znowu powtórzy piękne zdanie pana Chalumeau; aby więc rychło zapobiedz drwinkom któreby mogły odstręczyć mu jednego z głównych wyborców, i widząc że na szczęście obiad już się ma ku końcowi, zawołał:
— Mości panowie, ponieważ mówimy o wyborach, przedmiocie tyle ważnym dla nas ludzi poważnych, ludzi politycznych, niechże mi wolno będzie wznieść toast, który zapewne dobrze przyjmiecie.
I obróciwszy się do Marcina, który stojąc za swym panem i posługując mu, był obojętnym widzem téj sceny, rzekł podając mu swój kieliszek:
— Naléj mi cypryjskiego wina.
Marcin wziął z serwantki kryształową karafkę i napełnił kieliszek hrabiego nektarem, koloru topazu.
— Panowie, wstając rzekł hrabia, niech żyją właściciele ziemscy! ta jedyna i prawdziwa podpora, ta jedyna i prawdziwa rękojmia porządku i pokoju, ci prawdziwi reprezentanci naszéj Francyi.
Te słowa męzkim i donośnym głosem wymówione, przyjęto głośnemi okrzyki i hałaśliwym brzękiem kieliszków.
W kilka chwil późniéj, hrabia wstał od stołu i podał rękę siedzącéj przy nim damie.
Scypio idąc za przykładem ojca ofiarował swe ramię pani Chalumeau, która wprawdzie znalazła wicehrabiego bardzo bezwstydnym, bardzo bezczelnym, bardzo wielkim nic dobrego; lecz niestety! te złe przymioty nie zdołały przejąć jéj rozsądnym wstrętem ku temu ładnemu potworowi. Owszem mimowolnego doznała podziwu wspomniawszy na zuchwalstwo i zimną krew z jaką wicehrabia śmiał, przy obiedzie, użalać się przed mężem na jéj odmowę. Jaka odwaga, jaka przytomność umysłu! pomyśliła... a tak jeszcze młody! i tak zachwycający! Książęcy zbytek do którego Scypio zdawał się być zrodzonym, a który złocił jego występki, zaślepił ją do reszty i zawrócił głowę, a naostatek młodzik który przez kaprys przesyconego człowieka, przez wyuzdaną fantazją, za rzecz zabawną uważał, podbić cnotę tej głupiéj ale zresztą dosyć apetycznéj istoty, przy końcu obiadu zmienił sposób postępowania, przepraszał za zbytnią natrętność, i przypisywał je gwałtownemu zapałowi namiętności, równie nagłéj jak niezrównanéj i t. p.
Słowem wicehrabia wracając od stołu uczuł z szyderczym tryumfem, że nierozsądna Pani Chalumeau ściska jego ramię w swoim, postrzegł że duże czarna oczy jego ofiary, zwykle żywe i błyszczące, teraz przyćmiły się niespokojnością i miłosném omdleniem.
— Ah! teraz, szepnął jéj wicehrabia, ojciec mój i ci panowie udadzą się do zimowego ogrodu i tam zajmą się kawą i polityką. Wszystkie kobiety wstrętem mię przejmują, tyle są w moich oczach brzydkie lub głupie... a to wina pani... bo i po cóż jesteś pani tak dowcipna i ładna?... zostawmy ich tutaj... a pójdźmy obaczyć ptaszarnią, przekonasz się pani że prześliczna...
— O! nie, panie wicehrabio... o! co to, to nie.
— Jakieś pani niedobra! Gdybyś mię pani prosiła o to... albo nawet o coś kompromitującego, naprzykład żebym panią zaprowadził do mego pokoju, o! bez wahaniabym to uczynił! Widzisz pani... pani mię wie kochasz tak... jak ja panią kocham, z melancholiczną goryczą powiedział Scypio.
— Ależ... zastanów się pan.... gdyby nas spostrzeżono...
— Bądź pani spokojna... ptaszarnia znajduje się w głębi trephauzu wychodzącego na zimowy ogród. Nic naturalniejszego że tam pójdziemy... Tylko że będziemy tam więcéj odosobnieni... a to musi być prawdziwém szczęściem...
Na tak delikatne wezwanie, zbyt czuła pani Chalumeau spuściła oczy, gwałtownie zadrgała, a Scypio ukradkiem, szyderczą i znieważającą zrobił pantominę.
W ciągu téj lotnéj rozmowy, Scypio i pani Chalumeau, wraz z innymi biesiadnikami, przebyli bilardową salę, któréj potrójne drzwi szklane prowadziły do rozłegłéj, ocieplonej oranżeryi tworzącej zimowy ogród, podówczas rzęsisto oświetlonej drewnianemi lampami, otoczonemi mnóstwem rozmaitych roślin, jakoto: geranią, muszkatelem, kaktusami i wszelkiego rodzaju krzewami o mięsistém liściu. Kręte aleje, wysypywane różnokolorowemi kamykami nakształt jakiej mozajki, przebiegały wkoło ogromnych krzaków kamelii, rododendronu, magnolii, mimozów, bluszczów, i t. p. i t. p. W głębi ogrodu postrzegano skalistą grotę, któréj mchem porosłe kamienie prawie zupełnie znikały pod nieprzebitą siatką rozmaitych roślin.
Jedne drzwi tego ogrodu, odpowiednie drzwiom bilardowéj sali, prowadziły do cieplarni zbudowanej w kształcie galeryi i zakończonej rotundą, w środku której wznosiła się przepyszna ptaszarnia, pełna najrzadszych ptaków, mogących żyć jedynie w atmosferze zwrotnikowych roślin.
Kawę podano w zimowym ogrodzie; jedne kobiéty przechadzały się, drugie rozmawiały siedząc na wiejskich ławkach w głębi groty oświetlonej chińskiemi, różnokolorowcmi latarniami, tymczasem mężczyźni prawie wszyscy otoczyli hrabiego Duriveau, i równie jak on stojąc pili parzącą mokkę.
Piękna i miła noc jesienna dozwoliła otworzyć kilka okien zimowego ogrodu, wychodzących na park zamkowy; że zaś obiad trwał do późnéj pory przeto światło księżyca już odbijało się w poblizkiéj rzece, ujętéj trawnikiem i wijącéj się po rozległej łące tu i owdzie odwiecznemi lasami zasianéj. Wielki kłąb krzaków, zewnątrz opasujących główną fasadę zimowego ogrodu, wznosił się aż pod framugę jednego z otwartych okien, przy którém hrabia Duriveau rozmawiał z biesiadnikami; a za nimi stał Marcin, trzymając tacę z flaszkami, gotowy na rozkazy pana.
Nagle, Marcin zadrżał.
Przy blasku księżyca padającym na gęste liście kępy krzewów wznoszących się pod oknem, raptem dostrzegł on głowę Bête-Puanta wykradacza zwierzyny, który dał mu znak i natychmiast znowu znikł w krzakach.
Bête-Puante spiesznie przybywał z folwarku Grand-Genévrier, gdzie był się udał manowcami jednocześnie z wachmistrzem Beaucadet i jego żandarmami.
Marcin znając dobrze liczne powody nienawiści wykradacza ku hrabiemu, i widząc to nagle jego pojawienie się, zadrżał tak mocno, iż taca którą trzymał w ręku zachwiała się, i jedna flaszka na ziemię zrzucona w kawałki się rozprysła.
Hrabia który w téj chwili zbyt żywą wiódł rozmowę ze swoimi biesiadnikami, usłyszawszy brzęk obrócił się ku Marcinowi, i postrzegając szczątki szkła, rzekł mu ostro:
— Uważajże... niezgrabiaszu.
— Przepraszam, Jasny Panie... ale...
Hrabia wyniośle przerwał Marcinowi:
Dosyć tego... kiedy nie umiesz nawet tacy nosić, postaw ją na stole i czekaj na moje rozkazy.
Marcin nie odpowiedział, ale postawił tacę na jednym z wiejskich stolików umieszczonych tu i owdzie w zimowym ogrodzie i stanął o kilka kroków za hrabią.
Twarz jego wkrótce odzyskała zwykłą obojętność, i tak dalece umiał on nad sobą panować, że przemógł niespokojność jaka go owładnęła, gdy widział że hrabia w dalszéj rozmowie rozparł się na framudze otwartego okna wychodzącego na gęste krzaki, które kryły w sobie wykradacza.




20.
Kawa.

Rozmowa hrabiego Duriveau, z przyszłymi swoimi wyborcami podwoiła jego zwykłą gorycz i gwałtowność; z polityki, naturalnym biegiem myśli, przeszedł do przedmiotu który hrabia zawsze z namiętną zawiścią traktował: mówił o występkach ubogiej klassy ludu, a mówił o nich jak zwykle ze wzgardą i obrzydzeniem.
Wspartemu na framudze otwartego okna, świéże powietrze chłodziło czoło rozgrzane nienawistny popędliwością jaką cechował tę rozmowę.
— Tak, moi panowie, mówił hrabia Duriveau, — w młodości mojéj, równie jak każdy inny, a może więcej nawet, byłem dobroduszny, szczodry, tkliwy. Wierzyłem w cnoty i niezasłużone nieszczęścia motłochu... wierzyłem w ojców rodziny którym zbrakło roboty, koniecznéj dla utrzymania małoletnich dziatek lub choréj żony... wierzyłem że są ludzie po czterdzieści ośm godzin pozbawieni żywności... wierzyłem w nędzę wdów ogołoconych ze wszystkiego, i wieczorami, zmuszonych żebrać, karmiąc jedno dziecię próżną piersią, a drugie wlokąc za sobą... wierzyłem w łzy biédnych małych sierot, opuszczonych, samotnych na tym świecie, lubo na bruku Paryża... wierzyłem w uwiedzione i bez sposobu do życia opuszczone dziewczęta.
I w dalszym ciągu swéj mowy pogardliwie wzruszając ramionami, dodał hrabia:
— Tak, moi panowie... niosłem ulgę, tej interesującej nędzy... O jakże byłem głupi!... Ojcem rodziny któremu zbrakło roboty, był to niegodny partacz wygnany z warsztatu; nieszczęśliwy, który od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł, pijany wychodził z szynku; godna opłakiwania wdowa karmiła kartonowe niemowlę, a wlokła za sobą skradzione dzićécię; biédne dwunasto-letnie sierotki dzieliły się moją jałmużną z młodymi ulicznikami, z którymi już się oddawna łajdaczyły, a uwiedzione i opuszczone dziewczęta wychodziły matkami z miejsc podejrzanych! Jakaż to była dla mnie nauka!
Niepodobna opisać tonu jakim hrabia wyrzekł te słowa żółci pełne, które koniecznie silne wrażenie na słuchaczach wywrzéć musiały.
— Pan hrabia zupełną ma słuszność, — powiedział Chalumeau, z przyzwyczajenia tu i owdzie spojrzeniem szukając żony, która od niejakiego czasu znikła ze Scypionem, — pan hrabia ma zupełną słuszność, dobroć serca zwykle zawodzi,... czynić dobrze temu motłochowi, jestto zaprawiać go do niewdzięczności!
I zacny ten człowiek z godnością popił swą kawę.
— Nędza gminu jest albo fałszem, albo skutkiem występku, — sentencyonalnie dodał pan Chaudavoine, poruszając łyżeczką cukier w swéj filiżance, — a w takim razie ta nędza nie zasługuje na żadną litość.
— To rzecz widoczna, — wtrącił jakiś odpoczywający po trudach przemysłowiec, — dobrzy poddani wzbogacają się, jak tego dowodzą kassy oszczędności.
— Pan hrabia zna lepiéj jak kto inny niewdzięczność tych ludzi. Experto-crede Roberto, — dodał były prawnik. — Alboż go wrodzona wspaniałomyślność okrutnie nie zawiodła?
Na bladéj i wyrazistéj twarzy Marcina, gdy słyszał tak cierpką mowę pana Duriveau, nie odbiło się ani zdziwienie lub zgroza, ale gorzki smutek, a raczéj bolesna prawie litość. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na krzaki, w których się ciągle ukrywał wykradacz, niewidzialnie przysłuchujący się całéj téj rozmowie.
— Lecz, — zaczął znowu hrabia, — nie uwierzycie zapewne moi panowie, żem do tego stopnia był nierozsądny, iż litowałem się nad oszustami ulicznymi.
— Czy to być może! panie hrabio?
— Tak jest, moi panowie, i co większa, z rozdartém sercem powiedziałem sobie: Zostawmy ten niecny motłoch miejski zbestwieniu w kale, w którym się rodzić i umierać musi, a jedźmy na wieś: tam przynajmniéj, znajdę ludzi prostych, dobrych i wdzięcznych, niezepsutych miejskiemi nałogi tam znajdę pole do prawdziwie dobrych uczynków i pewny być mogę, że na dobre wyjdą.. Na wsi, wszyscy cnotliwi!!...
Przybywam więc tutaj, mój ojciec, człowiek doświadczony....
— O!... — przerwał hrabiemu pan Chaudavoine z wyrazem głębokiéj czołobitności. O!.. dzielny to był człowiek!
— Mój ojciec, — mówił daléj hrabia, pod najsurowszą karą, zabronił przechodniom, i postanowił nieubłaganych strażników, aby w jego lasach nie obcinano zeschłych gałęzi; zabronił zbiérać opadłe kłosy na jego łanach, albo grona po winnicach; wywłaszczył dzierżawców opóźniających się z wypłatą, a zaś przyjmowanie żebraków poruczył wyłącznie dwom ogromnym pirenejskim brytanom.
— Eh! eh, eh!... śmiejąc się zawołał Chalumeau; a potém zcicha spytał wiernego przyjaciela swojego:
— Chaudavoine... czy nie widzisz ty mojej żony?
— Nie; — mruknął tenże z niecierpliwością, — nie przeszkadzaj mi, bo chcę słuchać pana hrabiego; mówi jak adwokat.... to mi dopiéro człowiek! To mi deputowany który pewno języka nie schowa do kieszeni... Oho! on daleko lepiéj mówić będzie jak pan de la Levrasse.
— Przybywam więc tutaj, — ciągnął daléj hrabia, — cały przejęty pomysłami o wiejskiéj filantropii. Sądząc zrazu, że ojciec mój działał jak człowiek bez serca, każę wziąć na łańcuchy pirenejskich brytanów, i powodowany świętym zapałem, wprowadzać zaczynam w wykonanie te piękne teorye, które zapewne wynalazł ktoś nieposiadający ani szeląga, ani domu, ani kawałka ziemi:
Nieśmiały ubogi nigdy napróżno pukać nie ma do podwojów bogacza. Pozwólcie pokornéj nędzy zbierać na polu obfitości. Bądźcie dla małych dziatek jak litościwy Bóg dla małych ptaszyn, po dokończoném winobraniu znajdą one jeszcze co wydziobać i t. d. Widzicie panowie że to było rozczulające; ilekroć o tém pomyśliłem, zawsze mi łzy w oczach stawały, z wybuchem gorzkiego śmiechu dodał hrabia. W pół roku po moich filantropijnych próbach, lękliwe ubóstwo, ta zgraja pijanych żebraków, codziennie zamek mój oblegała; a moi dzierżawcy płacić mi przestali. Pokorna nędza ścinała mi drzewa na pniu, pasła swe krowy na moich polach, a tymczasem małe ptaszyny na niebie, pod postacią obrzydłych uliczników, samołówkami chwytały moje zwierzynę i pustoszyły moje winnice. Wtedy przekonałem się że dłużéj odgrywać rolę opatrzności, byłoby to do najwyższego stopnia posuwać nierozsądek...
Tę perorę przyjęto głośnemi wybuchami śmiéchu.
— Bardzo wierzę... do licha!... że za taką cenę! powiedział były adwokat, który jadł za nadto, — zrzekłeś się pan hrabia roli opatrzności, bo ona zwykle drogo kosztuje.
— Im kto dla nich dobrotliwszy, tem więcéj dobroci jego nadużywają; doświadczyłem na małą skalę tego samego co pan hrabia na wielką, — z zarozumiałą miną powiedział pan Chaudavoine.
— Chaudavoine, rzekł mu po cichu pan Chalumeau, teraz już istotnie niespokojny, czynie widzisz ty mojej żony?
— Ale nie, wzruszając ramionami odparł zapytany.
— Pan hrabia ma zupełną słuszność, mówił inny biesiadnik; nic dziw że politowanie sprzykrzyć się może.
— Tak téż i ze mną się stało, moi ponowie, zaczął znowu hrabia: śmiałe nadużycia do których nieroztropna słabość moja pocbop dało, otworzyły mi nareszcie oczy. Odzyskałem zmysły, rozsądek, to jest uczułem najsłuszniejszą wzgardę i odrazę ku téj nienawistnéj, zepsutéj i zbestwiałéj rasie, i o ile mi sił starczyło gniotłem ją żelazną dłonią. Wówczas... wszystko wróciło do dawnego porządku. Wpakowałem do więzienia piérwszego lepszego łotra który śmiał obcinać gałęzie w moich lasach, skazałem na karę pieniężną lub na areszt, każdego kto śmiał paść krowy na moich łąkach; wygnałem bez litości dzierżawcę opóźniającego się z wypłatą należności. Taka była metoda mojego ojca, a była dobra... Co zaś do żebraków którzy jeszcze czasami przychodzą wyciągać rękę pod mojemi drzwiami... dwa pyszne, dzikie psy fundlanckie... (wyborny spadek po ojcu moim) ostremi zęby przyjmują tę śmiałą i zgłodniałą chałastrę. To téż... moi panowie, wierzcie mi, naśladujcie mój przykład. Zamknijmy się w granicach słusznego prawa naszego, trzymajmy się, ściśnijmy szeregi, my właściciele. Żadnych ustąpień: bo nikczemną jest rzeczą uznawać jakieś tam domniemane a tyrańskie i zuchwałe prawo ubogiego do pomocy bogatych... Pokażmy się nielitościwymi, bo inaczéj zostaniemy zalani, a na honor! lepiej zjeść wilka jak być przezeń ujedzonym.
Przekonywający ton mowy hrabiego, wyraz energiczny jego twarzy, stanowcze giesta, głębokie wywarły wrażenie na słuchaczach; okrutne jego paradoxa, uprawniające samolubstwo i wznoszące je do wysokości obowiązku, z prawie jednogłośną przyjęto pochwałą.
Po bolesném wzruszeniu, jakie Marcin objawił na początku rozmowy hrabiego z biesiadnikami, malowała się w jego rysach głęboka troska; rzucając wzrok kolejno to na hrabiego, to na kłąb krzaków kryjący w sobie wykradacza, a teraz już zupełnie w ciemnościach pogrążany, bo księżyc znikł poza wielkiemi drzewami parku, Marcin zdawał się lękać czyli hrabiemu nie zagraża jakie niebezpieczeństwo...
Po chwilowym namyśle zatém, korzystając zmilczenia jakie częstokroć przeplata najbardziéj ożywioną rozmowę, Marcin zbliżył się do swojego pana, ciągle wspartego na otwartém oknie, i rzekł mu tonem pełnej uszanowania życzliwości;
— Jaśnie Wielmożny hrabia zapomina pewno że wieczorne powietrze jest tak wilgotne.... może lepiej będzie jeżeli Jaśnie Wielmożny hrabia...
Pan Duriveau, równie zdziwiony jak urażony, przerwał Marcinowi, mówiąc mu ostro:
— Raz na zawsze masz wiedzieć że nie cierpię żadnéj poufałości, nawet gdyby jéj pozorem była troskliwość.... odbierz od panów filiżanki.
Marcin milcząc ukłonił się.
Odebrawszy więc wszystkie filiżanki i uporządkowawszy je na tacy, umieścił ją na małym stoliku, przy którym stanął nieruchomy, blady, mocno i z coraz bardziéj wzrastającą trwogą wlepiwszy wzrok w ciemny krzak.
Cierpka mowa hrabiego, jak powiedzieliśmy, silne wywarła wrażenie na słuchaczach; wszakże jeden z nich, pan Chaudavoine, mimo tradycyonalne samolubstwo swoje, mimo swój umysł dosyć ograniczony, powodowany tlejącą jeszcze w nim iskierką ludzkości, oburzał się przeciw nielitościwym maxymom hrabiego, i rzekł mu bojaźliwie:
— Racz zezwolić, panie hrabio, na małą uwagę.
— Słucham, kochany panie Chaudavoine, odpowiedział pan Duriveau.
— Równie jak pan, mości hrabio, i ja potępiam występki i zepsucie nizkiéj klassy ludu.... atoli mimo że przyznaję iż ubogi nie ma żadnego prawa wymagać pomocy od bogatego.... czyliby jednak w pewnych okolicznościach, obok wszelkiéj ścisłości,... nie było, jeżeli nie obowiązkiem, to przynajmniéj polityką bogatego, przychodzić w pomoc ubogiemu?... rozumie się znowu, że obowiązkiem ubogiego winna być pokora, uległość i wdzięczność za to co mu bogaty wyświadczyć raczył....
— Bez wątpienia, miłosierdzie nie jest prawnym obowiązkiem bogatego, — odezwał się były prawnik, ale zresztą... w tém co mówi Chaudavoine jest nieco prawdy.
— Tak, tak, rzekło kilka głosów, bo pomiędzy ubogimi jest wielu niegodziwych łotrów.
— Cóż pan o tém myślisz, panie hrabio?
— Ja myślę, moi panowie, jak najprzykrzejszym, jak najuszczypliwszym głosem odpowiedział hrabia, że nietylko miłosierdzie nie jest obowiązkiem bogatego, ale nawet jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą.
— Miłosierdzie rzeczą nierozsądną! zawołał jeden.
— Miłosierdzie rzeczą niebezpieczną!! zawołał drugi.
— Miłosierdzie rzeczą obrzydliwą!! zawołał trzeci, i wszyscy zdumieni spojrzeli na hrabiego.
— Tak jest, stanowczo odrzekł tenże, tak jest, miłosierdzie jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą, a wiedzcie moi panowie, że nie ja jeden tak utrzymuję ale tak twierdzą wielcy ludzie.
A pomnijcie dobrze, moi panowie, — z coraz większym tryumfem mówił daléj hrabia, — że ci mężowie byli zarazem gienialnymi i wybornymi; że nie mieli nic wspólnego z zuchwałymi a głupimi tegoczesnymi reformatorami, którzy marzą o niebieskich migdałach zamiast myśléć o tém co jest. Znali ci ludzie istotną prawdę rzeczy, nie chcieli łudzić i oszukiwać nikogo; a jako ściśli loicy, przekonani że massy ulegały, ulegają i ulegać zawsze będą losowi, w cudownej księdze swojéj srodze zabronili ubóstwu aby się rozradzało; i słusznie: bo i na cóż się przyda to nasienie ginących z głodu?
— Do djabła, — drapiąc się w ucho powiedział pan Chaudavoine — to mi dopiero!
— Byli to ludzie pełni ścisłej loiki, — z dojmującą ironią powiedział hrabia. Jan Chrzciciel Say, te pamiętne wyrzekł słowa; przypomnijcie je sobie moi panowie, skoro tylko najemnicy wasi użalać się będą na nizką zapłatę: W razie licznego ubiegania się o pracę, zysk robotników spada niżej taxy potrzebnéj im do utrzymania się w jednakowéj liczbie; a rodziny najwięcéj dziećmi i chorobami obciążone, nikną. Odtąd przy mniejszém ubieganiu się o pracę, wzrasta jéj cena.
Czyli inaczéj się wyrażając, jak twierdzi Ricardo: liczbą robotników zmniejsza się w miarę niedostatku a natomiast przywraca się równowaga... I rzecz bardzo prosta, bo przyrodzenie nie pragnie gminem świat zapychać, a śmiertelność pełni obowiązki swoje.
— Tak bez wątpienia, i skoro inaczéj być nie może, — powiedział jeden z najłagodniejszych słuchaczów, — cieszyć się winniśmy że nie mamy udziału... w tém przepełnieniu.
— Na honor! to widoczna! ekonomiści mają słuszność: piérwsza miłość od siebie.
— Tém gorzej dla innych!
— Trzeba starać się aby nie być temi innemi!
— Słuchajno Chaudavoine, gdzie się to moja żona podziała? — rzekł do ucha swego przyjaciela pan Chalumeau, tak dalece zajęty zniknięciem małżonki iż prawie nie uważał na to co mówiono.
— Ale dajże mi pokój z twoją żoną! — odrzekł Chaudavoine, — to sobie jéj poszukaj...
— Nie śmiem uczynić tego, dopóki pan hrabia mówi... Ah!... otoż znowu zaczyna...
— Cóż więc, moi panowie wnieść wypada z tego wszystkiego? — zaczął znowu hrabia dumny z głębokiego wrażenia jakie wywarły jego cytacye i kommentarze. To, że jak rzekłem przed chwilą, my właściciele Solonii, silnie się nawzajem wspierać powinniśmy, i pod pozorem miłosierdzia lub litości nie czynić żadnego ustąpienia, któreby późniéj mogło posłużyć za broń przeciwko nam samym: okazać bowiem litość dla tych którzy cierpią, jestto pośrednio obwiniać społeczność, a społeczność mylić się nie może. To postanowiwszy, nie uwodźmy sami siebie: właściciel wypowiedzieć winien śmiertelną walkę temu kto nic nie posiada. A więc... walczmy! Tak zwani miejscy, czy wiejscy proletaryusze, dziką przeciw nam pałają zazdrością, my bowiem mamy wszystkiego dostatek, im zaś zbywa nawet na niezbędnych potrzebach; jestto naturalny skutek rzeczy. Ale niech się nie dziwią panowie proletaryusze, jeżeli nawzajem nienawiścią zapłacę im za nienawiść, jeżeli mój instynkt zachowawczy nakaże abym dołożył wszelkich starań ku jak najmocniejszemu i jak najdłuższemu okiełznaniu tego zwierza dzikiego, którego paszcza i zęby tyle mię przerażają. To téż głośno oświadczam wam, moi panowie, że pragnę miéć udział w prawodadawczéj władzy, iżbym powodowany wspólnym naszym i naszych dzieci interesem, mógł dopomódz do jak najmocniejszego ukucia siodła, wędzidła i pęt na to dzikie zwiérzę... z których uwolnić się nie miałoby ani siły ani nawet chęci. Bo to zgłodniałe bydlę, wielce pragnie własności; ja zaś tę mam słabość że chcę aby majątek mój, po mojéj śmierci przeszedł w ręce mojego syna i następnie skóro Bóg pozwoli, aby znowu syn jego odziedziczył po nim tak jak ja odziedziczyłem po moim ojcu. Jakoż, rzeczone dzikie zwierzę chciałoby odziedziczyć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale, kiedyśmy do tego przyszli... moi panowie... wypijmyż za nieograniczone okiełznanie tego dzikiego zwierza.
I obróciwszy się do Marcina, zawołał:
— Podaj likwory...
Zaledwie hrabia tych słów domówił, wtem Marcin, rzucił się ku niemu z okrzykiem przerażenia, silnie go odepchnął, za jednym rzutem przeskoczył framugę okna, na blizko cztéry stopy wysoką i wpadł w krzaki w których skrył się wykradacz. I w téj chwili, w tém miejscu, rozległ się wystrzał wpośród ciemności.




23.
Licytacya.

Trzy dni upłynęło od czasu jak mała Bruyére rzuciła się w staw folwarku Grand-Genévrier.
Słońce ma się ku zachodowi. Na folwarku panuje ruch niezwykły; rolnicze sprzęty, pługi, brony, wozy, uprząż i t. p. w symetrycznym porządku stoją na wzgórzu zewnątrz budynków; tuż przy nich widać chude krowy dzierżawcy rzędem powiązane do przegrody z kołków poręczy jodłowych. Daléj nieco, wspaniałe indyki, niegdyś zostające pod dozorem małéj Bruyére, wspólnie z gęśmi siedzą zamknięte w improwizowanym koszu. Nakoniec u kilku rozpierzchłych drzew, stoją na uwięzi wyschłe i wycieńczone rolnicze konie.
Folwarczna czeladź przechadza się tu i owdzie; na twarzy każdego widać zajęcie: jedni dźwigają worki z żytem lub pszenicą, drudzy z owsem i układają je wkoło wagi wiszącéj u umyślnie na to przyrządzonéj belki.
Dwaj ludzie w niebieskich bluzach na wierzchu swéj czarnéj odzieży, kierują tym niezwykłym ruchem. Jeden z nich przewodniczy drugiemu; mina jego dumna, poważna; czapkę nieco przestarzałéj mody, nacisnął aż po uszy, długi nos ozdobił parą okularów; w ręku trzymał rejestr, na którym zapisywał liczbę folwarcznych zwierząt, poprzednio każde jako znawca obejrzawszy i pomacawszy. Gdy to skończył przyszła koléj na rolnicze narzędzia również w rejestrze wyszczególnione, potem na zważone worki ze zbożem i nakoniec na paszę pozostałą w spustoszonym spichlerzu. Wszystko policzono worek po worku, wiązka po wiązce i to pod nadzorem wspomnionego człowieka, którym był pan Herpin, zarazem biegły i komornik z Salbris, oraz pomocnika, którzy po nastąpioném oszacowaniu, przygotowali się do zagrabienia wszelkiéj własności pana Chervin. dzierżawcy folwarku Grand-Genévrier. Wielki żółty afisz, unoszony wiatrem i przybity na szczątkach drzwi folwarcznych, ogłaszał, że z mocy wyroku sądowego, licytacya odbędzie się w rzeczonym folwarku, w niedzielę po skończoném nabożeństwie.
Biegły skończywszy oszacowanie skromnego inwentarza folwarku, zamyślał wejść do pana Chervin dzierżawcy, wtem podeszła, nędznie odziana kobiéta, z wybladłą twarzą, okiem od łez poczerwienioném, szybko zbiegła po kilku nierównych i mchem porosłych kamieniach, wiodących do drzwi pokoju dzierżawcy i przerażona, błagająca, zastępując mu drogę, rzekła załamawszy ręce:
— Mój drogi, mój dobry panie.... Proszę pana...
— No, i cóż tam? znowu jeremiady, znowu płacze? z porywczą niecierpliwością odparł komornik; cóż u djabła, moja pani, chcesz abym temu poradził? winniście za dzierżawę, nie macie czém zapłacić, hrabia każe robić zajęcie i wypędza was z folwarku, wszak to jego prawo.
— Prawda, drogi panie, prawda, odpowiedziała biédna kobiéta nie możemy zapłacić.... tradują nas... wypędzają... ja się temu nie opieram.
— Pani się temu nie opierasz? dziękuję za tę powolność. Ale choćbyś się i opierała, to mi tam wszystko jedno: pan hrabia pewnoby się waszego oporu nie zląkł. On zna swoje prawo i słuszność. Lubi płacić to co winien, dla tego téż chce aby jemu płacono należytości; ma słuszność.
— Niestety! o mój Boże ja to bardzo dobrze rozumiem że ma słuszność, kiedy nam wszystko zabierają i wypędzają.
— No! to daj mi pani pokój, niech skończę spisywać inwentarz, rzekł komornik i odsunął kobiétę która go na schody nic wpuszczała; muszę przystąpić do oszacowania waszych mebli...na tém dopiéro kończę;... noc już nadchodzi,... a nie chciałbym zapóźnić się tu w waszych wrzosach, bagnach... bo jeszcze nie schwytano tego zbrodniarza Bambocha, który mimo że go ścigają, ciągle dotąd krąży w okolicy, lękam się nieprzyjemnego z nim spotkania.
To mówiąc komornik znowu zabierał się do wejścia na schody.
— Mój drogi panie, nie wchodź pan! na miłość boską nie wchodź pan! z przerażeniem załamując ręce, zawołała biédna kobiéta.
— A dla czegożto nie mam wchodzić?
— Niestety! o mój Boże, bo mój biédny mąż śpi... już go febra trzęsła kiedy ta biedna Bruyére umarła... a potem... wiadomość że pan przybyłeś zrobić zajęcie... wszystko to tak go dotknęło, że już od pięciu dni nie wstaje. Gdyby więc pana postrzegł, mój dobry, mój drogi panie, toby może takiego ciosu nie wytrzymał.
— Ojciec Chervin, widzę jest bardzo delikatny; kiedy na jarmarku zasiądzie do szklanki i zapija z towarzyszem, to się nie uskarża na febrę. No, puszczajcie, ja muszę spisać wasze meble... nie ma na to rady.
— Mój dobry, mój zacny i kochany panie, pan mi zabijesz męża... nasze meble... ja panu podyktuję... to niedługo potrwa.
— W rzeczy saméj, powiedział woźny, widząc że słońce już zachodzi i przypominając sobie że ma do przebycia przeszło dwie mile pustych wrzosów i jodłowego samotnego lasu, mogących łatwo ukrywać w sobie strasznego Bambocha — w rzeczy saméj... na piątek muszę tu powrócić... poczekam więc z obejrzeniem mebli; zawsze jednak spiszę je; no, dyktuj pani?
— Mamy jeszcze weselną szafę, z ciężkiém westchnieniem rzekła poczciwa kobiéta.
— Orzechową?
— Tak jest, mój godny panie... ah! jakże pan jesteś dobry i...
— Cóż daléj?
— Mamy dzieżę do chleba.
— Ah! dobrze: nową czy starą?
— Już dwanaście lat służy nam.
— Co więcéj?
— Biały drewniany stół i dwa stołki.
— Potém?
— Łóżko.
— Łóżko, prawo wam zostawia... co więcéj?
— Już wszystko, już więcéj nic nie mamy, drogi panie...
— A więc, do widzenia w piątek. A przywoławszy swego pomocnika komornik rzekł mu: żywo, Benjaminie, nogi za pas... słońce już prawie zaszło, a za godzinę nie staniemy w domu... na stepie pusto, i niebardzo bezpieczno dzięki temu rozbójnikowi Bambochowi, którego niech piekło spali...
To powiedziawszy komornik wraz z swoim towarzyszem wyszedł z folwarcznego dziedzińca i szybkim krokiem pomaszerował, w nadziei że przed zapadnięciem nocy wróci do domu.
— Idźcie do djabła! niech wam szatan karki pokręci, wy smoki drapieżne!... wołała za nimi dzielna Robin kiedy już prawie była pewną że jéj nie usłyszą, bo i ona dzieliła z ogółem pospólstwa jakiś rodzaj obawy i wstrętu ku tego rodzaju pachołkom.
— Otóż i ojciec Chervin w niedzielę wieczór już niebędzie dzierżawcą, ale po prostu najemnikiem jak my za dwadzieścia su na dzień; jak ślimak skorupę, będzie on miał tylko jednę bluzę na karku, powiedział folwarczny parobek zapędzając konie do stajni, i wartoż to było kłopotać się i pracować przez lat trzydzieści... Jednak dobrze i tak.
— Jakto? spytała la Robin.
— Ej! dobrze!
— Hm! mnie to bawi że go widzę w kłopocie.
— A mnie żal ojca Chervin, on taki dobry, wzruszając ramionami powiedziała la Robin, to poczciwe jak kurczątko, on nawet na dziecko łajać nie śmiał i zawsze nam regularnie płacił, choć sam nic nie miał.
— Co to znaczy?... zawsze to dzierżawca, zawsze ci rozkazuje, z głupim uporem odpowiedział parobek, to téż bawi mię to że go widzę w kłopocie.
Ta odpowiedź mocno rozgniéwała brzydką la Robin, ale pobudziła do śmiechu drugiego parobka, który powtórzył:
— Hi, hi, hi! o! to bardzo bawi widzieć naszego dzierżawcę w kłopocie.
— Alboż to nie potrzebujesz zawsze miéć pana? spytała obrażona la Robin.
— Zapewne, mówił folwarczny komik, a wiész dla czego lubię widzieć panów w kłopocie?.... właśnie dla tego że są potrzebni... i że nas najmują na targu[18], gdzie jesteśmy uporządkowani jak cielęta.
I śmiechy na nowo wybuchły.
Rozgniewana la Robin, obu śmieszków silnie sandałem ugodziła w uda, wołając:
— Bo téż na prawdę jesteście tylko dużemi cielętami!
Razy sandału, które Robin swym przeciwnikom udzieliła, lepszy sprawiły skutek aniżeli najpiękniejsze rozumowania, a jowialny parobek, gładząc się po udzie, odpowiedział jakby mu tylko o prosty zarzut chodziło:
— Ty, la Robin, myślisz sobie tak, a ja mogę myślić inaczéj.
— Nie, łajdaku, masz naukę żebyś się nieśmiał z nieszczęścia ojca Chervin.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po odejściu komornika, żona dzierżawcy weszła na schody z rozpadłych kamieni i wróciła do mieszkania ojca Chervin.
W téj dosyć obszernéj ale nizkiéj izbie, lasy rozłożone na okopconych dymem belkach, dźwigały dwa szeregi gorzkich i iłowatych serów, a tymczasem przez drugi koniec zawalonego pułapu, w pośród gęstéj pajęczyny, przebijało się leżące na poddaszu siano.
W dzień, światło dochodziło do téj ciemnéj izby. Przez ruchomą ale bez szyb kratę nade drzwiami W nocy zamykano okiennice. Ściany tu i owdzie popękane, nasiąkły wilgotną, ciemną jak sadza tłustością, a z nierównéj bo tylko ze zbitéj ziemi zrobionéj podłogi, w kilku miejscach woda się sączyła.
W jednéj stronie téj izby widziano wysoki komin, jeżeli kominem nazwać można szeroką rurę, zbudowaną z cegieł o cztéry lub pięć stóp nad podłogą, przy ścianie, któréj za ognisko służył wielki kamień jak w szałasie dzikich ludzi. Tym sposobem za najmniejszym powiewem wiatru dym wijąc się rozlewał się po téj i tak już niezdrowej izbie.
Tego wieczoru, dla uśmierzenia wilgotnego zimna przenikliwéj jesieni, które się do izby wciskało, umieszczono w czeluściach pieca, od strony wierzchołków, dwie małe, uschłe jodły, których pełne ziemi korzenie wystawały aż na środek izby. Drzewo to jeszcze zielone, zamiast palić się, owszem tliło się i wydawało dym czarny i gryzący.
Blizko komina stała spróchniała dzieża do chleba, a nad nią, na zbutwiałéj desce kilka szczerbatych garnków; naprzeciw nich zaś widziałeś wielką orzechową szafę, nakoniec w najgłębszym kącie izby wznosiło się nadzwyczajnéj wysokości łóżko ubrane siennikiem na trzy stopy wysokim i chudym materacem z grubéj wełny; drewniana ławka, kulawy stół, kilka stoików, stanowiły całe umeblowanie tego mieszkania, słabo rozwidnionego świecą wetkniętą w starą, drótem żelaznym oplecioną latarkę, bo już noc była.
Takie było mieszkanie ojca Chervin, dzierżawcy u bogatego hrabi Duriveau; tak zwykle mieszkają wszyscy dzierżawcy w Solonii. Chory zdawał się spać, a tymczasem jego żona, klęcząc przy ogniu, z całéj siły dmuchała na tlące się węgle i pragnęła je koniecznie rozżarzyć. Ale nie mogąc tego dokazać, siadła skurczona przed ogniskiem, podbródek wsparła na kolanach, i kiedy niekiedy zwracało głowę ku stronie łóżka na którém drzemał jej mąż.




24.
Żona dzierżawcy.

Nagle ojciec Chervin przewrócił się na twardém i wilgotném posłaniu swojém i wydał jęk długi, bolesny. Miał on lat blizko sześćdziesiąt, fizyonomią uczciwą i przyjemną, cerę bladą ołowianą, oczy zapadłe, usta śniade. Siwa i oddawna niestrzyżona broda, twardo i sztywnie stérczała na pomarszczonéj jego skórze.
Żona słysząc że narzeka i rusza się, podbiegła do jego łóżka i rzekła:
— Nie śpisz, biédny mój mężu?
— Niestety! żono... marzyłem o komorniku, czy już poszedł sobie z Bogiem?
— Już; chciał tu przyjść spisywać nasze meble... ale takem go prosiła żeby cię nie budził, że przystał na to abym mu podyktowała; spisał więc wszystko i poszedł.
— Już więc wszystko skończone, jęcząc szepnął dzierżawca, już nic nie mamy... Cóż się teraz z nami stanie?
— Niestety! mój Boże! ja nie wiem biédny mój mężu.
— A jam taki chory... gorączka mię z nóg zwaliła. Ach! ale moja to wina... moja!
— Twoja wina?
— Tak jest, kiedy w roku zeszłym rządca pana hrabiego widząc że z porady biédnéj małéj Bruyére żniwa mi się pięknie udały, żądał ode mnie kubana i większéj opłaty za dzierżawę, ponieważ kontrakt mój kończył się, nie powinienem był przystawać na jego żądania;... to nas zgubiło, bo pierwéj zaledwie mogliśmy wyżyć... i nigdy się ani grosza na bok nie odłożyło, a oprócz jednego dobrego żniwa jakieśmy mieli z łaski Bruyére, tyle było złych, bo dla braku piéniędzy nie mogliśmy dobrze uprawiać roli. To też kuban zjadł cały zysk z dobrego żniwa, a tegoroczne choć takie piękne, na cóż się przyda kiedyśmy jeszcze winni dwie raty dzierżawy których uiścić niepodobna. Ali! słusznie mawiał nieboszczyk mój ojciec: „Nie staraj się nigdy o ulepszenie roli biedny mój chłopcze, bo twój właściciel, skoro tylko będzie mógł, powiększy ci dzierżawę o dwa razy tyle, ile ci to ulepszenie przyniosło.”
— Widać że hrabia bardzo, bardzo potrzebuje pieniędzy, kiedy każe sprzedawać naszę chudobę i wypędza nas po tylu latach.
— Ha! widać że musi potrzebować.... a wreszcie i słuszność i prawo za nim, jak powiada komornik.
— Ale mój biédny mężu, z czegóż będziemy żyli, kiedy nas stąd wypędzą?... Tyś zbyt osłabiony żebyś się miał najmować do roboty, a ja choćbym znalazła gdzie robotę, to ci nawet i na chleb nie starczy.
— Prawdo.
— Cóż począć?
— Mój Boże!... ja nie wiem.
— Jednakże, — z pewnym rodzajem bolesnéj niecierpliwości, i po dosyć długiem milczeniu rzekła znowu dzierżawczyni: niepodobna ścierpiéć aby dwoje starych biedaków, bez żadnéj winy, tak od razu, znalazło się bez schronienia, bez chleba; nie, nie... tego ścierpiéć niepodobna.
— I któżto nie ścierpi tego, moja żono?
— Ja nie wiem, ale świat nie powinien opuszczać biédnych boskich stworzeń.
— Tak to mówią wszyscy nieszczęśliwi, moja biédna żono.
— Prawda; z gorzką boleścią rzekła dzierżawczyni; żyj jeżeli możesz, umieraj jeżeli chcesz, oto nasze przysłowie.
— Oj! zapewne że tak. Bo i komu się użalić? i na kogo?... na pana hrabiego?... wszakże on jest w swém prawie... nie nasza wina że mu płacić nie możemy, ale téż i nie jego.
— Za nadto nam podwyższył dzierżawę.
— Mogliśmy byli nic podpisywać kontraktu.
— Prawda.
— Widzisz; pan hrabia jestto pan, a my tylko prości dzierżawcy. Cóż go to może obchodzić, czyśmy szczęśliwi lub nie?... Zdaje się że panowie sobie nawzajem pomagają: że jedni za drugimi obstają... a wszakże to nie nasz brat żeby nam miał pomagać.
— Słusznie; w pokorze ducha naiwnie odpowiedziała dzierżawczyni; choćbyśmy mieli innego pana, to samoby z nami zrobił... Nie możemy miéć żalu do niego. Ah wielki Boże! jestto rzecz okropna... a biédny ojciec Jakób, któremu przynajmniej dawaliśmy schronienie i lichą strawę, cóż się z nim nieszczęśliwym stanie?
— Ha!... moja żono... pomagaliśmy mu dopókiśmy mogli... teraz... wypędzają nas... Biédny stary, i on tak jak my... zostanie na bożej łasce!
— Nie dlatego ja to mówię, żebym miała żałować iż mu pomagałam...
— Wiem o tém, moja poczciwa; ale ja żałuję téj trochy grosza które wyexpensowałem w miastach... w oberżach, w dniach jarmarku albo targu kiedym przedał moje towary. O! gdybyśmy mieli teraz te piéniądze...
— Wymawiasz sobie żeś czasem wypił butelkę wina i zjadł kawałek mięsa, kiedyś po całych tygodniach prawie pościł a zawsze mocno się napracował?... o mój mężu drogi!
— Wszystko jedno, moja żono, grosz do grosza a byłoby coś; a tymczasem, kiedy ja wypijałem po kilka szklanek wina, kiedym się zasilał kawałkiem mięsa, ty biédaczko, jak zawsze piłaś brzydką studzienną wodę, jadłaś kwaśne mleko i czarny chléb... O! nieszczęście to dopiéro uczy rozumu... oj, tak, tak!...
— Słuchajno; przerywając mężowi nagle powiedziała dzierżawczyni, bacznie nadstawiając ucho.
I oboje staruszkowie zamilkli i słuchali.
Wówczas wśród głębokiéj nocnéj ciszy w dwóch różnych przerwach dał się słyszéć krzyk solońskiego orła.
— To Bête-Puante, nagle powiedziała dzierżawczyni, to jego hasło... Może on chce ze mną pomówić o téj biednéj pani Perrine. Byleby tylko ustało jej szaleństwo, które ją znowu napadło od czasu śmierci nieszczęśliwéj małéj Bruyére... Może Bête-Puante wie o tém, bo on zawsze tyle się troszczył o panią Perrine.
Krzyk orła, to hasło Bête-Puante znowu się rozległ, dzierżawczyni wzięła latarnię i spiesznie wyszła; przybyła do małych zarośli otaczających staw przy zwaliskach staréj piekarni i wówczas po trzykroć podniosła w górę latarkę, potem zgasiła ją i czekała.




25.
Wykradacz zwierzyny.

Czysty i pogodny księżyc rozlał po stawie srebrzyste światło swoje, a wkrótce na błyszczącéj się wokoło prędze, dzierżawczyni dostrzegła czarny cień ludzkiéj postaci, która jużto wyprostowana, już skurczona, czołgając się i przeciskając przez sitowie zmierzała w kierunku folwarku.
W kilka chwil później, Bête-Puante wyszedł z sitowia, i wydostał się na brzeg na którym czekała go drżąca dzierżawczyni.
— Czy Marcin przyszedł już? spytał wykradacz.
Dzierżawczyni zamiast odpowiedzi, zawołała załamując ręce
— O Boże!.. to pan, panie Bête-Puante, myślałam żeś pan gdzie tam w najgęstszym loesie: pan chyba nie wiesz że wachmistrz Beaucadet i jego żandarmi...
— Czy Marcin już przyszedł? niecierpliwie powtórzył wykradacz przerywając dzierżawczyni.
— Nie — panie Bête-Puante, odpowiedziała; jeszcze nie przyszedł.
I z pełnym bojaźni namysłem dodała:
— Nie śmiem prosić pana abyś wszedł do nas... panie Bête-Puante, bo pan niebardzo lubisz wstępować do cudzych domów.
— A nasz poczciwy Chervin jak się ma? spytał wykradacz nie odpowiadając na zaprosiny.
— Niestety! smutnie mówiła znowu dzierżawczyni, mój biédny mąż coraz to słabszy... Od owego dnia kiedy żandarmi przybyli aresztować małą Bruyére, i kiedy się utopiła, poczciwiec jak się położył tak jeszcze nie wstawał, do tego stopnia uczuł to wszystko... Ah! bo też mocno kochaliśmy tę biedną dziewczynę!
— Ona już umarła...i na dobre umarła; niemyślmy już o niéj, spiesznie i głucho powiedział wykradacz.
— A kiedy człowiek pomyśli, że nawet biednego jéj ciałka znaleźć niemożna było.
— Prawda, prawda, że nie można było znaleźć, odpowiedział wykradacz; w stawie pełno bezdennych wirów, pewno w który wpadło jéj ciało.
I jakby chciał przerwać tę smutną rozmowę, dodał;
— Mówisz więc, że nie lepiéj twemu mężyskowi?
— Jakie ma być lepiéj, panie Bête-Puante, śmierć tej biedaczki, ogłoszona licytacja naszego majątku... to wszystko razem w rozpacz go wprawia... nie wiemy co się teraz z nami stanie.
I nieszczęśliwa otarła łzy, które wobec męża powstrzymać umiała.
— Cóż robić, biedacy, prawo jest za panem hrabią...
— Tak, niestety!
— I do hrabiego Duriveau nie możecie miéć żadnéj pretensyi.
— Niestety! nie możemy.
— Niestety tak, niestety nie! szyderczym wybuchając śmiechem zawołał wykradacz.
— Panie Bête-Puante nie rozumiem.
— Mówię że hrabia jestto bardzo zacny człowiek, a jego syn bardzo miły młodzieniec! Ja ich bardzo kocham; ale dosyć tego. Poczciwy Chervin nie powinien wątpić o sobie, nie powinien leżeć w łóżku; owszem niech wstaje koniecznie, niech chodzi, niech nabierze odwagi... jeszcze go przecież nie sprzedano, a do jutra... daleko.
— Jakże chcesz panie Bête-Puante, aby mój mąż wstał, aby sił nabrał? kiedy nic jeść nie może, a do zsiadłego mleka wstręt czuje.
— Dziwna rzecz, zawsze szyderczo mówił Bête-Puante, a od lat sześćdziesięciu jada tylko zsiadłe mléko z czarną kaszą i popija studzienną wodę...
— Panie Bête-Puante, mój stary wcale nie jest delikatny, ale...
— Milcz, biedna owco, szczególnym tonem dzikiéj ironii i rozczulenia powiedział wykradacz... bo mnie okrutnie rozdrażnisz na wilków.
A potem zanurzył rękę w jednéj z głębokich kieszeni swojéj opończy i wydobył z niéj przepysznego bażanta, na którego szyi wisiał jeszcze drót w który się złapał.
— Masz tu dwuletniego koguta, gotuj go w garnku przez kilka godzin, dosyp szczyptę soli i tymianku a obaczysz, że jak się twój chory mąż napije tak doskonałego bulionu, zaraz odzyska władzę w nogach.
— O mój Boże! to ciągle wykradasz zwierzynę panie Bête-Puante, zawołała przerażona dzierżawczyni, machinalnie trzymając za szyję bażanta którego jéj wykradacz wetknął w rękę, a strażnicy?... a żandarmi? oni się sprzysięgli na twoję zgubę panie Bête-Puante, strzeż się zatem, żeby cię nie schwytali!
— A kiedy się napije tak zdrowego i lekkiego bulionu, bynajmniéj nie zważając na przestrach dzierżawczyni mówił daléj Bête-Puante, pewno będzie zdrowszy; bo on tylko z niedostatku choruje.
— Ale, panie Bête-Puante, ten bażant... to własność pana hrabiego... pochodzi z jego lasów, to jego zwierzyna... źle więc robimy, że...
— Po bulionie niech twój poczciwiec zje jednego z tych linów którego mu usmażysz na węglach... to lekkie, pożywne i smaczne.
To mówiąc wykradacz dobył z pod opończy dwa przepyszne liny, okrągłe, tłuste i na stopę długie, związane sitowiem przeciągniętém przez skrzela, i powiesił je na ręku dzierżawczyni tak że zabujały obok bażanta, którego poczciwa kobiéta zawsze machinalnie za szyję trzymała.
— Matko boska! zawołała; toś pan mimo żandarmów i mimo wszystkiego, znowu zastawiał w stawach swoje samołówki?
W tej chwili, dzięki wprawnemu słuchowi, wykradacz usłyszał w dali, poza folwarkiem, szmer kroków zaledwie dostępny jemu, którego zmysły lak były delikatne jak u dzikiego.
— To zapewne Marcin, zostaw nas.
I to mówiąc lekko popchnął ku domowi dzierżawczynię, która ciągle trzymała w ręku bażanta i obu linów; a pozostał sam w pobliżu zwalisk piekarni.
Przez jakiś czas Bête-Puanle chodził ponury, zamyślony, jużto słuchając niespokojnie coraz bardziéj zbliżających się kroków Marcina, już rzucając przenikliwy wzrok na drugi brzeg stawu, skąd dopiero od niejakiego czasu dochodził daleki i ciągle głośniejszy szum spadającej wody.
Wkrótce pomiędzy zwaliskami piekarni pokazał się Marcin, ujrzał Bête-Puanta, który naprzeciw niemu zdążał, podbiegł i chwytając go w swoje objęcia rzekł boleśnie wzruszonym głosem:
— Przebacz... Klaudyuszu... przebacz...
— I cóż ci mam przebaczyć, mój chłopcze? tonem ojcowskiéj przychylności spytał wykradacz.
— Niestety! Klaudyuszu, trzy dni temu, kiedyś się dostał do parku i wsunął aż pod zamek, aby mię widzieć... aby mi donieść...
Marcin przerwał sobie na chwilę, zadrżał, i znowu mówił wzruszonym głosem:
— Aby mi donieść o okrutnym wypadku, o którym na drugi dzień dowiedziałem się z twojego listu i...
Marcin znowu przerwał; łzy i łkania dokończyć mu nie dały.
— Odważnie... mój chłopcze,... rzekł mu wykradacz, odważnie... nie myślmy już o tym wypadku... Widziałeś żem groźnie powstał w chwili gdy Duriveau cynicznie biesiadnikom swoim wykładał swe szatańskie zasady... rzuciłeś się na mnie,... a broń którą miałem przy sobie, przypadkiem wystrzeliła... stąd cały hałas...
— Dobry jesteś Klaudyuszu; ale wyrzucałem sobie, że w szalonéj trwodze posądziłem cię o morderstwo,... ciebie... Klaudyuszu, ciebie!
— Przysięgam na Boga, który nas słyszy, mój chłopcze, uroczystym głosem rzekł wykradacz, że słusznem uniesiony oburzeniem, chciałem tylko w obec biesiadników dać panu Duriveau straszne i ostateczne napomnienie i wołać mu: żałuj, żałuj, póki jeszcze czas... i...
— Czyż mi na to potrzeba przysięgi? przerywając wykradaczowi zawołał Marcin; ty Klaudyuszu, miałbyś być mordercą, ty!...
— Przyjdzie dzień w którym będę zarazem sędzią i mścicielem,... głucho powiedział wykradacz; użyję prawa strasznego... ale nigdy morderstwa...
— Wiem Klaudyuszu, odpowiedział głęboko Wzruszony Marcin. O! powtarzam ci, że chyba tylko w obłędzie myśl podobną powziąć mogłem; ale gwałtowność słów hrabiego, słuszne powody twojéj nienawiści ku niemu...
— Zaraz pomówimy o hrabi; ostro rzekł wy krajacz, a twoja matka?
— Jeszczem jéj widzieć nie mógł, odpowiedział boleśnie znękany Marcin; lękam się zbyt silnego jéj wzruszenia. Osoba do któréj ją przedwczoraj przeniesiono, dała mi znać dziś rano że stan zdrowia kochanéj matki przynajmniéj nie pogorszył się.
Wykradacz zwiesił głowę i westchnął głęboko, a łza spływała mu z oczu i zgubiła się w siwéj jego brodzie.
Po krótkiém milczeniu, Marcin pokonywając wzruszenie odezwał się znowu:
— A Bruyére? moja biédna siostra?
— Pisałem ci że jéj nie grozi żadne niebezpieczeństwo... jednak mocno jeszcze osłabiona... Jutro będziesz ją mógł widziéć.
— Biédne dziécię, z goryczą powiedział Marcin, dowiedziałem się jednocześnie... o jéj istnieniu i o nieszczęściach które ją tak wcześnie nawiedziły... tak wcześnie... Ale nie zwodzisz ty mię Klaudyuszu? czy pewno obaczę ją jutro? czy istotnie nie grozi jéj żadne niebezpieczeństwo?
— Żadne... młodość jéj oparła się tylu ciosom... tylu wzruszeniom... a za jéj zdrowie ręczę, równie jak za to, żem ją wydobył z tego przeklętego stawu.
— Prawda... Klaudyuszu... zacny Klaudyuszu... znowu zostałem twoim dłużnikiem! Ty zawsze byłeś i jesteś moim gieniuszem opiekuńczym, rzekł rozczulony Marciu podając obie ręce wykradaczowi, który je silnie w swoich uścisnął; ale w liście naprędce napisanym nie mogłeś mi powiedzieć, jakim sposobem ocaliłeś siostrę od prawie nieochybnéj śmierci?
— Ukryty w lesie byłem świadkiem okropnéj sceny znalezienia dzieciątka — mówił wykradacz. Usłyszawszy że żandarm miał się udać na folwark dla przyaresztowania Bruyéry, chciałem wyprzedzić go. Gnałem ścieżki daleko bliższe niż zwyczajna droga, sądziłem że wcześniéj przybędę pod folwark, wydam krzyk dobrze znany twojéj siostrze, tém samém sprowadzę ją ku sobie, i będę mógł ostrzedz; ale na nie szczęście żandarmi zdążyli tam wprzód nim Bruyére usłyszała moje hasło. Przybywszy za późno ukryłem się w trzcinach rosnących w tym oto rowie... upustem przedzielonym od stawu. Bóg natchnął tą myślą...
— I wtedy...
— Widziałem przy blasku księżyca, jak nieszczęśliwa dziewczyna w staw się rzuciła... Mogłem ją ocalić.. szybko więc podniosłem upust przy którym twoja siostra upadła, a woda wlewając się w rów, uniosła do mnie to nieszczęśliwe dziécię walczące z śmiercią. Jedną ręką schwyciłem ją za odzież, a drugą spuściłem upust, i tém samém wstrzymałem zbytni przypływ wody, która roi już do pasa sięgała.
Wziąwszy potém twą siostrę na ręce, niosąc ją szedłem ciągle rowem, aż nakoniec wydostałem się z niego pewny, że mię już nikt nie widzi... wreszcie lasami przybyłem do kryjówki... resztę wiesz.
— A tymczasem na próżno szukano zwłok téj nieszczęśliwéj, którą okropne oskarżenie do samobójstwa przywiodło: nie wstrzymując dłużéj łez powiedział Marcin.
— Nędzni!... ją! ją o dzieciobójstwo posądzać!... wołał wykradacz; ją, biedaczkę, która ulegając niepokonanemu uczuciu wstydu i trwogi potrafiła ukryć przyjście na świat swojego dziecięcia, która dwa razy dziennie przychodziła karmić swoje niemowlę do mojéj kryjówki, o milę od folwarku. A ja widząc że mimo starań, to niewiniątko niknie w téj wilgotnéj i pozbawionéj powietrza jaskini, powziąłem nieszczęśliwą myśl zanieść to dziecię do Vierzon, gdzie kiedyś istniało koło dla podrzutków. Nie podobna, mój kochany, opisać ci okropnéj rozpaczy téj młodej szesnastoletniéj matki, gdym jéj uczynił ten projekt! niepodobna opowiedzieć jéj łez i rozdzierających krzyków; lecz nakoniec konieczność ocalenia dziecka przemogła... Ruszyłem w drogę ona mi prawie cały dzień towarzyszyła, to pokarmiając dziecię, to je całując, to łzami zalewając... Kiedy wypadło rozłączyć się... sądziłem że straci odwagę... jednak wszystko zniosła... Ale zaledwie dwadzieścia kroków uszedłem, znowu podbiegła.... ku mnie. „Jeszcze raz, ostatni raz” rzekła łzv połykając, i nowe nastały pocałunki, nowe narzekania... Strudzona padła na drodze... Ja, poszedłem daléj... aż słyszę za sobą przyspieszone kroki... była to jeszcze Bruyére. „Klaudyuszu... ostatni raz, o! niezawodnie ostatni!...” a ja który już odwykłem od płaczu, przecież zapłakałem... Nakoniec opuściła mię aby wrócić na folwark i nie wpaść w podejrzenie. Przybyłem do Vierzon... koło dla podrzutków przez oszczędność zniesiono tam na zawsze.. Mieszkaniec lasów, nie wiedziałem o tak uczciwém wyrachowaniu.
— Przez oszczędność? — powiedział Marcin patrząc na wykradacza jakby słów jego nie pojmował.
— Tak jest, przez oszczędność! — z wybuchem dzikiego śmiechu powtórzy! Bête-Puante; ale nie... co mówię?... to ostatnie schronienie które prawdziwie chrześcijański ksiądz otworzył dla nędzy, dla wstydu, lub żalu uwiedzionych dziewcząt, zamknięto nie przez oszczędność ale przez loikę... bo wiedziano że tym sposobem niezawodnie śmierć pochłonie większą liczbę dzieci, któreby w tém schronieniu znalazły macierzyńską troskliwość. Zamknięto koło dla podrzutków, bo lękano się z czasem zbytniego natłoku na uczcie życia.
— Ah! Klaudyuszu... to okropnie! rzekł Marcin kryjąc twarz w obu dłoniach; o! litości... litości!
— Masz słuszność... ironia na bok; nienawiści potrzeba! zawołał wykradacz, tak jest, hańba i sromota ludowi który nie błogosławi przyjściu na świat bożego stworzenia! który go nie przyjmuje jako dar boży z wdzięcznością i życzliwością... Tak jest, przekleństwo krainie która zrodzonego ubogo i opuszczonego uważa za nieszczęsny i niebezpieczny ciężar, a tém samém zmusza go na przyszłość do nędzy, niewiadomości, i częstokroć do zbrodni. Przekleństwo tym którzy mię niemal pozbawiają prawa użalania się na śmierć syna twojej siostry... A jednak... ulegając mimowolnemu rozczuleniu mówił daléj wykradacz... Gdybyś wiedział ile to bolesne patrzéć jak biédne, niewinne niemowlę powoli blednieje, gaśnie i w twoich oczach kona... Nie... mój chłopcze! ja ci nie umiem opowiedzieć jak się we mnie serce krajało owéj nocy, kiedy nie znajdując schronienia dla dziecięcia twojéj siostry, napróżno usiłowałem przywołać je do życia... Niestety! pomimo wysileń podróży i choroby byłoby jednak żyło, gdyby wracając znalazło potrzebną troskliwość... ale nie... nic i nic... o tak spóźnionéj godzinie, w nocy dżdżystéj i zimnéj, wszystkie domy były pozamykane... Czułem jak sztywniały, jak lodowaciały członki nieszczęśliwego dziecięcia; napróżno je tchem moim rozgrzewałem; zadrgało konwuisyjnie... jękło żałośnie, uśmiechnęło się jak aniołek i... skonało.
Po chwili milczenia którego Marcin nie miał siły przerwać, wykradacz spokojniejszym głosem mówił daléj:
— Poczytałem za święty obowiązek odnieść twéj siostrze... jéj dziecię... zawsze to jakaś ulga dla matki gdy może modlić się i płakać na grobie dziecięcia... Wróciłem więc do mojéj kryjówki z tym smutnym ciężarem; nieszczęsny traf sprawił że w dzień powrotu mojego z Vierzon odkryto moje schronienie; nie mogłem uprzedzić Bruyére; a biédna jednocześnie dowiedziała się o śmierci swojego syna i o ciążącém na niéj posądzeniu o dzieciobójstwo... to było za wiele... chciała więc umrzéć...
— Znasz teraz cierpienia ofiary, dodał wykradacz; jutro poznasz haniebne okrucieństwo kata, poznasz jak raz... raz tylko... twoja zawsze czysta... chociaż skalana... siostra... uległa gwałtownéj i nikczemnéj zasadzce. Straszne to wyznanie... które ze wstydu i bojaźni taiła w swojéj duszy, a prawie umierająca z pomieszania, przede mną tylko wyjawiła... twoja siostra sama jutro tobie powtórzy... tobie naturalnemu jéj mścicielowi... bo godzina zemsty już wybiła.
— Jaka godzina, Klaudyuszu?
— Godzina wielkiego przykładu... uroczyście odpowiedział wykradacz.
Nagle Marcin zawołał:
— Klaudyuszu, nie słyszysz ty tętentu galopujących koni?
— Słyszę go już od kwadransa... bo ucho moje wprawniejsze niż twoje.
— Cóż to jest? niespokojnie zapytał Marcin.
— Są to szukający mię żandarmi, zimno odpowiedział Klaudyusz. Oni tu zdążają... aby mię aresztować.
Wykradacz zdawał się tak obojętnym na grożące mu niebezpieczeństwo, że Marcin patrząc nań zdumiony, zawołał:
— Przybywają aby cię aresztować, i ty stoisz spokojnie Klaudyuszu?...
Bête-Puante, nie odpowiadając, wziął Marcina za rękę i wyprowadził ze zwalisk piekarni, do których obaj się schronili, wszedł z nim na tamę, i przy świetle księżyca pokazał mu w dali, na przeciwnym brzegu stawu, kilku żandarmów galopem pędzących po drodze wiodącéj wprost do folwarku.
— Żandarmi?... zawołał Marcin — uciekaj Klaudyuszu, uciekaj!
— O zbyt ważnych rzeczach pierwéj z tobą pomówić muszę.
— Ale za dziesięć minut tutaj przybędą!
Bête-Puante zaprzeczająco poruszył głową.
— Któż ich zatrzyma? — zapytał Marcin.
— Śluza... słuchaj!...
W rzeczy saméj, wśród głębokiej nocnéj ciszy, Marcin natężywszy słuch, usłyszał daleki szum silnego spadku wody.
— A więc podniosłeś upust, Klaudyuszu?
— Tak... od godziny... kiedym tu idąc dostrzegł tych jeźdźców na drugim końcu stawu... bo uważając po ich drodze, tu tylko zdążać mogli... i po nie innego, tylko po mnie.
— W takim razie masz słuszność, tama zalana a jeźdźcy będą musieli wrócić się.
— A dostawszy się na bagna i torfy z téj strony staw otaczające, to chyba za godzinę do nas zdążą, a za godzinę już mię nie znajdą. Teraz posłuchaj mię...
— Słucham cię... Klaudyuszu.




26.
Sędzia.

— Kilka miesięcy temu, mówił Bête-Puante, jak mi wykryto tajemnicę twojego urodzenia... byłeś za granicą; pisałem do ciebie... i wróciłeś do Francyi... opowiedziałem ci okropny postępek hrabiego Duriveau z twoją matką... która z rozpaczy straciła rozum... bo cię jeszcze w powiciu kazał jéj porwać i oddać na pastwę najsroższéj nędzy. Opowiedziałem ci, jak Duriveau... mój zły duch... pierwéj bez litości zraniwszy mi serce... mnie, który mu nigdy nic złego nie wyrządziłem... potém zelżywie zranił mój honor...
— Wiem... Klaudyuszu... wiem, to niegodziwe.... bardzo niegodziwe...
— Powiedziałem ci nakoniec, jakim sposobem prawnie i sprawiedliwie... miałem w mojém ręku... życie tego człowieka, który blady... z poddaniem się oczekiwał śmierci, jaką mu zadać miałem prawo; lecz że ufając obietnicy uroczyście zaprzysiężonéj, z któréj wkrótce potem drwił sobie, darowałem mu życie.
Na twarzy Marcina, gdy to słyszał, osiadł wyraz niewypowiedzianego rozczulenia i uwielbienia.
— O! mój przyjacielu! zawołał, jakiéjże w tém zdarzeniu dowiodłeś wielkości i wspaniałości duszy! Nie zapomnę tych słów które przed kilku laty, gdyśmy po długiém rozłączeniu raz się spotkali, do mnie wyrzekłeś nie wyjawiając że to o ciebie chodzi: „Słuchaj moje dziécię... wypadek ten posłuży ci za naukę: Bogaty i możny niegodnie skrzywdził nieznanego i ubogiego.... wyrządził mu krzywdę krwawą, mówiłeś.... krzywdę którą prawo dozwala śmiercią ukarać. Ubogi był uzbrojony...1 i rzekł bogatemu: — „Umrzesz...” „Moje życie w twojém ręku, czyń co chcesz” odparł bogaty. — „Posłuchaj mię, poważnie mówił ubogi — dotąd byłeś niegodziwcem, popraw się... bądź dobrym... ludzkim... przyjdź w pomoc cierpiącym... ty który jesteś bez litości, zaprzysięgnij mi ją: a żyć będziesz... lecz strzeż się; krzywda którąś mi wyrządził, na zawsze obrzydziła mi byt mój i zamieniła go w ciężar; jeżeli więc dopuściłeś się krzywoprzysięztwa, pamiętaj, że prędzéj lub późniéj upomnę się o to życie, które ci tylko dla tego zostawiam abyś je na dobre użył... Wtedy, sędzia i potępiony legną w jednym dole...” Bogaty przysiągł...
— Dobrze... ale daléj... z głęboką i gorzką ironią przerywając Marcinowi rzekł wykradacz; wyszydzaj bez litości moję głupią i występną ufność. Ha, byłem najgłupszym, najnędzniejszym z ludzi!...
— Nie mówiłbyś tego Klaudyuszu... gdy się dowiesz że przykład twój, jak pragnąłeś był dla mnie szczytną nauką.
— Nic rozumiem cię...
— Późniéj... i ja z kolei... i ja, choć nie miałem sposobności darowania życia temu, który mię skrzywdził... ocaliłem jednak od niezawodnéj śmierci... człowieka możnego... o! bardzo możnego... i pomny na twój wzniosły przykład... powiedziałem mu: „Życie... którém ci ocalił... zachowaj panie dla dobra ludzkości... władza twoja wielka... przyjdź wiec w pomoc cierpiącym bliźnim!”
— A czy i ten także... był krzywoprzysięzcą?
— Nie, Klaudyuszu,... ten się nie dopuścił takiej zgrozy, odpowiedział wzruszony Marcin; — ale owszem dotąd szlachetnie dotrzymał słowa... Widzisz więc... że słusznie mówiłem... iż, i tym razem wspaniałomyślność twoja nie została bez błogiego owocu.
— A ja ci powiadam, że i tym razem, byłem oszukany... występny, z dzikióm uniesieniem zawołał wykradacz, tak jest występny, bom darował życie nędznikowi, który mimo przysięgi, wyciska strumienie łez i wywołuje najokropniejsze nieszczęścia; nędznikowi, który chełpiąc się swojemi występki, uwiecznił je w swojéj rasie.. Nie, jam nie powinien był darowywać mu życia... nie, nie!.. a jednak, z poświęceniem osobistych uraz, czyniłem wszystko, aby go do żalu nakłonić, przypominając mu przysięgę... atoli nadaremnie usiłowałem rozczulić go, obznajomić ze złem jakiego się dopuszczał, z dobrem jakieby mógł świadczyć, a nadewszystko ze skutkami ułud które go sprowadziły z dobréj drogi; nadaremnie.... zrazu na moje napomnienia, na moje prośby i groźby odpowiedział szyderstwem i zniewagą... a potém, słyszałeś co głosił owego wieczoru.
— Niestety! nikt jeszcze nie objawił nigdy tak dzikiéj nienawiści dla wszystkiego co wzbudza szacunek i litość, ponurym głosem odpowiedział Marcin.
— Tak jest, najzuchwalsze szyderstwo ciskał on w twarz ludzkości, a jednak ostrzegałem go. Powiedziałem ci Marcinie... tobie, który także straszny masz rachunek z tym człowiekiem... powiedziałem ci dawniej... że tego już za nadto, powolność moja już wyczerpnięta, wybiła godzina sądu. A tyś mi odrzekł: „Cierpliwości, Klaudyuszu... mam nadzieje że jako służący przyjętym zostanę w dom hrabiego cierpliwości“... Otóż jesteś w jego domu... znasz ohydne jego zasady, widzisz złe jakie wyrządza... wiesz że jego syn... jego godny syn, jest katem twojéj siostry... Czyliż i teraz jeszcze powiesz mi: Cierpliwości?
A że Marcin, z nieopisanym wyrazem boleści milcząc patrzył na Klaudyusza, ten wiec zawołał:
— Odpowiadaj! czy pochwalasz mię? lub potępiasz? czy przekonałeś się że ten człowiek bez serca, bez wnętrzności, jest plagą nieszczęsnej naszéj krainy, któréj owszem powinien być dobroczyńcą, opatrznością... jak to mi zaprzysiągł w stanowczej chwili.... wobec śmierci!... Czy ten człowiek, ten milionowy bogacz, nic jest nieograniczonym panem rozległych włości, które jego ojciec nabył chytrością i lichwą, a które niegdyś były nagrodą zacności i oręża? A w tych obszernych posiadłościach, owocu niecnéj kradzieży, cóż widzimy? — Oto nieszczęśliwe istoty zbestwiałe niewiadomością, zdziesiątkowane trudem, głodem i chorobą; oto dzierżawców zubożałych uciążliwą opłatą, którzy hrabiemu oddają cały plon roli od rana do wieczora własnym potem skrapianéj. Dla nich praca, nieustanne troski, nędza i upadek.... dla hrabiego zaś spokój, dostatek, rozkosze, bogactwo!.. i niedosyć na tém... Nikczemny syn, żywy obraz nikczemnego ojca, odziedziczy te dobra oszustwem nabyte i uwieczni jego występki... I ten syn, może znowu będzie miał syna podobnego sobie... A tak téj części Francyi grożą wszelkie nieszczęścia, bo nielitościwy los chciał aby żyła pod dynastyą jakiegoś Duri’eau, dynastyą wyrodną, pod szczepem szczęśliwego oszusta, a mówią że czasy feudalizmu już minęły!... gorzkim wybuchając śmiechem zawołał wykradacz.
A potém, zwracając się do Marcina dzikim i stanowczym głosem dodał:
— Powiadam ci więc, że niezwłocznie należy dać przykład straszny, rozgłośny, zbawienny, któryby przeraził złych, a dobrych utrzymał na prawej drodze....
Marcin w milczeniu słuchał tych słów dzikiéj zapalczywości.
Nieraz zaczerwieniło się jego czoło, zaiskrzył się wzrok, nieraz zdało się że wstrząsa nim straszne postanowienie wykradacza.
Dopiéro po niejakieé chwili czułym i smutnym głosem odezwał się do Klaudyusza:
— Wiele i długo cierpiałeś Klaudyuszu.... a te cierpienia twoje pogorszyła samotność dzikiego życia na jakie się skazałeś od czasu jak....
— Dosyć tego... głucho zawołał wykradacz, jeszcze rana niezgojona.
— Tak jest... widzę ją, widzę tę krwawą ranę, będę więc milczał Klaudyuszu, nie przypomnę ci jakie katusze człowiek znosić potrafi, mianowicie człowiek z twém sercem kochany Klaudyuszu... ale najdotkliwsze cierpienia.... najsprawiedliwsze żale człowieka jak ty... nie skłonią nigdy do gwałtu lub morderstwa.
Zdziwiony wykradacz spojrzał na Marcina.
— Nie Klaudyuszu, jakkolwiek nielitościwym jest hrabia, jakkolwiek pogardy godnym za złamanie przysięgi, jakkolwiek wspaniałomyślnie z nim postąpiłeś, jakkolwiek sprawiedliwemi są uczucia twoje, nie masz jednak prawa rozrządzać życiem, któreś mu darował, bo to życie należy do Boga.
— Będę więc narzędziem Boga! srogim głosem rzekł wykradacz.
— Nie, sam prędko poznasz że do tego nie masz prawa, łagodnie i poważnie odpowiedział Marcin, samotność bowiem nie mogła przygasić w tobie świetnego i szlachetnego rozsądku, sprawiedliwego i wzniosłego ducha, którego nie umiano poznawać w tobie, gdyś pełnił skromne a zaszczytne obowiązki wiejskiego nauczyciela, któreś późniéj zamienił na koczujące i samotne życie. Klaudyuszu! dodał Marcin czule ściskając dłoń wykradacza, stary mój przyjacielu, jeżeli w dziwnych kolejach życia.... częstokroć stałem nad brzegami okropnych przepaści a nigdy w nie nie wpadłem... to dzięki tobie... i niezatartym zasadom które w sercu mojém Cyryla ojcowska twoja nauka, odkąd przez litość czuwałeś nade mną, biedném, opuszczoném dzieckiem, podobném tylu innym bożym stworzeniom o które mniéj dbają jak o polne zwierzęta... A więc Klaudyuszu! dla tego żem ci winien życie, serce i rozsądek... uwolnij mię od współudziału w twoich zamiarach, a dopomóż raczéj w spełnieniu celów moich....
— Twoich celów?
I wykradacz przenikliwie spojrzał na Marcina: jakież są twoje zamiary?
— Cel mój jest twoim celem Klaudyuszu... Różnimy się tylko środkami dopięcia go.
— Potrzebuję dać przykład...
— Damy, o! wielki damy przykład! uroczystym głosem rzekł Marcin...
— Straszny?
— A nadewszystko zbawienny... jak powiedziałeś. Wszak masz na celu Klaudyuszu, zachęcenie dobrych do wytrwania w dobrém... a niedozwolenie złym aby trwali w złém...
— I ukaranie złych za złe, które wyrządzili, tak aby ta kara trwogą przejęła wszystkich im podobnych.
— A jeżeli źli staną się o tyle dobrymi o ile byli złymi, Klaudyuszu? a jeżeli z nieludzkich staną się ludzkimi?
— Dobrymi? ludzkimi? powtórzył mocno zdziwiony Klaudyusz — to chyba nie idzie tu o hrabiego Duriceau... o twojego ojca...
Wyrazy twojego ojca, z okropną ironią wymówił wykradacz.
— Owszem, idzie o hrabiego Duriveau, mojego ojca.
— I o wice-hrabiego, twojego brata?
— I o wice-hrabiego, mejego brata.
— Bądź zdrów... już przesiąkłeś liberyą, już cię służba popsuła...
To powiedziawszy wykradacz nagle chciał się oddalić.
Marcin zatrzymał go, i rzekł smutnie wzruszonym głosem:
— Zbyt srogi jesteś dla mnie, Klaudyuszu.
— Boś nikczemny... bo się usuwasz od słusznej sprawy, bo już niema w tobie nic męzkiego... bo może zechcesz mi wychwalać cnoty hrabiego Duriveau, twojego ojca, i niewinną łagodność wicehrabi, twojego brata.
— Nie znam człowieka tyle samolubnego, tak przykrego i chciwego, tak dumnego jak hrabia Duriveau — krótko i surowo powiedział Marcin.
Wykradacz poruszył się zdziwiony.
— Nie znam duszy niedostępniejszéj wszelkiemu politowaniu, czułości, miłosierdziu; nie znam człowieka któryby objawiał tak cyniczną, tak nieubłaganą i wcieloną pogardę dla wszystkiéj pokornéj niedoli jak on... słyszałeś go owego wieczoru; znałem, mówię, hrabiego... ale nie sądziłem nigdy żeby z taką bezczelnością wyjawiał swoje bezecne zasady.
— I lękałeś się... drżałeś w twojéj liberyi.
— Tak jest, lękałem się, drżałem Klaudyuszu, łagodnie odpowiedział Marcin — lękałem się abym nie nadwerężał, nie zniszczył na zawsze świętego interesu, który mię zmusza do roli, jaką wobec hrabiego odgrywam... Widzisz jednak, Klaudyuszu, że mimo to niemniéj surowo sądzę tego człowieka, i wraz z tobą powiadam: tak jest, na tym człowieku podwójna cięży wina, bo rozległe posiadłości swoje mógł był przemienić w obiecaną ziemię a uczynił z nieb padół nędzy i płaczu.
— Czegóż więc chcesz? na co czekasz? ja cię nie pojmuję — z dziką niecierpliwością zawołał wykradacz. — A syn czyliż nie jest godny ojca?
— Cóż dziwnego, Klaudyuszu, że wychowany w takiéj szkole, Scypio jest takim, jakim go znasz? Nie, — tonem boleści i głębokiego politowania dodał Marcin, — nie znam przed wcześniejszego, okrutniejszego, bardziéj przerażającego wyrodka nad to dziécię, które z zimną pogardą igra z najhaniebniejszemi występki... jakby młodzik, którego już znudziły zbyt dziecinne na jego wiek zabawki; a on ma zaledwie lat dwadzieścia!
— A więc... chceszże wraz ze mną, strasznym i wielkim przykładem zmusić złych do dobrego?
— Strasznym? nie; tém się właśnie różnimy Klaudyuszu.
— I ty, coś dopiero najczarniejszemi kolorami odmalował portrety obu tych ludzi, mówisz jeszcze w ten sposób! No... widzę że w twoich żyłach wraz z krwią wyschła i nienawiść...
— Nienawiść?,.. nie Klaudyuszu. W dzieciństwie mojém odzwyczaiłeś mię od nienawiści, przykładem twojéj anielskiéj rezygnacyi i niezmiennéj pogody, wobec okropnego ubóstwa, gorzkich trosk i prześladowania.
— Minął już czas rezygnacyi, — ostro odpowiedział wykradacz; — zresztą nie chodzi tu o osobiste uczucia; ja nietylko własną zniewagę pomścić pragnę... Lecz kiedy człowiek ten nie przejmuje cię ani nienawiścią, ani zgrozą, czegóż więc doświadczasz?
— Doświadczam litości... Klaudyuszu.
— Litości! — z wybuchem dzikiego śmiechu zawołał wykradacz, — litości!...
— Tak jest, Klaudyuszu, doświadczam głębokiéj, bolesnéj litości, do któréj w dzieciństwie mojém przyuczyłeś mię, na widok fizycznego niedołęztwa, lub fizycznej bezkształtności...
— Powiedz raczéj potworności... ale to porównanie złe; bo chodzi tu o moralną potworność; a litować się nad tém, co niegodne współczucia, jest to pobłażliwość występna.
— A ja, powiadam ci Klaudyuszu, że nieszczęśliwe dziécię, które wychowane w występnéj atmosferze, gnije i upada, zasługuje na litość, i że byłoby nierozsądkiem poczytywać mu za występek chorobę, która go zabija....
— Prawda... chodzi tu o twojego brata, o to interesujące dziecię... zgoda, i o twojego ojca, bardzo rozczulającą osobę?
— I on, podobnie jak syn jego wychowany był w przewrotnym święcie... a jednak, jak ci wiadomo, miał natchnienia szlachetne przemijające wprawdzie, ale i te przyznaję, że obce były jego synowi....
— Basta! porywczo rzekł wykradacz; czas nagli... twoje ostatnie słowo?
— Powiem ci je, Klaudyuszu. Posłuchaj: Wyobraź sobie istotę dotkniętą straszną i zaraźliwą chorobą, którą z mlekiem matki wyssała... Jakiś człowiek przychodzi i powiada: „Śmierć téj nędzocie, a widok jéj katuszy na wszystkich tą samą co i ona dotkniętych chorobą, wywrze reakcyą tak straszną i zarazem tak zbawienną, że obawa podobnego losu, że sama trwoga je uleczy.“
— Cóż ztąd!... dobrze... tak postępują z szalonemi waryatami... i nieraz skutecznie... biorą jednego z nich i karzą go wobec wszystkich w sposób okrutny... wówczas trwoga wydobywa z ich ogłupiałego mózgu jakiś promyk rozumu, i wracają do swoich powinności; ale tu chodzi o człowieka najzdrowszych zmysłów, który z najokrutniejszym rozsądkiem ich na złe używa.
Podczas gdy wykradacz tych słów domawiał, ruchome cienie dwóch osób, które skurczone zdawały się zbliżać do zwalisk piekarni, odbiły się na rozjaśnionéj księżycem płaszczyźnie stawu.
Marcin i Bête-Puante, zbyt zajęci, nie postrzegając tego, dalszą wiedli rozmowę.




27.
Niespodzianka.

— Nie, Klaudyuszu, mówił Marcia do coraz bardziej zapalającego się wykradacza,... ja nie wierzę w wszechwładztwo strasznych środków... ludzkość gani je...
— Gangreny leczą rozpaloném żelazem.. a twój ojciec i brat aż do szpiku przegnili...
Po chwili milczenia, Marcin mówił dalej:
— Pozwól mi Klaudyuszu, niech ci przytoczę fakt dziwny, fakt prawie cudowny, którego byłem świadkiem, a który ci wyjaśni myśl moję. Panem moim był wówczas wsławiony lekarz, znakomity mędrzec, głęboki myśliciel. Raz przywołano go do chorego bogacza; zastaje on tego człowieka konającym, wyczerpanym przez zbytek rozkoszy; wycieńczona i zepsuta krew zwolna krąży w prawie wyschłych żyłach jego, już nie jako płyn życia, ale jako płyn śmierci. Najsławniejsi lekarze opuścili chorego, przepowiadając mu bliski koniec... Mędrzec, głęboki myśliciel, przypomina sobie wówczas jednę z tajemniczych, przerażających historyj, które wspominają o wpuszczeniu młodéj i dobroczynnéj krwi W wyczerpane żyły starca rozwiozłością zniszczonego.
— A wszakże ci mówiłem że potrzeba krwi! z dzikim tryumfem zawołał wykradacz.
— Nie, Kiaudyuszu, krwi nie trzeba; ale ta krwawa i kłamliwa historya na przedziwny pomysł naprowadziła mojego mędrca... Jedwabne i złote obicia, przesiąkłe zgubną wonią, pokrywając ściany tego wspaniałego mieszkania, utrzymywały je w półcieniu. Obicia te zerwano, a dobroczynne słońce zewsząd przenikło i wnet, z rozkazu mędrca, ściany ustąpiły miejsca mnóstwu zielonych gałązek, świeżym szczątkom drzew żywicznych i balsamicznych, obficie wyziewających gaz, który jedynie oczyszcza i używotnia powietrze; potém młode i silne mamki kolejno niosły do konających ust chorego swe żyzne piersi. O cuda! zaledwie ten ożywczy pokarm zwilżył jego wyschłe usta, zaledwie odetchnął zdrowém i świcżém powietrzem, jakie wyziewały gałązki ocieniające jego łoże, wnet czuje chory że do życia wraca! jego wycieńczona, zepsuta krew, odnawia się; już ocalony, żyje... a ocalenie jego nic potrzebowało ani łez, ani krwi... Czyste i posilne mleko, kilka świeżych i zielonych gałązek, promienie dobroczynnego słońca, oto narzędzia téj cudownéj kuracj[19]. To samo stanie się, mój Klaudyuszu, z obu nieszczęśliwymi, którzy wzbudzają we mnie tak wielką litość; pogarda, duma, surowość wzdymają ich serca, dusze ich i umysły występkiem są zepsute. Otóż Klaudyuszu! ja pragnę odrodzić te zgangrenowane serca, ja pragnę ocalić one wyrywając je z zepsutéj atmosfery i przenosząc wpośród zdrowych i czystych pojęć, gdzie uczują ożywczy żar wzniosłych myśli; ja pragnę nakoniec nieść tym chorym duszom pokarm równie jak macierzyńskie mleko, zarazem słodki, zdrowy i silny... Wówczas powiedz Klaudyuszu, powiedz przyjacielu, czy widok tych nieszczęśliwych wracających do duchowego życia, nie przedstawi tkliwego i rozczulającego przykładu?.. Czy przejście do szlachetnych uczuć któremi niegdyś gardzili... słowem czy ta przemiana ludzi złych w ludzi dobrych, nie będzie daleko żyzniejszą nauką, aniżeli straszny lecz niepłodny przykład o którym marzysz?
— Zostaw mię.... zostaw... bym się nie stał tak słabym, tak nikczemnym, jak sam jesteś, — porywczo rzekł wykradacz.... Zapominasz więc że hrabiego Duriveau wiąże uroczysta przysięga, że na wszelkie moje usiłowanie w zamiarze moralnego odrodzenia go, samą mi tylko pogardą odpowiedział?
— Żelazny jego charakter oburza się na wszelki przymus.
— A jego przysięga?
— Wiém Klaudyuszu, że się z niéj naigrawa, że z niej szydzi niegodnie... ale mimo to wszystko nie rozpaczam jeszcze.
— O ty masz mocną wiarę! tybyś chciał góry poruszyć! — z gorzkiém szyderstwem rzekł wykradacz.
— Ufam sobie, Klaudyuszu, bo względem hrabiego wyłączne zajmuję stanowisko... bo jestem jego synem, a kiedy on się o tém dowie.
— Będzie miał jeszcze jeden powód więcej do brodzenia w złém; powiadasz, że duma niedozwoliła mu uledz przymusowi, bądź pewny że tém bardziéj nie ulegnie on synowi... bękartowi... jak powié... znam ja go... Dosyć więc... dosyć... kapryś sobie kiedy chcesz... ale ja, pragnę dać przykład... przykład straszny... i dam go niezawodnie.
— Ach! przyjacielu, — zawołał Marcin, — sprawa twoja jest zbyt czysta, zbyt piękna, nic kalaj jéj więc gwałtem, a Bóg sam spełni twoje zamiary, sam ukarze zbrodnię.
Mimo dzikie postanowienie swoje, wykradacz nie mógł ukryć wrażenia jakie na nim wywierały słodkie, wzruszające, i przekonywające słowa Marcina.
— Może ma słuszność, — szepnął — gwałtowność to zła doradczyni... życie człowieka jakkolwiek niegodziwego... zawsze ważną jest rzeczą. — A gdyby mię nienawiść oślepiała... gdybym,... mimo tylu dowodów zdających się uprawniać czyn mój... ulegał nienawiści, a nienawiści osobistéj... wreszcie... mamże być sędzią zarazem i katem... jakkolwiek wielka jest zbrodnia... o to okropne!
Lecz wkrótce oburzając się przeciw tak zbawiennym i wspaniałomyślnym uwagom, wykradacz zawołał:
— Nie! nie! dosyć téj podłéj słabości!... a ty! ty mi nakazujesz politowanie, — potém z okrutną ironią dodał zwracając mowę do Marcina, — z wysokości sfery twéj wspaniałomyślności i obłąkujących cię nadziei, czy widzisz twą matkę... szaloną?... czy widzisz twą siostrę zhańbioną... siostrę, która musi albo uchodzić za umarłą, albo haniebnie stawać przed sądem sprawiedliwości, obwiniona o dzieciobójstwo! Czy widzisz, mówię z téj wysokości, obok bladych i łzami zalanych postaci twojej matki i siostry, obojętne i nielitościwe postaci hrabiego i Scypiona, wznoszące się u stóp swych ofiar?
— Tak jest, Klaudyuszu.. widzę smutne i miłe postacie mojéj matki i siostry,... tak jest, Klaudyuszu, w ciągu długiéj rozmowy naszéj, te drogie postaci ciągle stały mi na oczach.
— Czy i wtedy nawet gdyś mówił że hrabiego i Scypiona sprowadzisz na drogę wspaniałomyślnych uczuć! — zawołał wykradacz.
— Mianowicie wtedy, przyjacielu, liczę bowiem na moję matkę... na moję siostrę... że mi z czasem dopomogą do przekształcenia hrabi i jego syna w ludzi godnych...
— Nie, ty nie myślisz o tém, — zawołał zdumiony wykradacz; — twoja matka... twoja matka...
— Moja nieszczęśliwa matka... szalona, — łagodnym i stałym głosem powiedział Marcin; — ale ja jej rozum przywrócę.
— A twojéj siostrze czy przywrócisz honor?
— Tak jest, przywrócę...
Marcin mówił tonem tak silnego, tak nakazującego przekonania, mówił z taką wyższością, że wykradacz przez chwilę podzielał jego nadzieje... ale nagle, wyrzucając sobie swą słabość: drwisz!.,. zawołał, — bywaj zdrów.
— Klaudyuszu!... tonem bolesnego wyrzutu żywo zawołał Marcin, — ja mówię o mojéj matce.. o mojéj siostrze... o jednéj, szalonéj... o drugiéj, zhańbionéj... a ty sądzisz że ja drwię?
— Przebacz, — podając rękę Marcinowi rzekł wykradacz, — przebacz mi... nie, nie, ty mój zacny i wspaniałomyślny przyjacielu... ty nie szydzisz; ale sam siebie zwodzisz... Osiągnienie skutków o jakich wspominasz... byłoby... ale nie... nie, to niepodobna; jeszcze raz powtarzam, ty się zwodzisz... Szanuję ja twoje złudzenie;... ale...
— Jeszcze słówko Klaudyuszu... Pozwól proszę, na moje złudzenie... przez miesiąc od dnia dzisiejszego...
— Cóż przez to rozumiesz?
— Przyrzeknij mi, że przez miesiąc nic przeciw hrabiemu nieprzedsięweźmiesz...
— A potém? Jeżeli poznasz że się zwodzisz, biedna i szlachetna duszo... jeżeli przekonasz się że choroba którą uleczyć pragniesz jest nieuleczoną; jeżeli ten człowiek na nieszczęście w złém trwać nieprzestanie, cóż uczynisz? bo, widzisz jeżeli przypuszczam twoje domniemania,... szanuj także moje!
Oblicze Marcina dotąd spokojne, miłe i smutne, przybrało wyraz ponury, złowrogi. Po krótkim namyśle zaczął on znowu:
— Masz słuszność, Klaudyuszu,... i twoje domniemania także szanować winienem... wyznaję, żem nieraz sam myślał... ze zgrozą... o przerażającém przeznaczeniu złego.
— I w tych chwilach rozpaczy, — z dzikiem zadowoleniem spytał wykradacz, — jakiż był twój cel?... Tak jest, myśląc o wszystkich cierpieniach jakie Duriveau zadał twojéj matce... o niegodziwym wpływie tego człowieka, którego ani przysięga, ani twoje, jéj syna, tak usilne błagania zachwiać nie mogły... powinieneś był jednak...
— Klaudyuszu, — uroczystym głosem rzekł Marcin przerywając wykradaczowi, — przysięgnij mi, że przez miesiąc nic nie przedsięweźmiesz względem pana Duriveau... a po upływie miesiąca...
— Żandarmi, naprzód! — nagle zawołał grzmiący głos.
I szybko jak słowo, Beaucadet od niejakiego czasu z pięciu żandarmami zaczajony za zwaliskami piekarni, pod które się podsunął, rzucił się na Bête-Puanta, podczas gdy żołnierze obstąpili Marcina, który przerażony niespodzianym napadem, żadnego nie stawił oporu.
Ale inaczéj rzecz się miała z wykradaczem, mężnie i zajadle walczył on z przeciwnikami, którzy tylko z wielkim trudem zdołali go obalić na ziemię i włożyć mu kajdanki.
— Ha! przeklęta gadzino, — zawołał tryumfujący Beaucadet — mówiłem że cię schwycę prędzéj lub późniéj... i ażebyś wiedział jak, to ci powiem: oto konnych wyprawiłem przez groblę, a sam przyszedłem przez step; łotrze! żeś otworzył śluzę, myślałeś rozbójniku żeś bezpieczny? hę!
Wykradacz nie odpowiedział.
Beaucadet zwracając mowę do Marcina dodał:
— A ty, mój zuchu, przyjacielu od serca tego łotra, który pmjmuje pokłony od moich ludzi... mówiłem panu hrabiemu: działajmy skrycie, podstępnie... jak gdybyśmy o niczém nie wiedzieli... Totéż udawaliśmy że o niczém nie wiemy i oto jesteś schwytany.
— A o cóż to obwiniają mię?... zimno zapytał Marcin.
— O co cię obwiniają, niewiniątko? o zmowę z tym łotrem, co przed trzema dniami strzelił do pana hrabiego...
— Ja? wzruszając ramionami, rzekł Marcin, — kiedy mnie zranił,... chociaż wprawdzie tylko lekko.
— Właśnie, mój ptaszku... chcesz mię omamić, mój ty figlarzu... O! wiedziałeś ty dobrze że ta gadzina, ten Bête-Puante ukrywa się w krzakach, bo chciałeś oddalić od okna pana hrabiego, żeby go przypadkiem nie postrzegł. Byłeś z nim w porozumieniu, boś go opisał naumyślnie inaczéj, tak jakby naprzykład na mnie kto powiedział żem brzydki...
I po małéj przerwie, dodał:
— Ale otóż i pan hrabia z synem, bom ich kazał uprzedzić... Chcieli się sami przekonać o twojém łajdactwie, mój zuchu.
W rzeczy saméj hrabia Duriveau i syn jego wysiedli z lekkiego myśliwskiego pojazdu, Mimo poważnej sceny, która niedawno między niemi miała miejsce, najserdeczniejsze porozumienie istniało między ojcem a synem; słowem zdawało się że ją hrabia zupełnie zapomniał; znowu przybrał wobec Scypiona rolę młodego ojca.
Uwiadomieni o tym ważnym wypadku, mówiono im bowiem że wystrzał był skutkiem morderczego zamachu na życie hrabiego, i że jeden z jego służących miewał nocne schadzki z winowajcą; wreszcie uprzedzeni przez Beaucadeta o blizkiém ich aresztowaniu, pan Duriveau i Scypio zapragnęli sami należeć do téj wyprawy i naocznie przekonać się o prawdzie.
Na widok hrabiego, Beaucadet zawołał:
— Zwycięztwo... mamy rozbójników. Panie hrabio, sługa pański poddał się.... jak łagodny baranek... oddaję mu tę sprawiedliwość... ale Bête-Puante szarpał się jak zwierz wściekły.
Księżyc ciągle przyświecał. Hrabia i Scypio przybliżyli się do żołnierzy otaczających Marcina i wykradacza.
— A więc, niegodziwcze — nimeś służbę objął u mnie, miałeś zapewne styczność z tym włóczęgą, który niedość że moję zwierzynę kradnie, dybie jeszcze, jak się zdaje, no moje życie... a ja cię przecie w zaufaniu przyjąłem... Jakże tu wierzyć świadectwom i najlepszej rekomendacyi...
— Czyś ty młodzik jaki?... wzruszając ramionami odezwał się Scypio do hrabiego; czy ty wierzysz w przymioty koni zachwalonych przez handlarzy?... konie i lokai dopiero w użyciu poznać można...
Spokojny, zamyślony Marcin, łagodnie się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— A ty... rzekł hrabia podchodząc do wykradacza — ty łotrze, dla czego chciałeś...
— Nazywam się Klaudyusz Gerard, przerywając hrabiemu, uroczystym głosem rzekł wykradacz.
— Klaudyusz Gerard! zawołał hrabia, cofając się blady i przerażony.
Ale wnet żywo przybliżył się do wykradacza aby lepiéj przypatrzyć się jego twarzy i przekonać o tożsamości, w którą wierzyć nie mógł; po kilkochwilowém przyglądaniu się rzekł wzruszony:
— Tak to on... to on sam...
— Któż to jest... ten Klaudyusz Gérard? — zapalając cygaro spytał Scypio, podczas gdy Beaucadet i jego ludzie, mocno tym wypadkiem zdziwieni po sobie poglądali.
— Klaudyusz Gerard!... — machinalnie powtórzył hrabia przywalony ciężarem wspomnień, jakie w nim obudzało nazwisko wykradacza.
— Duriveau... czy rozumiesz teraz? — rzekł wykradacz do hrabiego, który zrazu oniemiały, pognębiony, wnet znowu podniósł głowę i z dumną miną, z pogardliwym i szyderczym uśmiechem, zakładając ręce na piersiach, zawołał:
— Ah! to ty, wspaniały dobroczyńco... to ty, zacny moralisto! Więc pod przybraném nazwiskiem, od tak dawna włóczyłeś się po moich lasach, prześladując mię twojemi morałami? Doprawdy, sądziłem żeś ztąd daleko! Pytasz, czy rozumiem! Do licha... rozumiem, a zresztą... twoja wymowa nie trafiła do mojego serca... chciałeś spróbować czy kula twego karabina lepszy wywrze skutek... Ah! stary łotrze, to ty z bronią w ręku opowiadasz miłosierdzie!
— Nie prawda... jam nie strzelał do ciebie; ale dawno już powinienem to był uczynić, — rzekł wykradacz. Duriveau... przypomnij sobie twoją przysięgę...
— Ah!... ów liścik w la Châtre!... — szyderczym śmiechem wybuchając zawołał hrabia.
Wykradacz zwracając się do Marcina, rzekł mu po cichu:
— Słyszysz go... słyszysz?
— Ale, ale, i ja przecież chciałbym wiedziéć o co wam idzie, — powiedział Scypio do ojca. — Co to wszystko znaczy?
— Dowiesz się późniéj — odrzekł hrabia rzucając na wykradacza pełne nienawiści i pogardy spojrzenie.
A potem tonem młodego ojca i z najwyuzdańszém lekceważeniem, dodał:
— Czy widzisz tego człowieka? był to wiejski bakałarz... szalenie kochał się w ładnéj dziewczynie... która go tyle kochała o ile kochać można takiego kloca, który razi gburowatością a nudzi pedanteryą, to jest kochała go jak brata... Jam mu zdmuchnął tę ładną dziewczynę...
— To się wié, — zimno i nic wyjmując z ust cygara, powiedział Scypio.
— W kilka lat późniéj, w czasie polowania, traf zrządził żem spotkał żonę tego wielkiego pedagoga, który dla pociechy ożenił się... Do licha! pan bakałarz wcale niezły miał gust, była to bardzo miła kobiécina... Nie było go w domu. Uznałem za rzecz zabawną zdmuchnąć mu żonę... podobnie jak mu zdmuchnąłem narzeczoną.
— Czy słyszysz ich...tego ojca i tego syna? — głuchym i przerywanym głosem rzekł wykradacz do Marcina, bo go wściekłość dusiła.
— Słyszę, — odpowiedział mocno zasmucony Marcin.
— Ale djabli nadali, — mówił znowu hrabia, — że raz Klaudyusz Gérard niespodzianie przybył, i zastał mię u pani Klaudyuszowéj.
— Żona bakałarza! — rzekł Scypio tonem wyrzutu, — zawsześ się z tém taił przedemną. I śmiesz mi wyrzucać tę biedną Chalumeau!
— Bądź wspaniałomyślny, Scypionie... Tak więc, Klaudyusz Gérard schodzi mnie na najwystępniejszéj rozmowie z jego żoną. Miał przy sobie dubeltówkę. Wiedziałem że łotr dziki jak wilk... i zeznaję, miałem się za umarłego... zgadnij jednak co zrobił Klaudyusz?
— Słuchaj go... słuchaj... rzekł wykradacz do Marcina.
— Słucham... odpowiedział Marcin.
— Cóżby u djabła mógł uczynić ten Klaudyusz? — namyślając się powiedział Scypio... Żądał zapewne twojego worka lub życia?...
Wykradacz okropny wydał krzyk i tak gwałtownie się poruszył, ii tylko co nie zerwał krępujących go więzów.
— Klaudyuszu!... przyjacielu!... rzekł mu Marcin tonem słodkiego wyrzutu... uspokój się!...
— Zgadłeś, mój chłopcze, — odpowiedział hrabia synowi, — Klaudyusz żądał mojego worka.... ale nie dla siebie... bo to bardzo zacny człowiek... lecz dla tak zwanych swoich braci w ludzkości.
— Nie rozumiem... — rzekł Scypio.
— Jesteś bogaty, — mówił mi Klaudyusz.. przysięgnij mi więc że przyjdziesz w pomoc cierpiącym bliźnim... a daruję ci życie;... jeżeli nie przysięgniesz... umrzesz...
— Ej, bah! z zimném szyderstwem rzekł Scypio, — to jakaś nowa piosnka... pan bakałarz widzę filantrop, — a obracając się do wykradacza dodał:
— Powiedz mi, kochanku, gdyby wszyscy... oszukani mężowie podobnie tobie myślili... toby nic było ubogich na świecie...
— Słysząc te wyrazy syna, hrabia głośnym wybuchnął śmiechem...
Ale nowy wypadek przerwał tę jego wesołość.




28.
Wygnanie.

Dzierżawca i dzierżawczyni folwarku Grand-Génevrier, przebudzeni hałasem i tętentem koni, wstali i wkrótce dowiedzieli się o przybyciu hrabiego Duriveau.
Wystawieni na całą okropność wygnania z folwarku, postanowili chwycić się ostatecznego środka. Zalani łzami, błagalnie załamując ręce, oboje z pokorą zbliżyli się ku hrabiemu właśnie w chwili gdy Scypion wystąpił z zuchwałém swojém szyderstwem.
— Panie hrabio... drżącym głosem rzekła dzierżawczyni, na imię boskie! zlituj się nad nami...
— Co to? z wyniosłą niecierpliwością spytał hrabia. — Coście za jedni? i czego chcecie?...
— Jestto Chervin dzierżawca tutejszego folwarku, a ja jego żona, drogi panie. Wszystko nam zabrano... wypędzają nas stąd gdzieśmy czterdzieści lat mieszkali... Pracowaliśmy zawsze z całéj siły, i nigdy żadnéj krzywdy nie wyrządziliśmy nikomu;... jeżeliśmy się opóźnili z opłatą, to nie nasza w tém wina... i wypędzasz nas za to drogi panie, cóż nieszczęśliwi na starość poczniemy?...
— Niestety! prawda, — mówił dzierżawca, który bardziej niż jego żona pomieszany, dotąd mówić nie śmiał, — cóż się z nami stanie, panie hrabio?
Pan Duriveau zrazu pogardliwie słuchał tych pokornych błagań; lecz wspomniawszy nagle iż to zdarzenie nastręcza mu właśnie sposobność, że się tak wyrazimy, wprowadzenia w wykonanie całej swojéj pogardy dla obietnicy jaką niegdyś zaprzysiągł Klaudyuszowi Gérard, rzekł mu:
— Słyszysz, wspaniały dobroczyńco, słyszysz twoich, tak zwanych braci w ludzkości... cieszy mię prawdziwie, że mi to zdarzenie dozwala przekonać cię jak cenię obietnicę którą mi gwałtem wyrwałeś.... i na którą byłby przystał każdy bezbronny, byle tylko umknąć szponom tak dzikiego zwierza. Uważaj bacznie, mości Klaudyuszu Gérard, na wszystko co się stanie. Utrzymujesz, iż nie strzelałeś do mnie, co łatwo udowodnisz; skoro będziesz wolny... obaczymy czy będziesz śmiał spełnić groźbę, któréj dotąd w nadzwyczajnéj dobroci twojéj do skutku nic przywiodłeś.... Ja ci nawet sam dostarczę do tego powodów... wszakże to nie mała z mojéj strony delikatność?
A obróciwszy się do Beaucadeta, hrabia dodał:
— Wachmistrzu, ponieważ po dokonaném oszacowaniu, zajęto ruchomości folwarczne, proszę cię więc, biorąc zresztą na siebie całą odpowiedzialność, abyś natychmiast wygnał dzierżawcę z tego domu i abyś dla zachowania porządku i całości méj własności pozostawił tu jednego z twoich ludzi przynajmniéj do jutra rana, aż nadeślę osobę która obejmie zarząd folwarku.
— O wielki Boże!... niestety!... wypędzać nas.... o téj godzinie... zawołała przerażona dzierżawczyni; a mój mąż tak osłabiony, tak chory... ależ on chyba umrze ze zgryzoty, mój drogi panie.
— Panie hrabio!... przynajmniej przez litość.... racz nam zostawić dni kilka! — błagającym głosem rzekł dzierżawca.
— Ich łóżko... które prawo zostawia wywłaszczonym... wyrzucić natychmiast z folwarku, zimno powiedział hrabia do Beaucadeta.
Gdyby obecność wykradacza, tego żywego wyrzutu, tego mściciela, nie była do najwyższego stopnia rozdrażniła dumy hrabiego, nie byłby on jéj zwalczyć usiłował, nie byłby wystąpił z taką nielitościwą surowością (bo gdyby nawet wydał podobny rozkaz, nigdyby nietowarzyszył jego spełnieniu); ale obawa aby nie uległ przerażeniu, i nieubłagane przeświadczenie że za nim przemawia prawo, dla którego wszystko poświęcał, posunęły pana Duriveau do tego opłakania godnego czynu.
Co powiedział to spełniono.
Skutkiem rozdzierającéj sceny, jaką każdy łatwo Sobie wyobrazi, okrutnie wygnano z folwarku dzierżawcę i jego żonę, wpośród nocy i mimo ich błagań.
Wykradacz i Marcin, niemi i obojętni towarzyszyli téj exekucyi.
Skoro jéj dopełniono, hrabia wyzywającym i pogardliwym tonem rzekł do wykradacza:
— Teraz Klaudyuszu Gérard, jeżeli śmiesz, do widzenia... nie ode mnie zależéć będzie rychłe twoje uwolnienie... jednak... czekam cię nieustraszony.
I wziąwszy się z synem pod ręce odszedł do powozu.
— W chwili gdy wsiadać mieli, Beaucadet rzekł hrabiemu:
— Panie hrabio... przyszła mi myśl wyborna... może Marcin ma spólników w pańskim domu, nim więc dowiedzą się o ujęciu tego łotra, racz pan za powrotem, przejrzéć jego stancyę... i zachowaj u siebie klucz od niéj aż do jutra... Tym sposobem wszystko zastaniemy na miejscu skoro o świcie przybędziemy dla dokonania dalszego śledztwa.
— Masz słuszność, panie Beaucadet, powiedział hrabia; uczynię to jak tylko wrócę do zaniku.
Wsiadł z synem do powozu i szybko oddalił się.
— No, daléj w drogę bydło przeklęte, — wracając do więźni, zawołał Beaucadet.
— I cóż! Marcinie, zwolna rzekł wykradacz, masz jeszcze nadzieję?.. a twoje złudzenia?... biédna szlachetna duszo! biedny marzycielu!
Marcin nie odpowiedział... przytłoczony zwiesił głowę.
W kilka chwil późniéj, więźniowie i żandarmi wyruszyli z folwarku Grand-Génevier.
Chervin i jego żona, zalani łzami, przejęci zimném, siedzieli na słomie wyrzuconéj z ich łóżka, nad brzegiem stawu, o kilka kroków od folwarcznych zabudowań.
Biédna, poczciwa Robin, płakała u stóp swego państwa i jak mogła najlepiéj ich pocieszała.




29.
Stancya Marcina.

Skoro hrabia Duriveau wrócił do zamku, natychmiast udał się do swojéj sypialni, a wziąwszy świecę przeszedł obszerną gotowalnią i wązkiemi schodami spiesznie udał się do mieszkania Marcina, rodzaju ciemnego, powietrza pozbawionego poddasza, zaledwie pięć stóp wysokiego i prawie niemieszkalnego; lecz hrabia nie zważał na to, bo chodziło mu o to aby pierwszego pokojowca miał tuż pod ręką.
W stancyi téj były drugie drzwi tuż przy schodach, wiodących do mieszkań innéj służby; hrabin zamknął naprzód te drzwi i klucz schował do kieszeni, potém postawił świecę na stole i ciekawy wzrok powiódł wkoło siebie. Ale z powodu niskości sufitu, zmuszony zgiąć się nieco, naiwnie rzekł sam do siebie:
— Nie pojmuję jak tu żyć można!....
I zaczął swoje poszukiwania; te nie mogły być długie, bo cały sprzęt tej izdebki składał się z drewnianych sztalug na których wisiała odzież Marcina, małéj komódki z bielizną, stolika, dwóch krzeseł i łóżka.
W komodzie nie znalazł nic podejrzanego, nic coby mu mogło wyjaśnić naturę stosunków Marcina z Klaudyuszem Gérard, przezwanym Bête-Puante.
Po nadaremném usiłowaniu odkrycia téj tajemnicy, hrabia już chciał wyjść, kiedy w ciemnym kącie spostrzegł starą, zamykaną walizę. Czémprędzéj więc zbiegł do swojego gabinetu, wziął zprzed kominka obcęgi i używając ich zamiast lewaru, w kilku minutach podważył zamek.
Naprzód uderzyła go w oczy kwadratowa paczka, na dwa lub trzy cale gruba, starannie owiązana ceratą; znajdował się na niéj następny adres:

Do pana barona de Frugen.

Pan Duriveau, niemało zdziwiony, natychmiast tę paczkę otworzył i pod ceratą znalazł małą drewnianą skrzynkę na klucz zamkniętą; na wierzchu téj skrzynki była szeroka koperta zawierająca list zapieczętowany i plikę papiérów. List brzmiał następnie:

Panie!

„Dołączoną tu skrzynkę wręczy panu, zasługująca na zaufanie osoba.
„Stosownie do rozkazu jaki pan zapewne otrzymać musiałeś, racz panie Baronie tę skrzynkę wraz z listem w téj kopercie zawartym, jak można najprędzéj przedstawić Księciu Jegomości.

„Mam honor być najniższym sługą.
Marcin.“

Zapieczętowany list z napisem: Do własnych rąk Jaśnie Oświeconego Księcia, mieścił w sobie kluczyk, którym się zapewne otwierała skrzyneczka.
Hrabia osłupiał z zdumienia; nie wierzył własnym oczom; z wzrastającém zdziwieniem dwakroć odczytał list Marcina. Jakież stosunki jego pokojowiec mógł miéć z księciem?
Człowiek ten, który bez najmniejszego skrupułu śmiał otworzyć walizę swojego sługi, który się bez wahania dopuścił najwiekszéj bezwzględności, jednak namyślał się czy ma ten list otworzyć; ale przemogła zbyt silna pokusa: uległ jéj i drżącą ręką odpieczętował list i czytał co następuje:

„Mości Książe!

„Oto Pamiętniki które czytać pragnąłeś. Oddawna już, jak miałem zaszczyt oświadczyć Waszéj Książęcéj Mości, nawykłem prowadzić rodzaj dziennika mojego życia.
„Od chwili, kiedy skutkiem błędnego i kłopotliwego bytu, zostałem świadkiem lub aktorem szczególnych przygód, osądziłem za rzecz ciekawą, nauczającą, a nawet użyteczną dla mnie (w licznych zdarzeniach miałem dowody téj użyteczności) pisać i zachowywać to memento.
„Oprócz kilku uwag które tu i owdzie pozwoliłem sobie zastosować do Waszéj Książęcéj Mości, Pamiętniki te opowiadają moje życie, poczynając od dzieciństwa aż do obecnéj chwili, są takiémi jak je napisałem przed i po dniu, w którym traf przybliżył mię do Waszej Książącéj Mości.
„Pierwszym warunkiem tego rodzaju pracy, tak przynajmniéj ja ją pojmuję, jest bezwzględna, nieubłagana szczerość. Temu obowiązkowi nie uchybiłem nigdy.
„Sądzę że surowe zdania o mnie samym objawione z powodu szczególnych okoliczności życia mojego, nadają mi prawo do równéj dla drugich surowości.
„Długoletnie i nauczające wypadki życia, doprowadziły umysł mój do dojrzałości, rozwinęły mój rozsądek, ukształciły moje zdanie, utrwaliły moje zasady.
„Starałem się oddać w Pamiętnikach moich tę powolną przemianę pojęć, przekonań i uczuć, które wpośród tysiąca wypadków, wiodły mię od dobrego do złego.
„W dziecinnych latach, mało się zastanawiałem, ale żem w owéj epoce opowiadał wszystko co dotyczy mojego dzieciństwa i młodocianego wieku; stosownie zatém do rozmaitych zwrotów opowiadania, na początkowych kartach znajdzie się odbicie niedbałości i wesołości tego wieku... Później dopiéro zacząłem badać przyczyny rozmaitych faktów, jakie co dzień w oczach moich miały miejsce.
„Jeżeli w ciągu życia pełnego przygód, zboczyłem kiedy z prawéj drogi, aby późniéj wrócić na nią na zawsze, może te nieszczęsne zboczenia raczysz Wasza Książęca Mość przypisać towarzystwu, w jakie opuszczony sieroto byłem rzucony.
„Racz Wasza Książęca Mość zezwolić na wyznanie: że nie dla zadosyć uczynienia życzliwéj Jego i zaszczytnéj dla mnie ciekawości, zebrałem niniejsze karty od tak dawna spisane, lecz że uczyniłem to w nadziei, iż może zdołają mocniéj jeszcze utwierdzić Waszą Książęcą Mość w wspaniałomyślnych Jéj dążeniach.
„Zbyt pokorne i nieznane — a nawet dla tego że pokorne i nieznane — życie moje, zawiera w sobie niejaką naukę. Szczéra historya człowieka, który przeszedł rozmaite koleje, który widział to co ja widziałem, doświadczył tego co ja, nie może zostać bezowocna dla Waszéj Książącéj Mości; pod wielu bowiem względami jest ona historyą ogromnej większości biednych i samym sobie zostawionych ludzi... czyli raczéj historyą rozmaitych warunków życia ludu.
„Racz nakoniec Wasza Książęca Mość zachować przekonanie o rzetelnéj méj przychylności. Wielki i święty obowiązek który spełnić powinienem, nie dozwoli mi już może nigdy wyjechać z Francyi; lecz racz Wasza Książęca Mość być przekonanym, że na zawsze zachowam pamięć wysokiéj Jego dobroci, że co dzień dziękuję Bogu iż mi dozwolił ocalić życie które od Ciebie Panie zależy uczynić drogiém i szacowném dla ludzkości...

Mam zaszczyt być Waszéj Książęcéj Mości najpokorniejszym sługą.
Marcin
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niepodobna opisać nawału wrażeń jakim ulégł hrabia czytając list ten; niepodobna skreślić niecierpliwéj, że nie powiem żarliwéj ciekawości, z jaką otworzył małą skrzyneczkę zawierającą Pamiętniki Marcina.
Składała je wiązka rozmaitéj wielkości papiérów, widocznie w różnych epokach zapisywanych; część tych Pamiętników skutkiem czasu już była pożółkła.
Hrabia Duriveau schwycił rękopism, szybko wrócił do swojego pokoju, zamknął się i przy blasku lampy zaczął czytać Pamiętniki Marcina.
Piérwsza godzina po północy wybiła na wieży zamku Tremblay.


PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część pierwsza.[20]

1.
Limousin i pies Jego.

Niepewne tylko i niedokładne zachowałem wspomnienie o wypadkach które poprzedziły ósmy lub dziesiąty rok życia mojego. Z téj jednak, już tak odległéj przeszłości, pozostała mi w pamięci piękna młoda kobiéta, któréj zgrabne palce prawie ciągle szeleściły wrzecionami narzędzia do robienia koronek, pełnego świetnych mosiężnych szpilek. Ten dźwięczny szmer wrzecion, jedyną sprawiał mi radość...sądzę że go jeszcze słyszę; lecz wieczorem radość ta przemieniała się w uwielbienie: spoczywając w maleńkiém mojém łóżeczku. Widziałem jak ta młoda kobiéta, niezmordowana robotnica (może matka moja) pracowała przy blasku świecy, któréj ogień podwajała szklanna kula napełniona wodą; widok tego promieniejącego ogniska wprawiał mię w jakieś oślepienie, w jakiś zachwyt któremu sen dopiéro zwykle kładł koniec.
Późniéj, jak mniemam, choroba na długo wspomnienia moje przerwała.
Atoli, od początku jedenastego roku życia wspomnienia moje są żywe, ciągłe, dokładne a mianowicie co do osób, nie do uwierzenia wierne.
W dziesiątym czy jedenastym roku służyłem za pomocnika i rozrabiacza wapna u mularza zwanego Limousin: ciągle uległy i pilny włóczyłem się za nim jak cień; to téż zwykle gdy nas widziano idących: oto Limousin i pies jego, mówiono.
Według miejscowego zwyczaju, dźwigałem na barkach szaflik z rozrobioném wapnem, które podawałem mojemu panu. Ciężar ten był tak wielkim dla mojego wieku, mianowicie gdy trzeba było dostawać się aż na szczyty budowli, że na długo nabrałem zwyczaju chodzenia pochyło i ze zwieszoną głową; postać moja nawet nieco się skrzywiła; lecz późniéj, dzięki szczególniejszym środkom, znowu się wyprostowała.
W każdéj porze roku chodziłem bez czapki, boso, odziany zaledwie kilku łachmanami, które poprzednio nosił Limousin. Pamiętam że miałem stare, żółtawe wełniane spodnie, posztukowane różnokolorowemi łatami; przypadły na mnie odbywszy dwie kampanie z Limousinem, który je sam otrzymał z piątéj czy szóstéj ręki. Dzięki szczupłości mojéj kibici, te spodnie, poszarpane na kolanach, przytrzymane za pomocą sznurka w pas wprowadzonego, marszczyły się wkoło mojéj szyi a przecięte ich kieszenie służyły mi zamiast rękawów. Ta osobliwsza odzież, powleczona stwardniałym gipsem, przesiąkła odwieczną tłustością, więcéj miała w sobie cząstek muru niż jakiejkolwiek materyi; nie darła się, ale rozpadała; lecz Limousin dowcipnie zaradzał temu zniszczeniu, zalepiając je odrobiną cienkiego gipsu w wodzie rozpuszczonego i gładząc potem naprawione miejsce swoją piękną mosiężną kielnią o rękojeści ze słoniowéj kości.
Codzienną żywność, którą dostawałem o dziewiątéj rano i o trzeciéj popołudniu, stanowił kawałek twardego i czarnego chleba, oraz ogon i głowa wędzonego śledzia, spojone za pomocą grzbietowéj kości; Limousin resztę ryby zachowywał dla siebie; ja zaś znajdowałem nieskończenie więcéj smaku w ogonie jak w głowie.
Wieczorem, wróciwszy z roboty, pan mój dwa razy na tydzień przyrządzał coś nakształt rosołu, który innych dni jedliśmy na zimno; poczém kładliśmy się spać na sienniku, przykrywając się, zwłaszcza w zimie, niby piernatem sianem wypchanym.
Wbrew powszechnemu zwyczajowi współziomków swoich, pan mój z końcem jesieni nie wracał do swojej siedziby. W pobliżu dosyć wielkiego miasta, którego nazwiska nie pamiętam, pozwolono Limousinowi zbudować sobie lichą lepiankę na krzemienistym i opustoszonym gruncie, i tam mieszkaliśmy.
Przez cały ciąg fabrycznéj pory, majster mularski w mieście ciągle używał Limousina. Jeżeli później trafiła się jeszcze jaka pilna mularska robota, Limousin podejmował się takowéj; jeżeli nie, to pracował jako grabarz, ja tymczasem zbierałem po drogach gnój koński, który Limousin układał w kupy i koszami sprzedawał jednemu miejskiemu ogrodnikowi.
Kładliśmy się spać o zachodzie słońca, a wstawaliśmy o wschodzie, niepotrzeba więc było nigdy palić świécy: podczas tęgich mrozów, kiedy zabrakło roboty, długie zimowe noce, a czasem i dni, przepędzaliśmy w jakiejś lodowatéj odrętwiałości, wielce zapewne podobnéj do letargicznego uśpienia jakiemu w ciągu zimy ulegają niektóre zwierzęta.
Niebyło to ani czuwanie ani sen, ale pewien rodzaj chwilowego zawieszenia życia i potrzeb jego; pamiętam że gdy nastały wielkie śniegi, nieraz dzień i dwa nic nie jadłem, a najmniejszego głodu nieczułem: stan ten jednak niebył zresztą zbyt dotkliwy. Zdawało mi się że czuję jak krew moja oziębia się stopniowo, jak krzepnie szpik w moich kościach; po tém wrażeniu prawdziwie bolesném, następowała znośna ociężałość, trwająca dopóki tylko leżałem nieruchomy, sam w sobie skupiony; atoli za najmniejszém poruszeniem okropnie cierpiałem.
Cztéry lub pięć razy na miesiąc, tojest każdéj niedzieli, to pracowite, trzeźwe i monotonne życie, zmienialiśmy w sposób najdziwniejszy.
Limousin byłto człowiek słuszny, chudy, kościsty, silny, miał blizko pięćdziesiąt lat; według zdania towarzyszy swoich wyglądał jakby zawsze o czémś marzył; charakteru łagodnego i jednostajnego, pilny, zręczny i niezmordowany robotnik, najmniejszą piosnką nie rozweselił nigdy swojéj roboty; ciągle milczący, zdawał się żałować nawet słów, a nieraz skorośmy wrócili do naszéj chatki, aż do rana i jednego wyrazu do mnie nie przemówił.
Lecz w niedzielę, Limousin zupełnie się zmieniał.
O świcie świątecznego dnia, służąca miejskiego oberżysty przybywała ze swoim osłem dźwigającym koszyk, w którym znajdowało się: kawałek solonéj słoniny, kilka twardych jajek, pół bochenka białego chleba i mała baryłka zawierająca w sobie około dziesięciu butelek krajowego wina. Po wejściu służącéj drzwi nasze zwykle zatarasowaliśmy. Limousin stawiał baryłkę tuż przy naszym sienniku, na nim umieszczał słoninę i jaja, poczém pił póty aż zupełnie zmysły postradał.
Nie zapomnę nigdy jak raz Limousin, wychyliwszy już parę butelek wina, ale zachowując jeszcze jakiś ład w myślach, wyłożył mi następną dziwną teoryę pijaństwa:
— „Widzisz Marcinie, mówił, niedziela do mnie należy; gdybym się upijał częściéj, byłbym cały tydzień pijany, a co większa leniwy, zazdrosny, kłótliwy i z czasem, kto wié, może i złodziéj, a nawet i co gorszego... Widzisz... życie byłoby dla mnie zbyt uciążliwe, zbyt nędzne, gdyby miało trwać bez końca, bez ustanku, jak te wielkie drogi, te ogoniaste wstęgi długie na cztéry lub pięć mil, po których idąc, ustają człowiekowi nogi od samego widoku ich nieścignionéj okiem równości.
„Ja zamiast nieskończonéj ogoniastéj wstęgi mojego głupiego istnienia (pełnego gorącego piasku i ostrych kamyków), widzę co niedziela kryształowe wodospady, kwieciste góry, zaczarowane pałace, słowem, mój chłopcze, mnóstwo przepysznych i rozkosznych rzeczy; to téż dla tego patrzę na piękne pałace jak na bydlęce chléwy, a na ich parki jak na kretowiska.
„W poniedziałek, kiedy wrócę z tych moich przechadzek, cóż mi to szkodzi, że przemęczyć muszę sześć nieznośnych dni? Alboż w końcu nie widzę znowu niedzieli?
„Nie piję nigdy w szynkowni; tam, pijaństwo prowadzi do kłótni, do gniewu, tam, wrzawa, obelgi, bijatyka, tam, psuje się fantazya, traci godność swoją; ja zaś nie piję dla kłótni, nie dla tego żebym miał lubić wino,... ten nędzny towar,.. (piłbym wódkę, gdyby była zdrową); ale piję, i mam prawo pić dla tego — abym cztéry lub pięć razy na miesiąc, wędrował sobie stąd..; sam niewiem dokąd. Nie lepiéj-że to jak żyć po wściekłemu?
„Prawdziwi pijacy podobnie czynią, tylko się nie zastanawiają.
„Jan Piotr pije, aby zapomniał iż przez cały tydzień nasłuchał się wrzasku dzieci płaczących z głodu i jęku żony narzekającéj na nędzę, pije jak ci powiadam, dla tego aby zapomniał że to samo słyszeć będzie i na przyszły tydzień.
„Szymon pije, aby zapomniał iż słyszał i znowu słyszy swoję starą i chorą matkę jęczącą od poniedziałku do soboty.
„Inni nakoniec piją, aby wypoczęli po zabijającéj pracy.
„Wiem ja że niepotrzebujący zapominać ani o nedzy ani o trudach, którzy za swoje pieniądze mogą dostarczyć sobie wszelkiego rodzaju rozrywek i uczciwych zabaw, upijają się jednakże przez miłość dobrego wina, a mówią gdy nas również widzą pijanymi:
„O! bestye, o prosięta, tożto dopiero muszą być nałogowe pijaki, kiedy tak szkaradny napój połykają siedząc w cuchnących szynkowniach!.
„Lecz po całotygodniowym niedostatku, pracy i troskach, gdzież biédacy znajdziemy uczciwe rozrywki lub delikatne uciechy, odpowiednie sile nas*zego worka i niewiadomości w jakiéj żyjemy? gdzież nadewszystko znajdziemy zapomnienie tego co nas o rozpacz przyprawia?“
Limousin trzymał się wiernie i stale swoich zasad o pijaństwie; ale skoro się zabrał do roboty, a zabierał się do niéj niezmiennie co poniedziałek, trudno było widzieć pracowitszego, rozsądniejszego, trzeźwiejszego i uczciwszego robotnika.
Raz spytałem go dlaczego nie upija się co wieczór, skoro w tém taką przyjemność znajduje? odpowiedział mi surowo:
„Albobym kraść musiał abym się miał za co upijać, a kraść nie chcę; albo tyle zarabiać abym się mógł co dzień upić; zarabiając zaś tyle, byłbym już dość szczęśliwy i nie potrzebowałbym upijać się dla zapomnienia.“
Teraz pojmuję prawdziwe znaczenie słów mojego pana, teraz uderza mię ich trafność.
Opuszczone dziécię, żyłem długo w ubóstwie i wszelkiego rodzaju boleściach, przekonałem się że w téj klassie ludu pijaństwo rodzi się z potrzeby zagłuszenia w sobie nieszczęść i okrutnego niedostatku; i dlatego też w ludziach pędzących byt najprzykrzejszy, najopłakańszy i najnieszczęśliwszy, pijaństwo rozwija się w przerażający sposób, a zmniejsza się i rzadszém staje w miarę jak stan ich polepsza się nieco, o ile jak nauka rozwija ich rozsadek; atoli i tu są wyjątki. W lat kilka po rozstaniu się z Limousinem, zostałem poufałym domownikiem wielkiego pana, o którym późniéj wspomnę. Chociaż miody, chociaż właściciel ogromnego majątku, choć miał żonę bogatą w cnoty i wdzięki... nieraz jednak potajemnie musiałem go szukać w najbrudniejszych szynkach Paryża, gdzie po całych nocach pił w najohydniejszém towarzystwie. Nieraz o świcie, na śmierć opiłego, wprowadzałem skrytemi drzwiami do starożytnego, okazałego pałacu, który od dwóch wieków stanowił własność jego szlachetnej rodziny, odziedziczoną po ojcu, a którą i on przekazał zapewne synowi, bo miał syna.
Prawie nieuniknione nadużycie bogactw bez pracy nabytych, wstręt do wzniosłych rozkoszy, przesycenie, sprowadziły tego zamożnego pana do jednego punktu z Limousinem, biednym, na wszelki niedostatek narażonym mularzem.
A tak, bogaty szukał zapomnienia zamożności w pijaństwie hałaśliwym i kalającém... ubogi zaś szukał zapomnienia swojego nieszczęścia w pijaństwie satnotném.
Co niedziela, zamknięty cały dzień z Limousinem w pustéj naszéj lepiance, głodny, zdziwiony i przerażony, byłem świadkiem niedorzeczności i dziwactw do jakich wino doprowadzało mojego pana.
Czasami Limousin prosił mię abym odgrywał podrzędne role w dziwnych scenach jakie tworzyła jego bezprzytomność; gdyż opilstwo jego, zresztą zawsze spokojne, jużto wybuchało prawie komiczną dziwacznością, już nabierało charakter smutku, aż do łez posuniętego.. nigdy jednak nie budziła w nim ani goryczy ani nienawiści. Niekiedy znowu Limousin nagłos, i dorywkami, opowiadał cudowne widzenia które go zachwycały, albo téż rozmawiał pocichu z urojonemi istotami.
Najczęściéj wyobrażał sobie w swych złudzeniach że sam jeden tylko jest posiadaczem wszystkich parasoli we Francyi (gdyż przy zdrowych zmysłach zawsze marzył o posiadaniu jednego z owych olbrzymich niebieskich lub czerwonych parasoli, jakich zwykle używają mularze; ale aby urzeczywistnić to marzenie, musiałby był odmówić sobie na długo świątecznego wina, a na taką ofiarę zdobyć się nie mógł). Wyznać winienem, że w tych chwilach daleki od chciwego nagromadzenia sprzętów, pan mój owszem wspaniałomyślnie rozdawał je komu ich brakowało, wyłączając wszakże od téj szczodrości ludzi, którzy jeździli powozami; nieubłagany w tym względzie, wyszukiwał jak najenergiczniejszych wyrazów na pognębienie chciwości tych samolubów, którzy bezpotrzeby, opakowywali się parasolami tego biédnego świata. W tych samotnych komedyach, ja przedstawiałem tłumy którym pan mój rozdawał miliony parasoli, zastępując je swoim wiechowatym kijem.
Potém, gdy ambieya Limousina przybrała wznioślejszy popęd, sądził, że jest ubrany jak tambour-major, z pióropuszejmna głowie, laską w ręku, że jedzie na wozie ciągnionym przez sześć białych koni, okrytych szkarłatnemi czaprakami. (Co do liczby, koloru i ubioru tego zaprzęgu, był nieprzekonany). Zapewne, w oczach Limousina, suknia tambour-majora musiała być ideałem przepychu; siedząc na kulawym stołku, pan mój lewą pięść oparł na biodrze, a w prawem ręku trzymał łokieć i chwiejąc się posyłał z niego, w jedną i drugą stronę pełne życzliwości ukłony; a ja tymczasem zastępując męzką część tłumów, z całéj piersi wrzeszczeć musiałem:
Niech żyje poczciwy Limousin!...
Wkrótce potem przedstawiałem znowu żeńską część motłochu, i piskliwym głosem wołałem:
Niech żyje piękny Limousin!
To podwójnie pochlebne wynurzenie uczuć, pan mój przyjmował pełnym uprzejmości i zalotności uśmiechem.
O ile zapamiętać mogę pozbawione związku słowa Limousina, w ciągu tego rodzaju nieprzytomności, mniemał on, że go jednogłośnie uznano, najpiękniejszym i najzacniejszym ze wszystkich mularzy na całym świecie; jakoż zaraz wychodził na spotkanie swych obiorców i przyjęcie ich po bratersku i z przepychem, w świątyni Salomona. Potém następował cudowny opis tego miejsca, które mię podziwieniem przejmowało. W ówczas zawsze prawie, zgłodniały, bom nie śmiał tknąć nawet okruszyn uczty pana mojego, wzdychając słuchałem wyliczania potwórnéj uczty jaką Limousin wyprawiał swoim kielniowym braciom, a posługiwało mu dwunastu apostołów poprzebieranych za dzikich ludzi (zapewne z tém wyliczaniem łączyło się wspomnienie jakiego wiejskiego obrzędu. Uczta zdawała mi się bardzo smaczną ale monotonną; bo składały ją tylko kiełbaski i korniszony.
Po tak komicznych marzeniach następowały częstokroć pełne melancholii widzenia, które pana mojego aż do łez rozczulały.
Pamiętam iż raz zdawało mu się, że widzi i słyszy matkę wszystkich małych dziatek, podobnie mnie od samego prawie urodzenia na ciężką pracę skazanych, a które niedostatek, wyczerpanie i choroby, nieraz zbyt wczesną śmiercią przypłacają.
Ta matka z niecierpliwością, radością i niepokojem oczekiwała na powrót licznych swoich dzieci; z radością: bo spodziewała się że je wkrótce ujrzy; z niepokojem; bo się opóźniały.
Dla rozpędzenia swych trosków, poczciwa matka, jak najspieszniéj przygotowywała niezliczoną ilość łóżeczek, ale dzieci nie przybywały.
Wówczas matka chodziła to tu, to tam, słuchała, poglądała w dal...i nic nie dostrzegła... prócz zapadającej nocy.
A skoro nadeszła noc... biedna matka!! — mówił Limousin, który zdawał się dzielić jéj macierzyńskie troski, a opowiadał je łkającym głosem.
Nakoniec ta wspólna matka usłyszała w oddaleniu lekki i zgiełkliwy szmer, który się coraz bardziej przybliżał....
— Oto moje dzieci! wołała zalana łzami radości; a że ją mocno raził blask księżyca, ręką więc zakrywała oczy, z obawy aby nie oślepła, a szczęśliwa usiłowała wdali rozpoznać dziecięcy orszak...
Lecz rzecz szczególna! szmer coraz się wzmagał, coraz się przybliżał... a matka nic nie widziała...
„Wierzę bardzo że nic nie widzisz... biedna poczciwa matko, wzruszonym i opiłym głosem mawiał Limousin. Widzenie to opowiadał on przerywając sobie od czasu do czasu długiemi przestankami, — „wierzę bardzo, że nic nie widzisz, bo nie słyszysz tupania orszaku drobnych dziatek, ale lot tysiąca ptasząt; szmer ten odzywa się nad naszemi głowy... Patrz... patrz... oto są... księżyc zaszedł za chmury... oto twoje dziatki... patrz... jak wszystkie blade i skrzydlate... Oto są... te małe kochaneczki... jest ich sto, tysiąc, milion... Czy słyszysz ich jak świegocą dotykając cię swojemi skrzydełkami... jak mówią swoim słodziutkim głosikiem: „Bądź zdrowa matko... my już nie cierpiemy... my już jesteśmy oswobodzone... O!... patrz, poczciwa matko... jak się górę wznoszą... i jeszcze... i jeszcze... oto już są w obłokach... tak wysoko, wysoko, że się wydają jak malutkie białe punkciki w pośrodku gwiazd. No, dobra matko... odwagi... one już nie cierpią... Ah! tam do licha!!... ona nie odpowiada... matko... ona się chwieje... pada... umarła!... Na honor ona do prawdy umarła!... Patrz, cóż to za białe światło wzlatuje i unosi się tam w górę gdzie wzleciały te małe skrzydlate dziatki?... dobrze... otóż i księżyc kryje się za wielką czarną chmurę... I ja to samo uczynię... Dobra noc...“
I Limousin padał na siennik, wyczerpany, ogłuszony podwójném upojeniem, w którém wyobraźnia równy miała udział jak wino. Kolejno to rozweselony, to rozczulony, to przerażony temi opowiadaniami lub dziwacznemi monologami, prawie każdą niedzielę przepędzałem w gorączkowym wzruszeniu, a w nocy dziwaczne sny przedłużały dla mnie bezprzytomność mojego pana.
W poniedziałek rano, Limousin budził mię jak za zwyczaj; jego twarz, ruchy, głos wczoraj tyle ożywione, dziś wróciły znowu do dawnéj spokojności i oziębłości; po wczorajszym nadmiarze słów następowała milcząca flegma.
Pan mój wtedy ze zwykłym zapałem wracał do codziennego zatrudnienia, najpierwszy stając do roboty a ostatni od niéj odchodząc; ale przez cały tydzień zaledwo kilka razy do mnie przemówił.
Nim daléj postępję w opowiadaniu, winieném wspomnieć o osobie grającéj znakomitą rolę w moich wspomnieniach.




2.
La Levrasse.

Osobą o któréj mam mówić, był handlarz koczujący, znany w okolicy pod nazwiskiem la Levrasse. Człowiek ten zdawał się oddawna zostawać w ścisłych stosunkach z Limousinem; bo wbrew zwyczajom samotnego życia naszego, nieraz, wieczorem, miewał długie i ciche rozmowy z moim panem; a z kilku poruszeń, z kilku wyrazów i spojrzeń jakie między sobą zamienili, wniosłem że mówią o mnie; alem nigdy nie poznał przedmiotu ich tajemniczéj gawędy. Pamiętam tylko że raz Limousin po takiéj rozmowie żądał abym mu pokazał to co nazywał moją relikwią. Był to stary, posrebrzany guzik z herbem, który nosiłem na szyi zawieszony na sznurku; nie dowiedziałem się nigdy jakim sposobem, lub kiedy ten przedmiot do mnie się dostał, zresztą małą przywiązywałem doń wagę i tylko z przyzwyczajenia go zachowywałem. Limousin napatrzywszy się przez kilka minut z zamyśloną miną mojéj relikwii, oddał mi ją i późniéj raz mi tylko o niéj wspomniał; powiem niżéj przy jakiéj okoliczności.
La Levrasse używał swéj handlarskiéj professyi jako płaszczyka do pokrycia wszelkiego rodzaju ryzykownych rzemiosł: na pozór przedawał po wsiach śpiewki, kalendarze, i pobożne obrazki; ale w rzeczy saméj praktykował czarnoksięztwo, rzucał lub zamawiał uroki u zwierząt, oznajmiał gdzie się znajdą stracone przedmioty, léczył choroby które, jak mówił, unosił z sobą w tajemniczym worku (a wszystko za pieniądze); nakoniec pokryjomu przedawał czarnoksięzkie książki, jak np. wielkiego i małego Wojciecha, a szczególniéj książki i ryciny sprośne.
Późniéj dopiéro dowiedziałem się o tych i innych szczegółach. Mimo że koczujący handlarz podróżował po różnych stronach Francyi, a nawet, jak mówiono, zachodził aż do Paryża, nigdy jednak podczas pięknéj pory roku nie pokazywał się w mieście lub jego okolicach, bo wtedy pełnił rzemiosło kuglarza. Zimą tylko i to długiemi przerwami wracał do naszego miasta; nikt nie znał jego mieszkania; bo posłuchania i rady udzielał w domach klientów którzy go przyzywali, a nigdy nikogo w własném mieszkaniu przyjąć nie chciał.
Twarz tego młodego jeszcze człowieka łatwo można było zapamiętać; zupełnie niezarosły, nawet i z brwi ogołocony, na głowie miał włosy czarne jak atrament i długie jak u kobiéty; zaczesywał je po chińsku, a gęsty warkocz spinał ołowianym grzebieniem ponad swą bladą i trupią twarzą, ciągle się prawie krzywiącą, albowiem la Levrasse znęcał do siebie tłumy widzów, jużto przez swoje koncepta, już przez grymasy i nadzwyczajność ubioru. Mimo tylu komicznych żywiołów, widok téj twarzy był raczéj złowrogi jak śmieszny; jego żółte, okrągłe, przenikliwe jak u drapieżnego ptaka oczy, wklęsłe i prawie niedostrzegalne usta, oznaczały chytrość i złośliwość.
Niezarosły podbródek, dziwaczny ubiór, złożony z okrągłej kamizelki futrem obszytéj i osobliwszego kroju kurtki różowéj, którą nosił na wierzchu spodni, zyskały mu żeński przydomek la Levrasse[21] bo jak mówiono, dzień i noc jak zając biegał po górach i bezdrożach.
Wielki, kary osioł zwany Lucyper, obładowany pakami książek i obrazków handlarza-czarownika-kuglarza, miał także wyłączną fizjonomią. U przebitych uszu jego kołysały się dwa olbrzymie kolczyki. Dzięki ciężarowi tych błyskotek, uszy Lucypera zamiast stać do góry, wyciągały się horyzontalnie, a szeroki, także mosiężny pierścień, pełen symbolicznych znaków, przeprowadzony przez nozdrza osła uzupełniał kabalistyczną ozdobę, i stosował jego powierzchowność do powierzchowności pana.
Roztropność Lucypera równie znano w okolicy jak jego złośliwość: jeżeli bijąc kopytem w ziemię umiał wskazać godzinę, jeżeli zatrzymywał się przed najromantyczniejszą z całego towarzystwa dziewczyną podczas gdy la Levrasse rozdawał kalendarze i śpiewki, to częstokroć także, jakby w napadzie szaleństwa rzucał się na widzów, usiłując poszarpać ich zębami. Osioł napawał mię równą trwogą jak i pan jego; to téż po tajemnych odwiedzinach jakie la Levrasse oddawał wieczorami Limousinowi, całe nocy w gorączkowéj bezsenności przepędzałem.
Podczas ostatniéj u nas bytności, handlarz-czarnoksiężnik, długo i pilnie mi się przypatrywał, potém przyciągnął mię do siebie i urągając z mojéj boleści, wyciągał mi stawy w ręku i nogach aż trzeszczały, poczém wielce zadowolony, coś po cichu powiedział Limousinowi, który porywczo i gniewnie odparł:
— On?... nigdy... nigdy.
Od téj pory panmójniewidywał już więcéj handlarza, który opuścił go rozgniewany mrucząc jakieś złorzeczenia.

W skutku téj rozmowy, pan mój kazał mi, abym strzegł mojéj relikwii jakby nieoszacowanego skarbu, ale bliżéj się w tym przedmiocie nie tłómaczył.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takieto prawie zwierzęce życie zagłuszało Wprawdzie, lecz nie zdołało przygasić wrodzonej we mie czułości.
Nieraz owładnęło mię jakieś mimowolne rozrzewnienie; serce moje wzdymało się i żywiéj biło; oczy kąpały się we łzach, a niepokonana potrzeba przywiązania się do kogokolwiek, czyniąc mnie posłuszniejszym i pilniejszym w pracy, obudzała we tonie uczucie przychylności; ale zawsze obojętnie lub szyderczo odpychali mię ci wszyscy którzy byli jéj przedmiotem.
I tak, nieraz wróciwszy do naszéj lepianki, szczęśliwy żem wiernie dokonał trudnych prac moich, sadziłem, nie wiem dla czego, że na zimnéj twarzy mojego pana dostrzegam wyraz zachęcającéj dobroci: chwytałem go za rękę, i zalany łzami, całowałem ją z całém wylaniem mojéj duszy.
Limousin, zapewne zgoła tego uczucia niepojmując, patrzył na ranie zdziwiony i wzruszywszy ramionami, cofał swą rękę mówiąc:
— Dobrze Marcinie, dobrze; leżeć, mój chłopcze.
Zupełnie jakby chodziło o psa nudzącego swojemi pieszczotami.
Wówczas serce mi z bólu pękało, kładłem się na sienniku, tłumiłem westchnienia, kryłem łzy z obawy abym nie stał się natrętnym, abym pana nie pobudził do śmiéchu... i we łzach zasypiałem.
Po nadaremnych usiłowaniach wzbudzenia jakiejkolwiek przychylności w moim panu, widząc że oznaki mojego przywiązania dziecinnego przyjmuje z głęboką obojętnością, a może nawet z niecierpliwością, wpadłem w zupełne zniechęcenie.
Teraz daleko doświadczeńszy, pojmuję i przebaczam Limousinowi tę jego oziębłość; jego tryb życia odłączył go, że tak powiem, od realnego świata... cały zapas czułości i sympatyi, wyczerpał on w złudzeniach którym się oddawał w stanie opilstwa; zimny zwykle i smutny, wtedy wylewał łzy rozrzewnienia, najtkliwsze objawiał uczucia, lub wpadał w najszaleńszą wesołość; ofiara więc mojego przywiązania musiała być dla niego zupełnie obojętną.
Odrzucony przez niego, starałem się znaleźć inną przyjaźń.
Tego roku, w jesieni, pracowaliśmy nad naprawą wiejskiego domu którego właściciele nie byli obecni; zdawało mi się żem wzbudził jakieś zajęcie w ogrodniczce, tłustéj i silnéj dwudziestoletniéj dziewce, która jużto przechodząc koło naszéj fabryki, pomagała mi dźwignąć ciężki szaflik; już znowu w obiadowéj godzinie poczęstowala owocem, lub wprowadzała do swojego mieszkania abym się ogrzał po kilkogodzinnéj pracy na deszcze i zimnie.
Zachowałem głęboka w sercu wdzięczność za tyle dobroci Katarzyny; sądząc zaś że tej wdzięczności dowiodę najlepiéj, skoro jéj wynurzę uczucie, jakiem mię natchnęła; ulegając wreszcie nieprzezwyciężonéj potrzebie przywiązania i wylania się, potrzebie podwojonéj jeszcze oziębłością pana mojego, bojaźliwie, ze łzami w oczach, z sercem przepełnioném nadzieją i czułością rzekłem téj dziewce:
— Panno Katarzyno,... chciéj mi pozwolić abym cię kochał! jesteś panna tak dobra dla mnie!
Barczysta dziewka spojrzała na mnie wielkiemi, okrągłemi oczami, w których zrazu malowało się zdziwienie; potem głośnym wybuchła śmiechem tak że aż się cała zatrzęsła, i zawołała:
— Kiedyś ty taki mały!
I znowu patrząc na mnie i jeszcze bardziéj zanosząc się od śmiechu dodała:
— Patrzajcie... taka żaba?... w tym wieku?... a już.
I dodawszy jeszcze kilka słów grubiańskich i dla mnie wtedy niezrozumiałych, niby żartem, niby dla nauki, porządnie ugodziła mię drewnianym trzewikiem.
Jeżelim nie powiedział téj dziewce, której zwierzęce zepsucie posądzało mię o cyniczną przedwczesność:
Pozwól abym cię kochał jakbym kochał moje matkę, ja który nigdy matki nie miałem; to dlatego, że zbrakło mi słów na wyrażenie czystych i niepewnych westchnień ku macierzyńskiemu przywiązaniu, którego nigdy nie znałem, którego jednak nieopisaną słodycz niepewnie przeczuwałem.
To téż widząc jak Katarzyna przyjmuje ofiarę mojego przywiązania, mimo wrodzonéj łagodności poczułem w sobie jakąś instynktową odrazę.
Ten nowy zawód nie zgasił w méj duszy pragnienia przywiązania, ale napoił nowém i gorzkiém zniechęceniem; szukałem wtedy pociechy w błędném wspomnieniu owéj pięknéj kobiéty, którą widziałem pracującą przy mojéj kolebce, w zgrabnych palcach obracającą szeleszczące wrzeciona, przy świetle owéj promieniejącéj kuli, któréj blask w dzieciństwie mojém wzbudzał radość i podziwienie. Ta miła istota wówczas objawiała mi się jako opiekuńcza wieszczka moich lat niemowlęcych; atoli te tak dalekie, tak powikłane wspomnienia, nie mogły uczynić zadosyć dręczącéj mię żądzy czułości.
Wkrótce po okropnym zawodzie ze strony Katarzyny, znowu nabrałem odwagi, znowu zapragnąłem przyjaźni. Zwróciłem był uwagę na młodego cieślę, z którym pracowaliśmy nad naprawą wspomnionego domu wiejskiego; młodzieniec ten obdarzony łagodnym i czułym charakterem, nieraz uprzejmie do mnie przemawiał... Pewnego dnia w obiadowéj godzinie siedziałem na kamieniu, smutny, zakłopotany, niespokojny, myśląc jakby go zaczepić; Wtem widzę Beaucerona (tak się nazywał ów rzemieślnik), przechodzącego wraz z Katarzyną; mój kąsek chleba i śledzia wypadł mi z ręki.
— Cóżto! nie jesz mój chłopcze? mile spytał Beauceron uderzając mię po ramieniu.
— Nie je, zanosząc się od śmiechu przerwała Katarzyna, bo ma zmartwienie.
— Jakie zmartwienie? spytał Beauceron.
— Bo przed kilku dniami ten smarkacz, i Katarzyna znowu wybuchła śmiechem, chciał... ale bo, widzisz... chciał być moim kochankiem, (sposób wymienia Katarzyny był bardzo dobitny.
— On! zawołał Beauceron, podzielając wesołość Katarzyny; w jego wieku... no, widzę to szczenię... nie źle już wyuczone.
Zarumieniłem się ze wstydu i boleści; chciałem odpowiedzieć, ale drżący głos zastygł mi w gardle.
— Ah! ah! ab! zaczął znowu Beauceron jeszcze głośniejszym wybuchając śmiechem... to mi psiak... nawet jeszcze dobrze nie wyleniał.
Słysząc te grubijańskie szyderstwa już nie wstyd, nie boleść, ale gniew uczułem.
— Nie nazywaj mię psem... śmiało rzekłem Beaucoronowi, ja nie jestem pies.
— Ty, przerwał Beauceron, ty nie masz ani ojca ani matki... tyś jeszcze mniéj jak pies, tyś syn...
Nie mogłem zrozumieć obelżywego znaczenia ostatniego wyrazu; jednak bicie sercu, wrzenie krwi mojéj przekonało mię o wielkości zniewagi. Chociaż dziécię, po raz piérwszy poznałem uczucie nienawiści i ślepéj wściekłości i już miałem się rzucić na Beauccrona niepomny na jego siłę; wtem ocuciło mię wspomnienie słów: nie masz ani ojca, ani matki, które sprowadziły tak dotkliwą dla mnie zniewagę; gniew ustąpił, serce mi się gwałtownie ścisnęło, sił mi zabrakło i zakrywszy twarz rękami, łkając padłem na kamień na którym siedziałem.
— No, nie płacz Marcinie: cóż u diabła? czyż się trochę pośmiać nie wolno? powiedział mi poczciwy Beauccron, tknięty mojemi łzami. Ach! on tylko żartował wraz z Katarzyną, jak umieją żartować owe biédne istoty którym obce wszelkie wykształcenie.
— No, mój kochanku, biorąc mię pod brodę rzekła Katarzyna, pójdź do mnie, dam ci kilka łyżek grochowej zupy, to osuszy łzy twoje.
Lubo wdzięczny byłem Katarzynie za jéj dobre serce, nie przyjąłem jednak téj ofiary; dziesiąta wybiła, stanąłem znowu do roboty i tym razem jeszcze zawiedziony w nadziei znalezienia przyjaciela.
Wówczas, skołatany, stroskany i zniechęcony... zacząłem rozmyślać... że każdéj niedzieli pan mój, dzięki pijaństwu, usuwał się od smutnéj rzeczywistości... że się pocieszał cudowném złudzeniem...
Limousin i jego uczty niedzielne, ciągle mi stały przed oczami, tém bardziéj że częstokroć bierną grałem rolę w tkliwych lub komicznych scenach, jakie wtedy wywoływała jego rozogniona wyobraźnia.
Kiedym słuchał dziwnych monologów, cudownego opisu zaczarowanych krojów, po których pan mój przebiegał, nieraz obudzała się we mnie pełna trwogi ciekawość.
Dziwi to może czytelnika że idąc za przykładem Limousina, nie nabrałem chęci upicia się, zaraz tego samego dnia kiedym go widział w stanie odurzenia; kiedy mi wyłożył swoją teoryę pijaństwa, w którém znajdował zapomnienie przeszłości, teraźniejszości i równie nędznéj przyszłości. Nadzieja zjednania sobie przychylności pana mojego, oddalała odemnie każdą złą myśl; lecz po bolesnych i nadaremnych usiłowaniach, widząc najczystsze wylanie mego serca grubiańsko odrzuconém, osądziłem, że również mam prawo szukania w pijaństwie zapomnienia przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Obawa zasmucenia Limousina wstrzymywać mię już niemogła; bo łatwo pojąć, żem nie czuł ku niemu ani przywiązania ni wstrętu; bo téż ani się ze mną surowo obchodził, ani kiedykolwiek przychylném słowem pocieszył. Nawet podczas roboty wtedy tylko do mnie przemawiał, kiedy chrypliwym głosem swoim koniecznie zawołać musiał: dawaj!!
a ja podawałem napełniony szaflik, i wkrótce znowu go napełniałem. Wieczorem, wróciwszy do lepianki, wieczerzaliśmy, nigdy z sobą nie rozmawiając, wreszcie pracą zyskiwałem chlub który mi dawał.
Nie krępowały mię zatem żadne węzły przywiązania, wdzięczności lub uszanowania; jednak mimo tylu powodów do upadku, jeszcze czas jakiś odpierałem pokusę, wczęści przez jakieś uczucie cnoty, wczęści przez samą trudność przysporzenia sobie jakiéj miarki pańskiego wina, a nadewszystko wstrzymała mię niepewna obawa, jakiej doznawałem mimo najgorętszą ciekawość, ilekroć rozważyłem że podobnie jak mój pan rzucę się w sferę nadzwyczajnych przywidzeń i tajemniczych czarów.
Nakoniec ustały namysły, przezwyciężyłem skrupuły.
Wypadało naprzód zaopatrzyć się w wino, co było bardzo trudno, bo pan mój ani na chwilę nie spuszczał z oka czarownej swojéj beczułki a tak dalece nawykł był do mierzenia jéj objętości że nigdy nie usnął pierwéj aż ją zupełnie wysuszył. Długo więc rozmyślałem nad sposobami natarcia. Nakoniec pewny prawie pomyślnego skutku, czekałem sposobności, a ta wkrótce się nastręczyła: ułożyłem mój plan we czwartek, a w następną niedzielę mogłem go już wykonać.
Nigdy tego nie zapomnę. Było to w ostatnią niedzielę listopada; zimno niezmiernie nam dokuczało; obfity śniég pokrywał ziemię; niespokojny przepędziłem noc bezsenną. Rano, według zwyczaju, służąca z miejskiéj oberży przywiozła na swoim osiołku baryłkę wina i żywność. Skoro się oddaliła, pan zaparł drzwi i opatrzoną smoczkiem baryłkę umieścił u wezgłowia naszego posłania.
Wziąwszy potem blaszany kubek, Limousin, ciągle milczący, usiadł na sienniku i zaczął pić raz po razie nie mówiąc ani słowa; zwykle póty milczał aż wapory wina na mózg jego działać zaczęły...
Ja tymczasem, skurczony naumyślnie w najciemniejszym kącie lepianki, z ukosa patrzyłem na Limousina.
Czy to skutkiem mocnego mrozu, czy téż skutkiem przypadkowego usposobienia, wino nie tak, prędko działać zaczęło, a pan mój przeciw zwyczajowi swojemu, tym razem dosyć długo nie okazał zwyczajnych oznak pijaństwa. Nakoniec postrzegłem że powoli topnieje lodowa maska która przez cały tydzień niby kamieniła jego rysy; zarumieniła się blada twarz, zaiskrzyły martwe oczy; gwałtownie poprawił się na swojém siedzeniu i dźwięcznym głosem zanucił pijacką śpiewkę; następnie, w miarę postępu opilstwa, zaczął na głos mówić, a w tym dniu zwłaszcza, przywidzenia i wrażenia mojego pana były bardzo wesołe; od czasu do czasu wybuchał śmiechem i radośnie klaskał w dłonie, jakby był widzem jakiéj wesołéj sceny. Ciekawie przysłuchiwałem się jego przywidzeniom; lecz zbyt roztargniony słuchałem ich niesłysząc; ukryty w ciemności, napozór nieruchomy, uśpiony, skrzyżowawszy ręce na kolanach, z czołem na ręku opartém, zwolna, w długich przestankach, czołgając się wzdłuż muru, zbliżałem się niepostrzeżony ku beczułce: wciągu dwóch godzin przebyłem najwięcéj trzy cale odległości.
Coraz bardziéj ciemniało, śnieg padał wielkiemi płachtami; prawie zupełny zmrok panował wnoszeni mieszkaniu, oświetloném jedynie przez dwie małe brudne szybki w arkadzie drzwi oprawne; dzięki więc temu półcieniowi prędzéj i nie tak już ostrożnie przysunąłem się ku baryłce.
Nagle pan mój śmiejąc się na całe gardło, zawołał mię.
Nie ruszyłem się, ale przyspieszyłem oddech udając że śpię.
— Śpi, powiedział Limousin, bah!... to sam pójdę na wesele.
I coraz żywiéj, coraz weseléj, zaczął mówić i wywijać rękami.
Piérwsze powodzenie ośmieliło mię: w dwie godziny póżniéj dostałem się był do baryłki, umieszczonéj między ścianą a wezgłowiem naszego posłania i korzystając z chwili gdy pan mój odwrócił się, szybko wsunąłem się w przedział pozostały między ścianą a beczułką; stawiłem wszystko za wszystko, bo w tejże samej chwili Limousin coraz bardziej drgającym i opilszym głosem zawołał na mnie.
Znowu milczałem, nie ruszałem się. Pan mój ciężko padł na posłanie, potem podparł się łokciem, baryłkę użył zamiast poduszki, brodę położył na lewéj stronie, a tymczasem w prawéj ręce trzymał kubek, gotów znowu go napełnić, gdyż baryłka jeszcze nie była próżna.
Patrzyłem na niego z boku; miał na sobie koszulę i w kawałki poszarpane spodnie; wątpliwe światło przebijające się przez szyby, padło na jego twarz promieniejącą, wypogodzoną.
Limousin nucił wesołą śpiewkę; jego postać nacechowana pogodą i błogością, rysowała się na ciemnych ścianach naszéj lepianki... tymczasem na dworzu wicher gwizdał i kręcił śniegiem jakby w jakiéj pustyni...
Już miałem mu wydrzéć jego wino, jeszcze się wahałem: lecz widok urojonego szczęścia jakiem się cieszyć zdawał, wspomnienie smutnéj nędzy naszéj, usunęły ostatnie moje skrupuły.
Wielki zaostrzony ćwiek i pipka od fajki, którą niby przypadkiem złamałem jednemu z naszych współpracowników, były to narzędzia, z któremi dopełnić miałem mojéj kradzieży. Wydrążywszy dziurkę w baryłce, włożyłem do otworu pipkę od fajki... i długiemi pociągami zacząłem pompować wino, z trwogą i okropném biciem serca.
Z razu przykry smak tego gęstego i tęgiego wina, wielką wzbudził we mnie odrazę, przemogłem ją, i wkrótce jakieś nieznane ciepło krążyć zaczęło po moich żyłach; sądziłem że mi arterye w skroniach popękają, w oczach mi się zaćmiło... Po tém nagłém oślepieniu nastąpił tak gwałtowny zawrót głowy, żem się oburącz chwycił baryłki, bom sądził że ziemia porwana jakimś gwałtownym ruchem, usunęła się z pod stóp moich, a w pomieszaniu zawołałem:
— Panie.... ratuj!....
Od tej chwili, nie pamiętam już co się zemną działo.
Sądzę jednak żem widział, jak Limousin podniósł się po drugiéj stronie baryłki, ale wnet tracąc równowagę, padł znowu na posłanie głośnym wybuchając śmiechem.....
Kiedym przyszedł do przytomności, czułem że moje ciało zesztywniało, przejęte dotkliwém zimnem otworzyłem oczy, i postrzegłem że leżę wśród lasu, na śniegu; słońce już prawie zachodziło.
Czułem okrutny ból głowy; i jeszcze niezupełnie trzeźwy, trwożliwie, ciekawie, spojrzałem w koło siebie....
Jakim sposobem dostałem się do lasu którego nie znałem? co zaszło między mną a Limousinem?
byłżem daleko od naszéj chatki? czy mię wypędził? czym zostawał pod władzą przywidzeń? Te myśli bez związku tłoczyły mi się do głowy, gdy wtém usłyszałem daleki i znany mi szmer; zadrżałem. Był to donośny brzęk dzwonków, kiedy niekiedy przygłuszony czystym, przenikliwym dźwiękiem głosu nucącego tę starą kuglarską śpiewkę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise etc.

Był to głos handlarza la Levrasse, podróżującego w towarzystwie swojego osła, który brzęczał dzwonkami.




3.
Spotkanie.

Na widok la Levrassa chciałem uciekać, zabrano mi sił; ociężałe nogi ugięły się podemną, padłem pod drzewem.
Wkrótce, przez niezarosłą puszczę postrzegłem zbliżającego się handlarza i jego osła. — Mimo ostréj pory roku, la Levrasse, według zwyczaju nie miał zadnéj czapki na głowie, ale był po chińsku ufryzowany; brunatna sukienna kamizelka odbijała się wyraziście od staréj ciemno-czerwonéj kurtki jego. Osioł równie dziwnie jak i pan wystrojony, prawie zupełnie znikał pod ogromną płachtą czarnéj, bujającéj się ceraty, która nakształt pogrzebowego całunu pokrywała paki handlarza. Przy takim czapraku, wielki kosmaty jego łeb, długie i kubalistycznemi ozdobami strojne uszy, jeszcze bardziéj mię przerażały.
W miarę przybliżania się handlarza, trwoga moja wzrastała; znowu uciekać chciałem; ale jakby skamieniały ze strachu, ani kroku postąpić nie mogłem. Pozostała mi ostatnia nadzieja: przy zapadającym zmroku dzień stawał się coraz wątpliwszym, kilka płatków śniegu powoli spadało z siwawego niebo; może też dzięki ogromnemu pniowi drzewa, po za które się ukryłem, zdołam ujść oka handlarza.
La Levrasse już tylko o kilka kroków był odemnie, i jak się zdaje dla rozrywki w podróży, coraz głośniéj wyśpiewywał te same wyrazy, których nigdy w życiu nie zapomnę:

La belle Bourbonaise
A ne vous en deplaise,
Le coeur chaud comme braise;

a potém zamiast przegrywki, ostrym wybuchał śmiéchem powtarzając:

Ha, ha, ha, ha, ha;

śmiał się, zapewne dla wprawy, w sposób jak można najkomiczniejszy i najobrzydliwszy, i tak się wykrzywiał, iż każdym muskułem twarzy poruszał.
jużto tak gwałtownie wznosił oczy w niebo, że jego źrenica niknęła zupełnie pod powieką; już znowu kurczył powieki tak, że aż wkoło nich występowały krwawe obwódki; już nakoniec otwiérał usta tak szeroko jakby mu gęba rozdzierała się od ucha do ucha.
Tak szalona, a raczéj konwulsyjna wesołość samotnego człowieka, jego śmiéch przeraźliwy, zamiast zmniejszyć moję trwogę, powiększyły ją owszem. Nagle la Levrasse zaniechał swoich wykrzywień i śpiéwów: postrzegł mię; zatrzymał się przedemną, a osioł naśladował go.
Mimo wielkiego przestrachu, tyle miałem siły żem się porwał na równe nogi; złożyłem ręce i nie wiedząc prawie co mówię, zawołałem:
— Łaski!
Potém znowu skurczony i w kłębek zwinięty, padłem drżąc na wszystkich członkach.
Handlarz spojrzał na mnie zdziwiony i przystąpił bliżéj do mnie; kory osioł zatrzymał się także, wyciągał ku mnie swój wielki łeb i wietrzył mię niespokojnie.
— Co ty tu robisz? tak daleko od twojego pana? — spytał mię la Levrasse.
Nie śmiałem odpowiedziéć.
— Czy i Limousin jest tu gdzie?
Znowu milczałem.
— Odpowiesz ty! czy nie? — gniewnym głosem zawołał handlarz, zniżając się ku mnie i wstrząsając za ramię.
Przelękły, uciekłem się do kłamstwa.
— Pan wypędził mię, — rzekłem drżącym głosem.
— Dla czego?
— Bo.... bo.... byłem leniwy.
Handlarz nie spuszczał mię z oka; domyślił się zapewne że kłamię, gdyż z powątpiewaniem mówił daléj:
— Limousin wypędził cię boś leniwy? to szczególna, on się przedemną nigdy na twoje lenistwo nie użalał zresztą, już go od pięciu czy sześciu miesięcy nie widziałem, dodał z namysłem; potem mówił znowu:
— To z ciebie teraz łajdak, leniuch?
— O nie! — zawołałem.
— No, to dla czegóż cię twój pan wypędził?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Po dosyć długiem milczeniu w ciągu którego handlarz bacznie mi się przypatrywał, rzekł on znowu:
— Cóż się z tobą stanie?
— Nie wiem.
— Czy masz rodziców?
— Nie mam ani ojca, ani matki....
— Gdzieżeś był nim się dostałeś do Limousina?
— Nie wiem.
— Któż cię u niego umieścił?
— Nie wiem.
— Nikt więc w świecie nic zajmuje się tobą?
— Nikt.
La Levrasse znowu zamilkł, jeszcze bliżéj się do mnie przysunął jakby chciał lepiéj mi się przypatrzeć, bo już właśnie zmrok zapadał, a znajdując zapewne że jego rozpoznania są niedokładne, zawołał:
— Wstań!
Przejęty trwogą nie mogłem usłuchać go, la Levrasse więc, nad moje spodziewanie silny, wziął mię za kołnierz kapoty, podniósł swą żelazną ręką i na równe nogi postawił. Poczém dotykając mię po całém ciele twardemi i kościstemi palcami, w miarę jak swe badania daléj posuwał, mówił półgłosem:
— Dobra pierś... dobre członki... dobry szkielet... jeszcze nie zniszczał, pożywienie dokaże reszty przyjdzie i siła i zwinność... o dwa lata młodszy byłby lepszy; ale i tak jeszcze nie za stary...
Skończywszy te uwagi trwogę moję powiększane, la Levrasse rzekł mi:
— I ty nie chcesz powrócić do twojego pana?
— O nie! ja się go bardzo boję.
— Masz słuszność... on by cię za uszy przybił do drzwi, a możeby ci jeszcze co gorszego uczynił.
Drżałem cały.
Gdzie spać będziesz dzisiaj?
— Nie wiem...
— Albo później?
— Nie wiem.
— Zmarzniesz w tym lesie, albo cię wilcy zjedzą.
Zacząłem gorzko płakać.
— No, no, nie płacz... wszak nazywasz się Marcin?
— Tak, panie.
— No! mój Marcinku, ja cię dziś przenocuję... potém obaczymy... teraz wsiądziesz na mojego osła...
Mimo rozpaczliwe moje położenie, daleki od przyjęcia gościnnéj propozycyi pana la Levrasse, owszem krzyknąłem przerażony i nagle porwawszy się uciekać zacząłem, ale handlarz w dwóch dziwnie zręcznych poskokach dopędził mię, schwytał i zawołał:
— Ah!.. ty się mnie boisz...
— Tak jest...
— Odmawiasz mi?...
— Wolę raczej umrzeć w tym lesie, wolę niech mię wilcy pożrą, ale z panem nie pójdę! — załamując ręce i padając na kolana zawołałem.
— I dla czegóż to ja cię tak przestraszam? mój Marcinku, — rzekł mi la Lavrasse słodziutkim tonem, który zamiast zmniejszyć mój przestrach, powiększał go owszem, — nie bój się... ja będę twoim opiekunem...
— Wolę raczej powrócić do mojego pana...
— Już za późno... już go więcéj nie zobaczysz, rzekł handlarz.
I objął mię sękatemi ramionami, łatwo pokonał słaby mój opór, wyjął rzemyk z kieszeni, silnie związał mi w tył ręce i unosząc mię jak piórko, przystąpił do osła, odkrył czaprak, rozciągnął mię na pakach z towarami i nakrywszy ceratą, rzekł szyderczo:
— Dobra noc, Marcinku, dobra noc.
A zwracając mowę do swojego osła dodał:
— Ruszaj, Lucyper, ruszaj!
Lucyper iść zaczął.
W ciągu dnia spadła znaczna ilość śniegu; odgłosu kroków osła i la Lcvrassa wcale słychać nie było, a ja przejęty trwogą kołysząc się na ośle stosownie do jego ruchów, wkrótce wśród głębokiéj nocnej ciszy, słyszałem tylko czysty i przenikliwy głos la Levrassa, nucącego swą monotonną śpiewkę.

La belle Bourbonnaise
A ne vous en deplaise,
Un cocur chaud comme braise,
Ha, ba, ha, hi, hi.

Nie wiém jak długo dążyliśmy przez las, dwa razy jednak po pluskaniu wody poznałem, że osioł przebywa bagna, podczas gdy la Levrasse przechodził zapewne p kładkach, bo głos jego zdawał się oddalać.
Po dwu lub trzygodzinnej podróży, osioł nagle zatrzymał się.
Usłyszałem brzęk gwałtownie poruszonego dzwonka, i po upływie kilku chwil jakiś gruby i zakatarzony głos opryskliwym tonem zapytał:
— Kto tam? kto się dobija o tak późnéj godzinie?
— Ja... Matko major, — odrzekł la Levrasse, bo donośny i silny głos na który odpowiadał, był głosem kobiéty.
— Tak, to ja, moja starucho, — powtórzył la Levrasse.
— Co za ja?
— Ależ ja, ja, twój mąż, — zawołał rozgniewany la Levrasse, — czy nie poznajesz mnie?
— Do pioruna! to ty? któż u djabła mógł się ciebie spodziewać w taką słotę;... oba z twoim Lucyperem wyglądacie jak dwie kupy śniegu. Zaraz, zaraz schodzę, mój chłopcze...
Wkrótce usłyszałem przeciągły łoskot otwierających się ciężkich wrót; osioł szedł ostrożnie, bośmy zstępowali po spadzistéj pochyłości, nakoniec zatrzymał się.
Znowu dał się słyszéć głos handlarza.
— Przynieśno mi światła do izby włosów.
— A to na co? wszak i twoja izba gotowa, — odrzekł gruby głos.
— Przynieś, nie pytaj....
— Dobrze, dobrze, zaraz...powtórzył gruby głos.
— A jest tam na czém spać w téj izbie? — dodał la Levrasse.
— Tak sądzę: jest tam kołdra i pościółka z kukuruzowych świeżych liści.
— Przynieś także chleba, piwa i kawałek słoniny dodał Levrasse.
— Do izby włosów? — spytał gruby głos coraz bardziéj zdziwiony.
— Tak jest, — powiedział la Levrasse.
W kilka minut po téj rozmowie, uczułem że się podnosi pokrywająca mię cerata; świeże i zimne powietrze twarz mą owionęło.
— Czy sam pójdziesz, czy chcesz żebym cię zaniósł Marcinku? — zawsze słodziutkim głosem rzekł la ecvrasse.
I pomagając mi zleźć z pak, rozwiązał rzemyk krępujący ręce moje.
— Mogę iść sam, — rzekłem przejęty niewypowiedzianą trwogą.
— No, podaj mi rękę i uważaj żebyś nie upadł: bo tu gołoledź.
Potknąwszy się kilka razy schodząc po śliskich stopniach, wszedłem za la Levrassem do małego sklepionego pokoiku. Na kominie gorzał dobry topolowy ogień, i rozwidniał to schronienie ciepłem i rozweselającém światłem.
— Oto twoje mieszkanie, twoja wieczerza i łóżko, — rzekł la Levrasse, wskazując palcem skrzynię pełną słomy i stołek na którym leżał kawałek chleba, nieco słoniny i dzbanek piwa.
— Teraz, — po ojcowsku biorąc mię za ucho, dodał: dobrego apetytu i dobrej nocy, mój Marcinku.
Wyszedł i drzwi zamknął na dwa spusty.
Kiedym sam pozostał i kiedy się ogrzałem, zacząłem przychodzić do zmysłów, dotąd bowiem sądziłem że marznę.
Pełen trwogi i ciekawości spojrzałem wkoło siebie; topolowe gałęzie i wici winnéj latorości, tliły się na ognisku i wybuchały białawo-niebieskawym płomykiem, rozsiewając zdrowy, aromatyczny zapach. To wesołe światło dostatecznie rozwidniało nagie i białe ściany mojéj izdebki.
Przypadkiem wzniosłem błędne oczy ku sufitowi, i wówczas postrzegłem że u wystających belek wisiało mnóstwo rozczesanych, wygładzonych i opatrzonych w etykiety, długich włosów różnokolorowych, jasnych, ciemnych i jeszcze ciemniejszych a nawet rudych; niektóre zaś były tak gęste tak lśkniące, iż rzekłbyś że to są ogromne zwoje jedwabiu.
To dziwne widowisko nową mię nabawiło trwogą, sądziłem że widzę włosy trupów; a nawet tak dalece uległem złudzeniu iż zdało mi się że niektóre z nich krwią były zbroczone. Coraz bardziéj przerażony pobiegłem do drzwi, ale mocno były zamknięte; nie mogąc więc uciec uczyłem się nie podnosić oczu ku straszliwemu sufitowi.
Atoli widok innych przedmiotów obok mnie znajdujących się, szczęśliwy wpływ wywarł na bojaźń moję: wielka drewniana skrzynia, zastępująca miejsce łóżka, napełniona była bardzo suchém liściem kukuruzy, a na niem leżała gruba wełniana kołdra, słonina którą mi przyniesiono bardzo była apetyczna, chléb bielutki, piwo, zapewne świeżo utoczone pianą pokryło brzegi kamiennego dzbanka: nigdy w życiu jeszcze nie miałem tak wygodnego schronienia, tak dobrego łóżka i tak sutéj wieczerzy; jednak żadną miarą nic mogłem jéj skosztować; mimo utrudzenia nie śmiałem spocząć na kukuruzowém posłaniu; drżący siadłem na podłodze, przy ognisku którego ciepło rozgrzewało zesztywniałe moje członki.
Kiedym się ujrzał pod władzą handlarza, w nieznaném miejscu, sądziłem żem już oddawna opuścił mojego pana, że jestem niezmiernie daleko od naszéj lepianki, z któréj jednak dopiero przed kilku godzinami wyszedłem; niekiedy mniemałem żem jeszcze pijany; wówczas przygody których byłem sprawcą i świadkiem wydały mi się złudzeniem, snem, którego prędzej lub póżniéj obudzę się pod dachem lichéj naszéj chatki.
Szczególna rzecz, że kiedym czynił takie przypuszczenia, zamiast uczuć wstręt do pijaństwa po pierwszéj mojéj wycieczce w tajemnicze jego dziedziny, owszem znajdowałem jakiś urok w jego wstrząśnieniach i myślałem o radości jaką uczuję, skoro wytrzeźwiony, znajdę się znowu w smutném a spokojném naszém mieszkaniu.
Lecz skoro znowu wspomiałem że w istocie zostaję pod władzą handlarza, i że już nigdy nie ujrzę mojego pana, który zimny, milczący, obojętny zawsze, dla mnie był łagodny i dobry, uczułem gorzką zgryzotę, okropną bojażń i złorzeczyłem nieszczęsnéj ciekawości mojéj.
Znękanie, przestrach, utrudzenie, wprawiły mię w odrętwienie, które wkrótce zastąpił sen ciężki i niespokojny.
Nie wiem jak długo spałem, kiedy mię nagle przebudziły rozdzierające krzyki i błagania dziecka.
Zaledwie dnieć poczynało; słabe światełko zmroku i odblask śniegu przebijały się przez małe okienko, umieszczone naprzeciw zagasłego ogniska przy którém usnąłem.
Krzyk dziecka który mię przebudził, ustał na chwilę; wtedy usłyszałem i poznałem gruby głos kobiéty która przyjęła przybywającego handlarza, a którą on nazwał matką Major.
— Nie chcesz więc wygiąć się w obręcz? gniewnym głosem mówiła la kobiéta.
— Nie mogę... już nie mam siły; odrzekł głos bolejący.
— Raz, dwa, chcesz czy nie chcesz?
— Ale kiedy wam powiadam, że skoro długo głową do nóg dotykam, to się duszę! — odpowiedziało dziecię.
— Ja cię tu zaraz nauczę dusić się, — znowu grzmiącym głosem zawrzasła kobieta.
I zaraz usłyszałem, za przepierzeniem potężne i szybkie razy, którym towarzyszyły jeszcze głośnjejsze klęło i lżyło.
— A teraz czy będziesz mi się ginął?
— Bijecie mię tak mocno... spróbuję; odpowiedziało dziécię, dzwoniąc zębami.
— No, dosyć tej gadaniny, wyginaj się... groźnie zawołała kobieta.
Nastało chwilowe milczenie.
Wkrótce kobieta rzekła tryumfująco:
— Widzisz Bamboche! niegodziwcze! że cię tylko lenistwo dusiło.
W chwili gdy to powiedziała, dziecię dostało gwałtownego kaszlu, konwulsyjnego, ciężkiego, który przerywało jakieś duszące gwizdanie; rzekłbyś że to dziécię zadławi się.
— Ah! udajesz że się dusisz, zawołał gruby głos; czekaj, czekaj, zaraz ty mi zaśpiewasz tak głośno aż ci się gardło wyczyści!
I znowu rozległy się silne i szybkie uderzenia.
Tym razem dziécię nie krzyczało, tylko kobiéta klnąc i bluźniąc wrzeszczała:
— Rozbójnik Bamboche... ugryzł mię aż do krwi. Ten łotr zdradliwszy i złośliwszy jak dziki kot... Ach! kąsasz mię szelmo... Czekaj... czekaj, zaraz ja ci zdam resztę z twojego pieniądza; ale w piwnicy... bo tutaj obudziłbyś twym krzykiem tego nowego.
A po słabéj walce i coraz to bardziéj przytłumionych i oddalonych krzykach, wszystko ucichło.
Drżałem na wszystkich członkach; tym nowym byłem ja zapewne.
Cóż to kazano robić temu dziecięciu, kiedy chciano aby się wyginało to obręcz? Co znaczyły te dziwne wyrazy? Musiała to być rzecz bardzo bolesna, kiedy nieszczęśliwe dziecko prawie się dusiło? Czyliż i mnie czekał los podobny?
Wtedy przypomniałem sobie, że wczoraj la Lerasse szczególnie i pilnie macał mię po wszystkich członkach, że badał pierś moję wymawiając jakieś niezrozumiałe wyrazy. Coraz bardziéj przeto truchlałem, bo tu chodziło o jakieś rzeczy nieznane, tajemnicze. Nakoniec ten samotny dom, te różnokolorowe włosy wiszące u sufitu, to dziecię które zapewne męczono w piwnicy aby krzyki jego do mnie niedoszły, słowem wszystko to razem taką mnię napawało trwogą, że niepomny na nadaremne wczorajsze usiłowanie rzuciłem się ku drzwiom; znalazłszy je zamknięte, pobiegłem do okna, przez które dzienne światło przebijać się zaczynało; okno zewnątrz było zakratowane...
Wówczas ulegając niewypowiedzianéj rozpaczy, padłem na kukurudzowe posłanie, łzami przerywanym głosem wołając:
— Któż się nade mną zlituje!... Nikt... nikt... nie mam ani ojca ani matki!
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse.




4.
Matka Major.

— Dzień dobry, Marcinku, — słodziutkim głosem rzekł la Levrasse podchodząc ku mnie i sądząc zapewne że śpię, bom leżał na brzuchu, a twarz w obu dłoniach ukryłem, dodał:
Śpi widzę jak myszka.
I lekko mną wstrząsnął; podniosłem się zalany łzami, i błagalnie załamawszy ręce zawołałem:
— Pozwólcie mi odejść stąd i wrócić do mojego pana.
— Jakto? Marcinku? ty chcesz wrócić? — kwaśno-słodkim głosem rzekł la Lerrasse.
— Nie chcę tu zostać!
La Levrasse głośnym wybuchnął śmiechem.
— Ah! ah! ah! chcesz wrócić do Limousina, aby cię za uszy przybił do drzwi, nieprawdaż?
— Wolę raczéj umrzéć u mojego pana, aniżeli tutaj.
I wyskoczywszy z łóżka gdziem klęczał i błagał, rzuciłem się ku otwartym drzwiom; ale la Levrasse schwytał mię na progu i odprowadził do łóżka, mówiąc:
— Bądźże grzeczny, Marcinku... Chcesz uciec... i wrócić do twojego pana? szalonyś...któż ci wskaże drogę? nikt; w lasach które przebyliśmy nikt nie mieszka; jeszcze więc tego wieczora marzłbyś podobnie jak wczoraj, alboby cię wilcy pożarli. A wreszcie... groźnie dodał la Levrasse, — ja nie chcę abyś się ztąd oddalał. Bądź spokojny, drzwi tu dobre, a mury dość wysokie; kiedy opuszczę ten dom i ty pójdziesz ze mną — i znowu słodziutkim głosem dokończył, — sam obaczysz że będziesz kontent, mój Marcinku.
Widząc się zupełnie pod władzą la Levrassa, nie usiłowałem ani rozczulić go moim losem, ani zmienić jego postanowienia; ale padłem znowu na posłanie i powtórzyłem bolesne wyrazy, które zawsze malowały najwyższą rozpacz moję:
— Nie mam ani ojca ani matki; któż się nade mną zlituje!
— Co ty znowu mówisz Marcinku? że nie masz ani ojca ani matki? ależ ja będę twoim ojcem, ja ci dam matkę, — z szyderczym uśmiechem dodał la Levrasse, o! matkę, jakiéj pewno nigdy nie miałeś.
I czystym, piskliwym głosem zawołał, postępując nieco ku drzwiom:
— Héj! matko Major...
— Kończę kołysać Bambocha, odrzekł grzmiący głos który zdawał się wychodzić z podziemi, a wychodził istotnie z piwnicy, do któréj ta kobiéta zawlokła dziecko.
Zrozumiałem znaczenie wyrazów: kołyszę Bambocha. La Levrassc dodał:
— Hę... jaka to poczciwa matka? Czy słyszysz? jakto ona kołysze swoje ukochane dzieciątka; takto i ciebie kołysać będzie, Marcinku.
— O! tak... tak, bardzo wierzę, — drżąc szepnąłem.
— Pójdżno tu stara; tylko prędzéj, — powtórzył la Levrasse.
— Zaraz przecię! do pioruna! zaraz idę, odpowiedziała matka Major, tak, że się aż szyby zatrzęsły.
W kilka chwil późniéj, matka Major weszła do izby.
Byłato kobieta trzydziesto-sześcio letnia, blizko sześć stóp wzrostu mająca: jéj ogromna tusza, górne usta ocienione czarnym wąsem, męzkie kształty, głos gruby i chrypliwy, fizyonomia odrażająca i zuchwała, nakoniec postać olbrzymia, najdziwaczniejszą stanowiły sprzeczność z postacią la Levrassa.
Późniéj widziałem jak, podczas swych komicznych popisów, ta para korzystać umiała z kaprysu przyrody, która tego mężczyznę obdarzyła niezarosłą twarzą i czystym kobiécym głosem, tę zaś kobiétę, wąsem i silnym głosem mężczyzny. La Levrasse do rzędu rozmaitych a mniéj lub więcéj ryzykownych rzemiosł swoich, liczył także koczujące kuglarstwo; był to jego ulubiony zawód; jeżeli zaś go zaprzestawał, a mianowicie w zimie, i zamieniał na zawód handlarza lub wędrującego czarownika, czynił to naprzód z przyczyny że widowiska pod gołém niebem jedynie podczas pięknéj pory roku są możliwe i korzystne, a powtóre z powodu że skład jego trupy często się rozprzęgał.
Mówiąc o rozmaitych rzemiosłach la Levrassa, wspomniéć winienem o rzemiośle nabywcy włosów z piérwszej ręki, co zresztą wyjaśniało zapasy wiszące u sufitu mojéj izby.
Tak jest, la Levrasse należał także do rzędu przemysłowców, którzy w czasie najzimniejszéj pory roku, kiedy zarobek rzadki i szczupły, a nędza najtrudniejsza do zniesienia, przebiegają najuboższe prowincye Francyi, i za piętnaście lub dwadzieścia su, kupują od ubogich dziewcząt ich piękne jedwabiste warkocze, jedyną ozdobę tych nieszczęśliwych.
Towarzyszka la Levrassa, kolosalna matka Major, tak zwana z powodu postawy i powierzchowności, podobną była do tambor-mażora; podczas publicznych przedstawień odgrywała rolę kobiéty olbrzyma; jak istny Alcyd żeński, wygięta w łuk, oparta na rękach i nogach, z głową w tył odwróconą. wybierała w szanowném zgromadzeniu trzech najsilniejszych ludzi, prosząc aby uczynili jéj tę przyjemność i podeptali nieco jéj żołądek, co ona znosiła nieugiąwszy się nawet ani na chwilę. Następnie przechodząc do innych ćwiczeń, wyzywała do walki na pałasze najpierwszych fechtmistrzów wojskowych; zębami podnosiła ogromne ciężary, i t. p.
Kiedy matka Major weszła do mojéj izby, miała na sobie ubiór do pracy, rozkazując bowiem Bambochowi aby się wygiął w obręcz (tojest aby stojąc cały korpus w tył odrzucił i głową prawie pięt dotykał) powtarzała z nim ćwiczenia.
Ubiór olbrzymki składał się z podartych, w wielu miejscach posztukowanych trykotów niegdyś pomarańczowego koloru, herkulesowe jéj uda i kolana sękate nakształt narośli na dębie, doskonale się w tym ubiorze rysowały; rodzaj krótkiéj tuniki, zrobiona z czarnawéj i zatłuszczonéj spódnicy ściskał jéj biodra, a zaś stary różowy szal, zamiast szarfy na potwornéj piersi przewieszony, na grzbiecie był związany. Nakoniec dla uzupełnienia męzkiej postaci, jéj czarne, gęste i ostre jak trzcina włosy, krótko à la Titus obcięte były.
Tak wyglądała matka Major gdym ją po raz piérwszy ujrzał, trzymającą w ręku straszną o kilku rzemykach dyscyplinę.
— Pójdź-że matko Major; powiedział la Levrasse do olbrzymki: — oto mały Marcinek który nie ma matki a miéć ją pragnie... Wszak będziesz jego matką?
— Tak, trochę... grubym głosem odparła matka Major.
I zbliżywszy się do mnie wzięła mię na rękę jakby jakie niemowlę w pieluchach, postawiła przy oknie, i zaczęła odbywać rewizyę.
— Muszę przecież przypatrzyć się temu nowemu malcowi, — rzekła. — No, synku, nos do góry, niechże cię obejrzę.
— Ładniutki! jak się ułoży, to będzie zwinny jak wiewiórka. A te ramiona... te uda? Obaczmy... czy giętkie... Dobrze, dobrze, to skruszeje... to się rozejdzie.
To mówiąc, matka Major we wszystkich kierunkach wyciągała mi ręce i nogi, tak że w stawach trzeszczały; to mi sprawiało ból okropny, wrzeszczałem też przeraźliwie i wyrwać się usiłowałem.
— Stój-że i milcz, powiedziałby kto że cię tu zarzynają, — mówiła okrutna kobiéta.
I macając mi biodra, dodała w dalszym ciągu swój rewizyi:
— A te małe łopatki... No, no, to takie delikatne, to się łatwo rozwiedzie, Ależ, do pioruna! milcz albo cię wykropię.
I machnęła dyscypliną.
Mimo téj groźby i tak energicznego rozkazu matki Major, która w téj chwili klękła mi na plecach swojém ogromném kolanem i chwytając mię za ramiona tak gwałtownie w tył pociągnęła, żem myślał iż mi kości pękają, znowu krzyknąłem z bólu.
— Marcinku, Marcinku, jeżeli nie będziesz grzeczny to się pogniewamy, rzekł la Levrasse patrząc na mnie zukosa.
— Łaski... litości... płacząc mówiłem do matki Major.
— Łaski!... łaski... taka to zwykle wasza śpiewka na wszelkie tony; uczymy ich zawczasu pracować, gratis dajemy im sposób do życia, a rzekłby kto że im kiszki prójemy, — z pogardą i gniewem zawołała matka Major; a potem zwracając się do mnie dodała:
— Cóż to, czy myślisz że cię trzymać, żywić i ubierać będziemy dla twoich pięknych oczu? Musisz przecie zarabiać na życie... i zarobisz do pioruna! zarobisz... jesteś dobrze zbudowany, młody, szczupły; będziesz się wyginał jak tamten, a może lepiéj; za dwa miesiące ręczę, że jak lalka potrafisz wykonać turecką przechadzkę i skok królika, nie mówiąc już o tém że będziesz chodził na rękach, głowa na dół a nogi do góry, jakbyś się przechadzał z laską w ręku,..
— Tym sposobem oszczędzisz sobie obówia, a rękawiczek i tak nie nosisz Marcinku, — sentencjonalnie dodał la Levrasse.
Nie pojmowałem co ze mną zrobić zamierzali. Sądziłem jednak że mię nie zabiją kiedy mi mówią o jakichś ćwiczeniach do których mam się sposobić wciągu dwóch miesięcy. Uspokoiłem się nieco; wreszcie matka Major, mimo swego grubego głosu, wąsa, ogromnéj postaci i dyscypliny, mniéj daleko przerażała mię jak sam kuglarz, a szczęściem onato zająć się miała mojém wykształceniem.
— No, synku, — rzekła matka Major, pocałujże twoję mamę, bądź grzeczny, a jutro odbędziemy pierwszą lekcyę; dzisiaj uwalniam cię abyś miał czas zabrać znajomość z Bambochem. Za kilka dni będziecie mieli płeć piękną... tak łotry, małą dziewczynkę w waszym wieku: wtenczas to figle płatać będziecie... rozbójniki.
Potém matka Major skinęła na mnie abym szedł za nią: zatrzymała się przed sklepionemi schodami które zapewne prowadziły do piwnicy, i krzyknęła:
— Bamboche, chodź tu... przebaczam ci z przyczyny tego nowego malca... możecie się dziś bawić na dziedzińcu... bo jutro znowu wyginać się będziemy... No, i cóż? czy ty pójdziész, Bamboche?
Dziécko nie słuchało.
— Zostańże sobie, jeżeli ci dobrze... A ty Marcinku sam się będziesz bawił... ale strzeż się Bambocha... bo djabelnie złośliwy i chytry... Ale, ale zapomniałam... dla zachęty muszę ci pokazać piękne sukienki, w które się ubierzesz jeżeli dobrze pracować będziesz; chodźno tu.
I matka Major zaprowadziła mię do izby; otworzyła ogromny tłómok i wydobyła starą turecką kamizelkę z czerwonego, wytartego aksamitu, zasianego wypełzłemi blaszkami.
— Wdziej-no to na siebie Marcinku; dobrze; a widzisz jakiś ładny! Kamizelka dwa razy dłuższa odemnie, wyglądała jak surdut; lecz wyznam iż ten ubiór wydał mi się przepysznym, zaślepiającym, i że mimo mojéj trwogi, nadzieja noszenia za dni kilka tak wspaniałéj odzieży uradowała mię cokolwiek.
— Kiedy to włożysz na siebie, kiedy wdziejesz cieliste trykoty, pelerynkę z blaszkami, i włożysz bóciki obszyte kociém futerkiem, będziesz wyglądał jak prawdziwy cherubinek, dodała matka Major. Teraz jeżeli chcesz, idź do piwnicy do Bambocha, jeżeli nie, to baw się na dziedzińcu... zawołam cię kiedy będzie czas dziobać gałki.
Matka Major poszła do la Levrassa; ja zaś sam zostałem na dosyć obszernym dziedzińcu, otoczonym wysokim wprawdzie i zniszczonym murem, ale szczelnie na ciężkie drzwi zamkniętym. Na ten dziedziniec wychodziły okna domu, z pozoru dosyć nędznego; pod szopą stał wielki i długi pojazd, którym zapewne podróżował la Levrasse ze swoją trupą, kiedy była w komplecie.
Wysokość murów nic dozwoliła mi rozpoznać czy ten dom do jakiego miasta, do wsi lub innych mieszkań należy, czy nie.
Jak tylko sam zostałem i zdołałem zebrać myśli, przypomniałem sobie dziecko, o którém mi mówiła matka Major, i którego krzyki w nocy słyszałem. Jakkolwiek dotkliwém być mogło przyszłe moje istnienie, trudno aby było przykrzejsze, nędzniejsze jak poprzednie, a wreszcie czyliż nie podzielę go z towarzyszem mojego wieku? myśl że nakoniec znajdę może przyjaciela... najcięższy los znośnym mi czyniła.
W zabiegach moich o przyjaźń dotąd tak byłem nieszczęśliwy, że spotkanie Bambocha w obecném mojém położeniu podwójnéj nabierało ceny; serce dotąd boleśnie ściśnione, już swobodniej biło; po troskach wstąpiła we mnie jakaś niepewna nadzieja. Zapomniałem o zastraszających mnie ćwiczeniach na które byłem skazany; zapomniałem o rozdzierających krzykach Bambocha, lubo tylko o nim myślałem. Cierpiał, skarano go; mniemałem więc że postąpię jak na dobrego towarzysza przystoi, i zjednam sobie jego przywiązanie skoro pójdę do niego.
Matka Major wskazała mi drzwi od piwnicy gdzie był zamknięty, pobiegłem tam natychmiast.
Sklepione schody wychodziły na dziedziniec; zszedłem po kilku stopniach jeszcze śniegiem pokrytych i trafiłem na sień w któréj były drzwi do piwnicy. Mając wzrok nawykły do ciemności, którą wreszcie przebijał promień żywego światła, przeciskający się przez wązki otwór, zaraz dostrzegłem Bambocha; skurczony siedział w kącie piwnicy, łokcie oparł na kolanach, a brodę ukrył w obu dłoniach.
Uderzył mię naprzód dziki blask wielkich siwych jego oczu, które wydawały się ogromne przybladéj i chudéj twarzy; miał blizko lat dwanaście, daleko był wyższy ode mnie; policzki jego były wklęsłe, i tém samém jagody bardzo wydatne; prawie niedostrzeżone wargi a usta w katach ściśnione, nadawały mu wyraz szyderczy i złośliwy; czarne, twarde jak szczotka, krótkie włosy, rosły tak nizko, że otoczywszy wyższą część twarzy, kończato zbiegały się przy skroniach całkiem je odkrywając; czarność ich tak dziwacznie rysowała się na bladym blasku czoła, iż w cieniu zdawał się być ozdobiony dwoma białemi rogami.
Bamboche miał na sobie starą dziurawą bluzę, bose nogi jego spoczywały na wilgotnéj ziemi; skoro mię postrzegł zamilkł i rzucił na mnie spojrzenie pełne zdziwienia i dzikości.
— Musi ci być bardzo zimno i nudno w téj piwnicy, — uprzejmie rzekłem zbliżając się ku niemu, — czy chcesz pójść na górę?
— Idź do licha! ja cię nie znam, — opryskliwie odpowiedział Bamboche.
— I ja także nie znam cię, ale mam tu wraz z tobą pozostać u Levrassa. Dzisiejszéj nocy kiedy cię bili, słyszałem jak krzyczałeś... i to mię mocno bolało.
Bamboche roześmiał się i odrzekł:
— Jaki mi czuły ten s... boli go kiedy innych biją...
Tak mówił ten dwunasto-letni chłopak... i nie inaczéj wyrażał się w ciągu dalszej naszéj rozmowy, któréj przekleństwa i lżenia zamilczę.
Równie zasmucony jak zdziwiony odpowiedzią Bambocha, łagodnie rzekłem znowu:
— Smutno mi było że cię biją; a gdyby też mnie obito... czybyś na to był obojętnym?
— Owszem cieszyłbym się... bo jużby to nie tylko mnie jednego spotykało.
— Dla czegóż rmi tak ile życzysz?... wszakżem ci jeszcze nic złego nie wyrządził.
— To mi tam wszystko jedno.
— Jesteś więc bardzo złośliwy?
— Idź precz?...
— Posłuchaj mię... proszę...
— Ha! kiedy chcesz... to skosztuj!
I Bamboche niespodzianie wpadł na mnie zwinny, jak kot; obalił mię na ziemię, schwycił jedną ręką za gardło, zapewne dla przytłumienia mojego krzyku, drugą zaś bił mię w twarz, w piersi i gdzie tylko mógł.
Zrazu ogłuszony tak naglą napaścią, nawet się nie broniłem; lecz podbudzony bólem i gniewem, wyrwałem się z rąk Bambocha, walczyłem z nim, oddałem cios za cios, na koniec obaliłem go; a potém, mimo wszelkich jego wysileń, przycisnąłem kolanem tak mocno że się ani ruszyć nie mógł; ale nie chciałem nadużywać mojego zwycięztwa, i bardziéj zasmucony niż rozgniewany tak dzikiém przyjęciem moich przyjacielskich uprzedzeń, powiedziałem mu:
— Dla czego bić się mamy? bądźmy lepiéj przyjaciółmi...
I zaniedbując otrzymamy przewagi puściłem go nieco; Bamboche korzystał z tego, natychmiast rzucił się na mnie z wzrastającą wściekłością i tak okropnie ugryzł mię w policzek, żem się krwią zalał.
Widok krwi w szaleństwo zmienił gniew Bambocha; oczy jego zabłysły dzikością, bił mię coraz mocniéj, i rzuciwszy się na mnie rozdarł mi koszulę pragnąc mię ugryźć w piersi...
Mniemałem że mię zabije... nie opierałem się dłużéj, siły moje były sparaliżowane — a to nie przez bojaźń lub podłość, ale raczéj uczuciem głębokiéj rozpaczy, wywołanéj złośliwością mego rówiennika do którego nagły pociąg uczułem.
Nie stawiłem, mówię, dalszego oporu; moralna boleść moja tak była silna, żem zaledwie czuł ostre ukąszenia Bambocha; nie narzekałem, ale milcząc płakałem...
Porywcze i mściwe charaktery rozjątrzają się w walce, to wzburzenie upaja je; ale kiedy opór ustaje uspakajają się, a to właśnie dla braku oporu; tak się działo z moim przeciwnikiem: wstał, usta miał krwią moją zbroczone, sądził że omdlałem.
Okno w piwnicy przepuszczało dosyć światła i Bamboche dostatecznie mógł mi się przypatrzeć; kiedy mię wziął pod siebie, spojrzałem nań śmiało i bez gniewu... Mówił mi późniéj, że go najbardziéj uderzył wyraz słodkiéj i smutnéj rezygnacji malujący się na mojéj twarzy; nie znalazł na niéj ani nienawiści, ani gniewu, ani przestrachu... lecz sam tylko głęboki smutek.
— Masz otwarte oczy... a nie bronisz się! i nie płaczesz... zawołał — masz tchórzu!
I bił mię znowu.
— Zabij mię, jeżeli chcesz... ja się gniewać na ciebie nie będę...
— Nie będziesz się na mnie gniewał?
— Nie; jednak, gdybyś był chciał... żylibyśmy jak dwaj bracia.
— To mi dopiero zapamiętały malec — wrzasnął Bamboche rozbrojony moją rezygnacją, któréj uległ mimo woli; im bardziéj mu dokuczać, tém łagodniéj przemawia.
— Łagodnie do ciebie mówię, bo cię żałuję.
— Żałujesz mię... ty, którego tak zbiłem, którego pokąsałem... owszem ciebie żałować należy.
— I ciebie również, bo odrzucasz moję przyjaźń.
— No, idź precz, opryskliwie rzekł mi Bamboche coraz bardziéj zdziwiony, idź precz, jesteś jak moja suka Mika.
— I cóż ta suka?
— Znalazłem ją, dzieliłem się z nią moim chlewem... abym miał kogo bić kiedy mnie obito; ciągle jéj dokuczałem i dokuczałem... a nigdy się nie mściła — kiedym ją mordował... nie śmiała nawet pisnąć, z bólu szczękała zębami... ale potem, przyszła lizać moję rękę i położyła się przy moich nogach.
— I nakoniec — rzekłem wzruszony temi słowy — nakoniec... polubiłeś to biedne stworzenie.
— Nakoniec, widząc że nic nie poradzę, uwiązałem jéj kamień u szyi i wrzuciłem w wodę...
— Tem lepiéj, boś jéj już więcéj nie dręczył...
— A może i téj suki nie tyle co mnie żałować należy? — szyderczo spytał Bamboche.
— Tak jest, bardziéj ciebie jak ją żałować należy... boś ją zabił... a teraz jesteś sam, nie masz przy sobie tego biédnego, wiernego zwierzęcia, któreby wszędzie za tobą było poszło, któreby cię może było broniło.
— A które byłbym bił bez litości.
— Byłbyś je bił, ale ono zawszeby potém lizało twoję rękę, zawszeby spoczęło u nóg twoich.
— Nikczemne... postąpiłoby jak ty.
— Patrz, jakeś mię ukąsił,.. patrz jak mi krew płynie! alboż krzyczałem? alboż narzekałem? Nikczemny jest ten kto krzyczy i narzeka.
Odpowiedź ta wzruszyła Bambocha, ukrywał on jednak to wzruszenie.
— Czemużeś nie bronił się drugi raz tak jak pierwszy? — rzekł mi — chociażeś mniejszy, ale równą mnie masz siłę... czułem to dobrze.
— Bo zrazu wpadłem w gniew... a potem zasmuciło mię to żeś ciągle miał niechęć do mnie.
Zmieniły się rysy Bambocha: po zaślepionym gniewie uległ on jeżeli nie sympatyi to przynajmniej silnéj ciekawości, i niby usiłując walczyć przeciw obudzającym się w nim lepszym uczuciom, rzekł mi niecierpliwie:
— Kiedy mię nie znałeś... dla czegożeś chciał się ze mną zaprzyjaźnić?
— Powiedziałem ci już że dla tego iż słyszałem w nocy twój krzyk, dla tego iż jesteś moim rówiennikiem, żeś podobnie jak ja nieszczęśliwy... że może podobnie jak ja... nie masz ani ojca ani matki.
Na te słowa zachmurzyła się twarz mojego towarzysza, posmutniał, zwiesił głowę i głęboko westchnął.




5.
Wędrowny drwal.

Widząc że Bamboche milczy, powtórzyłem moje pytanie.
— Może i ty, — rzekłem, — nie masz ni ojca, ni matki?
— Matki nie znałem, — porywczo, ale mniej już opryskliwie odpowiedział.
— A ojca?
— Ojciec mój był wędrownym drwalem.
— Wędrownym drwalem?
— Tak jest, ciągle podróżował, i zatrzymywał się gdzie wyrąbywano lasy; wtedy budowaliśmy sobie wśród boru szałas z gałęzi i ziemi, w którym mieszkaliśmy przez cały czas wyrębu.
— A ty pomagałeś już twojemu ojcu w pracy?
— Pomagałem o ile mogłem; układałem drzewo, które on zrąbał.
— I gdzież teraz twój ojciec?
— W lesie, z gorzkim uśmiechem odpowiedział Bamboche.
— W lesie?
— Tak jest, jednego razu prawie zupełnie odciął sobie nogę toporem, padł... krew lała się strumieniem z jego nogi, tryskała o dziesięć kroków.
— Ah! wielki Boże!
— Ja, zląkłem się, płakałem, wrzeszczałem, — wzruszonym głosem rzekł Bamboche, — z całéj siły wołałem o pomoc.
— Mój Boże! bardzo ci wierzę.
— Ojciec mój, oburącz ścisnął nogę usiłując wstrzymać upływ krwi, ale ta sączyła mu się przez palce; rzekł zatém do mnie: „Mały, narwij mchu... i przynieś mi go... tylko żywo;* narwałem więc i podałem ojcu, który zgniótł go mocno i nakładł w ranę... ale mech prawie natychmiast poczerwieniał...
— I krew nie zatrzymywała się?
— Nie... wtedy ojciec powiedział znowu: „Mały przynieś mi wilgotnej ziemi... może nią prędzéj niż mchem krew zatamuję.“
— I cóż?
— Ziemia podobnie jak mech natychmiast poczerwieniała, a głos ojca mojego słabnąć poczynał.
Znikąd więc nie mogliście miéć pomocy?
— Pomocy!... i Bamboche wzruszył ramionami. Ojciec rzekł: „Mały, biegaj na wielki ugór, jest tam człowiek, który pługiem karczuje, widziałem go dzisiaj rano; poprosisz go o pomoc... „Pobiegłem. Ojciec mój odciął sobie do połowy nogę, i prosi o ratunek, rzekłem do rolnika, czy do wsi daleko? — Niestety! wielki Boże! mój kochany chłopczyku, alboż to na wsi znajdziesz gdzie chirurga?... tam wszyscy za nadto ubodzy... chirurg dobry tylko dla wielkiego miasta, a najbliższe leży ztąd o cztery mile. Ja się wcale nic znam na ranach, nie jestem pasterzem... odpowiedział mi rolnik — a wreszcie, nie mogę odejść od moich koni, boby się pogryzły, połamały wszystko, a pan mój odpędziłby mię za to. — Nakoniec, tyle błagałem rolnika że już szedł za mną; lecz zaledwie oddalił się o dziesięć kroków, a zaraz konie jego kąsać się i deptać poczęły. Widzisz sam, rzekł mi, — że nie mogę iść z tobą. I pobiegł do koni, ja zaś sam wróciłem do ojca...
— Co za nieszczęście!
— Wróciwszy, zastałem go ciągle na tém samém miejscu; we dwoje skurczony, oburącz trzymał nogę, leżał w kałuży krwi. Skoro mię ujrzał, wyprostował się nieco; pot mu wystąpił na czoło, twarz zbladła, usta posiniały. — Tylko z miasta pomoc mieć możemy, — rzekłem, — a do miasta ztąd cztery mile; rolnik szedł za mną; lecz konie jego kąsać się zaczęły i musiał do nich wracać. Co począć, ojcze? co począć? — Stało się mój synu, utracam wszystką krew, — tak cichym odpowiedział mi głosem, żem go zaledwie dosłyszał; — chirurdzy... ratunek... to tylko dla mieszkańców miast. Dla nas zaś... patrz... synu: oto są ci, którzy nam w godzinie śmierci pomoc niosą. — I pokazał na stado kruków ponad lasem przeciągających; poczém z ostatniém wysileniem usiadł, odjął ręce od nogi; były one całkiem we krwi zbroczone; wyciągnął je do mnie i rzekł: uściskaj mię, nieszczęśliwy synu... Pracowałeś już nad twoje siły... O mój Boże, cóż się z tobą teraz stanie?... Potém chciał jeszcze coś mówić, ale i go czkawka napadła... przewrócił się na wznak... i skonał.
To mówiąc Bamboche zakrył twarz rękami i zapłakał.
Ja także płakałem, bo wzbudził we mnie głęboką łlitość, bo był nieszczęśliwszy ode mnie... patrzył na zgon ojca, a nie mógł go ratować.
— A potém co się z tobą stało? — po chwili spytałem znowu Bambocha.
— Zostałem przy ciele ojca i płakałem, a gdy nadeszła noc, utrudzony, usnąłem... Nade dniem, mocno zziąbłem, ciało ojca mojego już skrzepło cl w swojéj białéj, krwią zbroczonej bluzie. Wróciłem znowu na ugór, pragnąc wynaleźć wczorajszego rolnika, powiedzieć mu że ojciec mój umarł, i prosić aby go pogrzebano. Rolnika już nie było, znalazłem tylko płóg jego...widząc iż nie przychodzi wróciłem do naszego szałasu, bardzo odległego od ugoru. Zjadłem kawałek chleba, bo byłem głodny, i wróciłem do ciała mojego ojca. Już je kruki poobsiadały i dziobami twarz kaleczyły.
— Ah! wielki Boże! drżący zawołałem.
— Odpędziłem je żerdzią, ale nieulękłe, krakając ponad ciałem krążyły, i wkrótce na sąsiednich gałązkach posiadały; to widząc, wziąłem siekierę ojca, którą zaledwie udźwignąć mogłem; usiłowałem wyrąbać nią dół dla pochowania ciała; lecz nadaremnie, wszędzie napotykałem kamień i korzenie. Poszedłem daléj, tam grunt był miększy, ale zbrakło mi siły, i zaniechałem tego, gdyż widziałem że podczas mojéj roboty, kruki znowu zaczęły siadać na ciele ojca i dziobać je. Ściemniało się. Przyciągnąłem dwie gałęzie, położyłem je wzdłuż ciała, potém dwie drugie wpoprzek, z wierzchu przykryłem chrustem, na który znowu nakładłem kamieni, a potém.... wziąłem czapkę i sakwę mojego ojca, oraz nóż jego; siekierę dla mnie za ciężką i sandały zbyt wielkie, zostawiłem. Tak znowu wróciłem do naszego szałasu, zabrałem resztę chleba i szedłem, szedłem, aż znalazłem drogę.
— A skoroś kogo spotkał, czy nie mówiłeś że ojciec umarł, i że go trzeba pogrzebać, bo inaczéj to go kruki zjedzą?
Bamboche wybuchnął dzikim śmiechem, i zawołał — Cóż to kogo miało obchodzić że kruki zjedzą mojego ojca, który bez ratunku zmarł w lesie!... właśnie też jedni o drugich dbają, a jak mi powiedział kaleka bez nóg, stary zbój z którym żebrałem, tylko wilków nie jedzą; trzeba być wilczkiem mój chłopcze... nim zostaniesz wilkiem...
— I ojciec twój... bardzo cię kochał? — spytałem Bambocha w nadziei że go naprowadzę na łagodniejsze myśli.
— O tak! — odpowiedział smutnie — tak... onby mię nigdy nie bił... tyle mi tylko kazał pracować o ile moje siły pozwalały, a nie mogłem być zbyt silny, bom miał dopiero lat ośm. Jeżeli dészcz padał, ojciec odziewał mię swoim skurzanym fartuchem, albo mię ukrył pomiędzy gałęźmi; jeżeli w sobotę mieliśmy mało chleba, on powiedział że nie jest głodny... W niedzielę, podczas pięknej pory roku, wybierał mi ptaszę gniazda, albo leż polowaliśmy na wiewiórki; jeżeli zaś była słota, pozostawaliśmy w szałasie, a ojciec dla zabawki nożem wyrzynał mi wózeczki, albo śpiewał gorzkie żale. Ach kiedy o tem pomyślę... tak mi smutno...
— Bo żałujesz chwil w których miałeś kogoś co cię kochał, — zawołałem rozczulony — widzisz sam jak to dobrze być kochanym.... kiedy więc nic masz ojca... ani brata... pozwól niech ja będę twoim bratem...
Bamboche milczał; ośmieliłem się wziąć jego rękę; zrazu nie cofnął jéj, lecz nagle poruszył się chcąc ode mnie odejść i rzekł:
— Bah!... głupstwa mi prawisz... wilcy nie mają przyjaciół, a ja będę wilkiem, jak powiadał kaleka bez nóg.
Tym razem nie śmiałem dłużéj nalegać, bom się lękał abym nie rozgniewał Bambocha, ale spytałem znowu:
— A kiedy po śmierci ojca znalazłeś się na wielkiej drodze... cóż się z tobą stało?
— Kiedym zjadł wszystek chléb, który miałem w sakwie, wstąpiłem do pięknego domu nad drogą, prosząc o inny, mówiłem że ojciec mój umarł w lesie. Jakiś słuszny jegomość który fularem owiązawszy głowę, śniadał w altance różami strojnéj, odpowiedział mi przykrym głosem: — Ja włóczęgom jałmużny nie daję; idź próżniaku do roboty. — Ojciec mój umarł, panie, nigdzie nie mogę dostać roboty. — Alboż ja mam obowiązek dostarczać ci jéj... idź precz, twoje łachmany cuchną, aż się na mdłości zbiera. — Mój panie łaskawy... — Kastor tu,... — rzekł gruby jegomość przywołując spa, który nadbiegł z głębi ogrodu, — huzia... ukąś go... — Zrazu umknąłem, ale potem znowu wróciłem, i ukryty pod płotem ciągnącym się wzdłuż tego pięknego domu, nazbierałem kamieni i wybiłem dwie szyby... O! raczéj jego głowę powinienem był roztrzaskać... głowę tego niegodziwca, który zamiast dać kawałek chleba, psem mię poszczuł, — rzekł Bamboche, jeszcze uczuwając nienawistną zemstę; o! ja tego nigdy nie zapomnę... dobrze... — z przytłumionym gniewem dodał.
— Cóżby to było szkodziło temu jegomości, dać ci kawałek chleba; musiał to być bardzo niegodziwy człowiek?
— Wszyscy oni tacy... ci bogacze, dają tylko temu kto sam bierze, — mawiał kaleka bez nóg, i dobrze mówił — rzekł znowu Bamboche.
— I jakżeś sobie poradził kiedy ci chleba zbrakło, i kiedy ci go odmówiono?
— Była to jesień, na drzewach wisiało pełno jabłek, odbijałem je i jadłem ile mogłem.
— A stary żebrak o którym wspomniałeś?
— Raz spałem w rowie pod płotem, nieopodal od drogi; słyszę szmer, przebudzam się, patrzę przez płot; jakiś kaleka bez nóg zbliża się idąc na rękach, na których zamiast rękawiczek miał sandały; siada popuszcza pasy któremi przywiązywał nogi do pleców, wyprostowuje te nogi, staje na nich i zaczyna tupać, skakać, tańcować, bo mu strasznie pocierpły... taki on był kaleka jak i ja.
— Dla czegóż więc udawał kalekę?
— Aby oszukiwać świat i wyłudzać jałmużnę... Idąc wzdłuż płotu dostrzegł mię... rozgniewany żem go złapał na uczynku, wziął sandał w rękę, przelazł przez płot i rzekł mi: — Jeżelibyś, nieszczęśliwy, powiedział komu że nie jestem kaleką, złapie cię mojemi sandałami głowę ci roztrzaskam. — Zląkłem się, płakałem; w owym czasie byłem taki mazgaj jak ty...
— Komuż chcecie abym powiedział że nie jesteście kaleką? odrzekłem temu człowiekowi. — Twoim rodzicom, jeżeliś tutejszy. — Jam nietutejszy i nie mam rodziców. — Z czegóż żyjesz?
— Patrz, przerywając Bambochowi, zawołałem; takie samo prawio było moje spotkanie z la Levrassem.
— Piękne spotkanie! powiedział Bamboche — i tak daléj mówił: — Z czegóż żyjesz? — zapytał mię żebrak. — Śpię na polu, a jadam jabłka i winogrona jeżeli gdzie znajdę. — Czy chcesz żebrać ze mną? Już mi się sprzykrzyło być kaleką, to mi wykręca nogi i kurczy ręce; dla odmiany, spróbuję teraz być ślepym, ty będziesz moim synem, będziesz mnie prowadził, a co zarobimy, tém się podzielemy. — Przystałem na projekt mniemanego kaleki; czekaliśmy nocy, a potém szliśmy i szliśmy aby jak najprędzéj opuścić okolicę w któréj udawał kalekę; nazajutrz zaczęliśmy żebrać, on jako ślepy, ja jako jego syn.
— A byłże przynajmniej dobry dla ciebie?
— Kiedyśmy nic nie wyżebrali, mnie przypisywał winę i bił mię.
— I tyś nie porzucił tak złego pana?
— Nienawidziłem go, alem go nie porzucał; bo i dokądże byłbym się udał? Przy nim przynajmniej byłem pewny, że się najem; a potém uczył on mnie różnych... różnych rzeczy...
— Czegóż przecież?
— Oto uczył mnie jak żyć, aby nie znać biedy!
Spojrzałem na Bambocha, bom go nie rozumiał.
— Jaki on głupi, ten malec, — rzekł pogardliwie. A potém pobłażając mojéj naiwności dodał: — Kaleka bez nóg uczył mię, że tylko wilków nie jedzą, i że wilkiem być należy... mówił, że jeżeli mię silniejszy skrzywdzi, to na słabszym zemścić się powinienem; — że nikt nie dba o mnie, o nikogo téż nawzajem dbać nie powinienem... że wszystko robić można byleby się nie dać schwytać... że wszyscy poczciwi, głupcy, a bogaci niegodziwi... że tylko niedołęgi pracują, a później w nagrodę pracy mrą z głodu.
— Twój ojciec... nie tak sądził, nie to ci mówił? wszak prawda?
— Mój ojciec pracował jak koń, i umarł bez ratunku, a po śmierci kruki go zjadły; ja prosiłem tylko o kawałek chleba i o robotę... a wygnano mię i psem poszczuto — z wybuchem gorzkiego śmiechu odparł Bamboche; — kaleka bez nóg nic nie robił, tylko się przechadzał, oszukiwał świat, a na niczém mu nie zbywało... Często za jałmużnę przez dzień uzbieraną miewaliśmy sute wieczerze... Widzisz więc, że kaleka miał słuszność?
Z kolei, mocno zakłopotany niewiedząc co Bambochowi odpowiedziéć, zamilkłem.
On skupiając swoje wspomnienia, mówił daléj:
— Potém prawił mi o kobiétach! rzekł Barnboche, a oczy jego przedwczesnym ogniem zabłysły.
— O kobiétach? — naiwnie zdziwiony powtórzyłem.
— A tak! o swoich kochankach, które bił a one mu jeszcze za to płaciły.
Nie rozumiałem, ale obawiając się nowych szyderstw mojego towarzysza, rzekłem mu:
— Nakoniec... porzuciłeś... tego żebraka?
— Obu nas aresztowano.
— Kto taki?
— Żandarmi.
— A za co?
— Kalece powiedzieli za co... ale mnie nie; zamknięto nas w stodole i nazajutrz odprowadzić miano do miasta. W nocy obudziłem się, postrzegłem że kaleka przebija ścianę i chce uciec beze mnie. Powiedziałem mu że skoro mię z sobą nie weźmie, narobię krzyku. Zląkł się; ja dopomogłem mu i oba uciekliśmy... Kiedyśmy już byli daleko, rzekł: Słuchaj-no. ty mi zawadzasz; przez ciebie poznają mię — i tak silnie ugodził mię kijem w głowę, żem padł bez zmysłów. Sądziłem że mię zabił, ale twardy mam czerep, przyszedłem do siebie. Kiedym sam pozostał, znowu żebrałem po drogach i u drzwi stacyj pocztowych; wywracałem koziołki przed powozami, dostawałem niekiedy po kilka su i ostatecznie nigdy dłużéj nad dzień jeden nie byłem bez jadła. Rok temu, spotkałem la Levrassa z jego trupą i furgonem; fiknąłem mu koziołka aby mi dał parę groszy; poznał żem zwinny, i zapytał czy mam rodziców?
— Tak jak i mnie.
— Powiedziałem że nie mam i że się trudnię żebraniną. Oświadczył więc, że jeżeli chcę, da mi dobry sposób do życia, piękne suknie, dobrze jeść, kilka su na miesiąc, i że zamiast chodzić piechotą, mogę jeździć powozem... Przystałem... kazał mi wsiąść do furgonu, powiedział że się nazywać będę Bamboche, nie zaś Piotr. Od téj chwili jestem u niego... i pozostanę poty, aż...
Tu Bamboche przerwał sobie.
— Dopóki pozostaniesz u niego?
— To moja rzecz, — ponuro odpowiedział zamyślony Bamboche.
— Ale ten sposób do życia, który ci miał dać la Levrasse?
— Uczę się go już od roku... I ty się go także nauczysz... obaczysz sam co to jest.
— Cóż tu przecie należy robić?
— Rozmaite łamane sztuki dla zabawy publiczności.
— Dla zabawy publiczności?
— Tak jest, na jarmarkach.
Zdziwiony spojrzałem na Bambocha.
— Tak, tak... ja już popisywałem, się przed publicznością, matka Major trzymała mię za nogi, głowę miałem przy ziemi, ręce na krzyż założone, a zębami musiałem podnosić pieniądze; albo téż przywiązywała mi jednę nogę do szyi, a na drugiéj skakać musiałem... albo téż jeszcze co innego...
— I tego to uczyć mię mają? — zawołałem przerażony.
— Tak jest, i to przy towarzyszeniu silnych razów dyscypliny, przy wyciąganiu kości; oj! pewny jestem że twoje krzyki obudzą mię nieraz, tak jak moje ciebie obudziły, — z okropnym uśmiechem rzekł Bamboche.
— Ah, mój Boże! jakże ty cierpiéć musiałeś!
— Z początku nie wiele, bo matka Major uczyła mię bardzo powoli i wcale nie biła; dobrze mię ubierała i skrycie, tak aby la Levrasse nie widział, dawała mi łakotki... A kiedyśmy publicznie występowali, pomagała mi i ułatwiała mi moje sztuki; ale teraz, ta gruba maciora ubiera mię w łachmany, częściéj jak koléj przypada karmi mię samym tylko chlebem i wodą, i bez przyczyny dyscypliną okłada; w ciągu tygodnia muszę wyuczać się najtrudniejszych sztuk... co mię zabija, bo kiedy zbyt długo chodzę do góry nogami... to mię krew dusi.
— I dla czegóż to matka Major, dawniéj tyle dobra dla ciebie, teraz tak jest niegodziwą?
— Ha, bo dawniéj byłem jej kochankiem, a teraz już nim być nie chcę, z pogardliwą chełpliwością odrzekł Bamboche.
Po raz trzeci nie zrozumiałem go, i pełen niewinnego zdziwienia, spytałem:
— Jak to? jéj kochankiem? Co to znaczy?
Nowy mój przyjaciel głośnym wybuchnął śmiechem i odpowiedział:
— Ty nie wiesz co to jest być kochankiem kobiéty... Jakiś ty głupi... w twoim wieku! (Miałem około lat jedenastu. Bamboche mógł mieć rok albo dwa więcéj.)
— Nie, — zawstydzony moją niewiadomością odpowiedziałem.
Wtedy, z trudną do uwierzenia pewnością i tonem szyderczéj wyższości, Bamboche bez żadnego skrupułu lub względu, objaśnił dziecinną niewinność moje, i opowiedział mi w jaki sposób matka Major uwiodła go.
W owym czasie, nie miałem prawie wyobrażenia o dobrem lub złem, nie dziw więc że opis niecności, zgrozy, okropności, potworności, i niegodziwości téj Megery, na mnie żadnego wrażenia nie czynił; cyniczne wyjaśnianie Bambocha tylko mnie dosyć mocno zdziwiło i nabawiło wstydu, jaki wypływa z obawy narażenia się na pośmiewisko; rumieniłem się bowiem mocno żem w tak długiéj zostawał niewiadomości.
— I dla czegóż teraz nie chcesz być kochankiem matki Major? — rzekłem zdziwiony tak niespodzianém odkryciem.
Bamboche nie zaraz mi odpowiedział...
Milczał przez chwil kilka, ale potém ulegając potrzebie wylania się wrodzonego kochankom wszelkiego wieku, i po raz piérwszy sądząc (jak mi to później wyznał) że przyjaciel winien być koniecznie powiernikiem, niemniéj ulegając równie niepojętemu jak mimowolnemu uczuciu sympatyi, jakiém go nagle natchnąłem, z równém wzruszeniem jak szczerością rzekł mi:
— Słuchaj... kiedyś przyszedł do mnie, miło mi było żem ci dokuczał, bo i mnie oddawna dokuczają... dzielnie się broniłeś... przygniotłeś mie twojemi kolanami i tém bardziéj rozdrażniłeś... w téj chwili, byłbym cię zadusił; ale późniéj, kiedy postrzegłem że wcale bronić się nie myślisz, że płaczesz, nie dlatego iż cię biłem... ale dlatego żem wzgardził twoją przyjaźnią, do licha... to jakieś dziwaczne, czułe na mnie wywarło wrażenie;... serce mi nabrzękło jak wówczas kiedy umarł mój ojciec... i nie wiem zkąd przyszła mi zaraz chęć mówienia ci o nim, opowiedzenia ci mojéj historyi... któréj nie opowiadałem nikomu... jeżeli więc teraz, chcesz być moim przyjacielem...
A gdy w chwili niewypowiedzianéj radości, rzucić się miałem na szyję Bambocha, wstrzymał on moje uniesienie i rzekł:
— Czekaj, jeżeli będziemy przyjaciółmi,... ja pragnę być panem.
— Będziesz panem...
— A ty czy uczynisz wszystko czego zażądam?
— Uczynię...
— Jeżeli mi dokuczać będą... czy zemścisz się?..
— Bądź spokojny, niebrak mi odwagi.
— Powiesz mi wszystko co mówić będzie la Levrasse lub matka Major?
— Wszystko!
— Nie ukryjesz przede mną żadnej twojéj myśli?
— Nie ukryję... a ty nawzajem?
— Co chcę abyś uczynił dla mnie, to samo uczynię dla ciebie, — żywo zawołał Bamboche, — wyjąwszy że chcę być panem, bo już to mój rodzaj; ja nic przed tobą nie utaję, ani ty przede mną, ja mścić się będę za ciebie a ty nawzajem za mnie... ale zawsze wspólnie spiski knuć będziemy, czy zgoda?
— Zgoda... z całego serca... zawołałem uszczęśliwiony i dumny, że po tylu trudach trafiłem przecież do celu, żem zyskał przyjaciela.
Teraz, mówił Bamboche z pośpiechem, który mi dowiódł ile go radowało, że znalazł powiernika, — teraz muszę ci powiedzieć, w kim się kocham.
— To więc już nie w matce Major? spytałem na nowo zdziwiony.
Bamboche wzruszył ramionami.
— Czy nigdy nie przestaniesz być głupcem? rzekł mi, ale potém dodał tonem czułego politowania.
— Wiesz, że boleśnoby mi było oświecać cię... będę jednak dla ciebie tum, czém kaleka bez nóg był dla mnie.
— Dziękuję ci Bamboche, rzekłem przejęty wdzięcznością — ale w kimże się kochasz, skoro już nie kochasz matki Major?
— Zaraz ci powiem kogo kocham odrzekł Bamboche.
Z żywą ciekawością oczekiwałem tego opowiadania.




6.
Miłość Bambocha.

Kiedy Bamboche wymawiał te słowa: „powiém ci kogo kocham,“ jego wielkie siwe oczy ognistym blaskiem zajaśniały; blada cera lekko się zarumieniła, a twarz dotąd surowa i szydercza, przybrała wyraz namiętnéj łagodności, tak, że był prawie piękny.
— W czasie mojego tutaj przybycia — rzekł mi, trupa nasza składała się z pajaca i Albinosa, który połykał klingi pałaszów, oraz małéj dziesięcioletniéj dziewczynki, bardzo brzydkiéj, chudéj jak gwóźdź a czarnéj jak żaba, która tańczyła, grała na gitarze i nieźle już pokazywała sztuki wraz z matką Major; ale że ta mała podczas ćwiczeń zawsze miała obnażoną szyję, ramiona i nogi, a słabego była zdrowia, ciągle więc dzwoniła zębami i sucho kasłała. Bez względu na jéj wiek i słabość za nadto często kazano jéj śpiewać, wyginać się, i to ją powoli zabijało. Zresztą łagodna była jak baranek i ile możności usłużna. Zawsze po skończonych ćwiczeniach siadała w kącie i prawie do nikogo nie mówiła, prawie nigdy się nie śmiała; miała małe niebieskie oczki, miłe i smutne, a mimo jéj brzydoty, przyjemnie było spojrzeć na nią. Matka Major, która, jak sądzę, zazdrościła jéj z obawy o mnie, od czasu jak wszedłem do trupy, jeszcze się gorzéj z nią obchodziła, tak że mała na prawdę zachorowała i umarła w ciągu jednéj naszej podróży. Niewiém skąd pochodziła i jakim sposobem dostała się do trupy la Levrasa.
— Biédna dziewczynka! — rzekłem do Bambocha, sądziłem że jéj kochankiem byłeś.
— Nie, nie, zaraz się dowiesz. La Levrasse nadał jéj imię Baskina, podobnie jak mnie nazwał Bamboche. Kiedy umarła powiedział do matki Major: — „Musimy wyszukać inną Baskinę, ale ładniejszą; dziewczynka w tym wieku zawsze wielce korzystna dla trupy, osobliwie kiedy ładna i kiedy śpiewa drażniące śpiewki. — Masz słuszność — odparła matka Major — musimy znaleźć inną Baskinę.“ Dwa miesiące temu, przy końcu pory naszych ćwiczeń, trupa nasza zupełnie się rozwiązała. Albinos niezgrabnie połknął szablę, i poszedł do szpitala, a nasz pajaco opuścił nas i wstąpił do seminaryum.
— Do seminaryum?
— Tak jest, tam uczą się młodzi księża, szkoda bo nikt lepiéj paplać nie umiał jak Giroflée[22].
— Co to za jeden, ten Giroflée?
— Nasz pajaco, przecież. W trupie pozostała tylko matka Major, ja i la Leyrasse. Nadchodziły słoty, kończyły się zatem na ten rok nasze przedstawienia, wracaliśmy tutaj, gdzie la Levrasse zwykle zimą przebywa. Wtem jednego wieczora, po całodziennéj podróży, zatrzymaliśmy się na noc w pewném mieście; potrzeba było coś naprawić około powozu; la Levrasse zaprowadził go do stelmacha i wnet uradowany wrócił do oberży. — Mam już nasz interes, rzekł do matki Major; znalazłem nową Baskinę. — Bah? i gdzież to? — U stelmacha, który ma jedenaścioro dzieci, a między niemi sześć dziewcząt; najstarszy z tych bębnów jestto czternastoletni chłopak; wszyscy mrą z głodu, z prawdziwego głodu, nie licząc choréj matki; ale czy wiesz com widział wśród tego mnóstwa dzieci? — małą dziesięcioletnią dziewczynkę, istnego aniołka!... prawdziwy skarb!... Wystaw sobie piękne, jasne i wijące się włoski, oczy czarne, długie jak palec, usta jak wiśnie, figurka mała, szczupła i prosta jak trzcina, a przytém minka przebiegła i tak milutka... że aż zazdrość bierze. Prawda, że trochę blada, bo ginie z głodu podobnie jak reszta jéj rodziny; ale dawszy jéj kawałek mięsa i trochę mléka, to wybieleje i dostanie rumieńców. Widzę ją już jak w pąsowéj spódniczce srebrem wyszywanéj, wdzięczy się z wysokości ludzkiéj piramidy, albo swoim ładnym dziecinnym głosikiem śpiewa: Mój przyjaciel Wincenty albo Matka Arsouille[23]; obaczysz że ta dziewczyna zasypie nas tylą sztukami białéj monety, ile piérwsza nasza Baskina zarabiała szelągów swojém maurytańskiém i suchotniczém mruczeniem. — Ale jak ją dostać, tę małą? — spytało matka Major. — Czekajże. Powiedziałem stelmachowi: mój poczciwcze, widzę że ty i twoja rodzina cierpicie głód, pragnienie i zimno. — Prawda — smutnie odpowiedział mi biédak, — mam jedenaścioro drobnych dziatek i chorą żonę, to więcéj niż człowiek znieść może; mam tylko dwie ręce a te dwanaście ust żywić muszą. — Czy chcesz mój poczciwcze, żebyś miał tylko jedenaście ust do żywienia? — Biédak spojrzał na mnie osłupiały. — Tak jest, wezmę na opiekę twoję starszą córkę, tę blondynkę, która patrzy na nas swojemi wielkiemi oczami; niech jedzie ze mną, niech u mnie będzie do lat ośmnastu, a dam jéj dobry sposób do życia. — Ja, miałbym oddać moję Joasię! ze łzami w oczach zawołał stelmach; miałbym rozstać się z moim skarbem, z całą moją pociechą, o! nie! nigdy! — No, mój poczciwcze, miéjże rozum, wszak tym sposobem ubędą ci jedne usta, które żywić musisz. — Niewiém czybym dał panu nawet które inne z moich dzieci, bo to zbyt byłoby bolesne dla mnie. Jednak jesteśmy tak biedni... możeby mu to na lepsze wyszło; ale Joasię! Joasię!! o! nigdy! — Drugiego dziecka w miejscu blondynki wziąć nie chciałem, mówił la Levrasse do matki Major — dziękuję za taki prezent; wystaw sobie plemię małych puszczyków; niewiém jak u djabła tak ładna ptaszyna mogła się Wylęgnąć w tak brzydkiém gnieździe. To téż, Joasię albo żadne, rzekłem do stelmacha, albo wiesz co, mój kochany, dam ci gotówką sto franków bitych, ale mi Joasię odstąpisz aż do jéj dwudziestego roku. — Sto franków! powtórzył biédny stelmach. — Sto franków dla niego, był to skarb... Sądząc pojęto zgłupiałéj twarzy, spodziewałem się, że mi wyda Joasię, bo przywołał ją, wziął na ręce, wycałował na wszystkie strony jéj jasną główkę, pożerał swojemi pieszczotami, ryczał jak wół... ale, bah! wiész co to bydlę mi powiedziało łkając: — Idź pan sobie z Bogiem, mój panie, idź pan, Joasia przy mnie zostanie... jeżeli pomrzemy z głodu, no! to pomrzemy, ale ona mię nie opuści. — A więc nie masz téj małéj Baskiny? spytała matka Major la Levrassa; — przez zazdrość niebardzo tém rozgniewana, — nawiasowo dodał Bamboche. — Czekajże końca, odpowiedział la Levrasse; powiedziałem stelmachowi: Mój kochany ja nie chcę nadużywać twojego położenia; namyśl się, zostawiam ci czas do jutrzejszego południa; już nie sto ale trzysta franków ofiaruję ci za twoję Joasię; znajdziesz mię jutro do południa w oberży pod Wielkim Jeleniem, a późniéj jeżeli się namyślisz, możesz pisać do mnie według adressu który ci pozostawiam. — To powiedziawszy pożegnałem stelmacha i pewny jestem że przyszłe mi swą blondynkę jutro rano skoro tylko kogut zapieje.“
— I jakże! przysłał? spytałem Bambocha.
— Nie, ale ja, który udając że śpię, wysłuchałem jak la Levrasse wszystko to opowiadał matce Major, zdjęty ciekawością widzenia nowej Baskiny, wstałem raniuteńko, wyszedłem z oberży, wypytałem się o mieszkanie stelmacha, pobiegłem tam, i...
Opowiadanie Bambocha przerwał gruby głos matki Major, stojącéj na wysokości schodów do piwnicy, która wołała:
— Hej! Marcin... Bamboche... chodźcie jeść!!
— Wołają nas, szybko powiedział nowy mój przyjaciel; innym razem opowiem ci resztę; ale skoro przybyłem do stelmacha, to, co tam widziałem, com słyszał o Joasi, taką obudziło we mnie miłość dla niéj... taką miłość, że od téj pory, nie wiem co mam myśléć. Wtenczas ojciec nie chciał jéj oddać... ale tydzień temu słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że stelmach pisał do niego... i że skoro tu przybędzie człowiek-ryba na którego oczekujemy, wyjedziemy zaraz i udamy się do stelmacha, aby zabrać Joasię, tę nową Baskinę.
— Hej, do pioruna!... czyście pogłuchli? wołała znowu matka Major. — Czy mam zejść do was?... żaby..
— Idziemy! idziemy moja pani! — zawołałem, i rzuciwszy się na szyję Bambocha, rzekłem mu z wylaniem:
— Jesteśmy więc dozgonnymi przyjaciółmi... wszak prawda?
— Tak, jesteśmy przyjaciółmi... rzekł Bamboche serdecznie na mój uścisk odpowiadając, — przyjaciółmi... aż do zgonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od téj to pory poczyna się przyjaźń moja z Bambochem. W kilka tygodni późniéj poznałem i Baskinę; osoby dziwne, prawie niepojęte, którym jednak zawsze miłością za ich miłość odpłacałem, i które w rozmaitych kolejach ich życia pełnego przygód, nieraz napotykałem.


7.
Marcin do księcia.

W tém miejscu, na maryginesie rękopismu, Marcin umieścił następującą notę, i zaadresował ją do księcia, o którym wspomnieliśmy.

„Wrzesień 1845.

Jakkolwiek dziecinną może znajdziesz, Mości Książę, historyą piérwszych tak biédnéj opuszczonéj sieroty, racz jednak zastanowić się nad nią, a opowiadanie to przekona cię zapewne, że dotyczy najważniejszych kwestyj.
Mularz, którego ja, mała dziecina, byłem narzędziem, upijał się.
Dla czego?
Aby kiedy niekiedy, za pomocą pijaństwa, zapomniał o obecności dotkliwéj i przyszłości bez nadziei.
Dziwnym wyjątkiem, ten człowiek upoetyzował nałóg haniebny haniebny bez zaprzeczenia, lecz niemniéj haniebne są przyczyny, które go wywołują, które go częstokroć nieuniknionym czynią.
Pomiędzy licznemi przyczynami tego występnego nałogu, dwie są główniejsze:
Chwilowe zapomnienie o nędzném i zbyt ciągle mozolném życiu.
Zapomnienie o nieustannych cierpieniach i potrzebach wycieńczonéj rodziny, któréj niedostateczny zarobek prolelaryusza wyżywić nie może.
Zaiste znajdzie się między proletaryuszami nie jeden człowiek tak silny, odważny i zrezygnowany, iż patrzy nie zamykając oczu, na widok ponuréj a nieskończonéj perspektywy dni, miesięcy, lat bez nadziei spoczynku, i lepszego bytu w wieku podeszłym; bo dla niego tylko praca, nieprzerwanie praca i śmierć w nędzy, jako koniec nędznego życia!
Zaiste, znajdą się między proletaryuszami ludzie, którzy stoiczność jeszcze daléj posunęli.
Jeden, podwunasto-godzinnéj, zabijacącéj pracy, w wieczór wraca do ciemnego dusznego i niezdrowego mieszkania; za lichy swój zarobek, kupił niedostateczny kawałek chleba dla wygłodniałéj córki; sam po całodziennym trudzie głód czuje, i jego żona głód czuje, biedną wycieńcza jeszcze bolesne karmienie niemowlęcia, które żywi swojém wyschłém łonem; a niedostateczna żywność prawie cała idzie dla znędzniałych, wychudłych dzieci.
A przecież, w ciągu bezsennéj nocy, ojciec i matka usłyszą jeszcze płacz, bo głód dzieci nie zaspokojony.
A jednak człowiek ten codziennie wstaje o świcie, spieszy do roboty i pracuje usilnie... mimo gnębiącéj go rozpaczliwéj myśli:
Jakkolwiek przykrą jest praca moja, jakkolwiek niezmordowaną gorliwość moja,... dzisiejszego dnia... i dni następnych, nie zarobię tyle, iżbym mógł zaspokoić głód mojéj rodziny... dzisiejszéj nocy i następnych... ich narzekanie nie da mi spać, i boleśnie czuwać będę aż do poranku... a jak wybije godzina pracy... znowu wyczerpywać będę siły moje, życie moje, i tak ciągle, bez nadziei obracać muszę to nieszczęsne koło.
Taki człowiek, jest silny nad pojęcie, cześć mu się należy; bo za kilka su odjętych od zarobku swojego, mógłby jak tylu innych, przez cały dzień!... czy pojmujesz Mości Książę? przez cały dzień znaleźć w szynku zapomnienie ciągle odradzających się i pożerających go trosków.
A kiedy tacy ludzie na cześć zasługują, kiedy opierąją się pociągowi do występku nieuniknionego prawie w okropnem ich położeniu, kiedy cierpią pokorni, pełni rezygnacyi — czyż sprawiedliwie, czy rozsądnie jest pozostawiać ich ciągle w takiém konaniu? Czyliż dlatego, że niewinny wytrzymał tortury, wypada przedłużać męczarnie jego?
Ale niestety! nie wszyscy proletaryusze ani są, ani mogą być uposażeni tak stoicką energią...
Jest między nimi wielu których niewiadomość zbydlęca, których nędza poniża, których brak nadziei zagłusza i błędów nabawia; ci ulegają nieszczęsnemu urokowi pijaństwa, bo w niém znajdują zapomnienie swych nieszczęść. Inni znowu, bardziej jeszcze upadli, ale tych niewielu, lubią pijaństwo dla pijaństwa.
Są oni godni nagany.... Ale na większą naganę zasługują ci, którzy tych nieszczęśliwych bez litości skazują na taką niewiadomość, na taki niedostatek, na taki brak nadziei, te piérwsze i nieszczęsne przyczyny opłakanego nałogu, w którym znajdują zbestwiałość, chorobę i śmierć...
Inne mniéj smutne, ale w skutkach równie zgubne przyczyny, także do pijaństwa posuwają ofiary ubóstwa.
Rzecz naturalna, że po całotygodniowej, ciężkiéj pracy, człowiek uczuwa potrzebę spoczynku, zabawy, uciechy.
Są proletaryusze, którzy złamani nieskończoną, najsurowszą rezygnacyą, osłabieni niedostatkiem, w odrętwiałym spoczynku ciała i myśli, na jakim przepędzają niedzielę, znajdują dostateczny odwet za przykrą w tygodniu pracę!
Inni posiadają jakikolwiek zapas nauki, delikatności myśli, lub zdolności, których nie skruszyło tłoczące brzemię ręcznéj pracy.
Z tych, jedni w niedziele szukają rozrywki w czytaniu poetów albo myślicieli, innych ożywia i raduje widok publicznie wystawionych arcydzieł sztuki; inni znowu mają upodobanie w wdzięczném uwielbianiu piękności przyrody, umiejąc znaleźć podziw, przepych i w jéj całym ogromie i w jéj najdrobniejszych utworach; zarówno ich czaruje i religijnie wzrusza wspaniałość promienistego zachodu słońca, jak widok iskrzących się ciał niebieskich podczas pięknej letniéj nocy, lub zajmuje ciekawe badanie małéj kępki polnych kwiatów, albo téż owadu ze złotym i szmaragdowym grzbietem a gazowemi skrzydły.
Atoli, nader mała jest (i inaczéj być nie może) liczba tych, którzy mimo trosk, mimo trudu ciągle pracowitego, przykrego, niemal od cudzéj łaski zależącego, nieraz opłakanego i zwierzęcego stanu, zdolni są nabyć i utrzymywać w sobie te delikatność pojęcia, te świeżość wrażeń, te szlachetność myśli, niezależnie towarzyszące rozsądnym uciechom.
Wielu z pomiędzy proletaryuszy, jakkolwiek pracowici i uczciwi, wzrosło w niewiadomości, w nieobrobieniu, pozbawieni swobodnego wykształcenia, które jedynie wznosi, uszlachetnia natchnienia i wzbudza smak do wyborowych uciech, do delikatnych rozrywek.
Cóż się tedy dzieje? oto po całym tygodniu przymusu, niedostatku, pracy, ulegają naturalnéj i nieodpartéj potrzebie rozkoszy.
Porwani zapałem młodości, jakiemś gorączkowém wylaniem się, z wściekłą niecierpliwością pędzą do miejsc zabawy, jedynie dla ich ubóstwa otwartych.
Wtedy obrzydłe szynkownie, w których przedają zatrute wina, cuchnące potrawy i plugawe nierządnice, napełniają się namiętnym tłumem; wokoło tych knajp hałaśliwych tłoczą się kuglarze, komedyanci, którzy targowym językiem, wśród niecnych i poniżających scen, wyszydzają, znieważają wszystko cokolwiek człowiek ma w sobie zacnego i poszanowania godnego. Daléj znajdziesz śpiewaków, a między nimi starców, kobiety i dzieci, idąc w zawody o bezwstyd, i usłyszysz sprośne śpiewki, któremi budzą zwierzęcą wesołość siedzących za stołem pijaków.
Wszystkie namiętności są rozdrażnione: wyuzdana tłuszcza ryczy niby burza, zaledwie przytłumiona odgłosem trąbki skoczka, hukiem jego bębna lub brzękiem dzwonka przywołującego widzów.... A kurzawa dusząca, cuchnąca, wznosząc się mgłą obleka tę wielką orgią ubóstwa.
Za nadejściem nocy, czerwone światło rozwidnia te opite, rozognione twarze; wtedy wrzawa się podwaja, rozlegają się cyniczne śpiewy, huczy radość zwierzęca... oddawna głucho wrzące opilstwo straszliwie wybucha.
Po odgłosach grubiańskiéj wesołości, następują obelgi, groźby, wreszcie gwałty, a nieraz przelew krwi. Te twarze, pierwéj wesołe, trunkiem zarumienione teraz blednieją, tu pokaleczone, tam zakrwawione, lub w błocie znurzane; nie są to już ludzie ani nawet dzikie zwierzęta, ale raczéj są to wściekli szaleńcy. Okropne działanie zatrutego wina do waryacyi ich doprowadza... Niekiedy własne ich żony i dzieci truchlejące, zapłakane, są świadkami tych scen okropnych; te żony, te córki, napatrzywszy się sprośnych giestów, nasłuchawszy się kalających duszę śpiewów kuglarzy, widzą nieraz męża, ojca, lub brata, jak padając ofiarą zajadłéj kłótni, zbroczony krwią tarza się u ich stóp; skromny niedzielny ubiór jego podarty w kawałki, znurzany w błocie; wstaje on chwiejąc się, ale wpośród opilstwa, nie poznaje drogich sobie istot i obsypuje je obelgami lub groźbą.
Ale noc następuje, światła gasną, uśmierza się zgiełk; te głosy, przedtém tak grzmiące, teraz jąkają się, bełkocą lub jęczą; ci ludzie, niedawno tak energiczni, porywczy, słabną, truchleją.
Po tym przerażającym zgiełku nastała ponura cisza, kiedy niekiedy przerywana dalekiemi wrzaski: wielu odzyskało zmysły, i zawstydzeni, żałujący, wracają do domów, gdzie smutni padają na posłanie, myśląc już o jutrzejszej pracy.
Tak, jest to szkaradnie, to okropnie; myśl się oburza, serce krwią zachodzi na widok tych stworzeń boskich, uposażonych nieśmiertelną duszą, mających w sobie wszelkie zarody pięknego i dobrego, a pogrążających się, poniżających i upadlających w podobnych rozkoszach.
Lecz, iżby je ganić, gdzie są rozrywki szlachetne, niewinne, wzniosie, a nieprzechodzące możności tych nieszczęśliwych, gdzie są rozkosze, którebyśmy im ofiarować mogli w zamian za ich zwierzęce uciechy?
Jakież dowody życzliwości dajemy tym wydziedziczonym tłumom? Nie zapominano o nich jako o narzędziach do pracy, żeby korzystać z ich siły, pojęcia, życia; lecz czyliż kiedykolwiek troszczono się o ich zabawy?
Nie, i dla czego? Czyliż kiedykolwiek pomyślano że oni, mianowicie w przykrym stanie swoim, po długich dniach utrudzającej pracy, koniecznie potrzebują rozrywki, zabawy? Czyliż pamiętano o poprawieniu, o uszlachetnieniu tych rozrywek? Czy się tym, którzy w czasie pokoju wzbogacają kraj, którzy go bronią w czasie wojny, otworzono w imieniu tego kraju, co tydzień obszerne miejsca zabawie poświęcone, gdzieby mogli znaleźć miłą, czystą, pocieszającą i nauczającą rozrywkę?
Nie i nie. Jakiémże tedy prawem ganimy tych nieszczęśliwych, że się nurzają w grubiaskich uciechach, nieprzechodzących możności ani ich nędzy, ani rozumu, którego nikt nie rozwinął?
Jeszcze słów kilka Mości Książę.
W tym szczerym opisie rozmaitych przygód życia mojego, nieraz dostrzeżesz wprowadzonych na scenę dwóch towarzyszy dzieciństwa mojego...
Bamboche, syn drwala, to opuszczone dziécię, które straciwszy ojca, bez ratunku zmarłego w głębi lasu, z tak okrutną pogardą odepchnięte zostało, kiedy po raz piérwszy prosiło bogatego człowieka o pracę i chleb.
To dziécię co naprzód wpadło w ręce obrzydłego włóczęgi, który go nauczył chytrości i oszustwa, a które potem niedostatek rzucił w ręce skoczków, których nieprawość i zwierzęcość nauczyły go nienawiści i występku.
Baskinę... córkę nieszczęśliwego rzemieślnika, który okropną nędzą do ostateczności przywiedziony, gotów jest to dziecię sprzedać kuglarzom, chciwym w niegodziwy sposób korzystać z tego skarbu niewinności, piękności i wdzięku.
Jakakolwiek będzie przyszłość obu tych istot, Mości Książę, nim wydasz o nich sąd nieubłagany... racz wspomnieć na ich dziecinne lata... a nagana może ustąpi miejsca litości... litości najgłębszéj, najboleśniejszéj...
Nie są to jednak wyjątki, Mości Książę; pomiędzy tymi, których nieszczęście pogrąża w niezgłębioną przepaść przewrotności i niegodziwości, bardzo mało... bardzo mało mówię, znajdzie się takich którzyby nie byli uczciwi, dobrzy, gdyby życie ich nie rozpoczęło się w opuszczeniu, w nędzy, lub zepsutém i psującém towarzystwie.




8.
Wykształcenie.

La Levrasse i matka Major w obawie zapewne abym się nie pokusił o ucieczkę, bardzo zblizka, lecz bez potrzeby nade mną czuwali.
— Tak jest, będziemy szczerymi, dozgonnymi przyjaciółmi, — powiedział mi Bamboche, w ciągu piérwszéj naszej rozmowy, rozpoczętéj kłótnią, a skończonéj serdecznym uściskiem.
Bamboche i ja wiernie dotrzymywaliśmy obietnicy wzajemnego przywiązania. Skutkiem dziwnéj sprzeczności, to dziécię, z tak nieposkromionym charakterem, przedwcześnie przewrotne, chytre, złośliwe, a niekiedy nawet dzikie i okrutne, odtąd okazywało mi najczulsze, najrzetelniejsze przywiązanie. Wyznaję, że gdyby nie urzeczywistnienie owej braterskiéj i tak dawno marzonéj przyjaźni, gdyby nie przywiązanie które mię bardzo prędko i ściśle złączyło z towarzyszem niedoli, byłbym w ucieczce szukał ochrony przed terminowaniem w nowém mojém rzemiośle.
Wszelki czas wolny od lekcyj, przepędzałem z Bambochem; słuchałem jak opowiadał o Baskinie, z zapałem i szczerą namiętnością, która teraz, ilekroć nad nią rozmyślam, zdaje mi się niepodobną w dziecku jego wieku; już to zalewał się łzami na myśl o okropnym losie, który oczekiwał tę biédną dziewczynę, pamiętał bowiem o smutném życiu i zgonie piérwszej Baskiny; już to wyskakiwał z radości myśląc, że za dni kilka córka stelmacha zostanie naszą towarzyszką; już nakoniec wściekłą wybuchał groźbą przeciw la Levrassowi i matce Major, wspomniawszy że i Baskinę równie jak nas bić będą.
W miarę jak przysłuchiwałem się mojemu koledze, z tak namiętném uwielbieniem mówiącemu o przyszłej towarzyszce naszéj, zarówno przez przychylność dla Bambocha jak i przez uczucie żywo pobudzonej ciekawości, zacząłem także niecierpliwie pragnąć przybycia Baskiny.
Bądź, że matka Major nie sądziła mię godnym dostąpienia po niewiernym Bambochu zaszczytu jéj affektów, bądź też iż pokrywała swoje zamiary, z obawy aby mię nie przeraziła (i nie omyliła się), ani słowa nie wspomniała mi o miłości, ale owszem nadzwyczaj była dla mnie srogą.
Mimo tak sprzyjających prognostyków, które mi wróżyły iż prędzéj jak za miesiąc skok królika i inne ćwiczenia wykonam w sposób dosyć zadowalający, budowa moja silniéj nawet jak własna wola buntowała się zrazu przeciw naukom mojéj instruktorki.
Moje pierwsze powołanie jako mularz, przyzwyczaiło mię do zgarbionego chodu pod ciężarem przewyższającego siły moje szaflika, kiedy przeciwnie matka Major żądała abym nietylko schował barki, ale nawet abym nieraz cały korpus wtył wygiął. Najpierwej zatem uczyłem się chodzić prosto, zamiast jak zwykle, skrzywiono; postawa moja która inaczéj byłaby zapewne zgięta, tym sposobem wyprostowała się; ale na tém tylko jedynie ograniczam wdzięczność dla matki Mąjor.
Codziennie zadawała mi ona istną torturę przystępując jak to w żargonie rzemiosła swojego nazywała do skruszenia moich kości. Tych zasadniczych i nieodzownych elementów sztuki, uczyła mię w sposób następujący:
Każdego poranku, przywięzywała mi kolejno do obu pięści, trzy lub cztero-funtowy ciężar; potém, pod zagrożeniem ostréj kary poprawy, zmuszała mię do opisania ręką równolegle od mojego korpusu kolistego ruchu, zrazu dosyć wolnego, potém coraz to szybszego, któremu, że tak powiém za oś służyło moje ramię.
Porwany ciężarem przywiązanym do mojéj pięści, co stokroć powiększało szybkość tego ruchu, czułem jak z okropnym trzaskiem rozciągają się moje stawy, potém (jakiżto był osobliwszy i dotkliwy ból) zdało mi się, że ręka moja przedłuża się... rośnie bez końca i miary, równie jak wzrastała szybkość ruchu téj procy.
Skutkiem niepojętego dziwactwa, nieraz mimo mocnych cierpień zamykałem oczy, pragnąc zupełnego złudzenia; i w rzeczy saméj byłbym wówczas przysiągł, że ręka w miarę zakreślania kół, dochodziła ośmiu do dziesięciu stóp długości.
W rozmowach naszych z Bambochem nazywaliśmy to ćwiczeniem wielkiej ręki.
Następnie nogi moje ulegały podobnym ewolucyom, zawsze jednak za pomocą ciężarów kolejno do każdéj kostki przywiązanych. Tu już nie chodziło o ruch kolisty, ale o ruch wahadła, którego podstawą było biodro, a równowagą dosyć znacznym ciężarem obładowana stopa; podobne boleści, lecz żywiéj może objawiały się w stawach uda, kolana i stopy; następowało równie dziwne złudzenie każące mi wnosić, że członki moje nadzwyczaj przedłużają się w miarę jak ćwiczenie, które wykonywam, nabiéra szybkości.
Koniec lekcyi stanowiło to co matka Major nazywała łamigłówką.
Bamboche opowiadał mi że w początkach téj nowéj męczarni, tylko co nie oszalał. Zrazu mniemałem że przesadza, ale nauczony doświadczeniem, uznałem całą prawdę słów mojego towarzysza.
Matka Major brała mię za głowę w wysokości uszu, które przytrzymywała wielkim i wskazującym palcem, i za najmniejszym z mojéj strony oporem, aż do krwi szczypała; potém ścisnąwszy mi czaszkę grubemi rękami swojemi, silnemi jak kleszcze, nagle szarpała mą głowę to naprzód, to w tył, to w prawo, to w lewo, odbywając te nieustanne i kolejne ruchy z taką szybkością, że sądziłem iż mi kark kręci. Wkrótce dostawałem zawrotu i przykrego strzykania, mniemałem że mi oczy wyjdą z głowy, że mózg mój tu i owdzie przewraca się w swojéj kościstéj skrzynce. Każde takie wstrząśnienie zadawało mi niepodobne do wiary cierpienia.
Po każdém tego rodzaju ćwiczeniu, kończącém lekcyą, byłem na chwilę jak zgłupiały.
Zresztą wyznaję że skruszenie kości wydało swoje owoce; powoli ceną okropnych boleści nabyłem zadziwiającéj zwinności; niektóre pozycye, niektóre wykręcanie członków, dawniéj fizycznie niepodobne, teraz niczém być dla mnie zaczynały; ale okrutna nauczycielka moja nie poprzestawała na tém; a znajdując zapewne że kości moje już dostatecznie skruszały, chciała abym się doskonale wyuczył tureckiéj przechadzki. Dla czego tureckiéj? nie wiém. Rzecz się miała następnie:
Matka Major kazała mi usiąść na ziemi, na słomianém posłaniu, przywiązywała prawą moje rękę do prawéj nogi, i nawzajem lewą do lewéj, potém popchnęła mię wprost, tak że musiałem wywrócić nieskończony szereg koziołków. Najmniejszą niedogodnością w tém ćwiczeniu było, żem mógł połamać krzyże, żem się narażał na uderzenie krwi do głowy, któremu instruktorka moja zaradzała polewając mię studzienną wodą. Ta improwizowana katarakta przywracała mi zmysły, i przystępowaliśmy do innego ćwiczenia.
Wobec publiczności turecką przechadzkę swobodnie wykonywać należało, wtedy wiązanie rąk, i nóg oraz cudzy popęd nie miały już miejsca, ale trzeba było wziąć się za wielkie palce u nóg i własną siłą wykonywać koziołki.
Tak przeminęło kilka tygodni, w ciągu których la Levrasse często wyjeżdżał; kilka razy przywiózł znaczne zapasy włosów, nie przestawał bowiem tego handlu, frymarcząc warkoczami ubogich dziewcząt.
Przychylność moja dla Bambocha ciągle wzrastała, przez to samo że zuchwały i złośliwy dla wszystkich, mnie okazywał... w swoim rodzaju... dobroć i przywiązanie. Był on świadkiem cierpień jakie mi zadawała turecka przechadzka, ale z wielkiém mojém podziwieniem ani mię pocieszał, ani żałował; od kilku dni dostrzegałem w nim roztargnienie, zakłopotanie; widziałem że często chodził do pustego szpichlerza i długo tam przesiadywał; taił coś przede mną, ale przez dumę nie pytałem się o to.
Raz, wychodziłem z lekcyi skołatany, odurzony, gdyż turecka przechadzka zbyt długo trwała; okrutnie cierpiałem, pięść mi nabrzmiała, bom źle upadł a matka Major obiła mię za tę niezręczność. Spotkałem promieniejącego radością Bambocha; lecz skoro się dowiedział o przygodzie mojéj, zachmurzył twarz; uniósł się gniewem przeciw matce Major i lżył ją, z braterską przychylnością obejrzał mi rękę, a potém smutnie na mnie poglądając, rzekł wzruszonym głosem:
— Szczęściem, jutro już cię po raz ostatni bić będą!
— Ostatni raz? — powtórzyłem zdziwiony.
— Jutro, już ciebie tu nie będzie, odpowiedział mi po chwili.
— Nie będę tutaj? zawołałem.
— Słuchaj: wczoraj słyszałem jak la Levrasse mówił matce Major, że jutro przybywa człowiek Ryba; znam furmana, który go tu przywiezie: jest to poczciwy człowiek; w spichlerzu znalazłem wielką linę, nawiązałem na niéj węzłów i dobrze ją schowałem: bo widzisz od strony pola, jest małe okienko, będziesz mógł przez nie wydostać się; ja, choć jestem od ciebie słuszniejszy, przecisnąłem się także...
— Ja mam przeleźć tamtędy? a to na co?
— Czekajże... naprzód przywiążę tam linę, umyślnie na to kół przygotowałem; skoro powóz, którym przybędzie człowiek-ryba, ztąd wyruszy, ty spuścisz się przez okienko, poprosisz furmana, aby cię z sobą zabrał, i ukrył póki nie ujedziecie trzech lub czterech mil. Skoro się raz wymkniesz ze szponów la Levrassa, znajdziesz zapewne służbę u jakiego mularza, tymczasem możesz żebrać.
Serce mi się ściskało na tę propozycyę... łkając przerwałem Bambochowi.
— Co ci jest? — spytał mię porywczo.
— Widzę że mię nie kochasz, — smutnie odrzekłem.
— Ja! zawołał tonem gniewnego wyrzutu... ja!... który ci pragnę dopomódz w ucieczce... Wszak już od dwóch tygodni nad tém rozmyślam. Nie wspominałem ci o niczém, abym cię nie nabawił zawczesnéj radości! a ty tak źle o mnie sądzisz!
— Tak jest — z goryczą odrzekłem, nic cię to nie obchodzi, że się ztąd oddalę... nie dbasz o mnie...
To słysząc Bamboche rzucił się na mnie i zasypał gradem kułaków.
Jakkolwiek przywykły do szczególnych postępków mojego przyjaciela, mocno jednak oburzyłem się na tak nagłą napaść, któréj znaczenia wówczas nie pojmowałem; uniesiony gniewem oddałem mojemu towarzyszowi cios za cios.
— A ja się dla ciebie narażałem!... ja tylko com nie skręcił karku, próbując czy lina będzie dosyć długa! — niewdzięcznością moją do wściekłości przywiedziony zawołał Bamboche, — masz... masz... i ten czuły wyrzut poparł silnym kuksem.
— Wszak mówiłeś mi, że się nigdy nie rozłączymy! niemniéj rozjątrzony, odpowiedziałem, — masz... masz... — i kopnąłem go nogą.
— Ale ja wiém ile ty tutaj cierpiéć musisz... niegodziwcze! — mówił znowu Bamboche nieprzerywając téj tkliwéj sceny. — Oto dla ciebie.
— Ale i ty wiesz dobrze, że bylebym był ciągle z tobą, mniejsza o to, iż mię tłuką na miazgę! odpowiedziałem i wzajem go biłem.
— Dobrze, — powoli uspokajając się rzekł Bamboche — ale ja zostaję, bo muszę czekać na Baskinę... inaczéj jużbym dawno był podłożył ogień pod to domczysko; upiekłbym w niem la Levrassa wraz z matką Major, abyśmy łatwiéj uciec mogli. Ale kiedy ja tu zostać muszę, to sam uciekaj.
— Nigdy, bo skoro tu przybędzie Baskina, jeżeli zechcesz razem z nią uciekać, może się wam na co przydam,...
Nastąpiło chwilowe zawieszenie walki.
Bamboche, równie porywczy w przyjaźni jak i w nienawiści, chciał znowu rzucić się na mnie. Ja niepewny jego zamiarów, na wszelki przypadek przybrałem odporne stanowisko, atoli napróżno. Szczególniejszy ten chłopak z czułém wylaniem przycisnął mię do piersi, mówiąc wzruszonym głosem:
— Marcinie, ja ci tego nigdy nie zapomnę....
— Ani ja także, Bambochu.
I równie z szczerego serca oddałem mu przyjacielski uścisk, jak pierwéj oddawałem kułaki.
— Do pioruna!...cóżto ja dla ciebie czuję? — po chwili milczenia powiedział Bamboche. Daremnie pytam siebie, bo pojąć tego nie mogę.
— I ja także nie pojmuję Bambochu: ty jesteś dla wszystkich prawdziwym szatanem, dla mnie zaś.... bynajmniéj...to też dziwi mię mocno.
Po krótkim namyśle Bamboche tak dalej mówił tonom nieco szyderczym, nieco smutnym, ale nienaturalnym:
— Nie wiém jak się to stało, żem ci wspomniał o moim ojcu...bo pierwéj...nikomu o nim nie mówiłem... ale raptem rozczulił się zakątek mojego serca... tyś się wcisnął w to serce i osiadłeś tam jak ta skamieniała jaszczurka, którą la Levrasse pokazuje podczas swoich podróży... Bardziéj nawet zagnieździłeś się tam, niż owa jaszczurka w kamieniu, bo nie wygnałem cię z mojego serca, mimo, iż szalenie kocham moję Baskinę... A potem, widzisz?...zdaje mi się że od czasu jak zostałem twoim przyjacielem, jeszcze bardziej nienawidzę ludzi... sądzę że mam do tego prawo.
— No, zgoda, Bambochu, ja będę twoją jaszczurką, zostanę na zawsze w małym zakątku twojego serca; ale ty nie wspomnisz mi już nigdy, abym uciekał bez ciebie?
— Nie, lecz skoro tylko Baskina do nas przybędzie, po upływie kilku dni, jak tylko okoliczność się zdarzy, wymkniemy się wszystko troje.
— I gdzież pójdziemy?
— Wprost przed siebie.
— Az czegóż żyć będziemy?
— Z żebraniny, powiemy żeśmy bracia, że Baskina nasza siostra, że nam pomarli rodzice, głupi przechodnie ulitują się nad nami, i jak powiadał kaleka bez nóg, będziemy u nich wyłudzać pieniądze, będziemy się bawić nie zadając sobie innego trudu prócz żebraniny...
— A jeżeli nikt nam nic nie da?...
— Dzieci nikt się nie wystrzega... będziemy kradli.
— Co!.... będziemy kradli!... powtórzyłem myśląc o Limoussinie moim dawnym panu, który się tak brzydził kradzieżą; dodałem:
— Lepiéj byłoby nie kraść.
— Dla czego?
— Bo to źle.
— Źle? dla czego?
— Ja nie wiém; ale Limousin mawiał że to źle.
— Ja zaś mówię że to wcale nieźle; czy wolisz wierzyć Limousinowi aniżeli mnie?
— On powiadał że pracą zarabiać trzeba na życie.
— Mój ojciec pracował... a cóż zarobił? śmierć, ponuro odrzekł Bamboche, — kaleka bez nóg, żebrał i kradł skoro mógł... a jednak ani mój ojciec ani ja nigdyśmy nawet tak dobrej uczty nie wyprawiali sobie jak jego najlichsza wieczerza... Ja także wprzód nim żebrać zacząłem, kiedy mi umarł ojciec, prosiłem przechodniów o robotę. Chciałem pracować, ale... czy mi dano robotę? Nie. Któż się o mnie troszczył? Nikt... Alboż to wilki pracują? kiedy wilk głodny, to jé... Pracować, właśnie téż!... la Levrasse i matka Major nie pracują, ale kradną dzieci, wykręcają im członki, okładają razami i każą publicznie tańczyć niby psom wyuczonym; a jednak przy takiém rzemiośle co dzień jedzą, z mięsem i napełniają worek... O! jeżeli go kiedy znajdę ten ich worek, nie turbuj się, to się naśmiejemy; bądź więc spokojny. Poczém dodał:
— Gdybym nie czekał na Baskinę — tu zaiskrzyły się oczy Bambocha: silna i szeroka pierś jego wzdęła się gdy wymawiał to imię, — jużbyśmy byli daleko, ale cierpliwości... a obaczysz jakie życie razem z nią prowadzić będziemy! swobodni weseli jak ptaszęta i dziobiący jak one.
— Alboż to one proszą o pozwolenie wzięcia gdzie mogą tego co im potrzeba do życia, do życia dobrego, hę? Cóżby mi na to był odpowiedział twój stary głupiec Limousin?
— Bah... ale słuchajno Bamboche, my nie jesteśmy ptakami.
— Jesteśmyż czém więcéj lub mniéj?
— Maszże się za coś więcéj jak za ptaka? — tonem pysznéj godności zapytał mię Bamboche.
— Ja się uważam za coś więcéj jak za ptaka — odpowiedziałem z przekonaniem, przyjaciel nauczył mię cenić osobistą wartość moję.
— Właśnie téż — mówił Bamboche tryumfując z góry z zagadnienia które miał mi podać do rozwiązania: skoro więc jesteśmy czémciś lepszém niż ptaki, czyliż nie powinniśmy miéć prawa dziobania, aby utrzymać nasze życie?
Wyznaję że to zagadnienie mocno mię zakłopotało, żem nie mógł rozwiązać go.
Zresztą na wzór tylu innych opuszczonych dzieci, nie miałem żadnego wyobrażenia ani o dobrém ani o złém; ani o tém co słuszne lub niesłuszne. Mylę się jednak, pamiętałem przynajmniéj kilka surowych słów, które dawny mój pan, Limoussin, wyrzekł przeciw kradzieży: ale słowa te, nie mogły zapuścić głębokich korzeni w umyśle moim, a nadewszystko nie mogły walczyć przeciw łudzącym paradoksom towarzysza mojego; wyznaję bowiem że to przelotne, bujające życie z Bambochem i Baskiną, to życie swobodne i pełne przygód, zasilane jałmużną poczciwych ludzi, a w najgorszym razie ryzykownemi środkami, — że takie życie, powtarzam, wziąłem za ideał szczęścia.




9.
Człowiek-Ryba

Wieczorem dnia w którym odrzuciłem środki ucieczki, jakie mi nastręczał Bamboche, la Levrasse kiwnął na mnie palcem abym szedł za nim do pokoju włosów.
Człowiek ten, swemi konwulsyjnemi wykrzywianiami, zimną krwią, fałszywymi przebiegłem uśmiechem, ostrym głosem, ustami szyderczemi, uszczypliwemi, bardziéj jeszcze przerażał mię jak matka Major, która mimo wielkich pięści swoich i grubego głosu, widząc mię niekiedy skołatanego trudem, zlanego potem, ulegającego zawrotowi głowy, z oczami krwią zaszłemi, przecie kilko chwilowym spoczynkiem przerywała moje akrobatyczne lekcye; lecz skoro tylko ćwiczeniom towarzyszył la Levrasse zawsze był nielitościwy.
— Daléj, dalej, Marcinku — mawiał on słodko ironicznym tonem, — zgrzałeś się, ostrożnie, żebyś się nie zaziębił... bo to niezdrowo... Jeżeli ustaniesz, będę musiał wziąć ci dyscypliną miarę na flanelową kamizelkę zdrowia... — I to mówiąc komicznie się skrzywił.
Mocno się więc przestraszyłem skorom postrzegł że sam jeden tylko z la Levrassem jestem w izbie włosów; zamknął on drzwi i rzekł do mnie:
— Marcinku, bardzom z ciebie kontent, i dla tego dam ci dowód zaufania.
Patrzyłem na niego zdziwiony.
— Leonidas Rekin jutro przybywa.
— Leonidas Rekin, mówi jegomość? (Według urzędowej formuły nazywaliśmy la Levrassa jegomością).
— Tak jest powtórzył la Levrasse, — jest to człowiek-ryba; a ponieważ ty tu jesteś najnowszy Marcinku, do ciebie więc należą posługi.
— Jakie posługi jegomość?
— Rozumié się że poufne, bo ten łotr Bamboche gotówby go jeszcze zadławić albo zostawić bez wody.
— I jakież to ja będę musiał wykonywać posługi, proszę jegomości?
— Będziesz karmił człowieka-rybę, bo on ma tylko płetwy.., ten biedny kotek, i dla tego niebardzo mu wygodnie wywijać nożem albo widelcem.
— Będę musiał karmić czlłowieka-rybę, proszę jegomości?
— I co dzień zmieniać mu wodę, Marcinku; bo jako rzeczna ryba żyje on ciągle w wielkim słoju.
— Zmieniać mu wodę! — zawołałem coraz bardziéj przerażony nowemi obowiązkami.
— Prócz tego będziesz go dwa razy na dzień poił Nilową wodą, w którą on się zaopatrzył, bo tylko taką pije: widzisz, jest to woda z jego rodzinnéj rzeki; ale pilnuj dobrze palców, bo on kąsa, ponieważ w prostej linii od swego dziada jest to potomek królewskiéj rodziny egipskich krokodylów, a przez swoich naddziadów wywodzi się od kaimanów, które ten znikczemniały naród szanuje i czci, jakby jaką świętość...
Te słowa wymówione tonem kuglarza, który z pałeczką w ręku przedstawia jakie dziwowisko, przerwało nagłe przybycie matki Major, niby powietrzna trąba wpadającéj do izby włosów.
Ten żeński Alcyd, wściekły, groźny, trzymał w ręku wielką linę od studni starannie wymytą i w pewnych odległościach węzłami opatrzoną.
Jakieś przeczucie powiedziało mi że to właśnie jest lina o klóréj mi wspomniał Bamboche, a która mi ucieczkę ułatwić miała.
— Ten łotr Bamboche, chciał umknąć, zawołała matka Major, — miałam go w podejrzeniu, widziałam że jak wilk skradał się do szpichlerza obok gołębnika, szłam za nim niepostrzeżona, i schwytałam go z tą liną w ręku...
— Ah! ha! — zawołał la Levrasse i tak komicznie skrzywił się żem aż zadrżał.
— Co większa, w oknie na dachu zrobił haczyk do przymocowania liny, po któréj chciał się spuścić...
— Oh! oh! — znowu zawołał la Levrasse, krzywiąc się jeszcze szkaradniéj.
— Związałam zbrodniarza w piwnicy. Wychowujże, ucz tych łotrów, aby ci potém uciekli, kiedy już sami na chléb zarabiać potrafią! — zawołała matka Major. — Ale idę...
La Levrasse zatrzymał ją.
— Czekaj-no! matko. Popsułaś go swoją łagodnością; bo ty więcéj hałasujesz niż mu dokuczasz... Ja zaś nie hałasuję nawet tyle co kret w swojéj jamie... nikt mię nie słyszy... a moje uczciwa rady mocniéj zajdą za skórę aniżeli cała twoja wściekłą drzączka... Mówisz więc że mały Bamboche jest w piwnicy?
— Tak, mocno go przywiązałam... choć mi chciał pożreć ręce.
— Pójdźmy więc go od wiedziéć, słodziutkim głosem rzekł la Levrasse; — i cicho i ostrożnie zmierzył ku drzwiom, niby kot dziki na swą zdobycz czyhający.
Od czasu mojego przybycia do domu la Levrassa, nigdy on jeszcze osobiście nie karał Bambocha, dla tego też groźby i odejście naszego jegomości, przejęły mię okropną trwogą o mojego towarzysza.
Matka Major do ostateczności doprowadziła moje przerażenie, bo ująwszy la Levrassa za ramię, rzekła mu półgłosem:
— Jednakże nie posuwaj się za daleko...
— Bądź spokojna, dopiero za dwa tygodnie będziemy go potrzebować, — odrzekł la Levrasse, — niech się zatem nie burzy krew twoja... nic nie będziesz słyszała... bo ja nie hałasuję... wcale... wcale..
I powtórzywszy te słowa z towarzyszeniem dziwacznego wykrzywienia, wyszedł.
— Nic nie szkodzi, — mimo swojéj surowości widocznie niespokojna rzekła matka Major, zapewne nie pomnąc na obecność moję, — nic nie szkodzi, i ja tam pójdę także... będzie to rozsądniéj... dziś coś źle patrzy z oczu la Levrassa.
I rzuciwszy linę którą trzymała pod ręką, poszła ku drzwiom, zostawiając mię w rozpaczy. Dla mnie to bowiem Bamboche, za to że chciał mi ułatwić ucieczkę, teraz miał ponieść karę, która wydawała mi się tém straszniejszą że była tajemniczą.
Chwyciłem więc matkę Major za rękę, wołając:
— Mnie to on chciał ułatwić ucieczkę, dla mnie Bamboche przyrządził tę linę... ja to prosiłem go o to... mnie więc potrzeba ukarać.
— Ah! ty chciałeś uciekać... ty! Dobrze że wiém o tém, — bacznie mi się przypatrując rzekła matka Major — i ten rozbójnik Bamboche pomagał ci... warciście, widzę, jeden drugiego. Chcecie przyswoić sobie sposób do życia, któregośmy was nauczyli... poczekajcieno trochę... jeszcze ja żyję!
To powiedziawszy, matka Major zamknęła mię w izbie włosów i odeszła.
W rozpaczy padłem na podłogę, zalałem się łzami, bom wyrzucał sobie że byłem mimowolną przyczyną katuszy Bambocha.
Kiedy piérwsza boleść przeminęła, słuchałem; ale nie słyszałem krzyków mojego towarzysza.
Wszystko zaległo w najgłębszéj ciszy.
Wspiąłem się na okno, z tyłu na krzyż zakratowane, ale nic nie widziałem.
Nadeszła noc. W chwili wieczerzy, usłyszałem kołatanie do drzwi, i wkrótce potem głos la Levrassa wołającego:
— Marcinku... położysz się spać bez kolacyi, to cię trochę uspokoi; jutro pocieszy cię człowiek-ryba, twój nowy znajomy.
Przepędziłem noc okropną, stokroć okropniejszą aniżeli ta, którą spędziłem w tym samym pokoju, zaraz po mojém przybyciu do la Levrassa.
Około północy, skołatany trudem, troską, usnąłem snem przerywanym złowrogiemi marzeniami: widziałem Bambocha znoszącego srogie katusze, słyszałem jak wołał na mnie: „Marcinie, Marcinie, twoja to wina...” Wśród tych straszliwych marzeń widziałem potworną twarz człowieka-ryby; zdało mi się że mię ściga a ujść nie mogę okropnym jego zębom.
Nagle marzenie to przerwały dwa mocne stuknięcia do drzwi — obudziłem się; już dniało. Słucham: byłto głos la Levrassa.
— Marcinku, prędko, prędko... człowiek-ryba przyjechał; czeka na swojego służącego.
I otworzył drzwi.
Gdy rzeczywistość, że tak powiem, przedłużała mój sen, przerażony, błędny, patrzyłem na la Levrassa, a przypominając sobie rozmaite wczorajsze wypadki, spytałem:
— A Bamboche?
— Bamboche? szczęśliwszy od ciebie... buja sobie na świeżém powietrzu... dostał urlop... na kilka dni.
A po chwili milczenia la Lerrasse dodał:
— Ah! chciałeś uciekać Marcinku! któż to w ten sposób opuszcza papę i mamę?!... to niegrzecznie.
— Gdzie jest Bamboche? ja go chcę widzieć, — wołałem... — cożecie mu wczoraj zrobili?
A że la Levrasse odpowiedział mi szyderczym grymasem, i drzwi pokazał, zamilkłem, rozmyślając nad daremnością pytań moich, ale gotów korzystać z udzielonéj mi swoboby, i zbliżyć się do mojego towarzysza.
Skoro wraz z la Levrassem wszedłem na dziedziniec, zastałem tam matkę Major, która rozwijając swą herkulesową siłę, pomagała jakiemuś woźnicy spuścić po dwóch długich drągach dosyć ciężką, szczególnego kształtu skrzynię, w któréj zamknięty był człowiek-ryba, jak przekonywał o tém ogromny napis, czerwonemi literami na białém tle w następnych wyrazach ułożony:

CZŁOWIEK-RYBA
pensyonarz pana la Levrasse artysty akrobaty.

Ta podługowata skrzynia, dosyć podobna do wielkiéj czworobocznéj wanny, miała u wierzchu blaszaną pokrywę. Dwa okrągłe okna z malowanemi szybami przepuszczały światło do wnętrza skrzyni, zaś na przodzie pokrywy widać było kilka otworów dla przewiewu powietrza, przez które jednak oko ciekawych nic dostrzedz nie mogło.
Pod pokrywą, w dolnéj stronie skrzyni, umieszczony był szeroki lejek, przeznaczany zapewne do przyjmowania wody, którą napełniano skrzynię; gdy zaś wodę zmienić chciano, wypuszczano ją za odkręceniem kurka. Skoro skrzynię po drągach stoczono na ziemię, woźnica, człowiek uczciwego i naiwnego oblicza, patrząc na swój ładunek z niejaką obawą i ciekawością, rzekł do la Levrassa:
— Spodziewam się że jegomość kontent ze mnie? Wyjechałem wczoraj, a dziś już jestem na miejscu; noc było tak przyjemna żem się tylko dla popasu zatrzymał; i jak pan widzisz dwadzieścia dwie mile przebyłem w piętnastu godzinach, i...
La Levrasse przerwał woźnicy.
— Zapewne wczoraj wieczór zmieniałeś wodę mojemu człowiekowi-rybie... jak ci to zalecono?
— Ja, panie la Levrasse... nikt mi o tem nie wspomniał.
— Ah! nieszczęśliwy! — zawołał la Levrasse niby okropnie strwożony, — jak można się tak dalece zapomnieć!!!
— Ależ pan Boulingrin, u którego wziąłem rybę... nie,... człowieka-rybę, nic mi o tém nie mówił...
— Nic ci nie mówił?
— Nic, panie la Levrasse; powiedział mi tylko: Ojcze Lefèvre, oto skrzynia w któréj znajduje się człowiek-ryba, on nic nie potrzebuje; włożyłem mu tam dwóch karpi i węgorza, to nie będzie głodny, i...
La Lerasse niesjuchając dłużéj uniewinnień woźnicy, rzucił się ku skrzyni i przyłożywszy usta do jednego z otworów przewiewnych, rzekł:
— Leonidasie... jakże się masz mój kochanku?
Bolejący głos odpowiedział naprzód kilka słów w nieznanym języku, tak, że ja i woźnica pootwieraliśmy gęby (późniéj dowiedziałem się że to była łacińska cytacya z Seneki); ale wnet tenże sam głos dodał po francuzku:
— Zmienić wodę... zmienić wodę....
— Czy słyszałeś, ojcze Lefèvre, — rzekł la Levrasse do woźnicy — on tak gwałtownie potrzebuje świéżéj wody, że aż po egipsku gada.
— Więc to po egipsku?
— Najczyściejszym egipskim językiem z okolic Nilu... Byłem pewny że chce świéżéj wody, — niespokojnie powtórzył la Levrasse, bo on na to równie czuły jak pijawka. Ah! ojcze Lefèvre, tonem szczerego wyrzutu dodał la Levrasse, może będziesz przyczyną wielkiego nieszczęścia.
A obróciwszy się do matki Major, zawołał:
— Żywo!... żywo!... dawaj tu kilka wiader swiéżéj wody!... bo mi gotów zamrzéć.
A kiedyśmy wraz z matką Major poszli pompować świéżą wodę, la Lerrasse odkręcił kurek, i wypuścił dość znaczną ilość wody dawnéj.
Potém wziął ode mnie wiadro i trzema przerwami nalał świéżéj w szeroki lejek.
— Ab! jak to miło... rzekł głos tonem nadzwyczajnego szczęścia, i już wcale nic cudzoziemskim dyalektem. — Jak to miło...
I po tym wykrzykniku nastąpiło znowu kilka łacińskich wyrazów.
Woźnica zdawał się być mocno zmartwiony że mimowolnie naraził na niebezpieczeństwo kosztowne życic egipskiego człowieka-ryby, który tak dobrze mówił po francuzku.
— A ja tak długo jechałem ponad rzeką! — z bolesnym żalem zawołał; — no proszę, wiedząc że wiozę człowieka-rybę, nie przyszło mi na myśl spuścić skrzynię do wody aż po samą pokrywę... żeby przynajmniéj z godzinę tam pobyła, toby się dobrze ochłodził ten poczciwy człowiek, nie, ta poczciwa ryba, eh, cóż znowu, ten poczciwy człowick ryba!... O! jakiż ze mnie niedołęga!...
Zaledwie woźnica późny swój żal objawił, mieszkaniec skrzyni gwałtownie poruszać się zaczął, jakby go przerażała mowa woźnicy. — Nierozsądny! zawołał la Levrasse tobyś się był pięknie sprawił.
I znowu pochyliwszy się ku otworom skrzyni dodał:
— Leonidasie... koteczku... czy ci teraz lepiéj?
— Lepiéj... lepiej... — rzekł głos — ale do rzeki... nigdy,... o! nigdy! powiedz to woźnicy.
— Widzisz jak się próżniak Nilem zbałamucił, — przebiegle rzekł la Levrasse; już innéj rzeki znieść nie może... Patrzcieno! jaki mi pan, — dodał obracając się ku skrzyni.
— Ah! panie la Levrasse, — kiwając głową rzekł woźnica, — to dopiéro sute dochody będziesz miał jak go obwieziesz! W każdéj wiosce, w każdém miasteczku, w każdém mieście, garnął się za moim wozem tłum ludu. — Ah! człowiek-ryba!... musi to być nadzwyczajne, a bardzo ciekawe! — mówił każdy czytając pański napis. — Tak moi przyjaciele odpowiadałem — wiozę go do pana la Levrasse jego właściciela, jak będzie przejeżdżał tędy ze swoją trupą, to zobaczycie tego człowieka-rybę...
La Levrasse przerwał woźnicy pytając:
— Czy przejeżdżałeś przez Saint-Genêt?
— Tak, mój jegomość, przejeżdżałem.
— A dopełniłeś mojego zlecenia?
— Oddałem list pański. Ah! drogi jegomość, to aż serce pęka; stelmach już prawie kona.
To słysząc, podwoiłem uwagę; Bamboche bowiem uzupełniając swoje zwierzenie, powiedział mi nazwisko wsi w któréj mieszkał biédny stelmach, ojciec Joasi, przyszłéj Baskiny naszéj trupy.
— A więc stelmach mocno chory! — niezdolny ukryć radości zawołał la Levrasse. — Zatém jego żona nie oszukiwała mię w swoim liście: a czy widziałeś ją?
— Tak jest i ona także ciągle chora, ciągle w łóżku leży. Na Boga! serce się kraje patrząc na tych chorych rodziców, otoczonych trzodą obdartych i mrących z głodu dzieci.
— Słyszysz! stelmach umiera — powtórzył la Levrasse zamyślony, patrząc na matkę Major.
— Dla tego też, odrzekła, trzeba się nam prędzéj wybierać w drogę.
— Prawda, prawda, im prędzéj tém lepiéj; odpowiedział la Levrasse.
To postanowienie la Levrassa wielce mię uradowało. Jakże Bamboche by się ucieszył gdyby wiedział że wkrótce ujrzy Baskinę. Odtąd jedyna myśl moja była żeby jakim sposobem dostać się do mojego towarzysza, i donieść mu o tak szczęśliwéj wiadomości.
La Levrasse, obrócił się do woźnicy, dał mu kilka sztuk pieniędzy i rzekł:
— Masz! oto twoja należytość; konie już wypoczęły... możesz sobie jechać.
— Oh! oh! tak niepojadę proszę jegomości; pierwéj muszę dwie rzeczy załatwić — odpowiedział woźnico.
— Co takiego?
— Naprzód, proszę jegomości, chciałbym widzieć małego Bambocha, toć to istna małpa, prawda, przebiegły, złośliwy, zły jak djabeł, ale ja lubię patrzeć na niego...
— Bamboche śpi — porywczo odparł la Levrasse.
— To źle, proszę jegomości, to źle; druga rzecz: przecież zdałoby się na piwo.
— Przysiągłem mojéj konającéj babce że nigdy i nikomu niedam na piwo — z komiczną uroczystością rzekł la Levrasse.
— No, proszę jegomości, to pozwólcie mi przynajmniéj niech tylko cokolwiek spojrzę na człowieka-rybę; w drodze chciałem obaczyć co przez otwory, ale nic nie dostrzegłem.
— Jak przybędziemy do miasta d’Aprement, dam ci bilet gratis nazajutrz po ostatniéj reprezentacyi.
— Ależ proszę jegomości...
— Cóż to! czyś ty oszalał? wracając będziesz opowiadał po całéj drodze jak wygląda człowiek-ryba, a że są głupcy którym dosyć na tém że widzieli oczami drugich, to mi obetniesz dochody...
— Ależ przysięgam jegomości....
— Dosyć tego — przerwał mu la Levrasse; czy w miejscach gdzieś się zatrzymywał, uprzedziłeś iż przejeżdżając będę zakupywał włosy?
— Uprzedziłem, uprzedziłem, odrzekł woźnica westchnieniem tłumiąc zawiedzioną ciekawość. — Zapowiedziałem że jegomość odbędziesz swoje żniwo, i kupno uda się dobrze jegomości, bo tego roku chlcéb drogi.
— No, ruszaj!... szczęśliwej podróży, mówił la Levrasse do woźnicy drzwi mu wskazując.
— A więc jegomość niechcesz?...
— Czy pojedziesz, czy nie? niecierpliwie tupnąwszy nogą zawołał la Levrasse.
W kilka minut późniéj ciężkie drzwi od podwórka zamykały się za woźnicą i jego wozem, a ja, la Levrasse i matka Major pozostaliśmy sami przy skrzyni w któréj zamknięty był człowiek-ryba.
Wyznaję, że mimo żywéj niespokojności o los Bambocha; mimo chęci dostania się czém prędzéj do niego i oznajmienia mu o rychłém już przybyciu Baskiny, ulegałem mocnéj ciekawości pomieszanéj z obawą widząc się obok dziwnéj osoby, któréj według rozkazów la Levrassa najpilniej usługiwać miałem.




10.
Honorowa nagroda drugiego rzędu.

Człowiek-ryba usłyszawszy zapewne że zamknięto bramę od dziedzińca, zapytał z wnętrza swojéj skrzyni:
— Czy mogę wyjść teraz?
— Czekaj — powiedział la Levrasse; — ten łotr co cię przywiózł jest tak ciekawy, gotów wyleść na wóz i patrzéć przez bramę, albo przytknąć oko do zamka. Matko Major wejdź-no na górę i spojrzyj czy już odjechał.
Żeński Alcyd usłuchał, znikł we drzwiach szpichlerza i wnet znowu pokazał się na jego poddaszu, a wiodąc okiem za oddalającym się wozem, rzekł:
— Nie masz się czego obawiać... ojciec Lefèvre już daleko... zawraca właśnie na rogu uliczki...
— No, Leonidas... możesz wyjść na powietrze, rzekł la Levrasse do człowieka-ryby otwierając skrzynię.
W téj chwili, serce moje uderzyło trwogą i ciekawością, miałem zobaczyć nakoniec tę tajemniczą istotę.
Podniosła się pokrywa skrzyni.
Malutki człowieczek wylazł z niéj powoli, z trudnością, jakby mu długie otrętwienie pokurczyło członki. Naprzód uderzyło mię to, że jego długa suknia bez rękawów, a raczéj worek otaczający całą jego osobę, był zupełnie suchy, kiedy przeciwnie, spodziewałem się że woda niby jaka rzeka spływać z niego będzie, bom widział że la Levrasse wlał parę wiader wody w lejek łączący się ze skrzynką.
Leonidas Rekin (było to jego prawdziwe, z przeznaczenia wynikłe nazwisko) zdawał się miéć około lat dwudziestu pięciu; jego nieregularne i komiczne rysy, wiernie oddane, miały podobieństwo do szkicu niewprawną ręką nakreślonego; prawe oko, skutkiem wrodzonego kalectwa ciągle górną powieką przykryte, daleko wyżéj umieszczone było jak oko lewe mocno otwarte; koniec długiego nosa zamiast prostopadle wznosić się nad swą osadą, znacznie wdzierał się na lewy policzek, co nadawało śmieszny wyraz ustom, jakkolwiek prawie na swojém miejscu będącym i szeroko zarysowanym, z pod których nagle uciekała broda. Szeroką czaszkę Leonidasa pokrywał rzadki, płowy i bez połysku włos; kilka małych kępek brody tego samego odcienia, od niewielu dni dopiero porosłéj, przebijały się przez bladawą skórę okropnie od ospy pokaleczoną.
Tę twarz, nadzwyczaj śmieszną, brzydką, cechowała taka dobroduszność i tchórzostwo, że zamiast śmiać się na widok nowego towarzysza naszego, owszem patrzyłem nań z pewném zajęciem.
Ego et animal sum et homo; non tamen duos esse noś dices[24]. (Jam człowiek i zarazem zwierzę, a jednak rzec nie można żem jest obojgiem).
Taką to łacińską cytacją powitał nas człowiek-ryba, Leonidas Rekin, wychodząc z mniemanéj sadzawki swojéj.
Nie potrzebuję wspominać że w owéj epoce życia, nie rozumiałem słów Leonidasa; słyszałem jedynie niepojęte jakieś dźwięki; lecz późniéj, w ciągu pełnego przygód powołania, spotykając tu i owdzie Leonidasa Rekina, tak często przypominałem mu nasze piérwsze widzenie się u la Levrassa, iż nareszcie dowiedziałem się co znaczyła ta cytacya z Seneki, ulubionego autora człowieka-ryby, który bardziéj niż ktokolwiek praktykować musiał stoicką filozofię swojego mistrza.
W papierach moich znajduję urywek listu który Leonidas Rekin pisał do mnie w piętnaście lat późniéj. Mimo nizkiego stanowiska jakie podówczas zajmowałem, miałem nadzieję że zapewnię mojemu dawnemu towarzyszowi szczęśliwszy i przyzwoitszy stopień na świecie.
W liście tym który miał być udzielony trzeeiéj osobie, Leonidas z największą szczerością dotykał przyczyn jakie go zmusiły do odgrywania roli człowieka-ryby.
Oto jest ten urywek; z niego poznamy i może pokochamy tę nową osobę, którą nieraz napotkamy w ciągu niniejszego opowiadania.




11.
Urywek z listu Leonidasa Rekina.

„......Urodziłem się na krawca; sądzę że byłbym był dobrym krawcem; ale ambitny ojciec mój nie pozwalał na to; szanujmy jednak pamięć jego, kochany Marcinie, byłto bowiem człowiek najlepszego serca, szkoda tylko że fałszywie rzeczy pojmował. Służył on jako odźwierny u p. Raymond, utrzymującego pensyą na bulwarku Mont-Parnasse (można się tam o tém wywiedziéć). Stryj mój, ubogi krawiec, mieszkał tuż przy pensyi, naprawiał uczniom starą odzież. Ilekroć zanosiłem mu jaką starzyznę do naprawy, ilekroć widziałem go biegle wywijającego igłą, siedzącego po turecku na warsztacie, w pokoiku, który w zimie dobrze ogrzewał piec gliniany, a w lecie napełniało świeże bulwarowe powietrze, nie wyobrażałem sobie lepszego stanu. Łoskot wielkich jego nożyców któremi krajał lśkniące się sukna, widok różnokolorowych motków nici, w zachwycenie mię wprawiał; ale cześć moja dla mojego stryja zamieniała się w uwielbienie i prawie w zabobonność, skoro mi oddawał... spodnie uczniów żadną dziurą nieposzlakowane, a które mu przyniosłem, Bóg wić w jakim stanie.
„Winienem wyznać również, że nieruchomość do jakiéj zniewala ta piękna professya, tak cudownie przekształcająca stare rupiecie, wielce mi się podobała; wątły bowiem i bojaźliwy czułem wstręt do wszelkiego ruchu; tajemne przeczucie szeptało mi także, że mimo wielkiéj bojaźliwości, mimo moralnéj i fizycznéj a zarazem śmiesznéj i głupowatéj, brzydoty mojéj, mimo że mam jedno oko wyżéj a drugie niżéj, krzywy nos, słowem mimo tych wszystkich niedogodności będę mógł być najlepszym krawcem... że zasłużę na zaufanie moich klientów.
„Atoli nierozsądna próżność ojca mojego, niezważająca na tak szczęśliwe usposobienia, zniszczyła całą moją przyszłość. Et fient et facia ista sunt! (tak się działo i lak się zawsze dziać będzie), jak twierdzi boski Seneka.
„Było to wieczorem po rozdaniu nagród; ojciec mój widział przechodzących obok swojéj budki uczniów uwieńczonych dębowém liściem, którzy nieśli pod pachami pięknie oprawne książki. Trąby i kotły wybuchające hucznemi odgłosy przy każdém wymienieniu laureata w takie go wprawiły uniesienie, a słowa pana Ministra oświecenia publicznego, który ten obrzęd obecnością swoją zaszczycić raczył, i młodych uczniów nazwał przyszłą sławą Francyi, tak dalece mu w pamięci utkwiły, że tego samego wieczora jeszcze błagał pana Raymond aby przez litość wziął mię do siebie i wyuczył czego potrzeba, iżbym na rok przyszły mógł wejść do septymy, nie zważając wcale na mój żal i ciągłe spojrzenia w stronę warsztaciku biédnego stryja mojego, krawca. Pan Raymond, który zresztą wielce lubił mojego ojca, oddał mię w opiekę jednego nauczyciela, i tak zaczęło się moje uniwersyteckie wykształcenie.
„Nieszczęściem, właśnie z powodu mojéj śmiesznéj figury, lękliwości, tchórzostwa, i socyalnego stanowiska jako syn odźwiernego, niestety! po kilku latach, zostałem wybornym, zadziwiającym uczniem...
„Nie bierz tego, kochany Marcinie, za żaden paradox: wyszydzany, wyśmiéwany, ścigany przez wszystkich kolegów moich których byłem igraszką, poczułem konieczność zjednania sobie przez wielkie postępy, protckcyi nauczycieli i dla tego usiłowałem być prymusem, abym się o ile możności oddalił od niższych ławek które zwykle zajmowali mali bogacze, z tytułu hebesów[25] i swawolników, najzajadliwsi prześladowcy moi.
„Jednym z najnieszczęśliwszych dni życia mojego, był ów dzień, kiedy imię moje, jako ucznia sextymy, po raz piérwszy zabrzmiało pod namiotem rozbitym na dziedzińcu kollegium Ludwika Wielkiego w chwili rozdawania nagród.
— „Leonidas Rekin! — głosem Stentora zawołał jeden z nauczycieli przywołujący laureatów.
„Gdy wymówiono tak dziwaczne nazwisko, powstał śmiech powszechny, muzyka grała na zabój.
„Siedziałem w ławkach wraz z innymi współuczniami, lecz skoro usłyszałem że mię wołają, opanowała mię trwoga na samą myśl że trzeba będzie przebić się przez ten tłum świetny, że przy odgłosie trąb wypadnie wejść na wzniesienie, i... O! prędzéj dałbym się porąbać na sztuki, aniżeli oderwać od mojéj ławki.
Leonidas Rekin!! jeszcze głośniéj zawołał nauczyciel.
„Nowe śmiechy z towarzyszeniem muzyki grającéj crescendo.
„Wówczas zupełnie postradawszy głowę, jak długi rzuciłem się pod ławkę, ale w chwili gdy muzyka nagle przerwała, zawołano:
— Rekin jest tu... ukrył się pod ławką!
„Na te słowa wymówione wśród ogólnéj ciszy, widzowie zwrócili się w moję stronę; słyszałem wkoło siebie wielki ruch; śmiano się, krzyczano, najweselszemi tonami wołano Leonidas Rekin, sypiąc na mnie najuszczypliwsze epitety... dwaj towarzysze moi wyciągnęli mię za nogi, a ja wrzeszcząc okropnie broniłem się jak lew: śmiechy podwajały się, wypadek zaczynał być gorszącym — aby mu zatem koniec położyć, rozgniewany nauczyciel ogłosił mię nieobecnym. Rozdawanie nagród szło swoim porządkiem, atoli nowe śmiechy wybuchły skoro mię znowu, a to po dwakroć wymieniono, gdyż otrzymałem dwie piérwsze i jednę drugą nagrodę.
„Dotąd była to tylko śmieszność, kochany Marcinie, ale teraz czekało mię co gorszego.
„Wróciwszy z obrzędu, pan Raymond, naczelnik zakładu, przywołał mię do swojego gabinetu i pełen dobroci udzieliwszy mi napomnienie za niepokonaną bojażliwość moję, rzekł:
„Rekin, powinieneś być i będziesz zaszczytem mojego domu; odtąd już cię nie uważam za ucznia, lecz za syna mojego; sam będę twoim korrepetytorem i jadać będziesz u mojego stołu.
„Mój drugi ojciec... najukochańszy, najdroższy ojciec Rekin — który pewny jestem byłby mię tęgo obił dla przestrogi abym drugi raz nie zawodził w ten sposób jego ojcowskiéj dumy — o mało co nie umarł z radości, dowiedziawszy się o dobroci pana Raymond. Wspomniałem już, kochany Marcinie, że dobroć ta była dla mnie okropną; osądź czy prawdę mówię.
„Od czasu jak zostałem ulubionym wychowańcem pana Raymond, stałem się raczéj jego ponętą, szyldem, żywém ogłoszeniem, zwiększającém wreszcie jego zakład, bo wszędzie odbijał się rozgłos nadzwyczajnych moich postępów, które koniecznie przypisywano wybornemu wykształceniu jakiego udzielają w zakładzie pana Raymond, etc. etc.
„Zawsze unikałem rekreacyj, które mimo opiekuńczego nadzoru nauczycieli, były dla mnie porą wszelkiego rodzaju utrapień. Przepędzałem więc czas rekreacji w ojcowskiéj budce, tém niezgwałconém schronieniu, gdzie nie wiedząc co począć, uczyłem się. Lecz, skorom tylko wszedł do rzędu wychowańców pana Raymond, nie dosyć że ciągle pracowałem w chwilach rekreacji, ale nadto uczyłem się w niedzielę i święta, kładąc się o północy, wstając o piątéj; nie znałem nawet wakacyj; słowem pracowałem beż ustanku, bez wypoczynku. Skutkiem ciągłego natężenia umysłu, prawie zawsze cierpiałem okropny ból głowy, alem się do cierpień moich przyznać nie chciał, pokonywając je owszem, bez końca i miary ślęczałem nad książkami.
„Słowem, zacny pan Raymond, że tak powiem, trzymał mię niby w cieplarni, pragnąc zbytkiem pracy wydobyć ze mnie wszelkie przedwczesne owoce, na jakie się tylko zdobyć mogło moje pojęcie. Nie można przypuścić żeby nie przewidział że po roku a najwięcéj po dwóch latach, zwiędnie roślina zbyt wczesną produkcją wyczerpana; atoli mało to obchodziło pana Raymond, pragnął on tylko wywierać wrażenia na publiczności. Słaby z natury, nie wiem jak podołałem tak przesadzonéj pracy, tym prawie ciągłym cierpieniom fizycznym; lecz kwitłem każdego szkolnego lata i co roku uginałem się pod ciężarem uniwersyteckich wawrzynów.
„Pan Raymond tryumfował; c oroku można było czytać w dziennikach następne szumne ogłoszenie:
„Uczeń Leonidas Rekin, który znowu otrzymał trzy najwyższe konkursowe nagrody i pięć nagród w kollegium Ludwika Wielkiego, należy do sławnego zakładu Raymond, przy bulwarach Mont Parnasse. Nie widzimy potrzeby zalecać troskliwości rodziców ten doskonały dom wychowania.”
„Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że rzadko miałem czas do zastanowienia się nad tém co zemnie zrobią; atoli ilekroć mi się to zdarzyło, z gorzkim żalem przychodził mi na pamięć warsztat mojego stryja, biednego krawca; to bowiem co nazywano mojém powodzeniem wcale mi nie zawracało głowy: nie sądź aby udana skromność podyktowała mi te słowa. Przyrzekłem sobie (i do tej pory uporczywie dotrzymywałem słowa) nigdy więcéj nieubiegać się o zaszczyt publicznego uwieńczenia; w czasie rozdawania nagród, głoszono zawsze żem nieobecny, i tym sposobem zrzekałem się jedynej nagrody która mię mogła wprawić w obłęd dumy. A tak powodzenie moje, pozbawione wszelkiego uroku i sprowadzone do najprościejszego znaczenia swojego, ograniczało się dla mnie na kułakach, obelgach, szyderstwach i innych oznakach zazdrości ze strony towarzyszy, którzy mimo iż nademną czuwano, zawsze znajdowali sposób dokuczania mi; co większa ponieważ przez lękliwość, niezgrabność i tchórzostwo, oraz przekonanie o śmiesznej brzydocie mojéj, dziko stroniłem od wszystkich, współuczniowie moi mniemali żem dumny z moich tryumfów i przy każdéj zręczności częstowali mię gradem kułaków.
„A jednak, kochany Marcinie (dzięki za to mojemu zdrowemu rozumowi) mimo tuzina zyskanych wieńców, mimo żem się uznawał doskonałym humanistą... szczerze mówiąc miałem się za wielkiego głupca... Ostatni hebes okazywał w rozmowie stokroć więcéj dowcipu, incyatywy i nauki aniżeli ja.
„Skończywszy moje tłómaczenia z łacińskiego na francuzkie, lub z francuzkiego na łacińskie albo greckie, monotonne i bezowocne ćwiczenia, wielce podobne do próżniackich i bolesnych ewolucyj wiewiórki w klatce; skończywszy te nieużyteczne i uciążliwe prace, które przez ciąg siedmiu lub ośmiu lat, usypiają, otrętwiają a częstokroć zabijają całe życie, całą przenikliwość, ciekawość i bystrość dziecięcego lub młodocianego pojęcia; skończywszy to wszystko czułem żem prawdziwie głupi.
Dwa czy trzy razy przyszła panu Raymond nieszczęść wa myśl wprowadzenia mię, swojego dziwoląga, w małe przyjacielskie towarzystwo. Przytępiony, niezdolny byłem do żadnéj rozmowy, chyba że szło o łacińskich albo greckich autorów, i o mniéj więcéj szczęśliwe użycie języka francuzkiego, na wierne oddanie textu... a i w takim razie nawet lękałem się, nie zdołałem nigdy jasno oddać mojéj myśli. Po czém znowu przemieniałem się w tak doskonałego głupca, że pan Raymond rychło sprzykrzył sobie popisywanie, się z moją klassyczną osobą.
To wyłączenie cieszyło mię, a gdybym się nawet niem zmartwił, byłyby mię w mojém głupiém tchórzostwie pocieszyły słowa boskiego Seneki: Sed semel hune vidimus in bello fortem, in foro timidum, (Widziano nieraz człowieka walecznego w boju, lękliwym w sporach publicznych).
— „Mógłbym ci, kochany Marcinie, przytoczyć niezliczone dowody mojéj głupiéj nieudolności!... Ale... masz oto jeden... z tysiąca.
Wielce kochałem mojego ojca; wyjechał on na jakiś czas do Normandyi. Chciałem do niego pisać. Nakreśliłem dwadzieścia brulionów jeden nad drugi niedołężniejszych, niedorzeczniejszych; tak dalece nawykłem myśléć słowami, frazesami i myślą innych, żem musiał zaniechać wyrażenia uczuć moich własnemi słowy.
Skutkiem dosyć uderzającej sprzeczności, tego samego dnia kiedym zaniechał pisać do mojego ojca, odebrałem list od jednego z hebesów naszego zakładu.
W tym liście, zawiadamiał mię hebes, że jako tchórz, pochlebca... (tchórz, oh! prawda, ale pochlebca... nie, nigdybym się na to nie odważył) i bardzo znakomity uczeń, stałem się dla niego nieznośnym, żem mu szczególnie drażnił nerwy, słowem że go do szaleństwa doprowadzałem i że skoro na przyszłość nie będę czasami ostatnim jak wszyscy inni (dodał hebes), mimo moich protektorów, spodziewać się mogę, że na zgarbionym grzbiecie zbyt pilnego ucznia, osiądzie jak najpiękniejsza, jak najobfitsza gromada kułaków.
Przytaczam tu Marcinie samą tylko treść tego listu, ale był on pełen zadziwiającego dowcipu; nigdy w życiu nie byłbym napisał podobnego.
Hebes kończył propozycją, że jeżeli mam dosyć odwagi i nie chcę nadużywać mojego położenia, to pójdziemy w zawody o barbaryzmy w przyszłéj rozprawie konkursowéj, bo tym jedynym sposobem, jak powiadał, zrównoważy się broń nasza.
Ta zuchwała i cyniczna pogarda dla nagrody, dla tego co jest najświętsze w uniwersyteckiéj religii, podług mnie była rzeczą zbyt potworną; hebes sprawiał na mnie wrażenie świętokradzcy; śniło mi się że go palono niby jakie auto-da-fé, na stosie złożonym ze wszystkich jego pensum, a był ich stos ogromny. Obudziłem się prosząc aby mu przebaczono... aby go pozostawiono wyrzutom własnego sumienia!....
— „Są charaktery nieposkromione. Hebes o którym mówię do ostateczności doprowadził niegodziwości swoje, bo zamiast tytoniu palił anyż i (czemu wierzyć trudno) nielitościwie kopnął nogą w brzuch dozorcę, za to że mu fajkę w zębach rozbił.
Hebesa uroczyście wypędzono z kollegium a z okropnych złorzeczeń, z przerażających prognostyków któremi obsypano go gdy opuszczał klassę, wniosłem że nieszczęśliwy los przeznaczył mu koniec na rusztowaniu.
Późniéj widziałem nazwisko tego hebesa (znasz go kochany Marcinie, boś u niego służył), później, mówię, widziałem jego nazwisko czerwonemi literami promieniejące po za szybami wszystkich gabinetów czytania. Został on jednym z najznakomitszych naszych poetów... A ja, eheu miser! (niestety nieszczęśliwy!) ja, w którym Jego Wysokość sam Minister oświecenia publicznego upatrywał przyszłą sławę Francyi, ja ujrzałem się zmuszonym zrzec się mojej godności i zostać człowiekiem-rybą.”
„Ale za to zaniechawszy życia naukowego, zgłębiając życie ludzkie, powoli nauczyłem się wyrażać jakkolwiek myśli moje i dziś mogę pisać list ten do ciebie kochany Marcinie; co w czasie najświetniejszych moich tryumfów w szkołach było dla mnie rzeczą zupełnie niepodobną.“
„Jeszcze słów kilka nim dojdę do pierwszego naszego spotkania... jest temu lat piętnaście, u obrzydłego skoczka zwanego la Levrasse, gdziem cię dzieckiem spotkał. Ten dodatek da ci poznać całe moje życie.“




12.
Dalszy ciąg listu Leonidasa Rekina.

„Jak ci powiedziałem, kochany Marcinie, pan Raymond wsławił się przezemnie, a wsławił się z korzyścią: uczniowie do niego garnęli się; a ciągłe moje powodzenie nie mało się do tego przyczyniło; jednakże pan Raymond obok zysków miał także i troski.“
„Kończyłem wówczas retorykę. Od owéj nieszczęsnéj chwili kiedym plackiem padł pod ławkę aby uniknąć uwieńczenia, nigdy ani mój ojciec ani professorowie, ani pan Raymond, ani nawet pan prowizor nie mogli pokonać we mnie uporczywego postanowienia uniknienia publicznego tryumfu, przy odgłosie trąb oraz ministeryalnych, biskupich, urzędnikowskich uściskach.“
„Z jednéj strony niepokonana skromność moja zadowalała pana Raymond; jeżeli bowiem, z tytułu mojego powodzenia, byłem najznakomitszym, to znowu pod względem fizycznym byłbym był najnędzniejszym, najkomiczniejszym jego instytutu reprezentantem, a śmieszność, w każdéj okoliczności jest niebezpieczną.“
„Pan Raymond, jako człowiek zręczny, czuł to dobrze; i ta była cierń, która nie dozwalała zacnemu sybarycie z zupełną rozkoszą spocząć na moich wawrzynach; gdyby to można było zamiast mnie, pokazać na wzniesieniu w Sorbonnie jakiego zgrabnego, bogatego, wymuskanego i ładnego hebesa, — a prawie wszyscy tacy na nieszczęście są hebesami! — tryumf pana Raymond byłby najzupełniejszy. Atoli podstawienie osoby było rzeczą nazbyt drażliwą; musiał się zatem zrzec tej myśli.“
„Tymczasem, przy końcu roku szkolnego: ojciec mój zachorował. Nie wiem skąd mu przyszła myśl żądać jako łaski aby mu pozwolono cieszyć się widokiem przyszłego tryumfu mojego; nikt bowiem nie wątpił że jak tylko napiszę rozprawę, otrzymam nagrodę, a zwłaszcza nagrodę honorową.“
„Ojciec mój był przekonany, że wzruszenie jakiego dozna widząc mię okrytego sławą, sprowadzi niewątpliwe przesilenie w chorobie która go dręczyła; myśl ta, jakkolwiek dziwna, wkrótce stała się w nim nieodstępną niemal monomanią;... kiedym mu odmówił, płakał rozpaczliwie, a znowu kiedym zwyciężony jego boleścią uczynił choć najmniejszą nadzieję, zdawał się najszczęśliwszym i prawie uleczonym; mimo więc wstrętu do publicznego wystąpienia przystałem, przyrzekłem...
„Na tę obietnice, ojciec mój wyskoczył z łóżka, z którego już od dwóch miesięcy ani się ruszył i zawołał:
— Leonidas, ty mi przywracasz życie!
„Kiedym się wziął do napisania rozprawy, przyszła mi myśl potworna przypomniałem sobie wyzwanie hebesa względem barbaryzmów; tak jest Marcinie, przez chwilę myślałem o tak nędznéj rozprawie łacińskiéj, że niezawodnie byłbym utracił wszelką nadzieję nagrody i uniknął strasznego dla mnie występowania przed publicznością... ale cofnąłem się przed taką podłością.“
„Nadszedł nieszczęsny dzień. Omnia patienter ferenda (znośmy wszystko cierpliwie), rzekłem sobie wdziewając jedyną suknię mojego ojca, suknię bławatną, odświętną. Biédny mój stryj, krawiec; umarł: inaczéj byłby mi uszył jak najpiękniejszą odzież. Suknia ta była na mnie za ciasna, rękawy zaledwie pięści moich sięgały, a ręce wychodziły z niéj dwakroć grubsze i czerwieńsze; na szyi miałem chustkę z haftowanemi końcami, w sznurek zwiniętą, kamizelkę w pasy zagadkowego koloru, zrobioną ze spódniczki zmarłéj matki mojéj, wązkie spodnie z szarego nankinu, które mi sięgały ledwie po kostki, czarne wełniane pończochy i trzewiki stypendysty. Umieść, kochany Marcinie, na takim stroju znaną ci lękliwą i przestraszoną twarz moję, i wystaw sobie że wraz z panem Raymond i ojcem moim, który twierdził że odzyskał piętnastoletnie nogi swoje,... wsiadamy do fiakra i udajemy się na miejsce katuszy... to jest do Sorbonny gdzie rozdawano ’wielkie konkursowe nagrody.
„Mam prawo być tchórzem przez całe moje życie, bo tego dnia dowiodłem bohatérskiéj odwagi.“
— „Leonidas... rzekł mi ojciec ściskając mą dłoń w chwili gdy opuściwszy go szedłem zająć miejsce na ławkach przeznaczonych dla liceistów, — Leonidas... wszak będziesz odważny?
— „Odważny jak Leonidas Termopylski, mój ojcze... z dumą odpowiedziałem.
„I usiadłem w ławce.
„Ojciec mój niezrozumiał porównania, ale oblicze moje uspokoiło go.
„Pierwszą nagrodę honorową przyznano niejakiemu Adryanowi Borel, z kollegium Charlemagne. Jestem pewny że byłbym ją otrzymał, gdyby nie roztargnienie w jakie mię pogrążyła nieszczęsna obietnica uczyniona ojcu; drugą honorową nagrodę przyznano mnie, i według zwykłej formuły, złowrogi głos zawołał;
Leonidas Rekin!
„A muzyka dla mojéj defilady zagrała marsz z Ferdynanda Kortez.“
„Nazwisko moje przyjęto szmerem ciekawości; wielkie nowiny rozgłaszają się zwykle z elektryczną szybkością: wiedziano już (jakim sposobem wiedziano?) że sławny uczeń z pensyi Raymond, który przez przesadzoną skromność, dotychczas unikał tak pochlebnego tryumfu, pozwoli się nakoniec publicznie uwieńczyć.
„Gdy po raz piérwszy, przy odgłosie trąb, wymówiono moje nazwisko, jakaś chmura zasłoniła mi oczy, w uszach mi zaszumiało, ale rzekłem sobie: odważnie, ojciec patrzy na mnie...“
„Wstałem więc i śmiało poszedłem na lewo... kiedy przeciwnie na prawo iść wypadało... Litościwa jakaś ręka zwróciła mię i rzekła: — Idź prosto.“
„Postępowałem zatém wzdłuż ławek.
— „Na lewo, teraz! — zawołała taż sama litościwa dusza.
„Zwróciłem na lewo i znalazłem się w rozległéj przestrzeni, przedzielającéj salę na dwie części i prowadzącéj do wzniesienia. Wlepiwszy wzrok skierowałem się wprost ku temu celowi, nie patrząc ani na moje nogi, ani na prawo, oni na lewo, jakbym szedł po desce nad przepaścią, położonéj... jedynym punktem do którego dążyłem była okazała toga Jego Wysokości Wielkiego Mistrza uniwersytetu.
„Kierowany tym rodzajem polarnéj gwiazdy, doszedłem nakoniec do piérwszych stopni wzniesienia; alem je przebył tak śpiesznie, a raczéj tak niezręcznie, że mi się nogi splątały w kobiercu, i padłem na schodkach. Moja zakłopotana fizyonomia, śmieszna odzież, może dziwaczne nazwisko, usposobiły już widzów do wesołości; upadek mój stał się hasłem do wybuchu powszechnego śmiechu.
„Wytrwałem jednak: wspomniawszy o jaką rozpacz ten komiczny wypadek przyprawi mojego biédnego ojca, śmiało podniosłem się w pośród śmiechów, dostałem się nakoniec na płaszczyznę wzniesienia i na oślep rzuciłem się w obięcia Wielkiego Mistrza, który nie spodziewając się bynajmniej tak nagłego uścisku, tylko co zabierał się włożyć mi na skronie wieniec laurowy, i włożył mi go nareszcie, mimo przeszkody z mojéj strony; ale o okropności!... zbyt szeroki wieniec wpadł mi aż no oczy, i prawie całkiem zakrył je gęstém swojém liściem. Zamiast zdjąć go, zupełnie straciłem głowę, machinalnie wyciągnąłem ręce przed siebie, a reszta wystąpienia przemieniła się dla mnie, w pewien rodzaj ślepéj babki. Wpośród ciągłych śmiechów ozwały się krzyki, przestrogi że kark skręcę! nakoniec szczęście chciało, że wśród błędnego krążenia gwałtownie spadając z wysokości wzniesienia aż na sam dół jego, tak mocno rozbiłem głowę, iż ległem jak bez duszy.”
„Upadek ten w rzeczy samej mogę nazwać szczęśliwym, kochany Marcinie, gdyż smutne rozwiązanie komicznéj sceny, przynajmniéj wywołało dla mnie litość, ja zaś wybornie sobie zaradziłem, bo choć omdlenie moje krótko trwało, udawałem że trwa ciągle; wyniesiono mię więc z sali zakrwawionego, zranionego. Po drodze obsypano mię słowy pełnémi zajęcia, litości i rozczulenia.”
— „Biedny!... mówił jeden, cierpi dla honorowéj nagrody... ale téż wyglądał jak gęś... jednak szkoda że tak okropnie upadł!...”
— „Ja, — rzekł drugi, — żałuję że ślepa babka tak krótko trwała! zdało mi się zrazu że chciał biskupa wziąć za głowę.”
— „Ah!... prawda! — wołał trzeci — długo się z tego śmiać będę, i t. p., i t. p.
„Takie to tkliwe dowody życzliwości towarzyszyły mi aż do wyjścia z sali.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„W tydzień po tym ostatnim tryumfie, straciłem biédnego ojca mojego; słyszał jak ze mnie szydzono, widział że mię skrwawionego wynoszono, boleść więc i trwoga takie na nim sprawiły wrażenie, że umarł.
„Pan Raymond, jako człowiek obrotny, przedał swój dom wychowania, w chwili gdy go doprowadził do punktu sławy, która już tylko upadać mogła. Podczas gdym zostawał przy łożu konającego mojego biédnego ojca, pan Raymond, zainstalowawszy następcę na swojém miejscu, wyjechał do Turyngii dla odpoczynku po pracy; napisał do mnie tylko kilka słów, którémi oświadczał, że z obawy aby mi nie przeszkodził w bolesném zajęciu obok ojca mojego, z wielkim żalem wyjeżdża, nie widziawszy się ze mną, lecz że mię zalecił swojemu następcy.
„Słowem, pan Raymond już mię nie potrzebował, i korzystając ze sposobności, pozbył się mnie czemprędzéj.“
„Stosunki moje z jego następcą były zbyt krótkie i proste; bardzo grzeczny ale zimny, nie lubił złudzeń, lecz wprost do rzeczy przystępował.“
„Mówił zaś do mnie temi prawie słowy:
— „Kochany p. Rekin, byłeś najlepszym uczniem w instytucie Raymond, skończyła się twoja świetna nauka, a śmierć ojca czyni cię panem siebie. Jeżeli jednak nie uważasz za rzecz stosowną opuszczać natychmiast dom którego byłeś chlubą, szczęśliwy będę, skoro dowiodę panu, jako jednemu z najznakomitszych uczniów uniwersytetu, cały mój szacunek ofiarując mu miejsce w sypialni i refektarzu mojego domu, przez ciąg... dwóch tygodni. Przyczém, proszę wierzyć, kochany panie Rekin, że moje najlepsze życzenia towarzyszyć ci będą zawsze i wszędzie, jakiekolwiek powołanie obrać sobie za stosowne osądzisz.
„Na słowa: obrać sobie powołanie, zgłupiałem, ogłuchłem, skamieniałem.”
„Jakież miałem obrać sobie powołanie? Nigdym o tém nie pomyślił, i pan Raymond także, korzystając z obecności mojéj, nie pomyślał nigdy o mojéj przyszłości. Do czegóż byłem zdatny, z paczką trzydziestu moich zwiędłych wieńców, ze stu pięćdziesięciu tomami pysznie oprawnych nagród, nie licząc nawet mojéj kwalifikacji wybornego humanisty? Wtedy to uczułem że miałem słuszność, kiedy mimo długich powodzeń uznałem się za wielkiego niedołęgę, i bardziéj niż kiedykolwiek żałowałem warsztatu biednego stryja mojego.
„Następca pana Raymond odgadł moje zakłopotanie i rzekł mi:
— Kochany panie Rekin, abyś mógł korzystać ze świetnych swoich nauk, wypada ci koniecznie wstąpić do uniwersytetu, uczęszczać na fakultet medyczny, prawny lub filologiczny, żebyś mógł zostać doktorem, adwokatem, notaryuszem lub professorem; lecz na to wszystko potrzeba mieć sposób utrzymania, i pieniądze na opłacenie wpisu. Czy masz to oboje?
„Nic nie mam prócz moich wienców, książek i ruchomości ojca mojego, składających się z łóżka, ze komody, stołu i dwóch krzeseł.
— To zbyt mało, odpowiedział następca pana Raymond, z zimną i cyniczną miną; byłbym panu zaprojektował dawanie u mnie korrepetycyi; ale nauczyciel, który był kolegą prawie wszystkich tutejszych wychowańców, nie może miéć nigdy należytéj powagi, nie potrafi władać nimi, zwłaszcza kiedy wrodzona jego bojaźliwość... i pozwolę sobie nadmienić... fizyonomia... na nieszczęście zgoła nie są zdolne nakazać uszanowania, bez którego subordynacya niepodobieństwem się staje.
— „Prawda — coraz bardziéj pognębiony, zawołałem, że nie mam za co uczyć się medycyny i lub prawa, prawda; że gdybym miał uczniów, śmieliby mu się w oczy: samo z siebie wynika, że nie miałbym nigdy odwagi ani stałości potrzebnych do nakazania im szacunku dla mnie; ale racz mi pan oświadczyć, co z sobą pocznę?
— Zbyt mi trudno odpowiedzieć na to pytanie, kochany panie Rekin; nie do mnie należy rozwiązanie zagadki pańskiéj przyszłości; jasno ją tylko panu przedstawiłem. Przyszłość zależy wyłącznie od pana, a jak miałem zaszczyt oświadczyć na początku naszéj rozmowy, życzenia moje towarzyszyć będą panu wszędzie, jakikolwiek zawód obierzesz.
— Ależ panie, jeżeli wszelkie powołanie, któremu mógłbym się poświęcić, jest dla mnie zamknięte, ponieważ jestem ubogi, dlaczegóż udzielono mi wykształcenie które posiadam? Cóż się zemną stanie?
— Miałem już honor uczynić panu uwagę, kochany panie Rekin, że nierozwiązując zagadki jego przyszłości, przedstawiłem ją tylko panu... Rozwiązanie należy wyłącznie do pana... Mimo to wierz pan że moje życzenia i t. d.
I niepodobna mi było wydobyć z niego co innego.
Przez dwa tygodnie któremi mię tak wspaniało myślnie obdarzył następca pana Raymond, byłem zupełnie bezwładny, skołatany, pognębiony, niezdolny chwycić się żadnego postanowienia, a to z prostéj przyczyny, że mi się żadne nie nastręczało. Jak wszyscy ludzie, którzy dla braku energii niezdolni uczynić stanowczego kroku, pomną jednak że nadchodzi nieszczęsna chwila, mówiłem sobie, że następca pana Raymond udzieli mi zapewne drugie dwa tygodnie bezpłatnego pobytu w swoim domu, a po ich upływie jeszcze dwa i tak następnie. Ale wyznać winienem, że i w takim razie, po upływie nawet dwóch lub trzech miesięcy, nie byłbym daléj zaszedł. Jakoż ten zacny człowiek, pełen zdrowego rozsądku i przenikliwości, zapewne zauważył to, gdyż piętnastego dnia o południu wszedł do pustéj, osamotniałéj klassy, w któréj zwykle przesiadywałem (uczniowie wtedy powyjeżdżali na wakacye), i podając mi rękę z miną zarazem uroczystą i smutną, rzekł:
— Przyszedłem pożegnać cię kochany... wielce kochany panie Rekin.
Zrozumiałem, że bieg rzeczy już się zmienić nie da, i z pełném rezygnacyi westchnieniem odpowiedziałem:
— Dobrze panie! wyprowadzę się. Proszę pana jedynie o chwilkę czasu abym mógł znaleźć człowieka coby mi przeniósł sprzęty po moim ojcu, oraz moje pięknie oprawne nagrody i wieńce.
— Pan więc nająłeś sobie mieszkanie?
— Nie panie.
— Dokądże więc przeniesiesz pan te sprzęty... te książki?
— Nie wiem.
— W istocie pan mię mocno zajmujesz, rzekł mi następca pana Raymond, a chociaż postanowiłem oddawna nie doradzać nic nikomu, bo ztąd wypływa czasem zbyt wielka odpowiedzialność, jednak śmiem panu zaprojektować co następuje: książki któreś otrzymał w nagrodę pilności, oraz wieńce, jako świadki i pamiątki zaszczytnych powodzeń pańskich, najwłaściwsze znalazłyby miejsce w bibliotece mojego instytutu; ustąp mi pan je. Zajmę się także sprzętami pańskiego ojca, przydadzą się dla jego następcy, a pan, wierzaj mi, możesz sobie nająć mieszkanie z meblami; dla młodego człowieka to daleko wygodniéj. Zapłacę panu po sześć franków za każdy tom, a tyle niedałby nawet i antykwaryusz; sąsiedni tapicer oszacuje sprzęty; z téj sumki odejmę tylko koszta pogrzebu pańskiego ojca, których oto jest wykaz pokwitowany, a resztę zostawiam do jego rozporządzenia.
W dwie godziny późniéj wychodziłem od następcy pana Raymond z tłomoczkiem pod pachą i 720 frankami w kieszeni.”




13.
Koniec listu Leonidasa Rekina.

Jedną z najważniejszych uchybień w wychowaniu, które jak tylu innych odebrałem, była zupełna nieznajomość życia praktycznego, życia rzeczywistego, tego koniecznego warunku człowieka sam sobie zostawionego, a który wszystko co ma, czerpał w świetnéj klassycznéj nauce.
„Słusznie z boskim moim Seneką mówiłem: Bonis externis non confidendum, (nie trzeba liczyć na zewnętrzne dobru). Łatwo mi było zastosować się do tego: nie nieposiadałem, a nadto uczono mię abym nigdy niegnuśniał rozkosznie w bogactwach. Byłoby jednak dobrze, gdyby mi byli wskazali sposób nabycia tych bogactw.
„Kiedym przejadł moje 720 franków, uczułem żem niezdolny zarobić nawet na najkonieczniejsze potrzeby życia. Wątły i przywykły do czynności niemal czysto mechanicznéj, zupełnie niezdatny byłem do prac tragarza, a byłby to był jedyny dla mnie sposób zarobkowania, wrazie gdybym był znalazł co do przenoszenia i miał dosyć siły do tego.
„Dodać jeszcze należy, że jedném z następstw takiego wychowania, jest nieudolność człowieka, który je odebrał, do wszelkiej pracy ręcznéj, od któréj odstręcza go albo nierozsądna pycha, albo też fizyczna niemożność; a co główna że w umyśle jego nie zrodzi się nigdy myśl o ręcznéj pracy: jest to dla niego coś nadzwyczajnego, coś przechodzącego sferę w któréj ten człowiek żyć nawykł.
Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że nie jaśniałem znajomością świata. Rzadko opuszczałem budkę mojego ojca albo klassę pana Rajmond, bo tylko wtedy, kiedy się udałem do kollegium; a przechodząc z pensyi do szkoły Ludwika Wielkiego, zaledwiem spojrzał wkoło siebie; zawsze bowiem byłem zajęty wczorajszemi lub jutrzejszemi lekcyami, i zbyt małą zwracałem uwagę na liczne wypadki. Łatwo więc pojmiesz, że niemniéj obcy życiu i obyczajom paryzkim, jak najodleglejszy prowincyonalista, w niemałym byłem kłopocie, skoro się znalazłem sam w cyrkule łacińskim, zmuszony szukać mieszkania i zaopatrywać moje potrzeby.
„Jakiś grzeczny kupiec korzenny, do którego się udałem, wskazał mi hotel przy ulicy la Harpe, więc tam się przeniosłem. Nie wiedząc gdzie ukryć mój skarb, moje 720 fr., aby mi ich nie skradziono, wpadłem na szczęśliwą myśl, powierzenia ich właścicielowi hotelu, który też ten depozyt chętnie przyjął.
Tknięty do żywego taką uczynnością, natychmiast udarowałem go największém zaufaniem, i spytałem, gdziebym mógł znaleźć jakie zatrudnienie.
„Najpiérwéj zapytał mnie i pytanie to częstokroć powtarzał;
— Co pan umiesz? do czegoś zdatny?
„Odpowiedziałem i tę odpowiedź nieraz powtarzałem:
— Otrzymałem drugą honorową nagrodę, umiem bardzo dobrze po łacinie i po grecku.
— „No, to pan dawaj lekcye tych języków, bardzo rozsądnie rzekł mi gospodarz.
— A komu?
— Mój zacny panie, ja nie wiem; szukaj... ja trudnię się mojém gospodarstwem nie zaś wyszukiwaniem uczniów.
„Szukać... to łatwo było powiedzieć; ale gdzie szukać? przy zupełnym braku znajomości świata i ludzi mógłżem szukać, a nadewszystko mógłżem znaleźć? Tę radę wziąłem za niegodziwy żart, bom przecię nie mógł zapytać piérwszego lepszego przechodnia czy potrzebuje moich lekcyj.
„Czyniłem jednak niejakie zabiegi, i między innemi udałem się do dwóch sąsiednich studentów; jeden dał mi najświętsze słowo honoru, że mię przyjmie za nauczyciela greckiego języka do najpiérwszego dziecka płci męzkiéj, które będzie miał jak się ożeni; drugi zaś odpowiedział mi, że co do starożytności, szanuje tylko stare obówie i resztki niedopalonego tytuniu w fajce.
„Zawstydzony i lękliwy, nie śmiałem narażać się na nowe żarty, na nowe niepowodzenie, i wpadłem znowu w otrętwiałość, w jakiéj wegietowałem przez całe dwa tygodnie, przepędzone gratis u następcy pana Raymond.
„Mniemałem wtedy że te dwa tygodnie nigdy się nie skończą. Wierzyłem teraz w wiecznotrwałość moich 720 franków, a złudzenie to nieszczęściem podsycała jeszcze moja przezorność, gdyż prosiłem gospodarza aby ze złożonéj u niego summy, wypłacał sobie koszta żywności i mieszkania. Taka naiwność zbyt rzadka w łacińskim cyrkule, tak dalece ujęła tego poczciwca, iż na moje ryzyko i niebezpieczeństwo zbyt dobrze zaopatrzył stół mój.
„Czas ubiegał. Wychodziłem rzadko; pogrążony w bezwładnéj ociężałości, miałem na celu odwrócenie myśli o czekającéj mię przyszłości, skoro się wyczerpnie mały mój skarb; łudziłem się często próżną i szaloną nadzieją.
„Niepodobna, mawiałem sobie, aby ten kto otrzymał drugą honorową nagrodę, kto przeszło trzydzieści razy dostąpił laureatu, miał umrzéć w nędzy. Jak wybrnę z bezdroża, w które mnie fatalność zagnała? nie wiém; dosyć że tajemne przeczucie wróży mi iż wybrnę.
„Niekiedy jednak próbowałem czy się nie otrząsnę z odrętwiałego przytłoczenia; przywoływałem na pomoc najlepsze moje klassyczne wspomnienia.
Vana optari, vana timere remedium a philosophia petendum (próżnym żądaniom, próżnym obawom, sama tylko filozofia zaradzić może); mawiałem sobie z Seneką, i wyczerpywałem cały zasób mojéj filozofii.
— „Pogardzaj bogactwy.
— „Cierp z rezygnacyą.
„Bogactwami gardzić nie potrzebowałem, lecz według wyraźnych przepisów filozofii, cierpiałem z rezygnacyą. Atoli, mimo to wszystko praktyczne rozwiązanie kwestyi o mojéj przyszłości nie postąpiło.
„Jednego dnia wszedł do mnie gospodarz promieniejący radością.
— „Znalazłem panu ucznia, rzekł mi, dostaniesz pan trzydzieści franków na miesiąc, to jest po franku za lekcyę; chodzi o chłopca, który się nie najlepiéj uczył, a chciałby zdać examen do uniwersytetu.
„Sądziłem żem uratowany; i mimo nieufności w mojéj moralnéj i fizycznéj powadze, bom wiedział że nie umiem zjednać sobie poważania, spodziewałem się jednak że sam na sam z moim uczniem potrafię przecież przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość.
„Przedstawiono mi tego ucznia: był on równie bojaźliwy, równie brzydki, a prawie tak śmieszny jak i ja; wziąłem go za najlepsze stworzenie na świecie, bo mi zaraz zaczął okazywać jak największe uszanowanie. Powtarzam, sądziłem żem uratowany; dałem mu piérwszą lekcyę.
„Teraz dopiero trafiłem na ogromną skałę, któréj istnienia zgoła się nie domyślałem. Poznałem że można posiadać prawdziwą naukę, umieć wiele i dokładnie, a jednak zupełnie być niezdolnym do uczenia drugich. Największą miałem trudność w wysłowieniu; najmniejszy zarzut zbijał mię z tropu, a przytém czułem, że aby lekcye moje były korzystne, należało tłumaczyć biegle i na głos, tłumaczenie to przeplatać objaśnieniami, mogącemi wykazać te lub ową piękność, trafność tego lub owego wyrażenia; należało poprawiać, krytykować błędy mojego ucznia i wytknąć przyczynę téj poprawki; ale niestety! ja nigdy nie posiadałem tej łatwości, téj, że tak powiém, krasomówczéj płynności; zawszem był, jakto mówią, zawziętym kopaczem, mówię kopaczem, bo żadne wyrażenie nie oddałoby lepiéj ciężkości, powolności i mozołu w mojém nauczycielskiém postępowaniu.
„Wszakże nic straciłem odwagi; sądziłem że z czasem nabędę wprawy, że w następujących lekcyach dowiodę wiekszéj łatwości.... nadaremnie; że zaś nadewszystko byłem uczciwym, po upływie tygodnia otwarcie wyznałem mojemu uczniowi, iż dawać mu dłużéj lekcye, byłobyto po prostu okradać go.
— W rzeczy saméj, odrzekł mi naiwnie, uważam, że dzisiaj nie więcéj postąpiłem jak przy pierwszéj lekcyi.
„Zapłacił mi wiec ośm franków za ośm biletów, i rozstaliśmy się przejęci wspólnym dla siebie szacunkiem.
„Ten cios był przytłaczający, stanowczy; przekonał mnie o nicości korzyści, jakie czerpać mogłem z mojéj nauki; znowu wiec wpadłem w odrętwiałą bezczynność, powtarzając ulubioną moją cytację; omnia patienter ferenda (znośmy wszystko cierpliwie).
— „Tak upłynęło blizko cztéry miesiące. Jednego ranka wszedł do mnie gospodarz.
— „Panie Rekin, już tylko dwadzieścia franków pozostanie panu, skoro pan opłacisz ostatnie pół miesiąca, rzekł mi; przychodzę uwiadomić pana o tém, nie dlatego iżbym nie miał być spokojnym, niech mię Bóg broni! boś mi pan nic nie winien, owszem, ale wypada przecie abyś pan znał stan swoich interesów.
Skamieniałem.
Sądziłem, że za moje 720 franków, powinienem żyć rok, dwa lata, wieki!! Gospodarz sądząc po mojém zdumieniu, żem wątpił o jego poczciwości, pobiegł i w kilka chwil wrócił z ogromnym rachunkiem, obejmującym spis codziennych moich obiadów, na nieszczęście zbyt uciążliwych dla mojego worka, a które w najzupełniejszym roztargnieniu spożyłem.
Składając mi tę notatkę i dwadzieścia franków, gospodarz rzekł z godnością:
— Oto pańskie dwadzieścia franków, mości Rekin, nie przywykłem do podejrzenia, jeszcze jedenaście dni możesz pan mieszkać u mnie, boś pan z góry zapłacił; ale po upływie tego czasu wolę mieć innego lokatora.
I wychodząc zostawił dwadzieścia franków na komodzie.
Koło ściskającéj mnie fatalności coraz się bardziéj zwężało, ciągle jednaka niedołężność paraliżowała moje siły.
Ostatni szeląg z moich dwudziestu franków wydałem w wilię dnia, w którym gospodarz oświadczył mi, że gdy upłynęło już opłacone pół miesiąca, wypada abym mu z góry za następne zapłacił, albo téż wyprowadził się. To też uczyniłem.
„Jak istny filozof nigdy nie dbałem o moję odzież, spadała ze mnie niby jakie łachmany, trzewiki moje były przezroczyste, kapelusz przemienił się w jakiś przedmiot bez kształtu i nazwiska; od wczoraj już męczył mię głód, a nie wiedziałem gdzie dzisiaj zanocuję, bom już ani szeląga nie miał w kieszeni.
„Idąc na los szczęścia, przybyłem na Nowy most, i machinalnie dążąc wybrzeżami, z rozpaczy powtarzałem sobie ulubione maxymy klassycznéj filozofii; wówczas stanęły mi na myśli te nad któremi nieraz się zastanawiałem, można je zaś było praktycznie i niezwłocznie zastosować:
Nam ut quandoque moriaris, etiam invito positum est; ut quum voles, in tua manu est — quid in mora est? Nemo te tenet; evade, qua visum est! Elige quamlibet rerum naturae partem! Quam tibi praebere exitum jubeas! Haec nempe sunt et elementa, quibus hic mundus administratur, aqua, terra, spiritus! Omnia ista, tam causae vivendi sunt, quam viae mortis, etc. etc..
(Umrzeć mimo chęci, oto twój obowiązek; umrzeć skoro zapragniesz śmierci, oto twoje prawo. Dlaczegóż ociągasz się? Nikt cię nie wstrzymuje. Umykaj którędy ci najdogodniéj będzie; wybieraj w przyrodzeniu żywioł który pragniesz aby ci otworzył drogę. Trzy wielkie podstawy składające ogół rzeczy, woda, ziemia, powietrze, są zarazem źródłami życia i czynnikami śmierci, etc. etc.).
„Ta obszerna, wygodna i szczera nauka o samobójstwie, w owéj chwili wydała mi się mędrszą jak kiedykolwiek. Spojrzałem na rzekę płynącą po lewéj stronie: była spokojna, czysta i przy blasku słońca migała się najzalotniéj w świecie... To mię nęciło... Jednakże poszedłem daléj ku Elizejskim polom.
„Wkrótce usłyszałem w dali odgłos dzwonu kościelnego; nigdy nie byłem bigotem, ale ten dźwięk melancholiczny przypomniał mi cały mój zapas chrześciańskiéj moralności, i zarazem pokazał całą jéj próżność... wobec mojego obecnego położenia...
„Moralność ta, jakkażda moralność starożytnych mędrców, nakazywała wzgardę dla bogactw, rezygnacyę, nadzieję lepszego życia, wychwalała i zalecała ludzką braterskość, powiadając ludziom: — Bądźcie braćmi... kochajcie się nawzajem!... Niestety!... Niestety!... Wszakże ja tego tylko pragnąłem, aby mię kto uważał i kochał jak brata... aby mi powiedział: Nie masz przytułku? pójdź... oto twoje schronienie. Głodnyś? masz... jedz. Ale gdzież znaleźć takiego brata w Jezusie Chrystusie? Litość zależy od tego kto litościwym być może, nie zaś od tego kto litości błaga; kto chce jeść potrawkę z zająca, musi mieć piérwéj zająca.
W tym względzie przynajmniéj, przyznawałem wyższość nauce o samobójstwie; niezwłocznie było ją można wprowadzić w wykonanie, bo łatwa i nie przechodząca niczyjéj możności; jéj urzeczywistnienie nie zależy od woli i litości trzeciego; podług niéj zakończenie wszystkiego zależy jedynie i wyłącznie od własnéj woli człowieka... chwila tylko... a przechodzi się... do innego życia... I na honor! jakiekolwiek jest to życie, nie mogło być gorszém jak to, którego pozbyć się pragnąłem. Moralnie zatem byłem przekonany; mimo to jednak szedłem daléj. Mając po lewéj ręce poczciwą Sekwannę zawsze gotową... na każde moje zawołanie, uczułem w sobie jakąś spokojność, którą wszakże przerywały kiedy niekiedy gorączka i osłabienie, skutki trawiącego mię głodu.
Tym sposobem zaszedłem na Elizejskie pola; odgłos trąb i cymbałów mimowolnie zwrócił moję uwagę; obejrzałem się i obaczyłem kilka kuglarskich teatrów pod gołém niebem.
Na małém wyniesieniu urządzoném przed jednym z tych teatrów, przechadzał się pajaco i pan jego, zapraszając zgromadzone tłumy aby weszły w płócienną zagrodę, nad którą wisiała tablica z wyobrażeniem olbrzyma; w otwartą jego ogromną gębę dwaj ludzie zbrojni widelcami jak widły długiemi, wrzucali nieskończone mnóstwo pieczonych indyków, kiełbas, pasztetów i t. d.
„U spodu tej tablicy napisane było wielkiemi literami:

Żywy ludojad,
który to obec szanownego zgromadzenia zjada dziesięć funtów mięsa, pigęć funtów pasztetu, ser hollenderski i szescio funtowy bochenek chleba!!!

„Ciekawość przechodnia podburzona była do najwyższego stopnia; tłumy ludu tłoczyły się wkoło wzniesienia, na którém ogłaszano wystąpienie ludojada; dwa inne teatra były puste, a kuglarze współzawodnicy smutném okiem i zazdrośnie patrzyli na powodzenie sąsiada ludożercy.
Jakże piękném jest... łatwém... wygodném... i pożywném to rzemiosło ludojada! smutnie uśmiechając się rzekłem do siebie. — Oto mi szczęśliwy człowiek! Ah!... gdyby honorowe nagrody taką przynajmniéj zapewniały przyszłość!
„Szedłem daléj zostawiając za sobą kuglarzy, żywego ludojada i odgłos trąb, które wywołały we mnie drugą myśl pełną melancholicznej dumy:
— I mnie także przygrywały trąby!
„Nadeszła noc chłodna, lecz miła mimo zimowéj pory; przechodnie coraz bardziéj rzednieli, wkrótce postrzegłem żem sam jeden na ulicy; wtedy rozmyślając nad piękną teoryą starożytnych o samobójstwie, poszedłem nad brzeg rzeki, dosyć w tém miejscu wyniosły.
Nagle skutki głodu dotkliwie działać zaczęły, ogarnął mię rodzaj zawrotu, postanowiłem zakończyć życie... obróciwszy się zatem plecami do rzeki, wpadłem na wznak.
Świeżość wody musiała zapewne obudzić we mnie instynkt zachowawczy; machinalnie więc ratowałem się, i z wielkiém mojém zdziwieniem postrzegłem, że zamiast tonąć, owszem jakiś niewidzialny przedmiot utrzymał mię na powierzchni; ale gdym się znowu poruszył, zanurzyłem się z głową i mimo rozpaczliwych usiłowań albo może z ich powodu, czułem, że coraz bardziéj wikłam się pomiędzy oka obszernéj sieci. Woda dostała mi się do ust, zadławiłem się i prawie zupełnie straciłem przytomność.
Co się później działo?... niewiém; dosyć że albo pęd wody sieć zerwaną przez mój upadek, uniósł z przytrzymujących ją kołków, albo też nagłe moje poruszenia, mimo wiedzy ku brzegowi mię przybliżyły; kiedym przyszedł do siebie księżyc jaśniał przepysznie, ja zaś spoczywałem rozkosznie na brzegu rzeki w tém miejscu trawą porosłym. Korpus mój leżał na lądzie, nogi tylko mokły jeszcze w wodzie; ale podobnie jak Guliwer, byłem cały uwikłany w sieci. Kiedym się jak mógł wyplątywał, uczułem, że w koło mnie ciskają się rozmaite wilgotne i slizgie ciała, a skoro zupełnie odzyskałem zmysły, poznałem że to były bardzo piękne ryby.
Po upływie kwadransu, siedziałem na brzegu, przemokły aż do kości, lecz wolny już od sieci i uśmiechający się do tuzina dziwacznie rzucających się karpi i okoniów, wkoło mnie na trawie rozciągniętych.
Wyznaję, kochany Marcinie, że piérwszą myślą moją była radość z uniknionéj śmierci, drugiém zaś wrażeniem, które mi do reszty przypomniał żem zwrócony światu, był głód pożerający. Prawda, to prozaicznie, materyalnie, ale tak było w istocie... Skorom więc przy świetle księżyca spostrzegł świetny i srebrzysty brzuch okonia, wziąłem go... I... o zgrozo!... zagłuszywszy go uderzeniem gwałtowném jego głową o ziemię, zjadłem jeszcze drgającego... I cóż powiesz!... to surowe i tłuste mięso nie obudzało we mnie żadnego wstrętu, przeciwnie... połknąłem także bardzo pięknego karpia; jednakże jako człowiek przesycony, znudzony, wybredny, pożerając trzecią ofiarę, wybierałem co lepsze kawałki... z przezorną uwagą prawdziwego smakosza.
Ta uczta pokrzepiła mię nieco, ale drżałem z zimna; wtedy wdali na brzegu dostrzegłem światełko, otrząsłem się, i zawinąwszy w sieć resztę ryb (a raczej kradnąc je) ruszyłem w kierunku nocnego światełka; byli to flisy którzy, mając odpłynąć nazajutrz o świcie, gotowali smołę dla zalania nią niektórych części swojéj łodzi.
„Przyszedł mi wtedy pomysł, który mię samego zdziwił; nigdym nie dowiódł tyle dowcipu ani w moich łacińskich, ani francuzkich rozprawach. — Przedstawiłem się jako zapalczywy lubownik rybołóstwa, oświadczając, że gdym wyjmował sieć, głową w wodę wpadłem; o rzetelności moich zeznań, świadczyła dostatecznie ciekąca ze mnie woda i ryby które przyniosłem.
„Poczciwe flisy z całego serca mię przyjęli, pozwolili osuszyć się przy ogniu, i proponowali abym zostawał aż do dnia w ich kajucie. Tak dalece nawet posunęli swą gościnność iż mi ofiarowali siennik i manierkę pełną wódki; przyjąłem siennik, skromnie korzystałem z wódki i dobrze osuszony rozciągnąłem się w kajucie, mając głowę rozognioną przez wódkę i dziwne wypadki dnia który zakończyłem, że tak powiem, połowem samego siebie i wieczerzą złożoną z świeżych karpi i okoniów.
„Nie wiem dla czego ciągle stał mi na oczach ludożerca którego kuglarze pokazywali; w ówczesnym stanie gorączkowym umysłu mojego, wspomnienie to nasuwało mi myśli zarazem komiczne, szydercze i rzetelne.
— I dla czegóż niepokoi mię przyszłość moja?... rzekłem do siebie. — Mam na pogotowiu rzemiosło przewyborne. Ci kuglarze pokazują ludożercę, którego talent... dosyć mierny... (już jako artysta współzawodnik sądziłem o ludożercy) którego talent mniéj jak mierny, zasadza się jedynie na połykaniu wielkiego mnóstwa żywności, jest to po prostu człowiek dobrze głodny który je... i nic więcéj; to nic nowego, to pospolite; powiem śmiało że nieprzyjemny nawet jest widok tego szermierza, tego próżniaka (już nawet potwarzałem biédnego ludożercę), oddającego się oburzającéj żarłoczności. Czyliżby nie było rzeczą daleko nowszą, daleko ciekawszą i w lepszym guście... (patrz do czego mię zazdrość doprowadziła) pokazywać młodzieńca, obznajomionego ze starożytną literaturą, który otrzymał w uniwersytecie drugą honorową nagrodę... i razy trzydzieści laureat... który przez szczególny kaprys poświęca się interesującemu zatrudnieniu zjadania żywych ryb?... (Bom uczuł w sobie odwagę że dla wzniesienia się na gruzach sławy ludojada potrafię zjadać ryby żywe).
Dla czegóż więc nie miałbym jutro oświadczyć się z moim pomysłem jednemu z tych kuglarzy, którzy zawistném okiem patrzyli jak widzowie tłumem garnęli się do teatru tego niesmacznego ludożercy, tego żarłocznego intryganta? (Nakoniec szczerze zacząłem nienawidzić tego współzawodnika).
„Sąsiad wasz pokazuje Iudojada, powiem kuglarzom, odbiéra wam waszę publiczność; przywołajcie na powrót tę niestałą ciżbę, pokazując jéj już nie ludojada, ale coś ciekawszego jeszcze, zjadającego ryby.... żywe. Co większa! zawołałem uniesiony zapałem pobudzonéj wyobraźni, co większa, pokażcie im człowieka — rybę... który żyje w wodzie... a zamiast rąk... ma płetwy... Patrzcie, moi panowie, co to będzie za efFekt! jaki obraz wystawicie obok obrazu waszego spółzawodnika, oto człowieka mającego płetwy zamiast rąk, zanurzonego w ogromnej kadzi, i pożywającego wszelkiego rodzaju ryby! Śmiało, bez zbytecznéj pychy i sumiennie wyznać można, moi panowie, że dla znęcenia publiczności... ludojad niczém jest w porównaniu z człowiekiem-rybą!
„Projekt mój oczarował mię; obiecał mi przyszłość spokojną i bezpieczną. W piérwszém uniesieniu nie widziałem żadnych przeciwności. W istocie, cóż wielkiego posiedzieć w wodzie podczas wystąpienia?... byłaby to tylko nieco przydługa kąpiel... W miarę rozmyślania wniosłem że za pomocą pargaminowych futerałów, wyrobionych w kształcie płetw i lazurowo niebieskim kolorem obciągniętych, ukrywszy w nie moje ręce, i przymocowawszy do pleców za pomocą gorsetu z białéj stalowéj łuszczki, możnaby w półcieniu sprawić niejakie omamienie. Projekt ten był jeszcze zapewne nieobrobiony i dopiero naszkicowany; ale, jeżeli kuglarze, zbyt biegli w tym rodzaju przemian, mają choć trochę dowcipu, to zapewne rozwiną mój pomysł i uczynią go jednym z najkorzystniejszych.
„Wśród tak dziwacznych urojeń, usnąłem; nadedniem flisi przebudzili mię. Pożegnawszy tych poczciwców, wyszedłem, unosząc z sobą resztę ryby... Wczorajsze myśli o zamierzoném współzawodnictwie z ludojadem powtórzyły się, i dziś w nich nic nie znalazłem tak bardzo szalonego i niedorzecznego, owszem były jak mi się zdawało praktyczne, rozsądne i możliwe.
„Pokonywając zatem wrodzoną bojaźliwość, poszedłem ku koczującym powozom, gdzie zamieszkiwali skoczkowie, sąsiedzi ludojada.
„Osądź jaka była moja radość, jakie upojenie, kiedy po całogodzinnéj rozmowie z ojcem Boulingrin, artystą-akrobatą i mistrzem boksowania, bo tak się tytułował, postrzegłem że z zapałem przyjmuje mój projekt.
„Przekonawszy się naocznie że zjadłem karpia i okonia, szanowny akrobata zaproponował mi to niesłychane wynagrodzenie:
Dwadzieścia pięć su dziennie.
Żywność i mieszkanie.
Sporządzanie płetw.
„W tydzień późniéj, gdy już ojciec Boulingrin dowcipnie przygotował płetwy, wywieszono na oponach naszego płóciennego szałasu wspaniały obraz przedstawiający mię wychodzącego do połowy z wielkiego stawu, z rozwiniętemi płetwami i trzymającego w zębach jakąś fantastyczną rybę. U spodu tego obrazu czytano następne pompatyczne ogłoszenie, którego część naukową, jeograficzną i historyczną, ja zredagować dopomogłem:

Człowiek-ryba

złowiony przez Mameluków Egipskiego Paszy na rzece Nilu, położonéj w kraju Faraonów i piramid. Zjawisko to żyje tylko w wodzie, karmi się zaś jedynie żywemi rybami; zamiast rąk ma płetwy, których dotykać wolno tylko wojskowym i damom, tym uprzywilejowanym we Francyi istotom. (Wyznaję z pokorą że zaszczyt tego przemówienia do płci pięknéj i sławy kraju, należy się ojcu Boulingrin).
To zjawisko nadzwyczajne czterema językami odpowiadać może na łaskawe pytania prześwietnéj publiczności. Cztery te języki zaś są: łaciński, grecki, francuzki i Nilowo-egipski.
Umówiliśmy się z ojcem Boulingrin, że wprzypadku gdyby kto z publiczności zagadnął mię po egipsku, odpowiem mu dziwnym językiem mojéj własnéj kompozycyi, a tym sposobem nieroztropny zagadujący wpadnie koniecznie w podejrzenie, i wkrótce nawet przekonany będzie, że nie zna wcale prawdziwie Nilowo-egipskiego języka.
Obraz nasz wywarł cudowne skutki; ludojada z pogardą porzucono dla człowieka-ryby (doznałem jednak jakiegoś wyrzutu z powodu tego tryumfu) a piérwsze moje wystąpienie przyniosło ogromny dochód, bo trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt centymów.
Od tego czasu przywykłem do obowiązków człowieka-ryby; w tym charakterze towarzyszyłem ojcu Boulingrin w jego wędrówkach, aż do dnia w którym on zamieniając koczujące życie na byt mniéj ryzykowny, zaprojektował mi abym wszedł z la Levrasem w umowę na tychże samych warunkach; przystałem na to, i właśnie kiedym przybył do nowego pryncypała mojego, po raz piérwszy ujrzałem cię kochany Marcinie; byłeś wówczas dzieckiem.
Poczynając od téj epoki, życie moje jest ci znane; teraz zaś ze szczegółów, które ci przesyłam, poznasz je całe.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taka była przeszłość Leonidasa Rekina, człowieka-ryby, który przybył zwiększyć skład trupy la Levrassa.




14.
Wyjazd.

Dla tychto przyczyn Leonidas Rekin, chwycił się awanturniczego powołania żyjących zjawisk.
— Jak widzę! mój jegomość, — rzekł on do la Levrassa, skoro się matka Major przekonała że woźnica odjechał, — jesteśmy w rodzinneém kole; mogęż więc wyjąć ręce?
„Zdziwiłem się nie mało; dotąd bowiem sądziłem że długa, bez rękawów suknia człowieka-ryby w istocie pokrywa jego płetwy. La Levrasse, widocznie niezadowolony taką nieprzezornością nowego stołownika swojego, dał mu znak porozumienia i odpowiedział;
— I owszem... mój chłopcze, jeżeli twoje płetwy pragniesz nazywać rękami, dla tego abyś mógł uchodzić za człowieka jak każdy inny... lecz, żart na stronę, ten oto chłopak będzie ci we wszystkiém pomagał, a jego dwie ręce zastąpią miejsce twoich.
Leonidas spojrzał zdziwiony na la Levrassa i rzekł:
— Ojciec Boulingrin, przy umowie nie uprzedził mię wcale o tym warunku; jakto... ja nawet w domowém pożyciu nie mam rąk moich używać? I karmić mię będą jak chorego? Cóż mi znowu jegomość prawisz, już i tak przez całą drogę leżałem nieruchomy w mojéj sadzawce. W obce publiczności odgrywam moję rolę jak mogę najlepiéj, ale skoro wrócę do prywatnego życia, natychmiast używam znowu moich praw naturalnych, a między innemi i tego.
To mówiąc człowiek-ryba wysunął przez boczne fałdy swojéj sukni dwie chude ręce skrępowane wełnianym trykotem, poruszył niemi i wyciągnął je z widoczném zadowoleniem, po długiém ich kurczeniu.
— Wiedz o tém niezgrabiaszu, — zawołał la Luvrasse, że aby publiczność złudzie, trzeba żebyśmy się o to starać umieli; gadatliwość takiego chłopaka (la Levrasse wskazał na mnie) wszystko popsuć może; czyżby nie lepiéj było żeby i on w ciebie wierzył? Zresztą, to samego ciebie dotyczy, Leonidasie, bo skoro przestaną wierzyć w twoje płetwy, kwita z nami mój chłopcze.
— Jestto prawda, wielka filozoficzna prawda, — z komiczną powagą odpowiedział człowiek-ryba, cała nauka życia zasadza się na obudzeniu wiary w nasze płetwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przybycie człowieka-ryby na chwilę tylko wyrwało mię z niespokojności o los Bambocha. Przez dni kilka wszelkie moje usiłowania przybliżenia się do mojego przyjaciela pełzły na niczém; co rano widziałem że matka Major schodziła do piwnicy gdzie dawała mu lekcye, ale wnet wracała rozgniewana, wołając, iż uporczywie odmawia wykonania najmniejszego nawet akrobatycznego ćwiczenia.
„Wtedy la Levrasse, ostrożnie, zaledwo dotykając ziemi, przyczajony jak kot dziki, dążył do piwnicy, w której bawił najwięcéj kwadrans; poczém znowu wracał a nikt nie słyszał najmniejszego szmeru, żadnego krzyku; skoro zaś zapytałem o mojego towarzysza, la Levrasse odpowiadał mi komicznym grymasem.
Leonidas Rekin, dla wszystkich uprzejmy, z natury otrętwiały i bojaźliwy, pragnął tylko jednéj rzeczy, tojest spokojności; bo zresztą zdawał się być zupełnie zadowolony ze swojego losu. Ze stoicką spokojnością, słuchał grubiaństw matki Major i złośliwych przymówek la Levrassa, jadł dobrze, sypiał do późna i lubiał wypoczywać na słońcu, wreszcie zapewne do woli filozofował odczytując swego boskiego Senekę. Kiedy niekiedy tylko rozciągał się jak długi i ćwiczył się w poruszeniu przyprawionemi płetwami, albo téż zjadał surową rybę, czyniąc to, jak mówił la Levrasse, dla wprawy.
Późniéj wyznał mi Leonidas, że zrazu powołanie moje nie zdawało mu się zbyt przykrém, bo akrobatyczne wykształcenie, rozwijając siłę, sprężystość i zręczność nie pozbawiało mię zdolności do innych professyj; cenił je zaś daleko wyżéj, aniżeli nieużyteczne uniwersyteckie wykształcenie, jakie sam odebrał.
Raz oświadczył się, że mię chce uczyć czytać, odmówiłem mimo żywéj chęci do nauki, lękałem się bowiem uchybiać przywiązaniu do Bambocha, przyjmując przyjacielskie życzliwości nowego towarzysza i wchodząc z nim w ściślejszą poufałość.
Ten tak zwany człowiek-ryba dał mi wiele do myślenia, stanowił on dla mnie nowy dowód na poparcie niegodziwych zasad Bambocha; raz bowiem Leonidas Rekin, grzejąc się swobodnie na słońcu, z swym Seneką na kolanach, po smaczném śniadaniu, rozciągnięty na trawniku w podwórzu, rzekł mi niedbale:
— Jednakże surowym rybom, które zjadam i przyprawianym płetwom, winienem błogość jaką się cieszę; nadaremnie chciałem być uczonym, nadaremnie pałałem żądzą pracy dla uczciwego zarobku, umiérałem z głodu... Teraz płetwami mojemi oszukuję poczciwych ludzi i za to pozwalam sobie jakby jaki pasza.
— Bamboche więc ma słuszność, — mawiałem do siebie, — oto znowu człowiek, któremu szczęście sprzyjać zaczęło odtąd dopiéro jak oszukuje, jak kłamie!
„Wyczerpawszy środki zbliżenia się do mojego przyjaciela, postanowiłem naśladować go, sądząc, że mię zamkną z nim razem. Jednego zatem poranku także uparłem się i nie chciałem odbywać lekcyj.“
— Marcinku, — rzekł mi la Levrassc słodziutkim swoim głosikiem, — ja ci nawet ani szczutka nie dam; ale kiedy nie chcesz wyginać się... na twoję intencyą... podwoję dozę twojego przyjaciela Bambocha.
Ta groźba nie przypadła mi do smaku, wiedziałem że la Levrasse gotów jéj dotrzymać; próbowałem więc innego sposobu.
— Pokaż mi jegomość jak najtrudniejszy, jak najniebezpieczniejszą sztukę, a nauczę się jej, choćbym miał kark skręcić, ale pod warunkiem że skoro ją wykonać potrafię, to jegomość ułaskawi Bambocha.
— Zgoda, — rzekł mi la Levrasse, chytrze i złośliwie uśmiéchając się. Kiedy się nauczysz skoku królika, twój przyjaciel Bamboche będzie ułaskawiony.
Nie masz nic trudniejszego i niebezpieczniejszego nad tę sztukę, trzeba bowiem rzucić się z wysokości pomostu na sążeń od ziemi urządzonego, przewrócić koziołka własnym pędem i znowu stanąć na nogach; za najmniejszą niezręcznością, niezgrabnie padając, naraża się człowiek na złamanie którego członka lub śmiertelne skręcenie karku. Nadzieja wyjednania łaski dla Bambocha takim mię przejęła zapałem, żem nawet zmordował silną matkę Major, i mimo niedostateczności sił moich, ciągle pracowałem. Nakoniec, osłabiony, dostałem zawrotu głowy, i wpośród ewolucyj padłem tak nieszczęśliwie, żem lewą rękę złamał.
Na ten raz, la Levrasse przystępny uczuciu litości, udarował łaską mojego przyjaciela. Bamboche wszedł właśnie wtedy gdy mię Leonidas i matka Major do łóżka przenosili. Nigdy się nie dowiedziałem dla czego i w jakim celu la Levrasse wyjawił mu przyczynę mego nieszczęśliwego przypadku, dosyć że to nieposkromione dziécię, którego najokrutniejsze obejście nie zdołało przymusić ani do skargi, do ustąpienia, ani do łez, z płaczem rzuciło się na moje łóżko i zawołało:
— I to dla mnie... aby mię ułaskawiono, złamałeś sobie rękę?
— Alboż nie ty dla mnie od tygodnia już srogą znosisz karę? — rzekłem — z niewypowiedzianą radością tuląc go do siebie.
— O! jakie to tkliwe, o! jakie to rozrzewniające, o! jak czułe, hi, hi, hi, — wykrzywiając się mówił la Levrasse i koniecznie udawał że płacze, a tymczasem człowiek-ryba, na prawdę wzruszony, widząc że nie jest już potrzebny, poszedł, jak powiadał, odczytać sławny traktat de Amicitia (o przyjaźni).
Jeżeli tyle przytaczam dowodów wzajemnego przywiązania jakieśmy sobie w dziecinnym wieku okazywali, to dla tego, że one założyły podstawę przywiązania, które późniéj, mimo najrozmaitszych zawodów naszych, mimo najprzeciwniejsze przekonanie moralne, nie zachwiało się nigdy, lecz owszem powodowało nas do wzajemnych poświęceń, któreśmy zawsze z religijném zadowoleniem spełniali.
Kiedy sam na sam z Bambochem pozostałem, kiedy mu się bacznie przypatrzyłem, mocno mię przeraziła okropna zmiana rysów jego; bledszy był jak zwykle, srodze cierpiéc musiał.
— Bardzo ci zatém dokuczano? spytałem.
— O! tak... ze smutnym uśmiechem i dziką radością powtórzył, — o! tak... bardzo mi dokuczano! dzięki Bogu!
— Dzięki Bogu?
— Tak jest, bo kiedyś ja tak samo dokuczę la Levrassowi...
— Wielkie ci zapewne zadawał męczarnie?
Pokazywał mi mojego dziadka, — wybuchając dzikim śmiechem odpowiedział Bamboche.
— Co ty przez to rozumiesz?
— Przywiązywał do nóg moich żelazne ciężary które służą do naszych ćwiczeń, a potém brał mię za uszy i tak trzymał przez kilka minut wzniesionego nad ziemią, a to powtarzał po kilka razy.
— Teraz rozumiem... mówił, iż karci bez hałasu.
— Zarzynany człowiek pewno nic więcéj cierpiéć może — głucho powiedział Bamboche; — nieraz sądziłem że mi głowę urwie, jakieś niebieskawe płomyki migały mi się przed oczami, słabłem. Nie usiłowałem bynajmniéj szamotać się z la Levrassem, był za silny dla mnie, i na nicby mi ta nie posłużyło... lecz nie ulegałem... ale owszem mówiłem sobie: dobrze... dobrze... męcz mię jak tylko możesz... zbierasz to wszystko dla siebie... Czekaj-no, niech tylko Baskina przybędzie... a obaczysz jak ci za to wszystko pięknie zapłacę czerwoną monetą...
Przeraził mię wyraz twarzy Bambocha, gdv to mówił...
Starania jakich wymagała moja rana, którą wszelako nienajgorzéj opatrzyła matka Major, przyuczona do podobnych wypadków, oraz list otrzymany przez la Levrassa a dotyczący nowéj Baskiny którą zabrać mieliśmy po drodze, przyspieszyły nasz wyjazd.
Według zwyczaju skoczków, jegomość nasz posiadał gatunek powozu, który podczas podróży i przedstawień na uroczystościach miejskich, służył trupie za mieszkanie.
Powóz ten na piętnaście stóp długi, ana dziesięć wysoki, miał trzy przegrody z wierzchu oświecane przez otwory, wewnątrz zaś drzwiami połączone; w pierwszéj przegrodzie był magazyn, w drugiéj kuchnia, w trzeciéj wspólne mieszkanie, umeblowane na wzór okrętowéj kajuty: ośm łóżek w kształcie skrzyń stały tam uszykowane we dwa szeregi, zakratowane okno, urządzone w wierzchniéj części tego powozu, przepuszczało dostateczne światło. Trzy konie najmowane od miasta do miasta na dzień lub dwa, ciągnęły ten toczący się dom, który pomiędzy podwójną podłogą swoją mieścił płótno i kobylice potrzebne do urządzania teatru pod gołém niebem; wyuczonego osła, Lucypera, zaprzęgano do małego dodatkowego furgonu, który po kolei zajmował la Levrasse albo matka Major, tym sposobem zewnątrz czuwający nad wielkim powozem; nakoniec wezwano także woźnicę który przywiózł był człowieka-rybę — i jednego poranku karawana nasza opuściła dom, który la Levrasse dotąd najmował.
„Nic miałem najmniejszéj wiadomości o dawnym pryncypale, Limoussinie. Na wszelkie moje o niego pytania la Levrasse odpowiadał milczeniem albo grymasem. Zasyłałem ostatnie westchnienie Limoussinowi, od którego przynajmniéj nie doznałem nigdy złego obejścia, i dostałem się na jedno z łóżek w powozie. Bamboche pilnował mię, z braterską życzliwością wyświadczał tysiące przysług, a kiedy niekiedy zdawał się wpadać w szaloną radość na samą myśl że wkrótce już połączymy się z Joasią.
„La Levrasse świadczył że piérwszą stacyą odbędziemy w sąsiedniém miasteczku, gdzie chirurg miejscowy miał mi na nowo opatrzyć ranę. A nadto w tém miejscu czekać na nas miało kilka dziewcząt, które uprzedzone o przejeździć la Levrassa, tam się zgromadziły dla sprzedania mu swoich włosów; zwykle bowiem sam je kupował i sam natychmiast obcinał, dopełniając tanim kosztem tego żniwa.
Na drugi dzień mieliśmy przybyć do wsi, w któréj mieszkał stelmach, ojciec Joasi, nowej Baskiny w naszej trupie.




15.
Warkocze.

„Nie zapomnę nigdy szczególnego i smutnego widoku, którego byłem świadkiem w miasteczku de Folleville, gdzieśmy się zatrzymali dla kupna włosów i opatrzenia mojéj rany. Chirurg oświadczył, że złamanie było zwyczajne, że matka Major pierwotnie dosyć zręcznie mię obandażowała, i że wkrótce wrócę do zdrowia.
„Dosyć liczna ludność tego miasteczka, rozdrażniona piérwszym przejazdem człowieka-ryby, była powodem że la Levrasse postanowił dać tak zwaną małą reprezentacyą, która się składała z przedstawienia zjawiska poprzedzonego kilku sztukami akrobatycznemi, wykonanemi przez matkę Major i Bambocha. Aby oszczędzić sobie kłopotu w rozbijaniu naszego płóciennego teatru, la Levrasse obrał stodołę za miejsce widowni i oddał matce Major nadzór nad kassą przez cały czas, jaki mu zajmie żniwo warkoczów.
Rana moja nie dozwalała mi ani występować, ani być obecnym przedstawieniu. Ponieważ chirurg opatrywał mię w dolnéj oberży, widziałem więc tam poraz piérwszy w jaki sposób la Levrasse prowadzi swój osobliwszy handel.
Siedząc na krześle, trzymając rękę na temblaku, widziałem jak weszło dziesięć czy dwanaście kobiét, prawie wszystkie młode, niektóre nawet ładne, ale brudne ich łachmany świadczyły o niezmiernym niedostatku; twarze wyrażały smutek, pomieszanie, jakby uczuwały jakiś rodzaj wstydu z powodu téj ostatniéj ofiary, do któréj rozpaczliwa nędza zmusiła je.
Wiele lat upłynęło, a jednak najdrobniejsze szczegóły téj sceny są dotąd obecne mojéj pamięci.
Smętne światło, z trudnością przenikając przez zielonawe szyby dwóch okien, zwanych à la guillotine, okrytych pajęczyną, zaledwie rozwidniało tę wielką izbę w oberży, o nizkim i czarnym, belkami przerżniętym suficie, o ścianach niegdyś pobielanych; dwie głownie tliły się na kominie wśród kupy popiołu.
Klientki la Levrassa, bo je tak nazwał, czekały siedząc jedne na ławce, drugie na brzegu długiego stołu lub na stołkach. Jedna z tych biédnych istot ukrywała się pod cieniem wysokiéj kominowej kapy; zaledwiem dostrzegł w ciemności jéj biały czepek, koniec podartéj spódniczki i nogi gołe.
Zdawało się że wszystkie z niespokojnością pragnęły dowiedzieć się, czy ich warkocze przypadną do gustu la Levrassowi, z kilku zaś słów które do siebie przemówiły, poznałem, że mocno wstydzą się, iż pomiędzy tylu mieszkańcami miasteczka one tylko z potrzeby muszą sprzedawać swoje włosy.
Niektóre jednak zdawały się obojętne, zdecydowane; jedna siedząca na stole nuciła zcich jakąś piosnkę, wybijając drewnianemi trzewikami monotonny takt; druga gryzła chciwie kawałek czarnego i twardego chleba.
Drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse, w zwykłym swoim pół męzkim pół żeńskim ubiorze, tojest: w czerwonych spodniach, ciemno-zielonéj spódnicy obcisłym, czarnym, aksamitnym spencerku, z włosami po chińsku zaczesanemi. Na widok jego wszystkie kobiéty powstały z pokorném uszanowaniem jakie sprzedający w potrzebie kupującemu zwykle okazuje.
Mój jegomość przybrał minę szyderczą i zarazem układną; rzuciwszy spojrzenie na swe klientki komicznie się im ukłonił.
— Witam szanowne zgromadzenie — rzekł piskliwym głosem; na targu widzę dosyć towaru... No! moje dzieweczki spieszmy się, bo nie mam czasu; żywo, żywo, zdejmujcie czepki! rozwińcie warkocze... Ale uprzedzam, że wasze włosy muszą być djabelnie piękne, jeżeli chcecie abym je kupił, bo ze wszech stron mi się teraz nastręczają, gdyż chleb jest bardzo drogi...
Te słowa wywołały wielką trwogę na wszystkie twarze.
La Levresse postrzegł mię i rzekł:
— Marcinku, masz jednę rękę zdrową; pomóżno mi przysunąć tę ławkę jak można najbliżéj okna, bo ja nie kupuję kota w worku, muszę pierwej dobrze obejrzéć mój towar.
Pomogłem jegomości przysunąć ławkę do okna i ustawić ją pod kątem prostym, tak aby światło padając na warkocze, dozwoliło lepiéj osądzić o ich połysku.
— No, moje panienki, no — rzekł la Levrasse; przystąpmy do rzeczy...
Wszystkie te biedne istoty czémprędzéj posiadały na ławce... prócz tej która ciągle ukrywała się pod cieniem komina, a któréj tylko widziałem biały czepek i bose nogi.
— A ty tam! zapytał la Levrasse, czy się nie zbliżysz?... jeszcze jest miejsce.
— Zaraz panie... odpowiedział głos miły i lękliwy, niby ze łzami pomieszany.
— Dobrze, dobrze, rzekł la Levrasse, na ostatku... wszak prawda? chcesz się widzę potargować? Jak ci się podoba moja córko, znam ja się na tych figlach... i nic zyszczesz na nich oni szeląga więcej nad naznaczoną cenę.
A potém obracając sie do kobiét siedzących na ławce, dodał:
— No, moje panienki... na dół czepki!
Przez chwil kilka zdawało się jakoby kobiéty te osłupiały ulegając uczuciu żalu, wstydu i prawie skromności.
Nakoniec jedna z nich najwięcéj zdeterminowana szybko zerwała z głowy lichy swój czepeczek.
Było to niby hasło: wszystkie warkocze rozwiązane opadły na czoła i barki tych kobiét; okazały się sploty jasne, ciemniejsze lub zupełnie czarne; rzadkie i jedwabiste; gęste i szorstkie; bujne i kędzierzawe; nakoniec siwemi włosy przeplatane, które ile możności starano się ukryć — bo łatwo było poznać, niestety! że każda z tych kobiét, podług wyrażenia la Levrassa, jak najlepiéj przyozdobiła swój towar.... O smutna i bolesna zalotności!
— Hum, hum, mnie nie tak łatwo oszukać, — mówił la Levrasse chodząc tam i napowrót koło ławki, przeglądając, ważąc i nawet mierząc każdy warkocz, aby mógł osądzić jego długość, delikatność i ciężar, oraz kolor. Nie, nie, mnie nikt w pole nie wyprowadzi... — a trzeba wam wiedziéć moje panienki, dodał szyderczo, — że ja się znam na farbowanych lisach... Wiem ja co można dokazać za pomocą pudru, węgla, oliwy albo smalcu... i jakim sposobem można popisywać się z prawdziwą niemal peruką.
Potem jeszcze raz obejrzawszy towar, zawołał — Na honor, to chyba jakieś nieszczęście... Tego roku jeszczém nie znalazł coby mi się prawdziwie podobało... ani tu, ani gdzieindziéj... Słowem... dodał niby zniechęcony z pogardą spojrzawszy po raz ostatni na te głowy pokryte strumieniami włosów na czoło spadających; — słowem, nic tu wybrać nie mogę... To sama lichota... prawdziwa partanina.
Bolesne westchnienie wyrwało się ze wszystkich piersi, dotąd trwożliwém oczekiwaniem krępowanych; machinalném, prawie równoczesném poruszeniem jeszcze bardziej pochyliły się rozczochrane głowy.
— Cóż u djabła chcecie, abym zrobił z tego coście mi tu pokazały? Ja nie kupię przecie ani końskich ogonów, ani przędziwa, — dodał zacny jegomość z nieokrzesaniem handlarza, który wprzód nim kupi, pragnie jak najbardziéj zniżyć cenę targowanego towaru.
— No, moje dziéweczki — zaczął znowu — czepki na głowy,... nie mam ja tutaj co robić... Szkoda czasu i atłasu... niewarto trudu.
W ciągu téj sceny któréj okropności poniżającéj wówczas nie czułem, ale która mi serce ściskała, postrzegłem jak kobiéta w białym czepeczku, dotąd pod cieniem wysokiego komina ukryta, wyszła ze swojéj kryjówki i powoli ku drzwiom zmierzała; położyła rękę na klamce, ale się zatrzymując, smutnie zwiesiła głowę, niby namyślając się czy ma wyjść lub nie.
Rzadko kiedy widywałem regularniejsze i przyjemniejsze rysy, jak u téj młodéj dziewczyny; zdawała się mieć przeszło lat siedmnaście; licha, czerwona, wełniana chusteczka zaledwo pokrywała jéj szyję i barki; jéj spódniczkę, w kilku miejscach posztukowaną różnokolorowemi łatkami, podtrzymywały krajczane szelki. Musiała być bardzo ładna, kiedy taką się wydawała mimo nadzwyczaj chudéj i bladéj twarzy, na któréj jeszcze widne były ślady świéżych łez.
Stojąc przez kilka chwil przy drzwiach, trzymając ciągle za klamkę, zdawała się ulegać gwałtownemu postanowieniu: wzniosła w niebo piękne swoje niebieskie oczy i powoli wróciła zająć miejsce pod cieniem kominka.
W téj chwili la Levrasse mówił gburowato:
— No, czepki na głowy, nie mam tu co robić. Szkoda czasu i trudu! a potém postępując ku drzwiom, dodał:
— Żegnam szanowne zgromadzenie...
Wtedy nastąpiła scena nikczemna i zarazem bolesna: bo litość brała patrząc jak te nieszczęśliwe istoty, drogością chleba do rozpaczy wiedzione, prosiły ze łzami w oczach i błagały la Levrassa, aby za jaką bądź cenę nabył ich włosy, to nędzne i ostatnie źródło chwilowego ocalenia, na które tyle liczyły; — scena nikczemna, bo la Levrasse z niegodziwą. chciwością nadużywając nędzy tych nieszczęśliwych, upornie targował się o każdy grosz, bez ustanku powtarzając że towar mu się nie podoba, i bez litości wartość jego zniżając.
Nakoniec te nieszczęśliwe, znękane istoty, przystały na cenę jaką naznaczył kupujący; żądały po trzy lub cztery franki za warkocz, la Levrasse z wielką trudnością dawał im tylko po dwadzieścia su...
Przyjęły więc dwadzieścia su... przecież za te pieniądze będą miały chleba na trzy lub cztéry dni...
Jeszcze mnie czekało okropne wrażenie: był to widok, że tak powiem, golenia wszystkich tych głów niegdyś pokrytych rzęsistym włosem, który teraz opadał pod ogromnemi nożycami la Levrassa i który ja następnie z jego rozkazu starannie taśmami związywałem w pasma.
Kupno musiało zapewne udać się doskonale, bo szydercza twarz la Levrassa jaśniała radością, bo był niewyczerpany w złośliwych swoich żarcikach.
— Czegożście takie smutne, moje dziéweczki, owszem cieszyć się powinnyście, — mówił skrzypiąc nożycami po pochylonych głowach które rabował. Te włosy, które wam do niczego w świecie nie służyły, dostąpią teraz zaszczytnego obowiązku zdobienia głów wielkich dam, w pewnym wieku, które noszą sztuczne loki albo peruki... srebrzyste lub złociste wstęgi, drogie kamienie; przepyszne brylanty zdobić je będą!... kiedy przeciwnie, na waszych głowach, zawszeby pokrywały je brudne czepki... A przytém, narzekacie na niedostatek, teraz zaś będziecie się mogły pochlubić, że przynajmniéj jakaś cząstka z was powozem jeździ, że przebywa na najpyszniejszych uroczystościach stolicy... a to przecież nie fraszka... ja sam tém się szczycę, a jednak nic mi za to nie płacicie... przeciwnie ja wam jeszcze płacę... Widzicie, moje gołąbki, jaki ja dobry, jaki nawet głupi... to téż, mówię wam, że na przyszłość nic płacić nie będę... dla samego zaszczytu... darmo dostanę włosów.
Okrutne żarty la Levrassa przerwała piękna dziewczyna o któréj wspomniałem.
Przybliżyła się do okna, bojaźliwie usiadła na brzegu ławki, zdjęła swój mały czapeczek i nic mówiąc ani słowa zwiesiła głowę.
Na widok przepysznego, jak heban czarnego jéj warkocza, który rozwinąwszy się, opadł na ziemię, otaczając małe nóżki swojéj właścicielki i swą gęstwiną pokrywając jéj łachmany, tak, iż zdawało się że czarnym się płaszczem otuliła, la Levrasse, wbrew zasady ganieniu swojego towaru, mimowolnie zawołał:
— To przepyszne!... to nadzwyczajne!... nigdym nic podobnego nic widział...
Szmerem zdumienia przyjęto pojawienie się młodéj dziewczyny, któréj dotąd towarzyszki nie widziały; jedna z nich rzekła po cichu:
— Patrzcie no, Józefina... przedaje także swoje włosy... a przecież ma iść za mąż...
— Za Justyna, którego tyle kocha, — dodała druga!
I na wszystkie twarze wystąpił żal i litość... Józefina musiała być bardzo łagodna i dobra, kiedy takie współczucie wzbudzała w swoich towarzyszkach, które same równie tak bolesną ponosiły ofiarę.
— Masz iść za mąż, moja ładna dzieweczko, — rzekł la Levrasse pożądliwém okiem pochłaniając rozwinięty przed sobą wspaniały warkocz i poruszając nim z radośném drżeniem... Otóż!... bardzo słusznie że się tego pozbywasz... to niepotrzebne w gospodarstwie... dobry posag, to główna rzecz dodał szyderczo. — A ten posag ja ci dam... Patrz... oto... masz tu piękne nowe czterdzieści su... spodziewam się, ze wiem co kto wart, bo za warkocze tych dam zapłaciłem tylko po dwadzieścia su... ale też... jaka to różnica!...
— Chciałabym chciałabym koniecznie cztéry franki cichym i drżącym głosem wyjąkała Józefina.
— Cztéry franki! — wrzasnął la Levrasse, — cztéry franki! chybaś szalona!... chyba zamiast wesela chcesz sobie wyprawić ucztę Baltazara? Cztéry franki! Nie, to byłaby rozrzutność za daleko posunięta Cztéry franki! No, masz pięćdziesiąt su, ale ani słowa więcéj.
To mówiąc la Levrasse chciwą i niecierpliwą ręką schwycił długie, czarne włosy młodéj dziewczyny.
— Biedna Józefina!..... poszepnęła jedna z jéj towarzyszek, a drugie smutném spojrzeniem przekonywały iż podzielają to politowanie.
Ale Józefina, wyrwawszy je z rąk la Levrassa, z wyrazem boleści i wstydu dowodzącym ile cierpiała, rzekła:
— Chcę cztéry franki.... bo ich potrzebuję....
A potém cała zarumieniona i niby tłumacząc się ze swojéj chciwości, spiesznie dodała: — To nie dla mnie... ale mi ich potrzeba... koniecznie.
— Cztéry franki gburowato rzekł la Lavrasse, — cztéry franki.... Cóż znowu! sądziłbym że mię kto okradł!
Józefina szybko wstała. To poruszenie odsłoniło jéj piękną twarz z pod gęstwiny pokrywających ją włosów.... Łzy spływały po jej licach. La Levrasse widząc że spiesznie z ziemi podnosi swój czépeczek, lękając się utracić podobny towar, zawołał:
— No, no, złośnico... dom ci twoje cztéry franki.... ale narażasz mię na stratę.... Patrz.... masz tu jeszcze dwa franki.
Józefina znowu usiadła na ławce, pochyliła głowę i drżącym i cichym głosem rzekła:
— Kiedy... utniecie moje włosy.... proszę was.... zostawcie mi choć malutki kosmyk....
— Jeszcze nie dosyć! — zawołał la Levrasse; — aleś ty nienasycona, moja kochana....
Lecz, po chwili namysłu dodał:
— Ty, widzę, zaczarowałaś mię... Dam ci twój mały kosmyk..., ale nie większy jak mysi ogonek.
I przybliżył okrutne swoje nożyce.
— Czekaj pan!.... zawołała dziewczyna chwytając rękę la Levrassa.... to tylko cztéry franki,.... i skoro się wszystkie złożymy, — dodała spojrzeniem radząc się towarzyszek....
— Prawda prawda.... tak jest.,... skoro się złożymy, powtórzyło kilka głosów.
— Doprawdy.... umieracie z głodu... a jeszczeście nie pozbyły się wspaniałomyślności.... gorzko rzekł la Levrasse uwalniając się z uścisku dziewczyny, która wstrzymała działanie jogo nożyc. Zapominacie więc że chleb tak drogi?....
Niestety! i tym razem nędza sparaliżowała najlepsze natchnienia; i tym razem, nakazujący głos potrzeby przygłuszył i przytłumił pierwotny okrzyk wspaniałomyślności, który wydały dusze tych dziewcząt.
Ostro słowa la Levrassa przypomniały tym biednym istotom iż zbyt nieszczęśliwe nie mogą okazywać politowania.... Nie jest-że to największe nieszczęście?
Ponure milczenie nastąpiło po tak wspaniałomyślném uniesieniu towarzyszek Józefiny, która na chwilę uwiedziona nadzieją, rzekła teraz do la Levrassa.
— Prędzéj, mój panie, prędzéj.
La Levrasse nic dał sobie tego dwa razy powtórzyć; zanurzył nożyce w przepyszne włosy Józefiny, które zewsząd opadając, odsłoniły miłą i bladą jéj twarz, zalaną łzami.
Potém, wierny swojéj obietnicy, oddał dziewczynie pęczek włosów gruby jak palec.... Józefina zwinęła go i za gorsem ukryła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy już dłużéj od łez wstrzymać się nie mogłem... i dotąd mi stoi na pamięci ta bolesna scena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie wątpię że statyści szydzić ze mnie będą i rzekną zimno:
— Dla Boga!.... co tu niepotrzebnéj gadaniny o kilku garstkach włosów! Co nas obchodzą te wieśniaczki ostrzyżone jak małe dziatki? Przybyło im przecież za to po dwadzieścia su do kieszeni....
Ale wy ulitujecie się nad tém nowém następstwem.. (O!... bo ileżto smutnych następstw... ma nędza!....) Tak jest, ulitujecie.się.... wy młode niewiasty, które uśmiechając się do zwierciadła, chętnie drogiemi kamieniami zdobicie włosy wasze.... albo raczéj,... przez większą jeszcze zalotność, zostawiacie je bez żadnéj ozdoby....
Ulitujecie się wy szczęśliwe matki, co z takiém zadowoleniem i dumą prawie patrzycie na długie sploty okolające anielskie czoło dziecięcia, które co wieczór tak czule ściskacie....
Ulitujecie się... wy kochankowie, którzy do pałających ust waszych, z rozkoszą przyciskaliście wilgotne i pachnidłami zlane włosy waszéj ulubionéj.
Ulitujecie się... nakoniec i wy, którzy miłujecie, szanujecie i czcicie Boga w jego stworzeniu, a ubolewacie nad wszystkiém co je kazi, szpeci i poniża...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Małe przedstawienie, w którém wystąpiła matka Major i człowiek-ryba, było bardzo korzystne.
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka, w którém znaleźć mieliśmy przyszłą Baskinę naszéj trupy.
Przez cały dzień Bamboche szalał ze szczęścia i miłości, bo miał nakoniec ujrzéć Joasię.... a ona miała pozostać na zawsze w naszéj trupie.





2.
Wesołe śpiewki.

Najpiękniejszy dzień jesienny przyświecał wiefkiemu widowisku naszemu w mieście Senlis.
Słońce wznosiło się wspaniale; około czwartéj po południu teatr nasz. rozbity pod gołém niebem, otoczony był tłumami widzów, pękających od śmiechu z figlów naszego pajaca i jego pana la Levrassa, którzy wysilali się zwabić i zabawić coraz liczniejszą publiczność; figlom tym towarzyszyły, jak zwykle, olbrzymie policzkowania i bicia nogą, które la Levrasse wydzielał z komiczną powagą, a pajaco przyjmował ze zwyczajnym odgrażaniem, z wykrzywieniami i wykrzyknikami.
Po téj paradzie nastąpiła scena wesoła, śpiewana przez pajaca i Baskinę.
Skoro Baskina, poprzedzona już swą sławą ukazała się na przed teatralnych deskach, zrazu wszystko się uciszyło, głuchy tylko szmer podziwienia przebiegł po tłumach.
— Ah jaka ładna!...
— Jak pięknie ubrana.
— Rzekłbyś że to mała kobiéta.
— Jak piękne ma włosy!
— A ta śmiała mina! co?
— A jak ładna figurka!
— Chciałbym tylko żeby była przynajmniéj o pięć lub sześć lat strasza... O! z tak ładną figurką... na honor nie ręczyłbym za siebie...
— A jak zgrabna... jak dobrze zbudowana!
— Jaka nóżka... patrzno... jaka nóżka i jaka łydka...
— A te dołki w ramionach!
— A ta minka złośliwa... przebiegła!
— Jak zaśpiewa, tobyś ją zjadł.
— Chwała Bogu! będzie śpiewać... mówią że jéj scena z pajacem jest okropnie tłusta.
— Tém lepiéj!
— Czekajno... ty ładny mały szatanku.
— Prawda — ona strasznie zakrawa na złego ducha!...
— Należałoby nazwać ją Diablotiną... nie zaś Baskiną.
Tych wszystkich wykrzykników słuchałem ukryty za dekoracyami u wejścia do naszego teatru.
Dziś doświadczenie pozwala mi dokładniéj zastanawiać się nad wrażeniami, jakie to dziécię wywarło na publiczności.
Jeżeli Baskina zmieniła się moralnie, to niemniéj wykształciła się i fizycznie: jéj rysy, zawsze czarowne, lubo straciły słodki wyraz swobodnéj niewinności, a policzki, jeżeli się tak wyrazić godzi, nie miały już owej świeżéj okrągłości; cera, mimo że jasna i pełna przezroczystości cechującej siłę i zdrowie, była blada, nie miała już, tego różanego rozkwitu, który cechuje rumieniec dziecięcy. Niegdyś trwożliwe jéj wielkie, czarne oczy, lekko okolone, teraz śmiało i odważnie patrzały na tłumy, a złośliwy i zuchwały uśmiech błąkał się po jéj świeżych ustach, niegdyś tak skromnych.
Dziwaczny i bezwstydny kostium w który ubrano Baskinę, zamiast obrażać publiczność naszę, owszem zdawał się wielce przypadać do gustu.
Na jéj pięknych, jasnych włosach, splecionych w dwa długie aż do ziemi prawie spadające warkocze, miała zukosa wdzianą małą grecką czapeczkę szkarłatną, wyszywaną srebrnemi łuszczkami; niezmiernie wycięty a również pąsowy i srebrem tkany gorsecik, dokładnie wydawał jej smugłą kibić; szyja, pierś, ramiona i bielutkie jak kość słoniowa ręce, były obnażone; delikatne, świecące szelki utrzymywały krótką, jasno niebieską, jedwabną spódniczkę srebrem tkaną i zaledwie kolan dosięgającą; obcisłe, cielistego koloru trykoty dozwalały widzieć najdelikatniejsze kształty aż do drobnéj nóżki, którą czerwone safianowe buciki fałszywemi gronostajami obszyte, pięknie ubierały.
Późniéj gdy miałem sposobność widzieć i podziwiać przecudny marmurowy posąg Starożytnéj Bogini miłości, zachwycające kształty tego arcydzieła mimowolnie przypominały mi Baskinę.
Tak ubrana Baskina wystąpiła na naszym teatrze aby odśpiewać scenę z pajacem.
Pajaco nie miał brzydkiéj twarzy, lecz cechowała ją nikczemność; ubrany był, stosownie do swojej roli, w płócienną kurtę i obwisłe spodnie, spiczastą czapkę i rudą perukę.
Nagle najgłębsza cisza zaległa wśród widzów. Scena rozpoczęła się od jakiéjś recytatywy przeplatanéj zwrotkami i dwuznacznikami oddawna znanemi na rynkach; tytuł jéj: Miłość Pajaca.
Pajaco zbliżył się z politowania godną miną, a posunąwszy w tył jednę nogę, niezgrabnie ukłonił się Baskinie, poczém naprzemian ze swą towarzyszką zaśpiewał co następuje:
Pajaco. Panienko, to ja przybywam mówić ci o miłości.
Baskina (pogardliwie zadąsana) O twéj miłości?... Ah! biednyś ty mój pajaco!
Pajaco (usiłuje objąć kibić Baskiny, ta zaś broni się śmiejąc) To ja, panienko, chciałbym doznać radości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baskina (dając mu policzek) Masz niedołęgo... masz głupcze!

Pajaco (płacząc, rycząc, obie pięści przytknął do oczu, i płaczliwie komicznym głosem odśpiewał swą znaną aryę:)

Hi, hi, hi, panienko,
Widziałem przez okienko
Twe miłostki z Arlekinem
Tym błaznem, djabła synem.
Wczoraj wieczór przy księżycu,
Widziałen jak na twém licu
Skradł.....

Baskina (przerywa mu głośnym śmiechem i z bezwstydną złośliwością pyta:)
Czy tak?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta scena odbywała się wpośród głośnéj wesołości zgromadzonych tłumów.
Te nędzne, zaledwie rymowane dwuznaczności, nikczemne i sprośne dowcipy, służyły głównie za pretext, za ramę do scenicznéj gry, do brudnych deklamacyj pajaca i do wybitniejszego oddania całéj sprzeczności dziecinnego i wyzywającego wdzięku jego towarzyszki.
Nieczysty zapał kuglarza wydał mi się w owym dniu nad wszelki wyraz wyuzdanym; z zuchwałą postawą, sprośnym giestém, zaiskrzonym okiem, zbliżał się po kilkakroć do Buskiny pragnąc objąć jéj kibić, a tak dalece posunął się w swojéj cynicznéj pantominie, iż niektórzy widzowie wyszydzili go; większa jednak liczba obsypała poklaskami zanosząc się od śmiechu.
Przebiwszy dziurę w jednéj z płóciennych dekoracyj, niewidzialny, towarzyszyłem całéj téj scenie; wtem postrzegłem matkę Major o kilka kroków za mną; ale ona mię nie widziała... Straszny był wyraz gniewu i prawie dzikiéj nienawiści, jaki „dostrzegłem na jéj twarzy pomimo mocnéj warstwy świetnego różu; była bowiem przebrana za dziką kobiétę. Oczy jéj błyszczały ponurym ogniem, a grube, drobno porastającym wąsem przyćmione usta, konwulsyjnie drgały; kilka razy wyprężyła ręce zaciskając ogromne pięści, jakby komuś grozić chciała.
Zrazu nie przyszło mi na myśl, że ta mściwa Megera mogła być zazdrosną o swojego kochanka pajaca, który swą nikczemną pantomimą w scenie z Baskiną zazdrość żeńskiego Alcyda aż do wściekłości doprowadził.
Nie uważałem wreszcie za rzecz potrzebną badać przyczyn gniewu matki Major, która wkrótce po skończeniu sceny pajaca z Baskiną, szybko znikła po wewnętrznej drabinie.
Wtedy usunąwszy dekoracyę chciałem przystąpić do Bajkiny, aby jéj powinszować tak nadzwyczajnego powodzenia, lubo doznałem dotkliwéj i oburzającéj boleści słysząc jak wdzięczny i czysty głos tego dziecka kalał się ulicznemi sprosnościami.
Głos Baskiny tyle miał w sobie wdzięku, melodyi i giętkości, gra tyle wesołości, przyjemności i podżegającego powabu, że łacno zacierały odrażającą trywialność téj sceny. Baskinę przyjęto szalonemi oklaski, zapał doszedł do tego stopnia, iż mnóstwem drobnych a nawet i srebrnych pieniędzy zasypano przedteatralne deski, czego tém mniéj można się było spodziewać, że scena ta, mająca na celu zwabienie publiczności do wnętrza naszego namiotu, odbywała się pod gołém niebem, niby bezpłatnie i żadna kwesta po niéj nastąpić nie miała.
Natychmiast po téj rozrzutności widzów, z wściekłością rozległy się szalone okrzyki fora! fora!
Zawsze nieco ukryty za dekoracyami, zbliżyłem się teraz do Baskiny, uradowany i dumny że jéj będę mógł powinszować; to bowiem co mię obecnie zasmuca, w tedy mię zachwycało.
— To mi dopiero tryumf! — po cichu rzekłem Baskinie.
— Nie wspominaj mi o tém, — odpowiedziała ożywiona, promieniejąca, z zaognioném licem, iskrzącém się okiem, — nie posiadam się z radości... tak mię to bawi!...
W téj saméj chwili wołania fora! jeszcze się głośniéj rozległy.
Baskina ochłonąwszy nieco z pierwszego uniesienia, litośnie wzruszyła ramionami, i z szyderczém spojrzeniem wskazując na publiczność, rzekła mi głosem jeszcze drgającym z wzruszenia i tryumfu:
— Patrzno jak się publiczność zapala... ale to nic jeszcze... Jeżeli wyjdę i powtórzę scenę, to prawdziwym ogniem wybuchnie.
— A ja... uduszę cię... jeżeli wyjdziesz... Nie chcę aby cię pajaco dotykał i tak lubieżnym wzrokiem spoglądał na ciebie, — mruknął za inną jakiś głos gniewny i przytłumiony.
Obejrzałem się.
Był to Bamboche, blady jak ściana; gniew i zazdrość twarz mu zmieniły.
— O! Boże!.... czyż to moja wina wszak tak jest w roli, — rzekła truchlejąca Baskina obracając się w stronę kryjówki Bambocha.
— Fora!... fora!... scena pajaca z Baskiną! — wrzeszczały niecierpliwe tłumy.
— Zabraniam ci tego, — powtórzył Bamboche, i uchyliwszy nieco zasłony, okropne spojrzenie rzucił na Baskinę, — czy rozumiesz mię?
I znikł.
— Nie powtórzę tej sceny, — rzekło mi po cichu biedne stworzenie ze łzami w oczach, a potém dodała:
— Idz-że, powiedz mu, niech się nie gniewa...
Czyniąc zadosyć nieustającym wrzaskom tłumu, la Levrasse uradowany powodzeniem swéj pensyonarki, wdrapał się na przedteatrnlne deski i zbliżywszy się do Baskiny rzekł jéj zcicha:
— Publiczność niecierpliwi się... nuże!... o czém myślisz?... daléj, żywo, powtórz scenę!
— Nie, — śmiało odparła Baskina.
I cofając się chciała wyjść za improwizowane kulisy.
Że zaś wrzawa nie ustawała, la Levrasse potrzykroć komicznie ukłonił się publiczności, dając do zrozumienia że uprosi Baskinę aby powtórzyła żądaną scenę; ale mimo uśmiechającéj i komicznéj miny, zagniewanym głosem szepnął na ucho swojéj pensyonarce:
— Mała hultajko, rozgniewasz publiczność i pozbawisz nas ogromnego dochodu.
— Drwię ja z tego, — tak opryskliwie, tak śmiało rzekła Baskina, iż la Levrasse, utraciwszy nadzieję przezwyciężenia jéj uporu, dodał po cichu:
— Zapłacisz mi to!
Potém przybrawszy znowu swą wykrzywiającą się maskę, obrócił się do spokojnej już publiczności, ukłonił się i rzekł:
— Niech mi wolno będzie oświadczyć szanownemu zgromadzeniu, że Baskina... to nieocenione dziecię, musi wkrótce wystąpić w innych tańcach; utrudziłaby się więc za prędko powtarzaniem przed szanowną publicznością ulubionéj sceny.
A że wściekła wrzawa niezadowolenia odpowiedziała na te słowa, la Levrasse swym przenikliwym i nad tłumem górującym głosem dodał:
— Niech się szanowne zgromadzenie uspokoić raczy! bo nic nie straci... widowisko zakończone zostanie powtórzeniem téj sławnéj sceny, która dostąpiła zaszczytu podobania się prześwietnéj publiczności...
Gdy zaś i tę obietnicę przyjęto nowemi okrzykami niechęci, la Levrasse, jako wielki polityk, skinął na Baskinę oby odeszła i zawołał na orkiestrę złożoną z tolumbasa, trzech klarnetów i cztérech puzonów:
— Hej muzyka!... do dzieła!... zagłuszyć publiczność!...
Na ten rozkaz zabrzmiała piekielna orkiestra, a pajaco, jako człowiek roztropny, do jéj zagłuszającego hałasu dołączył rażące dźwięki ogromnego dzwonu; wrzawa wkrótce ustała, a wtedy la Levrasse i pajaco pochyleni nad poręczami przedscenia, na zabój wrzeszczeli:
— Wchodźcie panowie... wchodźcie;... to coście widzieli przede drzwiami, niczém jest w porównaniu z tém, co zobaczycie na teatrze... Wejdźcie panowie, wejdźcie!!
Mimo tego przebiegłego manewru la Levrassa, znaczna część rozdrażnionych widzów, rzuciła się na przedteatralne deski; powstał straszliwy zgiełk, który z wielką tylko trudnością uśmierzyli żandarmi, bo nakoniec prawo górę wziąć musiało. Kilku zbyt zagorzałych amatorów talentu Baskiny przyaresztowano, i wreszcie mogliśmy rozpocząć właściwe widowisko wobec niezmiernego tłoku widzów, bo wypadek ten podwoił powszechną ciekawość.
Piérwéj niż Baskina opuściłem przedscenie i pobiegłem uspokoić zazdrosnego Bambocha...
Gdym przechodził wzdłuż małego okolenia płóciennego które nam służyło za foyer, usłyszałem gruby głos matki Major. Chociaż usiłowała cicho mówić i głos o ile możności powstrzymywała, słowa jéj jednak doszły moich uszu.
Stanąłem i słuchałem:
— Powtarzam ci łotrze, że ty chcesz zwabić do siebie tę małą gadzinę, ale ja ją zabiję, — mruczała megera, — o! ho! ja cię już dawno mam na oku.
— Ej, moja gruba, ty nikogo w świecie nie zabijesz... tyś zanadto nikczemna, — odpowiedział zakatarzony głos haniebnego pajaca.
— Ja jéj nie zabiję? No... no, niech tylko kaszlnę... rzekła matka Major dobitniéj i ze szczególném brzmieniem wymawiając te wyrazy.
A wymowną pantominą dopełniła zapewne znaczenia słów swoich, bo po chwili milczenia pajaco zawołał, teraz już na seryo:
— Ah! kaszlając. Prawda, być może; ale ja ci nie wierzę... nie ośmielisz się na to... wobec publiczności...
Wtem usłyszałem jakiś ruch za płócienną zasłoną gdzie się znajdowali rozmawiający, i czémprędzéj uciekłem.
Wtedy pojąłem przyczynę gniewu matki Major, i tém bardziej lękałem się o Baskinę: nieraz wzywała mojéj pomocy broniąc się od grubiańskiéj natarczywości pajaca, ale z obawy jakiego nieszczęścia, błagała mię zawsze abym to taił przed Bambochem zbyt zazdrosnym i drażliwym. Biédne dziécię musiało się zatem obawiać i zazdrości matki Major i nienawiści pajaca.
Chciałem wszystko wyjawić Bambochowi, ale przypomniawszy sobie, te téj nocy jeszcze mamy opuścić trupę, a w słowach matki Major upatrując tylko daleką pogróżkę (słów tych zresztą dobrze nie rozumiałem bo mówiła iż kaszląc zabić może Baskinę), uznałem za rzecz rozsądną zachować milczenie, bom mniemał że niebezpieczeństwo da się jeszcze odwrócić.
Jednocześnie prawie z Baskiną przybyłem do Bambocha.
Biédaczka przystąpiła ku niemu z załamanemi rękami, ze łzą w oku, błagająca, w twarzy jéj malowało się niewypowiedziane uszanowanie, trwoga i czułość.
— Powiedz jedno tylko słowo... a nie wystąpię już tego wieczora — wzruszonym głosem poszepnęła.
A potém stanowczym tonem dodała:
— Nie, mój kochany... choćby mię la Levrasse chciał na sztuki porąbać, nie wystąpię już tego wieczora, jeżeli mi nie pozwolisz...
— Teraz, już mi to wszystko jedno..! bo już tylko ze mną, Marcinem, albo z matką Major występować będziesz — opryskliwie i surowo odparł Bamboche, ale wzrok i twarz jego świadczyły, iż poświęcenie i energiczny zamysł Baskiny mocno go wzruszyły.
I żeby nie okazać tego wzruszenia, odwrócił się mówiąc:
— Wołają mię.
Spiesznie odszedł; widziałem że mu łzy w oczach zabłysły.
— Mój Boże!... czegóż on chce jeszcze? — rzekła mi Baskina, która nie mogła dostrzedz rozrzewnienia Bambocha.
— On płacze... ale nie chce przyznać się do tego; odpowiedziałem Baskinie...
— Płacze... i dlaczego? — spytała.
— Bo go rozrzewniło twoje oświadczenie że wolisz narazić się na wszystko, aniżeli wystąpić na scenę mimo jego chęci.
— Widzisz więc!... widzisz!...jaki on dobry... — zawołała głęboko wzruszona Baskina.




3.
Ludzka piramida.

Nagle, matka Major weszła do foyer; przebrana za dziką kobietę, miała głowę ustrojoną w wieniec z piór pąsowych i czarnych; tunika z nakrapianéj materyi naśladującej skórę pantery spadała jéj tylko po kolana, ubrane w trykoty cielistego koloru. Mimo mocnéj warstwy różu widać było że twarz jéj zbladła; jéj wielkie czarne brwi ściągały się widocznie; spojrzenie coś złego zapowiadało.
Te złowrogie oznaki tém mocniéj mię uderzyły, że z niezwykłą łagodnością przemówiła do nas:
— Żywo, dzieci, żywo, — bardzo mało mamy czasu do przygotowania się na wystąpienie w ludzkiéj piramidzie... któréj obeliskiem będziesz ty, mały mój aniołku — wesoło dodała głaszcząc podbródek Baskiny i całując ją w czoło.
Zadrżałem patrząc na tę obłudną pieszczotę...
Niebezpieczeństwo grożące Baskinie, było więc blizkie... lecz jakie ono być mogło?
— A gdzież jest ten figlarz Bamboche? — łagodnie spytała matka Major — gotów nam jeszcze przeszkodzić w wystąpieniu...
— Bamboche!... — zawołałem.
— Jestem... jestem!... — rzekł towarzysz mój wbiegając.
Obaj mieliśmy także należéć do ludzkiéj piramidy: byliśmy ubrani, według zwyczaju skoczków, w pomarańczowych trykotach, pąsowych, obwisłych i wyszywanych spodniach i pąsowych bócikach kociém futerkiem obszytych.
— Daléj Baskino... marsz na górę, — rzekła matka Major zginając swój grzbiet i opierając ręce o kolana.
W mgnieniu oka Baskina lekko przebiegła po potwornym grzbiecie matki Major, dostała się na jéj barki i skrzyżowawszy ramiona, stanęła niby na jakiéj płaszczyźnie. Matka Major wzięła nas potém za ręce, mnie i Bambocha, uchylono ścianę namiotu, i weszliśmy wszyscy razem w środek małego cyrku, w którym odbywało się przedstawienie.
Wkrótce postrzegłem, ze matka Major czasami drży, jakby ulegając gwałtownemu a powstrzymywanemu wrażeniu. Podwoiła się obawa moja o Baskinę, bystro spojrzałem w oczy Megery; ogromna jéj pierś kilka razy tak mocno wzdęła się pod rysią skórą, że ten ruch udzielając się jéj barkom, jedynemu punktowi oparcia nóg Baskiny, zmusił biédnę dziécię do prawie niedostrzegalnego poprawienia się i przywrócenia tym sposobem należytéj równowagi.
Nagle, przypomniałem sobie słowa pajaca: kaszlając zabić ją możesz...
I natychmiast pojąłem o co rzecz chodzi.
Dla uzupełnienia ludzkiéj piramidy, ja i Bamboche mieliśmy zająć miejsce Baskiny na barkach matki Major, Baskina zaś dopiero na naszych barkach stać miała z założonemi rękami.
Tak więc jedno tylko niespodziane poruszenie matki Major, dźwigającej nas troje, spowodować mogło obalenie się całéj piramidy, a upadek Baskiny z wysokości dziewięciu do dziesięciu stóp, mógł być śmiertelny a przynajmniéj dla tak młodego dziecka nader niebezpieczny... Jakoż, to niespodziane poruszenie matka Major wykonać mogła jak najdoskonaléj i bezkarnie udając gwałtowny napad kaszlu, który nagle wstrząsając ogromną jéj osobą, pozbawiłby nas i tak już trudnéj do utrzymania równowagi.
Myśl ta z szybkością błyskawicy przebiegła mi po głowie, w chwili właśnie gdy matka Major zatrzymała się na środku cyrku i gdy Baskina zsunęła się na ziemię, ustępując nam miejsca na ramionach żeńskiego kolosu.
Uprzedzić Bambocha nie było podobna: bo nas przedzielała cała szerokość matki Major. Powinienem był wprost odmówić udziału w utworzeniu ludzkiéj piramidy i tym sposobem nie dopuścić nieszczęścia jakiego się obawiałem; lecz wpośród mojéj trwogi i przerażenia nie przyszło mi to namyśl, u ulegając machinalnemu przyzwyczajeniu (bardzo często powtarzaliśmy to ćwiczenie) wskoczyłem na prawe ramię żeńskiego Alcyda, podczas gdy Bamboche wskoczył na lewe.
Matka Major lekko grzbiet pochyliła, ręce o biodra oparła, i nieruchoma niby kamienny posąg, stała niezachwiana pod podwójnym naszym ciężarem; zaledwie uczuła że już trzymamy równowagę, szepnęła do Baskiny:
— Na ciebie koléj... żywo!
To wszystko odbyło się nadzwyczaj szybko, gdyż te utrudzające i zbyt niebezpieczne ćwiczenia trwały zaledwie kilka minut.
Stanąłem na ramieniu matki Major, ale jak powiedziałem, nie pamiętałem uprzedzić piérwéj Bambocha o mojéj obawie, bo równie jak i on myślałem tylko o utrzymaniu równowagi; potem dopiero lewą ręką objąłem go przez pół, co i on równie uczynił.
Korzystając z téj chwili, czemprędzéj szepnąłem mu:
— Pilnuj Baskiny.
— Bądź spokojny, — odpowiedział sądząc ii mu udzielam płonną radę przezorności.
— Ale nie... — żywo powtórzyłem, — strzeż się matki Major... uważaj.
Bamboche już mię nie słuchał; gdyż Baskina trzymając się tuniki, a nawet warkoczu kobiéty. Herkulesa, dostała się na jego barki, a w chwili gdym uwiadamiał Bambocha, stawiała nogę na jego dłoni, niby na stopniu; zkąd znowu lekko wskoczyła mu na barki, a umieściwszy prawą nogę na jego ramieniu, lewą oparła na mojém, założyła ręce na krzyż i z całym swym wdziękiem pozdrowiła publiczność.
Te sztukę, wykonaną z dziwną zręcznością, wdziękiem i odwagą, wszyscy widzowie przyjęli hucznemi oklaski.
Nagle, jeżeli się tak wyrazić mogę, uczułem powolnie postępujące wzdymanie się ramion matki Major, zamyślającéj kaszlnąć z całéj siły... a w téj właśnie chwili, Baskina, rozochocona oklaskami, ufna to swéj sławie, cofnęła nogę którą opierała na ramieniu Bambocha i lekko ją w tył odrzuciła,... tak, że teraz jedyném punktem oparcia téj biedaczki był koniec drugiéj nóżki spoczywającej na mojém ramieniu.
Powodowany instynktowném poruszeniem, którego ważności nie miałem czasu wyrachować, szybko w tył się wygiąłem wyciągając ręce przed siebie w chwili właśnie gdy matka Major gwałtownie zakaszlała... Wtedy lekko naprzód pochylona Baskina, któréj ja jedynie służyłem za punkt oparcia, tak upadła, że z niewypowiedzianém szczęściem uchwycić ją zdołałem w moje objęcia... i tak ją utrzymując skoczyłem równemi nogami na ziemię.
Bamboche nieprzewidujący tego poruszenia, stracił równowagę, lecz jemu podobnie jak i mnie skok taki żadném nie groził niebezpieczeństwem.
Wszystko troje zatém równemi nogami stanęliśmy na ziemi. Publiczność mniemała że sztuka taka w ten sposób skończyć się była powinna, i zagłuszyła nas oklaskami, podczas gdym na ręku unosił prawie bezprzytomną Baskinę, wołając na Bambocha:
— Pójdź... pójdź!...
I wszyscy troje zniknęliśmy za płócienną ścianą, zostawując matkę Major wpośród jéj udanego kaszlu, tak zmieszaną wypadkiem który zniszczył jéj okrutne zamiary, iż skamieniała; z otwartemi usty przez kilka chwil stała nieporuszona niby jaka karyatyda, aż publiczność wygwizdała ją i wysykała.
Aby jéj mocniéj dokuczyć, powiedziałem natychmiast do przełożonego akademii fechtunków w Teheranie, który oczekiwał chwili natarcia na żeńskiego Alcyda:
— Porządek widowiska został zmieniony, koléj na pana. Idź pan prędko, bo matka Major czeka.
Chciałem tym sposobem zyskać na czasie i uwiadomić Bambocha i Baskinę o niebezpieczeństwie jakie jéj groziło.
Jakem przewidział, przełożony natychmiast wystąpił do szranków, z uszanowaniem ukłonił się matce Major i z wszelką uprzejmością wyzwał na pojedynek.
Był to mały, chudy, szpakowaty człowiek, zwinny i sprężysty, zalotnie uzbrojony i ubrany w białe trykoty, od których cudnie odbijały jego pąsowe safianowe sandały. Poczciwiec nie mógł się wprawdzie chlubić że był uczniem sławnego Bertranda, który (słyszałem jak sam to mówił jednemu z moich panów) umiał połączyć wdzięk i szlachetność klassycznéj akademii z całą srogością fantazji fechmistrzowskiéj sztuki, który żelazu nową nadał potęgę, wlewając w nie wyrozumowanie, wyrachowanie i myśl; atoli i małemu naszemu przełożonemu nie zbywało na wdzięku i śmiałości, kiedy się zasłonił przed matką Major; ale wściekła Megera widząc że Baskina uniknęła jéj nienawiści, uradowana że gniew swój czemkolwiek nasyci, uchwyciła maskę, rękawice, napierśnik i floret, i zręcznie zastawiając się, niby trąba powietrzna, uderzyła na nieszczęśliwego przełożonego, nie czekając na odparcie, i tak zajadle nań natarła iż złamała floret o jego piersi. Wtedy widząc się rozbrojoną, w ślepéj wściekłości, broniła się ogromnemi pięściami swojemi, tak, że mniemany ten pojedynek zakończył się walką na kułaki.
Z wielką dopiéro trudnością i wśród powszechnego śmiechu wyrwano potłuczonego, pokaleczonego człowieka z okrutnych szponów matki Major; widowisko odbywało się odtąd już bez żadnéj przeszkody i zakończyło się wystąpieniem człowieka-ryby.
Leonidas Rekin jak najdzielniej wywiązał się ze swojéj powinności: zjadł pięknego żywego węgorza, dwufuntowego szczupaka i tuzin drgających jeszcze kiełbików, a dzięki pięknym niebieskim płetwom o doskonałych sprężynach, cudów dokazywał w swojéj sadzawce, bo płetwy te sztucznie przymocowane do gorsetu ze stalowéj łuszczki, i widziane zdaleka przy kopcącém świetle naszych kinkietów, dostateczne sprawiały złudzenie. Co większa, Leonidas miał na głowie przepaskę z gumowanéj niebieskawej materyi, do której zgrubnie przymocowane były uszy z woskowanego płótna, co mu nadawało najdziwaczniejszą w świecie fizjonomią.
Niespodziany jednak wypadek, o mało co nie skompromitował tak szczęśliwego złudzenia; atoli człowiek-ryba, już w téj mierze doświadczony, miał się na ostrożności.
Właśnie, wpośród powszechnych oklasków, Leonidas Rekin zjadł ostatniego surowego kiełbika, i zdawał się objawiać swoje zadowolenie z tak smacznéj uczty, bo swobodnie bujał po swojéj sadzawce, igrając płetwami niby ptak prójący powietrze lekkiemi skrzydły, gdy wtém jeden z widzów, zapewne jakiś niewyrozumiały sceptyk, wstał wołając:
— Dam dziesięć su za przypatrzenie się zblizka płetwom tego jegomości!
To niebezpieczne objawienie niedowierzenia na nieszczęście podobało się widzom, wnet wielka ich liczba także wstając zawołała:
— I my... i my także... damy po dziesięć su za zbliżenie się do sadzawki.
— I za dotknięcie człowieka-ryby, — dodał zatwardziały sceptyk.
La Levrasse obawiając się wkroczenia nie wyrozumiałych ciekawców, skinął na żandarmów i bezpieczny pod ich zasłoną, odpowiedział publiczności:
— Naprzód oddaję człowieka-rybę pod opiekę siły zbrojnéj i prawa... bo afisz mój nie ogłasza bynajmniéj, że się do niego zbliżać można, a tém bardziéj dotykać płetw jego...
A gdy ironicznym śmiechem przyjęto tę protestacyą, la Levrasse majestatycznie dodał:
— Jednakże... abym przekonał prześwietną publiczność, że moje zjawisko nie lęka się zgoła najściślejszego nawet examinu, najskrupulatniejszéj kontroli... przyjmuję propozycją szanownych widzów lecz pod jednym warunkiem...
— Ah... ha... widzicie! zakłada warunek, — wrzasnęli sceptycy.
— Tak jest, panowie, zakładam warunek — powtórzył la Levrasse... — lecz warunek bardzo prosty... to jest że tylko cztéry osoby, które prześwietna publiczność sama wybrać raczy, będą mogły zbliżyć się do człowieka-ryby.
— Dlaczegóż tylko cztéry? — zawołano.
La Leyrasse skromnie spuścił oczy i rzekł:
— Łaskawi panowie, zjawisko, jako człowiek-ryba, żyje tylko w wodzie i nie nosi żadnéj odzieży,... ten jednak zwyczaj nie zatarł w niém wstydliwości... nadzwyczajnéj, wstydliwości chwalebnéj i zaszczyt mu przynoszącéj... ale tak drażliwéj, iż nie ręczę, czy sama obecność nawet cztérech tylko szanownych widzów, którzy, że tak powiem, raczą przybyć tu dla przejrzenia aż do dna sadzawki człowieka-ryby, zbyt dotkliwie nie zrani owej wstydliwości którą właśnie wychwalałem.
Płaczliwy jęk człowieka-ryby zdawał się potwierdzać słowo la Levrassa, który odwróciwszy się do Leonidasa Rekina, poważnym i wzruszającym tonem mówił daléj, chcąc niby przygotować go do tak bolesnéj ofiary:
— Trudno mój chłopcze, choć to nas wiele kosztuje, winniśmy uledz żądaniom publiczności: sadzawka nasza powinna być szklanna. aby nikt niemiał w podejrzeniu naszéj fenomenalnéj uczciwości... Nabierz zatem odwagi, przyjacielu; uczyń jeszcze raz ofiarę z twojego wstydu.
Na te słowa, Leonidas znowu odpowiedział bolesnym jękiem, i zanurzywszy się w sadzawce znikł zupełnie.
— Uspokójcie się, łaskawi panowie, — potulnie rzekł la Levrasse do zaczynnjącéj niecierpliwić się publiczności, — zaraz on wyjdzie na powierzchnią wody, aby na wzór wielorybów odetchnąć mógł świeżém powietrzem.
A zwracając mowę do żandarmów, dodał:
— Można wpuścić cztéry wybrane osoby... ale Uprzedzam że cofnę udzielone pozwolenie, jeżeliby te osoby obstawały przy chęci zapłacenia mi po dziesięć su... niech mam zaszczyt bezpłatnie udzielić im ten przywiléj.
Trudno było okazać się wspaniałomyślniejszym jak la Levrasse.
W chwili gdy człowiek-ryba znowu wypłynął na powierzchnią wody, czteréj wybrani wpadli, pragnąc chciwém okiem przejrzéć tajemnicę sadzawki; ale la Lavrasse rzekł im z uroczystym giestem:
— Pamiętajcie łaskawi panowie, że człowiek-ryba jest nadzwyczaj wstydliwy.
— Co nas to obchodzi! odparł jeden ciekawy.
— Nic już więcéj nie powiem, — sentencyonalnie odrzekł la Levrasse. — Teraz moi panowie, uprzedziłem was... możecie zadosyć uczynić waszéj ciekawości... skoro tego żądacie.
— Kiedy ci czteréj niedołęgi zbliżyli się do mojej skrzyni, — mówił mi człowiek-ryba opowiadając tę scenę, — przybrałem minę okropnie zawstydzonego i kręciłem się niby przestraszona najada; lecz kiedy oparci o brzeg mojéj sadzawki ciekawcy przecierali sobie oczy aby mi się lepiej przypatrzyć... zrobiłem lekkie poruszenie... i paf... woda, dotąd przezroczysta, nagle zaczerniała jak atrament, co większa, buchnął z niéj siarczany odor, tak okropnie zapowietrzony, iż czteréj ciekawi, pozbawieni tchu w tył się cofnęli, zatykając nosy i patrząc jeden na drugiego. La Levrassc wołał tymczasem:
— „To wstyd, moi panowie, to wstyd; wszak uprzedzałem, że obrazicie jego wstydliwość; gdyż nakształt mięczaka, który uciekając przed rekinem otacza się czarnym płynem i mąci wodę a tém samém wstrzymuje nieprzyjacielska pogoń, mój człowiek-ryba, także dla uniknienia wzroku zbyt żywo wstydliwość jego raniącego, ma dar otaczania się chmurą, która“...
La Levrasse musiał wyrzec się przyjemności rozwodzenia się nad własnościami mojej chmury; odor dwudziestu kąpieli w Barège wydałby się różanym albo jaśminowym zapachem obok woni wydobywającej się z mojéj sadzawki. — Ja sam o mało co się nie udusiłem, ale przynajmniéj radowałem się widokiem tłumnie cisnących się do drzwi widzów, nieżądających nawet reszty i sowicie ukaranych za chęć przypatrzenia się z blizka moim płetwom, okiem cztérech swoich postanników. Niepotrzebuję wspominać ci, kochany Marcinie, że kiedy nadeszła stanowcza chwila która mię zmusiła do pokrycia się chmurą, abym uniknął tak niebezpiecznéj ciekawości, natychmiast gwoździem przebiłem wielki pęcherz umieszczony na dnie mojéj skrzyni a należycie napełniony rozpuszczonym dymem i znaczną dozą najsubtelniejszych preparatyw z wodorodnego gazu, siarki i innych cuchnących ciał... Na ten opiekuńczy wynalazek pęcherza napełnionego zatrutą chmurą, wpadłem w skutku kłopotu jakiego mię raz, podobnie jak dziś nabawiła niebezpieczna ciekawość jednego z takich samych ichmościów; wtedy aby się od niego uwolnić, tak mocno rękami i nogami pluskałem w wodzie, że ile razy ciekawy zbliżył się do mojej sadzawki, zawszém go oblał i oślepił. Tym sposobem wybrnąłem z biédy; ale pęcherz jest daleko lepszym środkiem obrony, gdyż tę ma jeszcze wyższość iż prędko wypędza widzów, i po widowisku niepozostawia już maruderów, którzy chodząc z latarkami obok mojéj skrzyni z pod oka na mnie spoglądają:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziewiątéj wieczorem, kiedy już wszystkie lampy w zakładzie naszym pogaszono, zabraliśmy się do wieczerzy.
Bamboche, który naumyślnie zbliżać się do mnie nie chciał, rzekł mi szybko i po cichu:
— Wszystko idzie jak najlepiéj!... wszystko już gotowe... umykamy dzisiejszéj nocy!...




4.
Wieczerza.

Gdyż plac wyznaczony dla naszych widowisk, leżał w znacznéj odległości za miastem Senlis, mieszkaliśmy zatém w naszym podróżnym powozie.
Mimo że widowisko znaczny przyniosło dochód, w ciągu nastąpionéj po niém wieczerzy, na wszystkich twarzach panował smutek i przymus. Noc była przepyszna, wieczerzaliśmy więc pod namiotem.
Matka Major, wewnętrznie rozdrażniona zapewne z chybionéj sposobności zabicia, lub przynajmniéj ciężkiego zranienia Baskiny zrzuceniem jéj ze szczytu ludzkiéj piramidy, siedziała milcząca i kiedy niekiedy tylko rzucała wściekłe spojrzenie na pajaca. Ten dzielnie spijał, lecz tego wieczora prawie zupełnie utracił swą wyuzdaną i sprośną wymowę. Człowiek-ryba jak zwykle bojaiźiwy, jadł mało, kurczył się jak mógł aby nikomu nie przeszkadzał, unikając tym sposobem uwagi i zwykłych grubiaństw pajaca.
La Levrasse zdawał się być mocno roztargnionym; a choć zwykle lubiał trzeźwość, teraz wychylił jedna po drugiéj kilka szklanek wina; zdawało się że umyślnie pragnie rozpalić sobie głowę; kilka razy dostrzegłem że pałający i zaiskrzony wzrok zatapiał w Baskinę, i za każdym razem zadrżałem. Tymczasem mała towarzyszka nasza, zapewnie na tajemne polecenie Bambocha, o ile mogła, udawała swawolną wesołość, atoli po tych wybuchach szalonéj radości raptem osmutniała, bo jéj udana wesołość kryła w sobie trwogę jakiéj i ja doznawałem, pomnąc że téj nocy mamy na zawsze trupę opuścić.
Bamboche przeciwnie udawał nadzwyczaj rozdąsanego; mało mówił; przez cały ciąg wieczerzy poziewał, wyciągał się, mówił że jest bardzo utrudzony, a w chwili gdy mniemał że nikt nań nie patrzy, wstał od stołu zasyłając mi znaczące spojrzenie; lecz skoro przechodził po za krzesłem la Levrassa, ten, niby zrazu wcale na Bambocha nie zważając, nagle zatrzymał go i opryskliwie zapytał:
— Gdzie idziesz?
— Położę się bo już dłużéj wytrzymać nie mogę.
— My tu jedni bez drugich spać nie chodzimy, — szyderczo rzekł la Levrasse... zostań!
— Wszystko mi jedno, — odparł Bamboche, — położę się na ziemi, a i tu smaczno zasnę: proszę mię obudzić jak się skończy wieczerza.
I jak długi rozciągnął się przy jednéj z płóciennych ścian naszego namiotu przedzielającéj go od stajni wielkiego osła.
— Uważaj Lucyperze... abyś mię nie kopnął nogą przez ścianę, — rzekł Bamboche udając że zasypia i legł na ziemi.
Baskina ukradkiem rozpaczliwie na mnie spojrzała, bo Bamboche uprzedził nas że pod pozorem udania się no spoczynek, wstanie od stołu w środku wieczerzy, i dokona niektórych przygotowań niezbędnych do naszéj ucieczki, zalecając abyśmy byli zupełnie spokojni; lecz my widząc że go la Levrasse zatrzymuje, mniemaliśmy że już wszystko stracone; nadto sądziłem że nasz pan domyślił się zdradnego zamiaru i że nas czekają jakie niegodziwe sidła.
Wkrótce obawa moja podwoiła się, gdyż po chwili la Levrasse wydobył z kieszeni pulares, napisał coś ołówkiem, wydarł kartę i przez głowę człowieka-ryby podał ją matce Major.
Ta wzięta kartkę i nieczytając jéj, zdziwiona spojrzała na la Levrassa.
— Dzieci tego słyszeć nie mogą, — powiedział jej la Levrasse, dziwne spojrzenie rzucając na Baskinę.
Matka Major przeczytała... natychmiast na jéj twarzy zabłysła piekielna radość, i wnet zawołała:
— Zgoda.
Potém, oddawszy kartkę pajacowi, srodze, niedowierzającym tonem spytała:
— A ty? czy zgadzasz się na to?
— Bah, tak mi się zdaje... przeczytawszy, z nikczemnym uśmiechem, odpowiedział pajaco, — kiedy zbrakło... to się znajdzie.
— Tak! gniewnie zawołała matka Major... ale ja tu jestem!
— No, i cóż, zgoda czy nie? — powtórzył la Levrasse niezważając bynajmniéj na wykrzyknik megery.
— Dobrze... dobrze, zgoda, — odparła matka Major.
— Zgoda, — rzekł pajaco.
I oddając kartkę la Levrassowi, zakatarzonym głosem zaczął nucić gminną piosnkę „dziecię wkrótce u... dziecię u... wkrótce uśnie.”
Potém widząc że la Levrasse pali kartkę przy lampie na głos się roześmiał.
Spojrzałem na Baskinę i przekonałem się, że i ona także obawia się, czy tajemnicze słowa któreśmy dopiero słyszeli, nie ukrywają jakiego dla nas niebezpieczeństwa, i nie mają związku z wykryciem naszego zamiaru ucieczki.
Machinalnie powiodłem wzrok po miejscu na którém Bamboche położył się.... już go tam niebyło, podniósł zapewne ścianę przedzielającą nas od stajni osia Lucypera i znikł czołgając się.
Nie wiedziałem, czy umknął przed, czy też po przeczytaniu kartki którą la Levrasse podał swym poplecznikom; alem się jeszcze bardziéj zatrwożył.
Nagle la Lerrasse napełnił winem swą ogromną szklankę, dał znak matce Major i pajacowi aby to samo uczynili; potém wznosząc wraz z nimi pełne szklanice, złowrogim głosem zawołał:
— Zdrowie kotki!
Pajaco i matka Major przyjęli ten toast głośnym wybuchem śmiechu, który mi się także wydał fałszywym i złowrogim.
Poczém matka Major wstając od stołu, rzekła swym grubym zakatarzonym głosem;
— No, — Bamboche, Baskino, Marcinie, spać... łajdaki.
— Czyś ogłuchł?...rzekł laLevrasse schylając się w miejscu, na którém przed chwilą leżał Bamboche.
— Patrzcieno!... on umknął, — dodał zdziwiony la Levrasse. — Już go tu nie ma.
— Brawo!... tém lepiéj! niby nagłą myślą uderzona zawołała matka Major, jeżeli poszedł do powozu, to go wyrzucimy i żeby miał naukę na drugi raz... spać będzie pod gołém niebem.
— Tak, tak, — rzekł la Levrasse, rzucając na matkę Major pełne porozumienia spojrzenie — właśnie to chciałem mówić... niech gałgan śpi na dworzu.
— I tylko Marcin i Baskina dostaną cukrowanego wina nim pójdą lulu — dodała matka Major.
— Przejrzałem pilnie wszystkie trzy przedziały w powozie, — powiedział pajaco wracając po krótkiéj nieobecności, — ale nigdzie nie ma Bambocha.
Gdy to mówił, zdało mi się że włożył jakąś paczkę w rękę matki Major.
— O ho! kiedy Bamboche płata jakiego figla, — wtrącił la Levrasse, — to nie będzie bez ale... i pewno całą noc potrwa.
Co chwila spodziewałem się przybycia mojego towarzysza; nie przychodził...
Niepodobna było przypuścić że nas porzucił i sam uciekł. Powiedział nam wyraźnie, że téj jeszcze nocy umkniemy, ale nie wiedzieliśmy w jaki sposób to nastąpi, i dowiedzieć się zaś mieliśmy dopiéro w chwili dokonania ucieczki.
Wszyscyśmy wstali od stołu, gdy matka Major powiedziała: Chodźmy spać.
La Levrasse rozmówiwszy się po cichu z megerą, stojąc we drzwiach namiotu, przywołał pajaca, i jemu także rzekł coś do ucha.
Ze zaś te trzy osoby znajdowały się w cieniu, nie mogłem więc dostrzedz ich poruszeń, zdało mi się jednak iż usłyszałem trącanie butelkami.
Tymczasem człowiek-ryba, dotąd niby zupełnie obcy temu co się działo, chodził tu i owdzie, według zwyczaju zajęty sprzątaniem noży, widelców i cynowych talerzy.
Baskina zbliżyła się do mnie i rzekła niespokojnie:
— Bamboche nie wraca... gdzież on jest... co czynić?
— Nie wiém, — odpowiedziałem zmieszany.
— Nie pijcie cukrowanego wina... i miejcie się dzisiejszej nocy na baczności, — rzekł nam szybko i po cichu człowiek-ryba przechodząc koło nas obładowany sprzętami.
— No... bębny... do budy! — obracając się ku nam, zawołała matka Major. — Niech ten łotr Bamboche śpi sobie z Lucyperem, jeżeli mu się tak podobało.
W kilka minut późniéj, nasze kinkiety i stołowe naczynia zamknięto do mocnego kufra, a na dworze pozostał tylko próżny namiot, kilka krzeseł, kobylice i Lucyper, który kilka razy gwałtownie zabeczał: weszliśmy wszyscy do powozu, aby tam jak zwykle noc przepędzić.
Obszerny ten powóz, istny dom przenośny, bardzo mocno zbudowany, jak powiedziałem, dzielił się na trzy przegrody; przodowa stanowiła magazyn drzwiami przedzielony od garderoby. Jedne miał tylko drzwiczki w tyle i kilka małych zakratowanych okien, któremi wchodziło światło i powietrze. La Levrasse mocno zaparł te drzwiczki ze środka, a potém wprowadzając nas do środkowéj przegrody stanowiącej garderobę, rzekł do mnie i Baskiny:
— Ponieważ dzisiaj bardzoście się utrudziły moje kochaneczki, i zapewne chcecie smaczno zasnąć, dla tego nie przepędzicie nocy w kajucie razem z nami wszystkiemi, ale sami, jednak oddzielnie jedno od drugiego, żeby to was nie żenowało; ty, Marcinku w magazynie od przodu, a ty Baskino tutaj w garderobie... A żeście bardzo grzeczni, nim pójdziecie lulu, każde z was dostanie dobrą szklankę ocukrowanego wina... z cynamonem... to wam doda sił do jutrzejszego widowiska. Patrzcie-no tych łakotnisiów, już sobie usta oblizują... — poczém obracając się w stronę kajuty, dodał:
— I cóż, matko Major, czy to wino już gotowe?
— Zaraz, zaraz, tylko cukier potłukę.
— No, Marcinku, idź do swego pokoju, zaraz ci wino przyniosę — powiedział la Levrasse i otworzył mi drzwi do przodowéj przegrody.
— Masz tu materac położysz się na nim i będziesz spał jak w raju.
Trudno mi było wywinąć się z tego rozkazu lub mu się oprzeć; machinalnie usłuchałem i smutnie spojrzawszy na Baskinę już miałem wejść do tak zwanego magazynu... gdy nagle matka Major otworzyła drzwi od kajuty i rzekła do la Levrassa:
— Pójdźno mężu... Poireau wyborny koncept wymyślił.
La Levrasse zostawił nas, i wychodząc do kajuty, zamknął drzwi za sobą.
— Nie napijemy się cukrowanego wina, i ty nie opuścisz mię dzisiejszéj nocy, — rzekła Baskina.
I blada, drżąca, ze zmienioną twarzą, padła w moje objęcia mówiąc:
— O!... ja się boję.
Nic nie odpowiadając Baskinie, czémprędzej poskoczvłem i zamknąłem na zasuwkę drzwi, któremi la Levrasse wyszedł.
Jeszczem nie odjął ręki od téj zasuwki, kiedy la Levrasse, chcąc wejść do garderoby w któréj nas zostawił, zdziwiony i rozgniewany zawołał:
— Jakto!... wyście zamknęli!...
Zdyszali, przerażeni, nie odpowiedzieliśmy.
— No, no, — łagodniejszym i słodziuchnym głosem rzekł la Levrasse, — otwórzcie swawolniki. A to chyba feralny dzień dzisiaj? Bamboche chowa się, wy się zamykacie... To bardzo wesoło, bardzo zabawne, ale długo trwać nie powinno. No, no, otwórzcie, niosę wam wino.
— Nie otwierajmy, — rzekła mi Baskina co raz mocniéj przelękła, bo nieszczęśliwa domyślała się tego, czego ja w mojéj niewiadomości domyślić się nie mogłem.
— Niech wyłamią drzwi... niech mię zabiją... kiedy chcą... na szczęście Bamboche umknął, — w uniesieniu zawołała.
— Marcinie!... Baskino!... czy wy otworzycie? — wołał la Levrasse wstrząsając drzwiami.
Nagle dało się słyszeć kilka uderzeń z zewnętrznéj strony powozowych drzwiczek.
Wtedy usłyszałem jak w kajucie matka Major rzekła do la Leyrassa:
— O! ho! ktoś się dobija do drzwiczek.
— To ten łotr Bamboche, chce żebyśmy go puścili, — powiedział głos pajaca, — nie otwierajmy mu...
— To Bamboche... jesteśmy ocaleni, — zawołała promieniejąca Baskina ściskając mi obie ręce.
— I cóż, otworzycie czy nie? — wołał wściekły la Leyrassc, — chcecie żebyśmy drzwi wysadzili?
— Bamboche jest tam.... korzystajmy z czasu... nieco uspokojony, rzekłem po cichu do Baskiny.
Baskino skinęła na mnie abym milczał, i usiłując pokryć swoje wzruszenie, spytała.
— Kto tam?
— Jakto, kto tam? ja, la Levrasse.
— Zaraz, zaraz otworzę, — odpowiedziała Baskina.
— Dla czegóż nie natychmiast?
— Ale, bo to...
— Bo... co?...
— Bo ja chciałam się z panem... podrażnić — usiłując przybrać wesoły głos, odpowiedziała Baskina.
— Ah! byłem tego pewny. To żart — nieco spokojniéj rzekł la Levrasse, — ale moja kochana, ten żart już mię nudzić zaczyna; no, no, otwórz przecie.
— A czy pewno dostaniemy cukrowanego wina? — spytała Baskina.
— Ależ mówię wam że niosę dwie duże szklanki dla Marcina i dla ciebie, mała djablico!
W ciągu téj rozmowy wspiąłem się do szczeliny w powozie, usiłując obaczyć albo usłyszeć Bambocha; ale z wielkiém mojém zdziwieniem poczułem mocny odor siarki, i wśród nocnéj ciemności dostrzegłem światełko zrazu słabe, lecz wnet szybko powiększające się i rzucające różowy odblask na białe płótno naszego namiotu.
Natychmiast skoczyłem z krzesła na którém stałem i miałem powiedzieć Buskinie com dostrzegł na dworze — wtem nagle i prawie pod naszemi stopy uchyliła się część podłogi, jakby pierwéj już umyślnie była przepiłowana, a dotąd zewnątrz podpierana; potém przez ten otwór na ośmnaście stóp kwadratowych obszerny, pokazała się głowa i ramiona Bambocha.
— Żywo... rzekł nam, — chodźcie...
I znikł ustępując nam z drogi.
— Idź ty piérwsza, — powiedziałem Baskinie.
W okamgnieniu Baskina znikła przez ten rodzaj klapy.
W chwili gdym się udał za nią, la Lerrasse gwałtownie wstrząsnął drzwiami, i prawie natychmiast usłyszałem głos matki Major z przerażeniem wolającéj:
— Gore!... gore!...
Kiedy skurczony przebrnąłem pomiędzy pękami słomy, posłaniem Lucypera, i prawie jednocześnie z Baskiną wyszedłem z pod powozu... oślepił mię wielki płomień, po lewéj stronie buchający, który już blizką wieś oświecał.
Bamboche stał przede mną z wielkim pękiem zapalonej słomy.
Drugą ręką schwycił mię, gwałtownie odepchnął na stronę, i swą gorejącą pochodnię cisnął natychmiast pomiędzy mierzwę rozrzuconą pod powozem.
Ciąg powietrza pochodzący z otworu przez który się wymknęliśmy, tém mocniej podniecił ogień, tak że wnet płomienie zewnątrz i wewnątrz ogarnęły powóz, gdyż Bamboche podłożył także kilka pęków słomy przy drzwiczkach, któremi będący w powozie jedynie tylko wyjść mogli.
— Gore!... zawołałem, skorom przemówić zdołał, wszystko to bowiem przeminęło szybko jak błyskawica.
— Tak jest... gore! — odpowiedział Bamboche blady i wyrazem dzikiéj radości mocno zmieniony. — Tak jest... gore!.. szatany w kajucie zamknięte usmarzą się jak na ruszcie; drzwi od garderoby zamknięte, a drzwiczki zewnętrzne ćwieczkiem zabiłem!
— O!... jak krzyczą... czy słyszycie!... — rzekła Baskina równie jak ja przerażona jękami wydobywającemi się z powozu, którego podłoga już się paliła.
— Zaraz oni ucichną, — powiedział Bamboche.
A potém dodał przyspieszonym głosem:
— Teraz daléj na Lucypera!... za dwie godziny dostaniemy się do lasu... znam drogę.
— Jakto...wszystko troje razem? — zawołałem — to niepodobna... siadaj ty z Bambochem... ja sprobuję zdążać za wami.
— Czy ty mię usłuchasz! — okropnym głosem wrzasnął Bamboche.
I obróciwszy mię, wrzucił, że tak powiem, na Lucypera już okiełznanego, który przestraszony płomieniem, chrapał, tulił uszy, rył kopytem, chciał zerwać uzdzienicę którą był przywiązany do pala.
— Jesteś lżejszy ode mnie, — rzekł mi Bamboche, — zostań na siodle, Baskinę umieścisz przed sobą, niech się ciebie trzyma, ja wsiądę na grzbiet osła... żywo... żywo!
Baskina lekka jak ptaszek za jednym poskokiem przede mną usiadła.
Nieszczęśliwi zamknięci w powozie przerażające wydawali krzyki, Bamboche nożem odciął postronek przytrzymujący Lucypcra... Przestraszone zwiérzę skoczyło i pobiegło jak opętane; w tej saméj chwili Bamboche wskoczył mu na grzbiet i zawołał:
— Puszczaj go, bo ucieka od ognia... jest na dobréj drodze.
Ciężar nasz nic nie znaczył dla tego wielkiego, nadzwyczaj silnego osła; ale choćbyśmy trzy razy więcéj ważyli, byłby równie szybko popędził, bo go pożar okropną przejmował trwogą.
Bamboche mocno ściskając kolanami grzbiet Lucypera i silnie bijąc go piętami, odwrócił się aby ostatnim krzykiem nienawiści, zemsty i przekleństwa pożegnać gorejący i już dosyć od nas daleki powóz, a wygrażając pięścią zawołał:
— Długom czekał, rozbójniki... ale na mnie przyszła kolej!...
I pędziliśmy daléj wpośród ciemnéj nocy, którą kiedy niekiedy tylko rozwidniały iskry sypiące się z pod kopyt wściekle galopującego wierzchowca naszego... gdyż Bamboche przyspieszał bieg Lucypera, bodząc mu boki końcem swojego noża.




5.
Oaza.

Zostawując za sobą ogarnięty płomieniami powóz, pędziliśmy prawie noc całą.
Nade dniem Lucyper wyczerpawszy siły, zupełnie ochwacony, padł; żadną miarą nie mogliśmy zmusić go do wstania; czekaliśmy zatem dnia wśród lasu, do którego już od kilku godzin przybyliśmy.
Wszystkich nas przejmowała szalona radość, prędko bowiem wspomnienia niegodziwego obejścia i okrucieństw których byliśmy ofiarami, zatarły w nas wrażenie trwogi i litości, jakiém okrutny postępek Bambocha przejął mię i Baskinę; zresztą straszny ten odwet, w którym żadnego nie mieliśmy udziału, według nas był zasłużonym.
Szczęśliwi że oswobodzeni, układaliśmy tysiące planów jedne nad drugie niedorzeczniejszych; mieliśmy nakoniec kosztować wszelkich uciech, wszelkich słodyczy życia wolnego, bezczynnego i zamożnego, bo jak nas upewniał Bamboche, byliśmy bogaci, niezmiernie bogaci. Nie myśleliśmy wcale zaprzeczać mu tego; wreszcie nade dniem miał nam skarb nasz pokazać.
To niespodziane bogactwo dziwiło nas i zachwycało, szczególnie radowaliśmy się że byliśmy zupełnymi panami naszéj woli, że mogliśmy rozrządzać według upodobania czasem, który odtąd razem i jak najweseléj przepędzać mieliśmy.
Bamboche, nieugięty i nienasycony w życzeniach, wyliczał ciągle jak piękne suknie kupi Baskinie, jak nieustanne wyprawiać sobie będziemy uczty. Mówił mi także często że mi kupi piękny złoty zegarek. Napróżno wymawiałem się od tego daru, on uporczywie przy swojém obstawał. Do tak kosztownego cacka miał być dołączony jeszcze łańcuszek z dewizkami, a na kopercie zégarka Bamboche zamyślał wyryć napis: dar Bambocha i Baskiny ofiarowany ich bratu Marcinowi. Pomysł dowodzący tyle przychylności rozczulił mię, przyjąłem zegarek; wypadało go tylko kupić.
Bamboche z upodobaniem także opisywał swoje i moje suknie, bośmy zawsze jednakowo mieli być ubrani, jak dwaj rodzeni bracia; zamierzał zaś ubrać nas w niebieskie fraki, pąsowe kamizelki, żółte obcisłe spodnie, boty ze sztylpami i kutasami; kwestya, czy kutasy będą jedwabne czy złote, długo bardzo była roztrząsana. Baskina, z prawdziwym choć przedwczesnym gustem zadecydowała, że kutasy będą po prostu jedwabne. Dla odmiany mieliśmy miéć zielone czamarki z czarncei potrzebami i stojącym kołnierzem, niby po wojskowemu, a jasne spodnie z pąsowym lampasem dopełniać miały bohaterskiego charakteru tego stroju. Toaletę Baskiny stanowić miały same pióro, jedwabie, aksamity i kamienie. Rozumie się także iż mieliśmy trzymać powóz.
Noc upłynęła na tak pięknych marzeniach; za nadejściem dnia Bamboche przyrzekł przekonać nas o olbrzymiém naszém bogactwie.
Siedzieliśmy w głębi lasu, u stóp ogromnego drzewa; o kilka kroków od nas leżało martwe ciało Lucypera; Bamboche zbliżył się do niego i odwiązał od siodła dwie ciężkie sakwy, których w ciągu szybkiéj ucieczki naszéj nie dostrzegłem.
Z uroczystą miną przyniósł nam te dwie skórzane sakwy, widząc z jak żarliwą niecierpliwością pragniemy ujrzeć co się w nich zawiera.
Odpiął kaptur pokrywający jednę sakwę, u my nieco zawiedzeni i zdziwieni ujrzeliśmy że wydobył z niej parę pistoletów i rożek z prochem.
— Czy to już wszystko! — zawołała zdumiona Baskina, — czy to już całe nasze bogactwo?
— Wziąłem to abym miał czém bronić cię i nas obu, w razie gdyby la Levrasse wymknął się był ze swojego rusztu i gonił za nami.
— Ab! rozumiem, — rzekła znowu Baskina. — Teraz gdzież są nasze bogactwa... pokaż-no... pręzdéj.
— Patrzcie, — tryumfująco rzekł Bamboche wydobywając z sakwy skórzany woreczek ze srébrną klamerką, poczerniałą ze starości.
— Zważno to Baskino, — dodał, — zważno Marcinie.
Oboje wzięliśmy woreczek do rąk; był bardzo ciężki.
— Jakto, w tym worku pełno srébra? zawołała Baskina.
— Srébra? — pogardliwie wzruszając ramionami rzekł Bamboche... — srébra? wielka mi osobliwość...
Poczém wyjął z kieszeni kluczyk i podając mi go (bom wówczas trzymał woreczek), rzekł:
— Otwórz... bracie...
Włożyłem kluczyk do małego zameczka i worek otworzył się.
— Weźno jeden rulon, — powiedział Bamboche.
Wziąłem więc na los szczęścia, na trzy cale długi rulonik, starannie papierem obwinięty, z jednéj strony opieczętowany, z drugiéj zaś tylko założony.
— Rozwiń, — rzekł mi Bamboche.
Odwinąłem papier i zawołałem:
— Złoto!
— Złoto! — powtórzyła Baskina, — wszystko złoto!
— Weź drugi, — coraz bardziéj tryumfując powiedział Bamboche.
Oddałem Baskinie rulon który trzymałem, a wziąłem drugi.
— Znowu złoto! — rzekłem.
— Zawse złoto, — rzekł promieniejący Bamboche, — zawsze złoto... Byłoby tego do jutra... Wszystkie te rulony są pełne złota. Nie miałem czasu policzyć; ale będzie tu może piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków!!
— Piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków! — powtórzyłem zdumiony.
Nagle Baskina patrząc na rulon który trzymała w ręku, tak głośnym wybuchła śmiechem, żeśmy obaj z Bambochem zawołali:
— Z czegóż się tak śmiejesz?
— Ah! to mi dopiéro figiel... — z wzrastającą wesołością powtórzyła Baskina. — Wiész ty Bambochu jakie to twoje złoto?... To tylko ołów... patrzaj...
I wyciągnąwszy rękę, pokazała nam całą garść ołowianych blaszek wielkości dwudziestu su...
Wpośród nich błyszczał świetny luidor, który mi najpiérwéj wpadł w oczy skoro rozwinąłem rulon.
Bamboche zbladł, i na chwilę prawie skamieniał... Potém porywając sakwę, wszystko z niéj wysypał na murawę.
Wypadło piętnaście rulonów.
Bamboche ukląkł i każdy z kolei na połowę rozłamał.
Niestety! wszystkie zawierały, podobnie jak i pierwszy, same tylko ołowiane blaszki; jednak w cztérech czy pięciu ta moneta przykryta była sztuką złota.
Skoro Bamboche przekonał się że olbrzymi nasz majątek ogranicza się tylko na czterech czy pięciu luidorach, wściekły zawołał:
— O! rozbójnik la Levrasse...
— Jakto? — rzekłem.
— A tak! — powtórzył, wściekle uderzając nogą, — wiedziałem że on gdzieś ukrywa pieniądze i śledziłem go już od pół roku... bom nie chciał tak na sucho opuścić tego rozbójnika i umyśliłem zabrać mu te pieniądze abyśmy mieli za co bawić się. Nakoniec, zawczoraj... wypatrzyłem jego kryjówkę... Robię przygotowania aby upiec la Lerrassa... unoszę jego skarb... a ten skarb... to ołów, wyjąwszy kilku franków... Ha, szelmo, niech cię!!!...
Kiedy pierwsze nasze zdziwienie przeminęło, napróżno usiłowaliśmy domyślić się celu, jaki miał la Levrasse przyrządzając taką ponętę.
Obecnie lepiéj świadomy rzeczy, pewny jestem że la Levrasse obok innych ryzykownych rzemiosł swoich, przy sposobności nie zaniedbywał także wspólnictwa w głośnym późniéj rodzaju przemysłu, który wówczas kwitnął jeszcze, prawie zawsze szczęśliwie i bezkarnie, a zwano go kradzieżą na sposób Amerykański. — Zawczasu zapewne przygotował już tę sakwę, aby oszukać przy wydarzonéj sposobności.
Przez kilka minut siedzieliśmy osłupieli widząc że wszystkie nasze piękne projekta od razu spełzły na niczém.
Baskina pierwsza przerwała milczenie, wołając wesoło:
— Bah! cóżto znaczy! jesteśmy wolni jak ptaszki, pogoda przepyszna, lasy bardzo ładne, a mając kilka luidorów nie pomrzemy z głodu... Przechadzajmy się, i bawmy się... pójdźmy do wsi napić się mléka... Nie masz czego tak bardzo gniewać się, Bamboche — dodała rzucając się na szyję naszego towarzysza.
Ale ten opryskliwie odepchnął ją i zawołał:
— Daj mi pokój, nie mam wcale ochoty do śmiechów. — Baskina nagle posmutniała; bojaźliwie spojrzała na Bambocha i rzekła mu łagodnie:
— Nie gniewaj się...
— A ja mniemałem żeśmy tak bogaci!... z goryczą i gniewem zawołał Bamboche.
— Słuchaj, — rzekłem mu: — jeżeli dla siebie samego żałujesz naszych skarbów... to dobrze; gniewaj się ile chcesz... ale jeżeli dla mnie, to daj pokój... już i tak dosyć szczęścia żeśmy wolni... żeśmy wszystko troje razem.
— A widzisz Bamboche, Marcin ma słuszność, — bojaźliwie rzekła Baskina; — jesteśmy razem, co nam po pieniądzach... ja ich wcale nie żałuję... A potém, — z niejakiém wahaniem się dodała, — tak przynajmniéj... nic nie ukradliśmy... a to lepiej Bambochu, żeśmy nie ukradli,.. wszak prawda?
— Prawda, — dodałem. — Na te kilka luidorów któreśmy między blaszkami znaleźli, prawdziwie zapracowaliśmy;... bo la Levrasse przez cały czas naszego pobytu u niego, nie dał nam nigdy grosza... a jednak piękne miewał dochody.
— Co mi tam że kradzież! opryskłiwie rzekł Bamboche, — kaleka bez nóg mawiał: kiedy mi nic nie dają, to biorę sam skoro mogę... I wilki robią tak samo... nikt im nic nie daje, biorą więc gdzie mogą... Wreszcie kto okrada złodziei, ten wcale nie kradnie... a la Levrasse był złodziejem.
— Kiedy się więc pokazuje żeśmy to tylko wzięli co się nam należało, to Baskina ma słuszność, tém lepiéj, — rzekłem do Bambocha. — O skarb mniejsza, wszystko nam jedno czyśmy bogaci lub nie. A tobie, czy wiele na tém zależało?
— Do pioruna!... i bardzo!... szło mi o was i o mnie samego! — zawołał Bamboche.
— Ale... nam, to wszystko jedno.
— Mnie zaś wcale nie jedno... — porywczo odparł Bamboche.
— To więc Baskina i ja nic u ciebie nie znaczymy... a tylko o tych straconych pieniądzach myślisz? — i ty, widzę, także jesteś niesprawiedliwy, — rzekłem do naszego towarzysza.
Ten wyrzut dotknął Bambocha, bo mocném pchnięciem nogą sakwę próżną daleko odrzucił, i rzekł wesoło:
— Ha! tém gorzéj... macie słuszność... Po cóż mam sobie psuć krew nadaremnie?... okradziono nas... cóż czynić! mniejsza o to... Uściskajcie mię, zbierzmy nasze żółtobrzuszki i niech żyje wesołość! bodaj to leśne życie!
I naksztalt trzéch oswobodzicieli Szwajcaryi, nad jeziorem stojących, uściskaliśmy się wpół na seryo wpół komicznie, powtarzając:
— Niech żyje wesołość, bodaj to leśne życie! Potém starannie przejrzeliśmy ołowiane blaszki, pomiędzy któremi znaleźliśmy cztery luidory, które Bamboche włożył do kieszeni, mówiąc:
— Będzie przynajmniéj czém zagasić pragnienie... byleby nie były fałszywe.
I zostawując martwe ciało Lucypera, w pyszny poranek jesienny, no los szczęścia ruszyliśmy w dalszą drogę, dążąc najpiękniejszym w święcie lasem Chantilli.
Po kilkogodzinnéj podróży, od czasu do czasu spoczywając pod cieniem rozłożystych krzaków dzikich morw, pokrytych czarnymi, słodkim i smacznym owocem, los zaprowadził nas do jakiéjś rzeczki, wodnemi roślinami okolonéj, ponad któremi brzęczały, migały się i wzlatywały myriady różnokolorowych owadów o gazowych skrzydłach, szmaragdowym grzbiecie i rubinowych oczach.
Z szaloną i wiekowi naszemu właściwą radością bawiliśmy się ściganiem tych połyskujących owadów. Na moje wielkie zdziwienie, Bamboche nie mniéj się zapalił do tego polowania jak ja i Baskina; nigdybym nie sądził że te łowy taką mu sprawią przyjemność.
Ale z większém jeszcze podziwieniem postrzegłem, że jego rysy zwykle zachmurzone, ponure i wczesną dojrzałością nacechow ane, powoli się wygładziły; zniknął z nich sarkastyczny, złośliwy wyraz wiekowi jego nieodpowiadający, a w miarę pomyślnego połowu ustępował miejsca naiwnéj i dziecinnéj radości; rzekłbyś że przedwczesna i wynaturzona przewrotność jego rozwiała się po świeżém powietrzu swobodnéj samotni.
— Dziwna rzecz... — rzekł mi zatrzymując się, i dozwalając Baskinie igrać o kilka kroków przed nami, — widok tego lasu, to piękne słońce, ta niezakłócona cisza przypominają mi dawne... piękne dni moje... kiedy malutki jeszcze rąbałem drzewo w głębi lasów wraz z nieszczęśliwym ojcem moim.
Bamboche powiedział to z widoczném rozrzewnieniem, ale, skoro postrzegł bujającego się na szczycie trzciny pięknego chrabąszcza, zawołał:
— O! ten to dla mnie...
I czémprędzéj za nim poskoczył.
I Baskina była zmienioną: przypomniała mi swą niewinną fizyonomię wówczas kiedy czysta jeszcze jak anioł, podczas choroby, mówiła mi o swéj naiwnéj wierze w Najświętszą Matkę Boga.
Tak biegnąc, przybyliśmy w górę rzeczki do miejsca gdzie rozdwajając się, opasywała wysepkę najwięcéj jeden mórg obwodu mającą: wyspa ta była bardzo spadzista, nieprzystępna, z pośrodka jéj siwych skał wznosiły się ogromne drzewa, których stopy rzeczka opłukiwała.
Na widok miejsca tak malowniczo dzikiego, zatrzymaliśmy się przejęci uwielbieniem i nieposkromioną ciekawością.
— Ah! jakaż to piękna wysepka, — zawołała Baskina załamując ręce, — jak na niéj musi być ładnie.
— Chodźmy tam, — stanowczo rzekł Bamboche.
— I zabawmy cały dzień, — dodałem. — Pewno i tam znajdziemy morwy... to się niemi posilimy.
— A o kasztanach zapomnieliście?... — wtrącił Bamboche pokazując nam wielkie kasztanowe drzewa, wyrastające z pomiędzy skal. — Będziemy jedli pieczone kasztany... to wybornie... dalej na wyspę! zawołał z miną zdobywcy. — Za mną... marsz!.. na wyspę!
— Skąd weźmiemy ognia do upieczenia kasztanów? — spytała Baskina.
— Aboż to ja nie mam krzesiwka?... znajdziemy przecie trochę suchych gałęzi... zresztą to moja rzecz — dodał wesoło. — Znam ja leśne życie; kiedym z moim ojcem wyrąbywał drzewo, zawsze sam ogień rozpalałem... No... na wyspę!
— I owszem, — odpowiedziałem. — Ale, jak przebędziemy rzeczkę, może za głęboka? Cóż zrobimy z Baskiną?
— Nie turbujcie się, — odparł Bamboche, — ja umiem pływać, spróbuję którędy można przebrnąć... Jeżeli zgruntuję... to Baskinę przeniesiemy na ręku... Jeżeli nie... to przecież mam tyle sity że was jedno po drugiem przeprawię... To nie wielkie rzeczy.
To mówiąc zdjął bluzę, koszulę i boty, a spodnie podwinął aż do kolan.
— Ostrożnie, — rzekła mu niespokojna Baskina.
— Nie lękaj się, — odpowiedział Bamboche, ucinając sobie długą olszową laskę.
— Bądź spokojna, — rzekłem Baskinie. — Widziałem że on dobrze pływa.
Bamboche śmiało rzucił się w wodę, którą zgłębiał laską, w miarę jak naprzód postępował.
— Z niewypowiedzianą radością ujrzeliśmy że przebył na drugi brzeg, zaledwie po pas w wodzie zanurzony.
— A to jakby kto żwirem wysypał! — zawołał do nas Bamboche, — czekajcie, zaraz powrócę. Nie lękaj się Baskino... weźmiemy cię wraz z Marinem na ręce.
Jak powiedział tak się stało. Rzeczka szeroka była najwięcéj na piętnaście stóp; wkrótce więc, uradowani weszliśmy na wyspę przebywając stosy skał, które ją prawie całkiem pokrywały, a z między których wyrastały olbrzymie dęby, jodły i kasztany.
Oprócz małej, zaledwie udeptanéj ścieszki, któja znaleźliśmy po upływie kilku minut, nie było tam śladu żadnéj drogi; w niektórych miejscach roęślinnej ziemi bujały wysokie, dzikie zioła. Zdążając tą ścieszką, w dziesięć minut zaszliśmy do jakiejś niezamieszkałéj lepianki bez drzwi i okien, niedawno jednak opuszczonéj, od strony bowiem, którą ie przybyliśmy otaczało ją kilka staj ziemi zasadzonéj kartoflami i inném warzywem; tu i owdzie, w małym ogródku, rosło kilka drzew gruszkowych, obfitym owocem obciążonych, winna latorośl pokryta fioletowo-purpurowemi gronami, prawie zupełnie zasłaniała jednę stronę lepianki.
Nie widząc ani słysząc nikogo, weszliśmy do téj lepianki złożonéj z dwóch małych izb wszelkiego sprzętu pozbawionych; w jednéj był wysoki komin od ognia zniszczony. W tym domku mieszkał bez wątpienia jaki leśnik mający nadzór nad wyspą, gdyż liczne stada jeleni i sarn z sąsiednich lasów, przybywały napawać się i kąpać w rzeczce, przebiegając niekiedy tę samotną wyspę[26].
Zachwyceni naszém odkryciem, obeszliśmy wkoło lepiankę; drugi jéj bok dotykał zielonéj łąki, daleko dłuższéj jak szérszéj, otaczały ją siwe skały, uwieńczone pięknym kasztanowym lasem, którego odwieczne drzewa swemi gałęźmi łąki sięgając, zdawały się tworzyć niby kolebkę.
O kilka kroków od lepianki tryskało źródło z pomiędzy skał, spadając w licznych kaskadach do naturalnego ocembrowania pełnego dzikich ziół skąd znowu wypływając niknęło w jakiéjś podziemnéj kryjówce.
— Jeżeli nikogo na wyspie nie spotkamy, — zawołał Bamhoche, — projektuje rozgościć się tu na parę dni... Mamy wodę, kartofle, kasztany, winogrona, gruszki... możemy żyć jak Bogowie.
— Ja zaś projektuje zabawić tu cały tydzień, — zawołała uradowana Baskina.
— Zostańmy wiec dopóki sami zechcemy, — dodałem.
— Zgoda, — rzekł Bamboche, — ale piérwéj przekonajmy się czy nas kto ztąd nie wypędzi...
— Niestety! prawda... mogą nas ztąd wypędzić, smutnie powtórzyła Baskina, — jaka szkoda!...
— Nie smućmy się zawczasu, — odpowiedziałem, — a lepiéj przebiegnijmy wprzód całą wyspę... nie wiele to nam chwil zabierze.
W istocie trwało to niedługo.
W przeciągu godziny zapewniliśmy się że jesteśmy jedynemi mieszkańcami wyspy, którą téż przywłaszczając sobie nazwaliśmy Naszą wyspą.
Wieczorem, nim słońce zaszło, Baskina klękła przy małém jeziorku zimnéj i czystéj wody, podrzynającém stopy jednéj skały, i płukała przepyszne kartofle, Bamboche siedząc przy niéj, łuskał kasztany, ja zaś, pochylony nad ogniskiem lepianki, rozniecałem ogień z suchego drzewa, w którego gorącym popiele piec się miały kartofle i kasztany, uzupełniające naszę wieczerzę, złożoną już z przepysznych winogron i tuzina złocistych gruszek.
Tak zeszedł piérwszy dzień, który przepędziliśmy na Naszéj wyspie.




6.
Śpiewka.

Zaledwie upłynęło dwa dni pobytu na spokojnéj i samotnéj Wyspie naszéj, a już oznaki moralnéj poprawy jakie w towarzyszach moich dostrzegłem i sam w sobie uczułem, co raz wyraźniej objawiać się zaczynały...
Byłże-to, jeżeli się tak wyrazić wolno, skutek zmiany powietrza?... Nie wiém... lecz można było powiedziéć, że od czasu jak opuściliśmy trupę la Levrassa, i zepsutą atmosferę w któréj dotąd żyliśmy, zamiary nasze stawały się co dzień lepsze i czyściejsze.
Zrazu atoli starannie jedni przed drugiemi ukrywaliśmy te zbawienne uczucia, gdyż, niestety! tak dalece już byliśmy skażeni, że dobre nas wstydziło.
Dotąd utkwiły mi w pamięci wszystkie szczegóły spędzonego na wyspie drugiego wieczora.
Wesoło i pracowicie przez cały dzień oczyszczaliśmy nasze kartofle i korzonki z rozlicznych chwastów; nazbieraliśmy suchego drzewa na ogień, a ja niegdyś mularz, naprawiłem dach w wielu miejscach popsuty, podczas gdy Bamboche i Baskina zbierali owoce; to zajęcie tyle miało dla nas powabu, iż nawet dwóch godzin nie odpoczywaliśmy.
Posiliwszy się wesoło pieczonemi kartoflami smacznemi owocami, położyliśmy się wszystko troje na łące przed lepianką.
Było to po zachodzie słońca; wieczorny wietrzyk powiewał przyjemnie, a chociaż księżyc się jeszcze nie pokazywał, jednak błyszczące gwiazdy słabo już rozjaśniały nocną ciemność;... powietrze tak było czyste, łagodne, dźwięczne, że szum źródła po skałach spadającego, rozmaite zdawał się wydawać odgłosy... bo raz szemrał niby głucho i żałośnie, to znowu dźwięczał głośno, srebrzysto niby dzwon kryształowy.
Milczeliśmy, marzyliśmy przeciw zwyczajowi naszemu.
— Jakże miłym jest szmer tego źródła... — po chwili rzekła Baskina.
— Prawda, odparł Bamboche; — właśnie o tém myślałem... wolę go, niżeli muzykę naszych widowisk.
— O wielka to prawda!... — wtrąciłem z westchnieniem.
I znowu zamilkliśmy wszystko troje.
W oddaleniu, dał się słyszeć kilkakroć przerywany śpiew nie wiém jakiego ptaka... śpiew żałosny, monotonny, lecz nadzwyczajnie miły.
Potém ptak umilkł także...
I już sam tylko szmer źródełka słyszeliśmy.
Ten smętny, przygłuszony i samotny śpiew, niewypowiedzianie rozrzewnił mię.
— Otóż... i ptak milczy... — z żalem rzeki Bamboche, szkoda, Boskino? — nieprawdaż?
Towarzyszka nasza nie zaraz odpowiedziała.
— Czy ty śpisz... Baskino? — spytał Bamboche.
— Nie... — łagodnie odpowiedziała, — ja płaczę...
— A to czego?
— Nie wiem... Nic mię nie boli, jestem owszem bardzo szczęśliwa... obok was... Alem przypomniała sobie ojca... matkę... siostry; i zapłakałam... niechcący... i... to mi ulżyło...
Sądziłem że Bamboche wyśmieje lub wyłaje Baskinę: omyliłem się; bo rzekł do niéj wzruszonym głosem:
— Płacz, kiedy tak chcesz... to czasem lepsze... jak śmiech... a potém...
Bamboche nie dokończył, bądź że był zbyt mocno wzruszony, bądź że to wzruszenie ukryć chciał przed nami.
Znowu przez jakiś czas wszyscy milczeliśmy.
Bambochc piérwszy przerwał to milczenie, mówiąc:
— Baskino.... jeżeli już nie płaczesz, to zaśpiewaj nam cokolwiek... kiedy już ptak nie śpiéwa.
— I owszem, — odrzekła Baskina, — ale co?
— Co ci się podoba.
Biédna dziewczynka mogła tylko wybrać, w kilku rozwiązłych lub sprośnych śpiewkach; bo innych wcale nie znała.
I dziecinnym, anielskiéj czystości głosem zanuciła:

Bon jour, mon ami Vincent,
Tu reviens de ton village,
Veux-tu me faire présent
De...................

— Nie... nie... słów nie trzeba — przerywając jéj opryskliwie zawołał Bamboche — tylko samą. notę... jakąkolwiek... ale bez słów.
— I ja wolę tylko notę — rzekła Baskina — nie wiém dlaczego, słowa mię dziś... zawstydzają...
I ja podobnie jak Bamboche, piérwszy raz boleśnie oburzyłem się, słysząc jak ten głos anielski, którego melancholiczny i słodki dźwięk teraz czarował mię więcéj jak kiedykolwiek, wymawiał początkowe wyrazy nikczemnej piosenki... Baskina doświadczała podobnego uczucia odrazy i wstydu, bo wyznała biédaczka, że tego wieczora, nie wiedzieć dlaczego słowa ją zawstydzały.
Przez jakież to dziwne zrządzenie doznaliśmy wszystko troje tak nagłéj drażliwości? Baskina, przywykła zuchwale wyśpiewywać sprośności, a my słuchać ich.
Wówczas zdać sobie sprawy z tego nie umiałem; ale dzisiaj, więcéj doświadczony, w objawieniu się tak nagłéj drażliwości, w poprawie naszych uczuć, tych skutkach zapewne zbawiennego wpływu samotności i usilnéj pracy, upatruję nowy dowód, że najbardziéj wkorzenione, najwcześniejsze zepsucie zawsze się uleczyć daje. Tak! tak! w wielu okolicznościach ustępuje mimowolnym popędom ku dobremu, ku sprawiedliwemu, pięknemu — i są chwile, w których upadła dusza pragnie znowu wznieść się w sferę, z któréj ją strącono; są to chwile nieocenione... lecz niestety! przelotne, w których poprawa jest jeszcze podobną.
Na żądanie Bambocha, Baskina zaczęła naprzód śpiewać bez słów, aryę mon ami Vincent... ale śpiewała ją powoli i smutno, a pozbawiając ją tym sposobem właściwego charakteru, nadała jéj wyraz dziwnie melancholijny.
Potém, jak ptak który jakiś czas ponad ziemią buja, wreszcie wznosi się pod niebiosa... Baskina, zapalając się, dzięki przejściom pełnym natchnienia, pierwotny temat zmieniła na miłą, melancholijną i zachwycającą improwizacyę.
Było to coś naiwnego, smętnego, czułego, niewypowiedzianego... coś, jeżeli się tak wyrazić można, skrzydlatego; poeta byłby może przyrównał to do śpiewu małego serafina, swoim dziecinnym głosem błagającego o przebaczenie dla grzesznika.
Nasuwa mi się to porównanie dlatego że Baskina zrazu zaczęła śpiewać siedzący: lecz powoli, w miarę jak ulegała tajemniczemu natchnieniu, prawie niepostrzeżenie uklękła, i skrzyżowawszy ręce, błogą twarz wzniósłszy w promieniejące gwiazdami niebo, daléj śpiewała.
Bamboche i ja słuchaliśmy Baskiny z prawie religijnym zachwyceniem; dotąd nigdy jeszcze tak nie śpiewała; zbliżyliśmy się ku sobie, i machinalnie także uklękliśmy.
Wkrótce uczułem że czoło Bambocha opiera się na mojém ramieniu... że łzy jego spadają mi na rękę...
Nigdy go jeszcze nie widziałem płaczącego; nie potrafię opisać wzruszenia jakiego doznałem, czując, wśród nocnych ciemności, łzę jego na mojéj dłoni;... oburącz objąłem go za szyję; chciałem mu coś powiedziéć, ale on rzekł mi cichym i przerywanym głosem:
— Pozwól... pozwól, niech śpiéwa... bo mi to tak miło... Sądzę że ona błaga o przebaczenie dla mnie. Biédaczka... ona o złem nie myślała... I ja także... kiedyś... nie myślałem o złém!... Ale zgubiono mię, i ja ją także zgubiłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta późna zgryzota Bambocha, mimo swój nadzwyczajności nie dziwiła mię wcale; bo i na mnie także śpiéw Baskiny silne wywarł wrażenie.
W kilkanaście lat potém, kiedy Baskina ze szczytu swojego gieniuszu, najznakomitszym przywodziła artystkom, wyznała mi sama, że owéj nocy, z sercem nieskończonym smutkiem napełnioném, myśląc o ojcu, matce, o piérwotnéj wierze swojego dzieciństwa, i o ponurej przyszłości, jaką jéj gotowało tak przedwczesne zepsucie... że owéj nocy, gdy mimo wiedzy ułożyła tę pełną rozpaczy skargę wśród samotnéj Wyspy naszéj, młody jéj umysł pojął sztukę, w całéj jej naiwności, w całym ideale, a mimo to w całém jéj człowieczeństwie.
„Zadnemi słowy nie umiałabym wyrazić tkliwego i zarazem bolesnego wrażenia, jakiemu uległam owego wieczora, mówiła mi wówczas Baskina. Zdało mi się że jakiś żałosny głos śpiewa we mnie... powtarzałam go uniesiona, sądziłam że przemawia do mnie natura, tak bowiem wiernie oddawał moje wrażenia. Spiéw ten... zawszém sobie z rozrzewnieniem przypominała, i w obecnéj chwili jeszcze — ze smutnym uśmiechem dodała — bez łez powtórzyć go nie mogę.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po upływie kilku miunt, dźwięczny głos Baskiny, przyćmił się... słabł stopniowo i nakoniec śpiew zgasł na jéj ustach, niby harmonijne jęki co w dali gubiąc się zniknęły...
Wreszcie pochyliła głowę na piersi i zamilkła... Lecz nie słysząc nas, wnet się ku nam obróciła i ujrzała mię i Bambocha, w braterskim uścisku...
— Cóż to? — zawołała słysząc nasze łkania, bo i ja podzielałem rozrzewnienie Bambocha.
— Cóż to? — powtórzyła klękając przy nasi ściskając nasze ręce, — płaczecie?
— Tak jest... płaczemy... boś i ty przed chwilą płakała, — odrzekł Bamboche, — a te łzy są słodkie.
Potém tuląc nas oboje do szerokich piersi swoich, zawołał tonem, którego nigdy nie zapomnę:
— Jednakże... my źli nie jesteśmy!! Nie... o! nie, do śmierci nie zapomnę z jakiém czuciem Bamboche wyrzekł te słowa; był w niem i żal za wyrządzone złe, bolesne wyrzekanie na nieszczęsne przeznaczenie, które go na złą drogę naprowadziło, i szczera chęć powrotu do dobrego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Usłaliśmy sobie dwa łóżka z wrzosu i mchu, jedno dla mnie w pierwszéj izbie lepianki, drugie dla Baskiny i Bambocha, w izbie drugiéj...
Téj nocy, Bamboche powiedział Baskinie:
— Dobra noc, siostro... — i położył się ze mną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bamboche spał mało i niespokojnie; często głęboko wzdychał; obudził się za pierwszym brzaskiem zorzy. Twarz jego była zamyślona, łagodna i poważna.
Weszliśmy do pokoju Baskiny, jeszcze spała, sen jéj był lekki jak sen ptaszyny. Skoro nas usłyszała, otworzyła wielkie oczy, spojrzała na nas zdziwiona, uśmiechająca się.
Wyszliśmy wszystko troje.
Kilka gwiazd błyszczało jeszcze na niebie; wschód dopiéro rumienić się zaczynał; powietrze tchnęło rozkoszną świeżością; skropione rosą zioła wydawały woń aromatyczną... Wszystko zapowiadało poranek godny wczorajszego wieczora...
— Słuchaj Baskino, i ty Marcinie słuchaj, — rzekł Bamboche sadowiąc nas przy sobie na ułamku skały, — musimy z sobą otwarcie pomówić, niech każde z nas śmiało myśl swoję objawi... wszakże tu nas tylko troje...
Zdumieni tak poważnym tonem mowy Bambocha, w milczeniu nań spojrzeliśmy.
— Zacznę,.. — mówił daléj, — aby wam łatwiéj było; śmiejcie się ze mnie jeżeli chcecie... ale będę mówił otwarcie...
— Mamy się śmiać z ciebie? — rzekłem — a to dla czego?
— Bo ja tchórzę... bo wyrzekam się kaleki bez nóg o którym wam tyle razy wspomniałem... bo się wyrzekam samego siebie... Ale mniejsza o to... chcę mówić szczerze...
A zwracając mowę do mnie, dodał:
— Przypominasz sobie, bracie, jak się zawiązała przyjaźń nasza; naprzód obsypałem cię razami, tyś mi je oddał; wpadłem na ciebie jako zdrajca, tyś się nie bronił; to mię ujęło... opowiadałem ci o moim ojcu.
— Prawda...
— Opowiadanie to rozrzewniło mię... tyś korzystał z tego rozrzewnienia.... i odtąd byliśmy braćmi...
— Tak jest... i zawsze będziemy!
— Bardziéj niż kiedykolwiek... czuję bowiem że jestem lepszy jak byłem dotąd... i znowu wydarzyło mi się to... co mi się wydarza ilekroć wspomnę o nieszczęśliwym moim ojcu...
— Cóż to takiego? — spytała Baskina.
— Przekonawszy się że w worku był ołów zamiast złota — odpowiedział Bamboche, — zaczęliśmy przebiegać lasy...
— I to przypomniało ci twojego ojca... owe czasy, kiedy malutki jeszcze z nim wyrąbywałeś drzewo, — rzekłem do Bambocha, — wszak mi to wyznałeś?..
— Prawda... i od dwóch dni któreśmy tu przepędzili... sami, spokojni, w tak piękném miejscu... kopiąc ziemię, zbierając gałęzie, owoce, żyjąc jak wieśniacy — sam siebie poznać nie mogę... Dla czego tyle się zmieniłem?... nie wiem... ale czuję w sobie zmianę... Całą noc nie spałem... mocno się badałem, roztrząsałem pilnie i wszystko mi mówiło: że od śmierci ojca wiodłem łotrowskie życie... które tak dla mnie jak i dla innych skończyć się musi... dosyć już tego... już mi się sprzykrzyło...
A żeśmy coraz mocniéj zdziwieni patrzyli na niego, dodał:
— To was dziwi?... i mnie także! Powtarzam, że sam tego nie pojmuję;... ale to pewna, że kiedy mi nie gniotą już karku ani la Levrasse, ani matka Major, ani pajaco i cała ta s..... czereda, swobodnie oddycham: mimo to jednak czuję że mi na sercu ciężko jeszcze... bo...
I z nieopisanym wyrazem spojrzawszy na Baskinę, zamilkł.
Wreszcie tłumiąc westchnienie, mówił daléj:
— Lecz kiedy to minie, czuję tylko samę radość.... a jednak myślę że ten niegodziwiec kaleka bez nóg lepiéj byłby zrobił, gdyby mię zabił; bo, dzisiejszéj nocy mówiłem sobie: ojciec mój umarł z pracy: całe życie nędzę cierpiał, a jednak był uczciwy i pracowity... Prawda... ale wszyscy zacni ludzie z szacunkiem powiedzą o nim: biedaczysko... wiem że takie łotry jak kaleka bez nóg, nazwą go głupcem, dudkiem! ale nikt, ani dobrzy, ani źli, nie powiedzą że mój ojciec był: łotrem.
— O nie! — zawołałem wraz z Baskiną.
— Otóż! — śmiało mówił dalej Bamboche, — dobrze się nad tém dzisiejszéj nocy zastanowiłem: i o mnie może powiedzą: biedaczysko!..... głupiec!.... dudek!.... ale nie powiedzą nigdy: łotr.
Znowu ja i Baskina radośnie wykrzyknęliśmy.
— Kiedy ojciec mój umarł, — mówił znowu Bamboche, — najpierwéj pomyślałem o uczciwéj pracy; prosiłem bogacza o chléb i robotę... Prawda że zamiast odpowiedzi psem mię poszczuł, ale czyż cały świat taki?
— Zapewne że nie! — zawołałem.
— Wtedy, na nieszczęście, spotkałem kalekę bez nóg, a potém la Levrassa i całą jego bandę, i to mię zgubiło... ale, hola! jest głos co się tu odzywa, — i silnie się w piersi uderzył. — To też usłucham tego głosu... Już mię nikt odtąd nie nazwie: łotrem, dosyć już tego i dla mnie... i dla drugich.
I znowu z wyrazem głębokiej czułości i politowania spojrzał na Baskinę, dodając:
— Jéj po części zawdzięczam tę zmianę... Wczoraj wieczorem, kiedy śpiewała... niby żebrząc przebaczenia dla mnie, serce mi pękało gdym w niebo poglądał, i rzekłem: sobie: mówią o Bogu... jakże byłby dobrym gdyby nas na długo pozostawił na tym małym zakątku ziemi, gdzie nikogo nie krzywdzimy, gdzie nikomu nie dokuczamy; takie wiodąc życie, sami i tylko troje, poprawilibyśmy się zupełnie... uleczeni z niegodziwych zasad kaleki bez nóg, nigdy nie myślelibyśmy wracać do nich...
Przykry wypadek przerwał Bambochowi.
Zajęci jego opowiadaniem, ani ja ani Baskina, nie postrzegliśmy ani słyszeli człowieka, który obszedłszy lepiankę, przy stąpił do nas i groźnym głosem zawołał:
— W imieniu prawa... aresztuję was... pójdziecie ze mną do pana wójta!




7.
Polowy Strażnik.

Groźnie powtórzony rozkaz:
— Pójdziecie ze mną do pana wójta, — tak nas zdziwił i przeraził, żeśmy osłupieli.
Osobą, która nas tak przestraszyła, był człowiek jeszcze młody, wysoki, ogorzały, ale silny i śmiały; na niebieskiéj bluzie miał urzędowy temblak, rękę oparł na kawaleryjskim pałaszu; towarzyszył mu ogromny brytan, co spoglądał nań czerwonym i dzikiem okiem, a mógł wrazić potrzeby być mu straszliwą pomocą.
Zrazu mniemałem że ścigają nas za spalenie powozu la Levrassa; przerażonym wzrokiem spojrzałem na moich towarzyszy.
— W imieniu prawa, aresztuję was, — powtórzył znowu połowy strażnik podchodząc ku nam: — No, dalej, do pana wójta!
— Za cóż pan nas chcesz aresztować? — spytał Bamboche śmielszy od nas; — nic złego nie robimy.
— Jesteście włóczęgi, — groźnym głosem zawołał strażnik, — pastuch przed trzema dniami widział, jakeście szli na tę wyspę.
— Prawda panie, i ciągle tu bawimy, — odpowiedział Bamboche.
— No, to czémże tutaj żyliście?
— Bah... warzywem i owocami któreśmy tu znaleźli, mój panie. — odparł Bamboche.
— Znaleźli?... pięknie... znaleźli?... zawołał strażnik, — wyście po prostu kradli, moje zuchy. Ah! brawo! więceście włóczęgi i złodzieje!...
— Alboż ten kradnie, kto bierze to, co mu za pokarm służy? — spytałem.
— Myśleliśmy, dobry panie, że nikogo nie skrzywdzimy, — bojaźliwie dodała Baskina.
— Doprawdy, moja blondyneczko? tyś tak sądziła? — mówił znowu strażnik; — obaczymy czy i wasi rodzice sądzą tak samo... bo zapewne przyjdą upominać się o was i oćwiczą was porządnie... i byłoby to bardzo dobrze... A w któréj wsi mieszkają?
— My nie mamy rodziców, mój panie, — odpowiedział Bamboche. — I z żadnéj wsi nie jesteśmy.
— Jakto? nie macie rodziców! — zawołał strażnik... z żadnéj wsi nie jesteście?
— Tak panie, ja nie mam ani ojca ani matki.
Marcin, który tu stoi, jest podrzutkiem, a Baskina...
— Ale gdzie mieszkaliście nimeście tu przybyli? coraz bardziéj podejrzliwie badał strażnik.
Na pytanie tak drażliwe, Bamboche śmiało odpowiedział:
— Przybywamy ze stron bardzo dalekich, mój panie... bo przynajmniéj o sto mil ztąd... a po drodze prosiliśmy o jałmużnę.
— Ah! ha! — wrzasnął strażnik, to coraz lepiéj! jak się zdaje toście małe żebraki, włóczęgi, złodzieje; nie macie rodziców którzyby się za wami upomnieli, powtarzam więc... wasza sprawa niedługa.
— Cóż z nami uczynią, mój dobry panie? prostodusznie zapytał Bamboche, i roztropnie cofnął się o kilka kroków wstecz.
A potém rzekł mi po cichu:
— Przynieś parę dobrych garści popiołu... jak wrócisz stań za mną i baczność!
Żeby zaś nie wzbudzić w strażniku większéj nieufności dodał na głos:
— Wszakże wszystko powiemy temu dobremu panu? pójdź-no poszukaj naszych papiérów...
— Idę — przebiegle odpowiedziałem i wypełniając rozkaz Bambocha pobiegłem do lepianki.
— Alboż to w waszym wieku mają papiery? — rzekł strażnik wzruszając ramionami; — na nic się nie przydadzą wasze papiéry... oddam was żandarmom i dziś wieczór jeszcze dostaniecie się do domu poprawy... gdzie pozostaniecie aż do lat ośmnastu, moje zuchy... Ah! ah! to niespodzianka, nie prawdaż?
— Uwięzieni aż do lat ośmnastu! — zawołał Bamboche, patrząc z pod oka czy nie wracam.
— Uwięzieni... dla tego że nie mamy rodziców? powiedziała Baskina załamując ręce; — uwięzieni, żeśmy zjedli kilka znalezionych kartofli?
— Tak jest, będziecie uwięzieni, — odrzekł strażnik; — koniec końcem chodźcie za mną do pana wójta... dosyć téj gadaniny,.. daléj bębny! w drogę! albo wezmę was jedno i drugie za uszy, a trzecie Muton za mną poniesie.... Muton, tu! — dodał wołając okropnego psa swojego.
Nagle Bamboche, który rozmawiając, że tak powiem, obszedł strażnika, wskoczył na niego z tyła, przytrzymał mu ręce, i skinął na mnie abym natychmiast zasypał mu oczy popiołem.
Rozkaz Bambocha wykonałem jak najściśléj: wielka głowa strażnika znikła wśród gęstéj mgły popiołu.
Nieszczęśliwy oficjalista na chwilę oślepiony, obie ręce poniósł do oczu, rozgniewany tupał nogami, lżył nas i wołał na psa:
— Ukąś... Muton... podaj...
Ale Bamboche, puściwszy ręce strażnika, prędko nabrał pełne garści piasku, i w chwili gdy Muton warcząc wskakiwał na niego z otwartą paszczą, tak mu zgrabnie wrzucił piasek w gardło, że pies dusząc się, charkając, pieniąc się okropnie zawył, a tym czasem jego właściciel, ciągle trąc sobie oczy, wrzeszczał przeraźliwie i potykał się za każdym krokiem.
Nie tracąc czasu, przebiegliśmy lepiankę i znajomą już ścieszką dostaliśmy się do rzeczki; przebyliśmy ją podobnie jak pierwéj brnąc po pas w wodzie i unosząc Baskinę na ramionach, a potém szybko idąc, dostaliśmy się w stronę najgęściejszego lasu.
— Jakże ten człowiek niegodziwy, że nam zakłócił spokojność na wyspie, gdzieśmy nikomu nic złego nie czynili, — rzekła Baskina, kiedy zwolniwszy kroku mogliśmy zastanowić się nad przykrém naszém położeniem.
— Smutna rzecz, — odpowiedział zamyślony Bamboche, teraz śledzić nas będą, a jeżeli złapią... zamkną w więzieniu...
— Jak to... naprawdę? — spytałem, — żeśmy biedne, opuszczone sieroty... dla tego mamy iść do więzienia?
— Tak jest, ten człowiek nie kłamał; żandarmi którzy mię aresztowali wraz z kaleką bez nóg, mówili mi to samo: Nikt się za tobą nie upomni, nie masz nigdzie przytułku... do więzienia włóczęgo... i już mię prowadzili; ale obaj zuchy, ja i kaleka bez nóg potrafiliśmy umknąć.
— O Boże!.. cóż się z nami stanie? — rzekłem.
— Ah! do licha! chcieliśmy zostać poczciwymi chłopcami, — drapiąc się w głowę mówił Bamboche, — nie tak to łatwo jak się zdaje.... nie dosyć jest chcieć... ale... zobaczemy, tylko pierwéj opuśćmy tę okolicę.
— Prędzéj lub późniéj, — rzekłem Bambochowi, — musielibyśmy i tak opuścić naszę wyspę... Wiem że był to czas stracony, ale koniec końcem opuściwszy wyspę cóżbyśmy byli przedsięwzięli?
— Jabym sądził, że najlepiéj powrócić do ojca Baskiny.
A widząc że się to dziécię czegoś obawia, Bamboche dodał:
— Bądź spokojną... wiém co powiedziéć twojemu ojcu... Jest on stelmachem... obaj z Marcinem przystaniemy u niego do terminu... będziemy dobremi rzemieślnikami... Ale cóż ci to Baskino? — żywo spytał Bamboche, — ty płaczesz?
— Mój ojciec... może już umarł, — rzekła łzami się zalewając.
Potém rozdzierającym tonem dodała:
— Ah!... przed rokiem jeszcze powinniśmy byli wrócić do nas... wszak pocieszając mię to mi przyrzekaliście.
— Prawda, — ponuro odrzekł Bamboche, — kłamaliśmy... zwodziliśmy cię; ale już nie czas żałować tego... zawsze jednak chodźmy w twoje strony.
— Odwiedzić moję matkę!.. nigdy się nie ośmielę, — drżąc ze wstydu rzekła Baskina — o! nie, nigdy!...
— Rozumiem cię — odpowiedział Bamboche, — po części masz słuszność... Moja to wina.
I pognębiony zwiesił głowę.
— Moja to wina, powtórzył.
— Słuchajcie, — zawołałem nagłą myślą powodowany: Bamboche, powiedział dzisiaj rano, że choć po śmierci ojca bogacz odmówił wsparcia i pracy, nie idzie za tém aby cały świat miał być niegodziwy... Chodźmy więc do miasta! pomiędzy stu osobami znajdziemy zapewne jednę litościwą; powiemy jéj wszystko, a może się nad nami zlituje.
— Nieprawdaż Bambochu, Marcin dobrze radzi? — rzekła Baskina.
— Tak jest... jeżeli nas od jednych drzwi odpędzą, zakołaczemy do drugich; raz przecie musimy znaleźć litościwe serce.
— Za nasze cztéry luidory, będziemy mogli żyć przez kilka dni — dodałem, — i....
— Do pioruna! — zawołał Bamboche rozpaczliwie tupiąc nogą.
— Cóź ci to?
— To złoto... z obawy żebym go nie stracił, włożyłem pod kamień w kącie lepianki i tam zostawiłem... Nie mamy więc ani szeląga...
— Sza... nagle rzekłem po cichu. — Słuchajcie, jakiś powóz nadjeżdża...
— Nie ruszajmy się aż przejedzie, — powiedział Bamboche.
I niemi, nieruchomi, siedzieliśmy ukryci w gęstych krzakach, w których zatrzymaliśmy się dla odpoczynku po kilkogodzinném błądzeniu wśród nieprzebytych zarośli, których kolce prawie w kawałki podarły i tak już zużytą odzież naszę.
Turkot powozu coraz się bardziéj zbliżał, gdyż nie wiedząc o tém, znajdowaliśmy się blizko wyrębu w lesie.
Przez otwór pomiędzy liściem, już w części z powodu pierwszego zimna jesiennego opadłym, dostrzegliśmy powóz; zatrzymał się przy słupie drogowym, u którego spodu urządzony był okrągły stół kamienny.
Nigdy nie widziałem piękniejszego ekwipażu; był to kocz zaprzężony w cztery przepyszne konie, na których siedziało dwóch pocztylionów ubranych w brązowe kurtki z jasno niebieskiemi kołnierzami; dwóch lokai w wielkiéj, liberyi, również brązowéj z niebieskiém, pysznie srebrem galonowanéj, stało za powozem.
W powozie siedziało troje dzieci i dosyć jeszcze młoda kobiéta.
Skoro konie stanęły, jeden służący zsiadł i zdjąwszy kapelusz zbliżył się do drzwiczek.
Nim przemówił, mały pięcio lub sześcioletni chłopczyca, z prześliczną twarzą, okoloną długiemi puklami blond włosów, rozkazując zawołał:
— Wysiadajmy... ja chce tu wysiąść...
— Panno, — rzekł stojący lokaj do guwernantki, (bo późniéj przekonaliśmy się że to była guwernantka) — pan vice-hrabia chce tu wysiąść, czy mam otworzyć drzwiczki?
Właśnie guwernantka miała odpowiedzieć, gdy chłopczyk tupiąc nogami ze złości, zawołał:
— Wszak ci mówię że tu chcę wysiąść... otwieraj natychmiast, ja tak chcę!...
— Kiedy pan Scypio chce... to otwórz,... — przesadzonym i pełnym formalności tonem rzekła guwernantka.
Lokaj spuścił stopień i chciał wziąć na ręce chłopczyka którego nazywano panem wicehrabią lub panem Scypionem. Ale chłopczyk podnosząc laseczkę którą trzymał w ręku, odtrącił nią lokaja, i rzekł:
— Nie dotykaj mię!... sam wysiądę...
— Pan Scypio chce sam wysiąść, powiedziała guwernantka dając znak lokajowi aby się oddalił. Daj mu pokój.
Wtedy pan Scypio dosyć zgrabnie i lekko zszedł po stopniach powozu, podczas gdy lokaje, upudrowani, sześć stóp wysokości mający, stali po obu stronach drzwiczek z odkrytemi głowy.
Skoro pan Scypio wysiadł, widząc że drugi chłopczyk to samo uczynić pragnie, zawołał:
— Nie... Robercie, ty nie wysiądziesz.. Zostań, ja chcę żeby Regina pierwej wysiadła... Powóz do mnie należy.
Nieukontentowany Robert z widoczną niechęcią usłuchał.
Ładniuchna dziewczynka, nieco słuszniejsza od Baskiny, lekko wyskoczyła z powozu, a za nią Robert i guwernantka, która zwracając mowę do sześcioletniego wicehrabi, spytała:
— Scypionie.... czy teraz będziesz jadł podwieczorek, czy później?
— Wszak, tutaj Regino, będziemy jedli? rzekł chłopczyk do dziewczynki.
— Co! — szyderczym tonem odpowiedziała dziewczynka; ja nie powiem ani tak, ani nie. Gdybym powiedziała tak, wiem, że ty co lubisz sprzeciwiać się i tyle jesteś kapryśny, powiedziałbyś nie.
— Co prawda, to prawda — dodał Robert, — Scypio najmniejszy, a jednak trzeba to robić co jemu się podoba.
— Bah... bo ja mam powóz a wy nie... dumnie odpowiedział wicehrabia.
— I mój ojciec ma także powóz, rzekł Robert zraniony w miłości własnéj.
— Prawda, ale tylko jeden, i nigdy ci go nie pożycza... mój ojciec zaś ma pięć czy sześć powozów... a ten jest mój i tylko dla mnie.
— Mnie — wesoło rzekła Regina — bardziéj jeszcze żałować potrzeba niż Roberta... bo mój ojciec nie ma żadnego powozu...
— To też, ja ci daję miejsce w moim, pyszniąc się rzekł wicehrabia.
Podczas téj rozmowy, służący wydobyli z powozu eleganckie pudełko, rozesłali serwetę na kamiennym stole i ustawili na nim smaczny podwieczorek.
Srebra i kryształy błyszczały przy promieniach słońca wskroś gałęzi wielkich dębów ugór ocieniających.
Bamboche, Baskina i ja, ukryci w krzakach, przytuleni jedno do drugiego, nieruchomi i prawie nieoddychający, podziwialiśmy w milczącém zdumieniu ten oślepiający i nowy dla nas zbytek. To podziwienie okazywaliśmy tylko lekkiém potrąceniem, ilekroć postrzegliśmy jaki świeży przysmak podany na srebrnym półmisku. Od wczoraj nic jeszcze nie mieliśmy w ustach; mogła być wtedy godzina trzecia lub czwarta; widok więc tak apetycznych potraw mocno głód nasz drażnił, kiedy przeciwnie, z wielkiém naszém zdziwieniem te szczęśliwe dzieci, zaledwie po troszku wszystkiego skosztowały.
Za wicehrabią Scypionem stało dwóch galonowanych lokai, którzy mu usługiwali z pełną uszanowania czołobitnością, usiłując, równie jak guwernantka, uprzedzać najmniejsze życzenia tego zepsutego dziecka.
Zaledwie wicehrabia dotknął jakiéjś potrawy która szczególny w nim wzbudzała apetyt, zaraz wziął swą szklankę napełnioną wodą i winem i wylał na potrawę głośnym wybuchając śmiechem.
— Ależ Scypionie, po co to psujesz? rzekła guwernantka.
— Już nie chcę jeść, odpowiedział wicehrabia.
— Lecz ja byłbym jadł jeszcze, zawołał Robert.
— No to będziesz jadł co innego;wszak tu mamy co jeść. Zresztą... to była moja potrawa.
Oburzony Bamboche nagle się poruszył, i mruknął:
— Ha!... smarkaczu... czekaj!
Baskina i ja trąciliśmy go łokciami. — Zamilkł.
Wtém zdziwiony i rozgniewany wicehrabia zawołał:
— Co widzę! czemu tu nie ma śmietany?
— Wiesz przecie Scypionie że chorujesz od śmietany, i dlatego nie wzięliśmy jej z sobą — powiedziała guwernantka.
— Ja koniecznie chcę śmietany.
— Ależ...
— Powiadam że chcę koniecznie!... Niech zaraz przywiozą śmietany!
A że guwernantka sprzeciwiała się temu żądaniu, pan wicehrabia poczerwieniał, i jak każde zepsute dziecię, takim się uniósł gniewem, że omal niedostał konwulsyj.
Wtedy guwernantka rzekła jednemu z lokajów:
— Pan Scypio może zachorować z tak wielkiego gniewu; weź powóz i pojedź natychmiast po śmietanę.
— Ja ci tu zaraz... dam śmietany... łotrze! — znowu mruknął Bamboche, mimo żeśmy go pilnowali.
— Ale zkądże wziąć śmietany? — rzekł lokaj do guwernantki. — W lesie bardzo o nią trudno.
— Pojedź do Mortfontaine... tam pewno dostaniesz. Udasz się w jednę stronę, a Jakób w drugą.
Róbcie co chcecie, ale koniecznie przywieźcie śmietany, bo pan Scypio znowu może dostać konwulsyj tyle dla niego niebezpiecznych.
Lokaje oddawna zapewne przyzwyczajeni do ulegania dziecinnym kaprysom pana wicehrabiego, wsiedli za powóz zaleciwszy stangretowi aby ruszył jak najspieszniéj w stronę Mortfontaine.
W kilka chwil później guwernantka rzekła:
— Zleś zrobił Scypionie, żeś odesłał powóz; chmurzy się, a nim wrócą nasi ludzie, burza nas tu zaskoczyć może.
— Cóż ztąd?... Ja chcę śmietany — uporczywie odpowiedział wicehrabia, i dla przepędzenia czasu zaczął rzucać piasek, trawę i ziemię na resztę podwieczorku którego Robert i Regino ani dotknęli.
Pożądliwa uwaga z jaką patrzałem na tak apetyczny podwieczorek, ustąpiła wkrótce mniéj materyalnemu zajęciu: nie mogłem oderwać wzroku od czarownéj twarzy panny Reginy.
Dotąd, podług mnie, Baskina była najpiękniejszą w świecie dziewczynką; ale piękność Reginy tak uderzająco różniła się od piękności naszéj towarzyszki, że podziwiając jednę, można było bez jéj ukrzywdzenia podziwiać i drugą.
Baskina była blondynka; ale jéj cera zrazu białawo różowa, skutkiem koczującego życia i ćwiczeń na słońcu wykonywanych, straciła połysk i nabrała pozłoty brunetkom właściwéj; Regina przeciwnie miała wtedy czarne jak atrament włosy, płeć oślepiającéj białości a trzy ziarna piękności, trzy czarne niby axamitne znamiona, może nawet za nadto widoczne... jedno w kącie lewego oka tuż przy skroni, drugie nieco poniżéj górnéj wargi, a trzecie u spodu podbródka,... tem mocniéj jeszcze odbijały przezroczystość cery i purpurę jej ust.
Mimo tych trzech małych hebanowych muszek dodających Reginie tyle powabu, fizyonomia jéj wydała mi się za nadto poważną na jéj wiek; jéj wielkie czarne oczy były zarazem przenikliwe i myślące, zaś małe usta i lekko wystający podbródek nadawały jéj rysom wyraźną cechę rozwagi i stałości; długie, fryzowane, czarne włosy, igrały wokoło nadobnéj i wysmukłéj jak u ptaka szyi. Miała na sobie białą muszlinową sukienkę i majtki koronką obszyte; jéj małą nóżkę ubierała przezroczysta pończoszka i bóciki z ciemno czerwonéj skórki. Pasek miała z wiśniowéj wstążki, która także zdobiła jéj okrągły słomiany kapelusz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystkie te okoliczności mocno utkwiły w mojéj pamięci... Niestety! któżby mi był powiedział że kiedyś!... lecz, nie uprzedzajmy wypadków......
Niepomny ani na głód, ani na Baskinę, ani na Bambocha, ani téż na przykre nasze położenie, miałem wlepiony wzrok w Reginę; kilka razy czułem że policzki i czoło moje rumienią się, pałają, że serce moje to się ściska, to znowu bije gwałtownie. Gdyby nie przykład i zapatrywanie się na przedwczesne miłostki Bambocha, rzadka piękność tego dziecka nie byłaby zapewne wzbudziła we mnie tak pełnego trwogi podziwu, podziwu który wkrótce podwyższyła silna sympatya; bo Regina 0otyle była wyrozumiałą i skromną, o ile wicehrabia samowolnym i kapryśnym; kilka razy nawet oparła mu się z miną dziecinnéj godności i dowcipnego szyderstwa które mię zachwyciło.
Robert, drugi chłopczyk, wzrostem prawie równy Bambochowi, ale daleko wysmuklejszy, miał twarz bardzo ładną; udawał nieco małego panka i często na stronie po cichu rozmawiał z Reginą.
Ta poufałość, oraz uprzejmość jaką Robert okazywał Reginie podczas podwieczorku, co w jego wieku dosyć było uderzającém, gniewały mię mimowolnie. Robert równie jak i Scypio ubrany był w okrągłą kurteczkę i jasne spodnie, a koszulkę jego kończył mały karbowany kołnierzyk podwiązany jedwabną chusteczką.
Wymieniam tu te szczegóły,... naprzód dlatego że tak dalece utkwiły mi w pamięci, iż po wielu latach, za pierwszém spojrzeniem poznałem te osoby, chociaż od owéj sceny, w młodocianych moich latach wydarzonej, więcéj ich nie widziałem a potém dla tego że elegancka powierzchowność tych szczęśliwych dzieci, wkrótce stanowić miała dziwny kontrast z naszemi łachmanami, bo bluza moja i Bambocha jak niemniéj licha suknia Baskiny okrutnie się w krzakach poszarpały, zwłaszcza że wyjąwszy świetne akrobatyczne kostiumy nasze, zwykle bardzo licho byliśmy ubrani.
Tak więc milczący i ukryci, byliśmy świadkami podwieczorku tych trojga dzieci.
Powóz dawno już odjechał, gdy dalekie uderzenia piorunów i gwałtowne podmuchy wiatru zapowiadały nadchodzącą burzę.
Nagle Bamboche, dotąd zamyślony i smutny, wstał mówiąc:
Chodźcie za mną.
I odsunąwszy gałęzie, które nas ukrywały, wszystko troje pokazaliśmy się na ugorze, na którym znajdowali się guwernantka, Regina, Robert i wicehrabia Scypio.




8.
Mali bogacze.

Blada i wklęsła twarz Bambocha, ustrojonego w lichą grecką czapkę, z pod któréj wyglądały długie, czarne i najeżone włosy; poszarpana bluza: silna i nad wiek wybujała postawa, surowa fizjonomia, również nędzne ubranie moje i Bnskinv, musiały zapewne pojawienie się nasze uczynię dosyć przerażającym.
Robert i Regina skoro nas ujrzeli, skupili się obok guwernantki, Scypio zaś, najmniéj przelękły choć najmniejszy, zawołał:
— Patrzcieno... to mali ubodzy... Czegóż oni żądają? Ale jacyż brzydcy i brudni!...
Bamboche zdjął czapkę, przybliżył się do guwernantki, i rzekł tonem łagodnym, wzruszonym, zupełnie przeciwnym jego energicznéj fizjonomii:
— Łaskawa pani, racz spełnić, czyn szlachetny który cię uszczęśliwi... równie jak tych małych paniczów i panienkę.
— Ależ — odpowiedziała coraz mocniej zdziwiona guwernantka; — nie wiém... czego ode mnie żądacie... Dlaczego ukrywaliście się w tym lesie?
— Oto, łaskawa pani — żarliwie mówił Bamboche, wyznam szczerze, że wszystko troje jesteśmy sieroty... bez sposobu do życia... przybywamy z bardzo daleka... należeliśmy do trupy skoczków, ale obaczywszy że to nam na złe wyjdzie, że zostaniemy niepoczciwemi, uciekliśmy. Jesteś pani bogata... dopomóż abyśmy zostali poczciwymi ludźmi... pragniemy pracować... chcemy być dobrymi... Dotychczas tak dalece byliśmy nieszczęśliwi, że wielce nam dopomoże, kto choć cokolwiek zajmie się naszym losem... Racz, łaskawa pani, przeznaczyć nam jaki kącik w twoim domu, zanim umieścisz nas u jakiego rzemieślnika... bo wybierać nic będziemy... wszak tylko pragniemy czegokolwiek nauczyć się, byleby uczciwie na chleb zarabiać... Jesteśmy odważni, a tyle już wycierpieliśmy, iż żadne rzemiosło przykrém dla nas nie będzie... ale przedewszystkiém potrzebujemy żyć z uczciwymi ludźmi... Doprawdy, już czas po temu... a nawet więcéj aniżeli czas...
Guwernantka milczała, nie wiedząc co począć.
Dzieci spojrzały po sobie, ale nie zdawały się rozumiéć słów Bambocha, a jednak wyrażał się z tak chwalebném postanowieniem, z tak szczerém wzruszeniem, że parę razy dostrzegłem łzę w jego oku.
Przychodząc mu w pomoc, rzekłem:
— Tak, łaskawa pani... niech ten mały panicz (i wskazałem na Scypiona) za pozwoleniem swoich rodziców zajmie się mną... ten drugi znowu moim towarzyszem, a ta ładna panienka... naszą towarzyszką; a nie będziecie państwo żałować tego...
— O... nie... niezawodnie nie, moja panno... — rzekła Baskina błagającém spojrzeniem szukając spojrzenia Reginy, któréj ja także nie spuszczałem z oczu; gdyż patrząc na nią zblizka, znalazłem ją jeszcze daleko piękniejszą; jakieś pomieszanie aż do głębi mię przejmowało.
— Ej co tam! — wzruszając ramionami, dumnie i z obrazą rzekła guwernantka, — wasze żądanie nie ma sensu; my was wcale nie znamy... nie wiemy czém jesteście. Chcecie żeby ci panowie i panienka prosili rodziców aby się wami zajęli; czy to być może?
— A jednak jesteśmy bardzo nieszczęśliwi... — dźwięcznym głosem powiedział Bamboche... — jesteśmy godne politowania sieroty... doprawdy łaskawa pani... Marcin dobrze powiedział: niech każde z tych dziatek zajmie się jedném z nas; one tak bogate... tak szczęśliwe!... To ich nic kosztować nie będzie, a prawdziwe szczęście przyniesie; bo kiedyś znajdą w nas przyjaciół... braci... którzy się za nich zabić damy.
— Słyszycie... te żebraki mówią, — pogardliwie rzekł Scypio, — że będą naszymi przyjaciółmi... braćmi! Albo ja chcę przestawać z żebrakami?...
— Mój dobry paniczu, — bliżej przystępując przenikliwym głosem rzekł Bamboche, — zawsze byłeś szczęśliwy... wszak prawda?... nigdy nie znałeś głodu, ani zimna, ni nędzy... nigdy cię nic bito.. Chciéj się tylko postawić na naszém miejscu,.. na miejscu biedaków, którzy wiele ucierpieli... a pewno dobrym dla nas będziesz...
— Jaki to głupiec! — rzekł Scypio, — pyta mię czy ja znam głód i zimno.
Widziałem że dolna warga Bambocha zadrgała, jak to zwykle miało miejsce gdy powściągał wrodzoną porywczość; jednak spokojnie się jeszcze zachował.
Sama tylko Regina zdawała się być wzruszoną, dwakroćb iała jéj twarz zarumieniła się. Ostrożnie, z zajęciem i prawie z trwogą przystąpiła do Baskiny...
Ta, zachęcona, również zbliżyła się do Reginy, wyciągając ku niéj ręce; ale Regina, czyto z przestrachu, czy też dla braku namysłu, żywo się cofnęła....
Drugi raz, zdawała się znowu przezwyciężać to wahanie się, lecz srogie spojrzenie guwernantki poparte wyrazem:
— Regina!...
sparaliżowało tkliwe chęci dziecięcia.
Niebo coraz bardziéj się chmurzyło.
Kilka błyskawic mignęło się pomiędzy drzewami lasu; guwernantka zaczynała mocno się niepokoić, i gorzko rzekła Scypionowi:
— Wszystkiemu winny twoje głupie kaprysy, zepsuty chłopcze, odesłałeś powóz, a oto burza wisi nad nami...
— Co to szkodzi?... Chcę śmietany i mieć ją będę, — powiedział Scypio.
Guwernantka wzruszyła ramionami i obróciwszy się do Bambocha, który pokornie, spuściwszy oczy, w pocie czoła i z uszanowaniem oczekiwał odpowiedzi na prośbę naszę, rzekła:
— Jestem guwernantką pana Scypiona, syna pana hrabiego Duriveau; pana Roberta i pannę Reginę powierzyli mi ich rodzice, zezwalając aby tu zjedli podwieczorek z panem Scypionem; nie mogę więc samowolnie zobowiązywać się do zajęcia się tobą i twojemi towarzyszami, bo to, czego żądacie jest szaloném... i niedorzeczném. W istocie gdyby się zajmowano wszystkiemi żebrakami, których napotykamy... słowem to śmiechu godne.
— Moja łaskawa pani, — mówił dalej Bamboche błagalnym głosem, ostatnich sił dobywając, aby rozczulić tę kobietę, — gdybyś pani znała nasze położenie... lada chwila mogą nas aresztować jako włóczęgów... mogą nas wtrącić do więzienia aż do lat ośmnastu... a jednak, o cóż prosimy?-o wsparcie, o robotę, o chléb, wodę, słomę i miejsce u jakiego rzemieślnika... nic więcéj... Gdzież jest bogacz, któryby nie mógł udzielić takiéj jałmużny ubogiemu, zwłaszcza kiedy ten błaga o nią z głębi serca.. i ze łzami w oczach?...
W rzeczy saméj, dwie łzy spłynęły po wklęsłych jagodach Bambocha.
Regina piérwsza je postrzegła, i drżącym głosem po cichu rzekła do guwernantki:
— Patrz panna, on płacze!
Guwernantka sama zdawała się być wzruszoną, a Robert zwracając się do niéj, powtórzył także:
— Prawda, on płacze.
— Ah! tak... szyderczo wtrącił Scypio, — ojciec powiada że żebracy zawsze udają płaczących... żeby nam łatwiéj pieniądze wykradać mogli.
— Jakże ja nie cierpię tego malca! — rzekła mi po cichu Baskina, — Bamboche pewno się rzuci na niego... i dobrze mu tak.
Ale prośba Bombocha tak była stanowcza, tak serdeczna i szczéra, iż go impertynencye wicehrabiego wcale nie zrażały; to też postrzegając wzruszenie guwernantki, rzekł jéj znowu:
— Łaskawa pani, usłuchaj dobrego natchnienia, ulituj się nad nami, przedstaw nas panu hrabiemu o którym wspomniałaś; pewny jestem że go to nie rozgniewa; wreszcie bądź pani spokojna, już my go ubłagamy, tylko weź nas pani z sobą... pozwól nam wsiąść za pojazd.
— W moim pojeździe... te żebraki!... zawołał zdumiały wicehrabia, — no proszę! to mi się podoba!
— Gdybyś znał pana hrabiego Duriveau, mój mały przyjacielu, z westchnieniem rzekła guwernantka do Bambocha, przekonałbyś się że on mniéj niż kto inny przystałby na twoje szalone żądanie... Ja, to tylko dla was uczynić mogę...
Ty przerywając sobie, prawdziwie wzruszona guwernantka, uznała za rzecz stosowną dać swym wychowańcom lekcyę praktycznego miłosierdzia.
Wydobyta woreczek z kieszeni, odliczyła trzy sztuki po dziesięć su,i dając je każdemu z trojga bogatych dzieci, rzekła dobitnie:
— Widzicie kochane dziatki, jak wielka jest różnica między wami a tymi biédakami; należy miéć dobre serce i litość, nad nimi: dajcież każdemu z nich po dziesięć su i pozwólcie, niech zabiorą resztę naszego podwieczorku.
— Ale, — bojaźliwie odezwała się Regina, — kiedy Scypio narzucał we wszystko piasku i ziemi...
— Bądź spokojna, Regino, — odparła guwernantka, — troszkę piasku bynajmniéj ich nie zrazi; oni nigdy w życiu nie jedli podobnych potraw.
Potém obracając się do nas, dodała:
— Dostaniecie po kilka su; rozpostrzyjcie wasze bluzy, a wsypiemy wam resztę podwieczorku.
— Pani... smutnie powiedział Bamboche, — kilka su i reszty tego podwieczorku w niczém nie zmienią naszego położenia. Nie takiéj to żądamy jałmużny — dodał błagalnym głosem silnie załamując ręce; — my prosimy o jaki rodzaj pracy... o wyprowadzenie nas ze złego życia... taka jałmużna nie pochodzi z worka... ale z serca...
Według swojego sposobu widzenia rzeczy, guwernantka sądziła zapewne że czyni dla nas wszystko co może i co się godzi; bo téż, zniecierpliwiona natręctwem Bambocha, rzekła mu gorzko:
— Kiedyście tacy wybredni, tacy trudni, to idźcie sobie precz... dajcie nam pokój. Dawaliśmy wam co było można... odejdźcie: bo zresztą, tego już za nadto.
— Gdyby tu byli moi lokaje, toby was pięknie nogami ztąd odpędzili, — rezolutnie rzekł Scypio.
— Prawda, bo téż okropnie nudni ci ubodzy! — dodał Robert rzucając nam pod nogi swoje dziesięć su: — Idźcie sobie precz... dodał.
Scypio zamiast rzucić nam pod nogi swój pieniądz, chciał go cisnąć w oczy Bambocha, ale trafił w piersi.
Widziałem ze Regina z całéj duszy pragnęła złożyć swoje ofiarę w rękę Baskiny, ale nie śmiała...
— Czy wy pójdziecie, — rozkazująco zawołała guwernantka zwracając mowę do nas; — co za niepojęty upór! No... weźcie wasze piéniądze, bierzcie albo nie bierzcie resztę podwieczorku... ale dajcie nam pokój, bo inaczéj uprzedzam, że jeżeli nadejdzie jaki leśnik, każę was aresztować...
W téj chwili piorun gwałtownie uderzył.
Prawie jednocześnie Bamboche pobladły od wściekłości, z okropnym wzrokiem przystępując do guwernantki, zawołał:
— Ah! to ak... otóż! gardzimy waszą jałmużną... czy słyszycie? nie chcemy waszych resztek, które te gapie pośliniły, czy słyszycie!...
Bamboche okropnie wyglądał, i wyznaję, żem podzielał jego oburzenie; tyle pogardy, tyle opryskliwości w jałmużnie, obu nas zarówno dotknęło; a potém, mamże wyznać? uczuwałem już jakąś niepewną nienawiść i zazdrość przeciw Robertowi, który skoro tylko usłyszał groźnie powstającego Bambocha, zbliżył się do Reginy jakby jéj chciał bronić.
Boleśnie upokorzona Baskina, rzekła mi po cichu, tonem nienawiści, i ze łzami w oczach;
— O!... ci mali bogacze!
Guwernantka na chwilę przerażona, bo las był samotny a fizyonomie nasze niebardzo zapewniające, uspokoiła się sądząc że ma tylko do czynienia z dziećmi, i znowu rzekła z pogardą i gniewem:
— Ah! to rzecz niesłychana, żeby to żebractwo tak hardo przyjmowało ofiarowaną sobie jałmużnę!...
Bamboche po piérwszym wybuchu gniewu, przez chwilę milczał i rzucał wkoło siebie ponure spojrzenia, jakby przemyślał nad jakim złowrogim zamiarem.
Nagle, zwinny jak dziki kot, niespodzianie rzucił się na guwernantkę, schwycił ją za gardło i zawołał na mnie:
— Marcinie... pilnuj obu smarkaczów... a ty Baskino nie puszczaj małéj!
Poskoczyłem ku Robertowi, który odważnie porwał karafkę i rzucił nią o moję głowę; uniknąłem tego ciosu i silnie chwyciwszy go wpół, łatwo o ziemię obaliłem; tymczasem, z przyrodzenia nieustraszony Scypio uczepił się nóg moich i chciał mię ukąsić, ale ja przygniotłem kolanem pierś Roberta i jedną ręką dostatecznie go powstrzymując; drugą uchwyciłem Scypiona za jego długie włosy, i również zdołałem nakazać mu pełną uszanowania postawę. Przez ten czas Baskina, posłuszna głosowi Bambocha, poskoczyła ku Reginie, i silnie trzymając jéj obie ręce, rzekła:
— Nie ruszaj się... ja ci nic złego nic zrobię.
Wszystko to odbyło się nadzwyczaj szybko; kiedyśmy machinalnie wykonali rozkazy Bambocha, spojrzeliśmy w celu przekonania się jak daleko zaszedł z guwernantką.
Biédna kobiéta, blada z przerażenia i łatwo pokonana przez Bambocha zbyt silnego i nad swój wiek słusznego, pozwoliła mu przywiązać się do drzewa swą własną, długą, jedwabną szarfą.
Potém Bamboche wyjął z pod bluzy parę pistoletów, któreśmy już u niego widzieli, i pokazując je guwernantce, rzekł:
— Jeżeli krzykniesz... to ci w łeb wypalę.
Widok broni do reszty przeraził guwernantkę; zamknęła oczy i jak nieczule ciało ugięła się pod własnym ciężarem, kiedy niekiedy tylko poruszało nią konwulsyjne drżenie.
Wtedy Bamboche zbliżył się do stołu, położył na nim pistolety, wziął karafkę z winem Madera, jak mi się zdaje, i aż po brzegi napełnił trzy szklanki, a potém obracając się do mnie i Baskiny, rzekł:
— Puśćcie... tych małych gałganów... oni się nie ruszą... bo inaczéj to...
I pokazał im pistolety.
Na tak straszną groźbę, Robert i sam nawet Scypio mimo zuchwałości swojéj, stanęli jak wryci, tymczasem Regina powodowana instynktowném uczuciem wstydu i odważnéj litości, pobiegła do guwernantki i usiłowała orzeźwić ją.
Bamboche spojrzeniem wskazawszy nam dopiero co napełnione szklanki, wziął swoję, wzniósł ją w górę i z dzikim zapałem, którego nigdy nie zapomnę, zawołał:
— Wychylmy to wino za nienawiść złym bogaczom!.... pomnijmy zawsze, żeśmy z całéj duszy pragnęli zostać uczciwymi, lecz że nam zagrożono więzieniem, że nas okrutnie z pogardą odepchnięto. Widzicie... kaleka bez nóg miał słuszność... Nienawiść złym bogaczom!
I za jednym pociągiem całą szklankę wychylił.
— Nienawiść złym bogaczom! — powtórzyła Baskina, czyniąc to samo.
I po raz piérwszy dostrzegłem na jéj dziecinnéj twarzy wyraz szyderczéj złośliwości, który mię uderzył...
— Nienawiść złym bogaczom! — rzekłem z kolei, pijąc równie jak moi towarzysze.
Jakkolwiek dziecinną zdawała się być ta scena, zawsze jednak pozostawiła we mnie złowieszcze wspomnienie.
Pioruny biły z łoskotem, wiatr dął okropnie, ulewny deszcz spadał wielkiemi kroplami, pod tém zieloném sklepieniem panowała już prawie zupełna noc, gdyż dzień miał się ku schyłkowi, a chmury zasłaniały niebo.
Mocne wino, za jednym pociągiem i na czczo wychylone, nie upoiło nas wprawdzie, lecz wzbudziło gwałtowną drażliwość.
— Teraz, — rzekł Bamboche obracając się do Roberta i Scypiona, którzy nie śmiejąc uciekać, skryli się pod kamienny stół, i łzy gorące wylewali, — teraz... kiedy te bogate malce... naśmiewają się z naszéj nędzy... pokażemy im co to jest...nędza.
Schylił się, i mimo oporu Roberta wyciągnął go z pod stołu za kołnierz, mówiąc:
— Daléj w drogę!... pójdziesz żebrać razem z nami... będziesz żył jak my!... Marcinie, weź pana wicehrabiego, — dodał szyderczo.
Ale zastanowiwszy się, puścił Roberta, odepchnął go i rzekł:
— Bah!... tobie dam pokój... boś raczéj głupi niż złośliwy... ale pan wicehrabia, pan Scypio, prawdziwe nasienie niegodziwego bogacza, pójdzie z nami... Ty Marcinie... weź małą... nie masz żony... a ona dosyć milutka... widziałem że ci wpadła w oko... weź, ja pozwalam!
— To... to, właśnie, chciałam powiedzieć... — zawołała Baskina równie jak my winem ożywiona, i nieukrywająca bynajmniéj pewnego rodzaju dzikiéj radości.
— Bierz... Marcinie, tę małą bogaczkę...wszak i mnie wydarto mojemu ojcu... tém gorzej!
— Daléj!... żywo!... rzekł Bamboche jedną ręką biorąc pistolety, a drugą wlokąc za sobą Scypiona, który wyrywał się i wrzeszczał przeraźliwie.
— Żywo, w drogę przez las... powóz może nadjechać, Marcinie, bierz twą żonę i umykajmy... a ty, jeżeli będziesz wrzeszczał, jeżeli się ruszysz, to cię zastrzelę! — dodał przykładając pistolet do czoła Scypiona.
Zagrzany winem, oczarowany pięknością Reginy, poskoczyłem ku niéj, i mimo że się uczepiła sukni guwernantki wołając o pomoc, mimo że rozpaczliwy opór stawiała, grubiańsko porwałem ją na ręce, i z największą łatwością uniosłem.
— Idź naprzód, Baskino, — rzekł Bamboche — i toruj nam drogę przez gęstwinę... Za kilka minut ściemni się zupełnie... znikną nasze ślady.
Po konwulsyjném szamotaniu się Reginy nastąpiła jakaś ociężałość i wyczerpanie, zdawało się że to nieszczęśliwe dziécię zupełnie postradało siły, czułem że omdlała, jéj głowa opadła na moje ramię, a zimny policzek dotknął mojego. Już czas jakiś brnęliśmy przez gęstwinę, wtém przestraszony, mimo woli zawołałem:
— Bambothe... mała zasłabła.
— No, no, — dzikim wybuchając śmiechem i ciągnąc za sobą Scypiona, zawołał: zaraz ty ją ocucisz.
A że noc zupełnie już zapadła, weszliśmy zatem w największą głębię lasu.




9.
Klaudyusz Gérard, nauczyciel wiejski.

Klaudyuszu Gérard! kiedy twoje nazwisko kreślę, ileż czuję dla ciebie uwielbieniu, ile miłości, ile niewygasłéj wdzięczności!
Wkrótce powiem jakim sposobem poznałem Klaudyusza Gerard.
Od chwili gdy w lesie Chantilly porwałem Reginę, a Bamboche uprowadzał wicehrabiego Scypiona, błądziliśmy po tym lesie; przypadkiem trafiliśmy na patrol żandarmów. Scypio zawołał o pomoc. Przelękli, puściliśmy oboje dzieci, sami ucieczką się ratując.
Ciemność nocy, gęstwina, wreszcie zwinność nasza przyszły nam w pomoc, uszliśmy pogoni ciężko uzbrojonych żołnierzy. Nade dniem opuściliśmy las i udaliśmy się drogą do Luwru wiodącą, zostawując Paryż za sobą.
Gdy dobre chęci nasze na niczém spełzły, złe namiętności odradzać się w nas zaczęły daleko silniéj, z większą goryczą i nienawiścią niż dawniéj; odmowa, pogarda, jakich doznaliśmy, dawały dostateczne i sprawiedliwe powody do wytrwania w złém.
Weseli, ze wszystkiego szydzący, zuchwali, szliśmy wprost przed siebie, omijając jedynie większe miasta, gdzie policya zwykle daleko czujniejsza; po ulicach zaś żebraliśmy, lub śpiewali przed karczmami, kradnąc tu i owdzie co się tylko nadarzyło, jużto schnącą na płotach bieliznę, już zbłąkany drób i t. p. sprzedawaliśmy nabyte tym sposobem rzeczy za co było można, pod pozorem żeśmy je znaleźli, a na traktach rzadko kiedy kupców brakowało; nocowaliśmy zaś to w stodołach lub stajniach które nam z litości otwiérano, to w stértach zboża w których urządzaliśmy sobie schronienie, gdy nastała zima.
Nie znałem nigdy wrażenia gry; ale Bamboche, który późniéj za pomocą, jeżeli nie występnych to przynajmniéj niebardzo skrupulatnych środków, mógł rozrządzać dosyć znaczną summą i grywał z rozmaiłem szczęściem, powiedział mi, i sam się przekonałem, że wrażenia gry najbardziéj podobne są do nieustannych zmian obawy i nadziei, przestrachu i radości, dostatku i braku, jakie znamionowały każdy dzień naszego włóczęgostwa.
Gdzie dziś noc przepędzimy? czy obfitą dostaniemy jałmużnę? czy kradzież pójdzie pomyślnie? czy Baskina dosyć uzbiera za swe śpiewki? czy nas nie schwytają na złym uczynku?...I kradnąc jakiéjże to doznawaliśmy obawy i trwogi! a gdyśmy sobie bezkarnie już co przywłaszczyli i bezkarnie także sprzedali, jakaż wtedy radość, duma, obok szyderstwa z okradzionego!
Takie to prawie co dzień miotały nami uczucia. Traf, nieprzewidziane przygody, stanowiły życie nasze; jakoż późniéj gdy przebyłem rozmaite koleje, nie przypominam sobie abym żył, nie powiem szczęśliwiéj, lecz prędzéj jak w owéj awanturniczej epoce mojego istnienia.
Jeżeli obok władającéj nami fatalności, przypuścić można co na umniejszenie hańby i zgrozy ówczesnego postępowania naszego, to chyba dziecinną swawolę naszę, bo podług pojęć dziecinnych nie tyle dopuszczaliśmy się kradzieży, jak raczéj pustoty którąśmy się chlubili... dokazywaliśmy,.. a żandarm był dla nas tém, czém nauczyciel dla niesfornego ucznia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyliśmy się do małéj wioski rozłożonéj w dolinie, którąśmy postrzegli zdala, z wyniosłości gdzie był krzyż kamienny. Dzień się miał ku schyłkowi; spodziewaliśmy się znaleźć tam schronienie na noc, zwłaszcza że zimno mocno dokuczało; było to w początkach lutego.
Dążąc przez pola, dosięgliśmy wkrótce pierwszych chat wioski; jedna z nich dosyć odosobniona, uboga i nędzna, miała okno otwarte na ścieżkę po któréj postępowaliśmy; z drugiéj strony téj ścieżki zalegała gęstwina jałowcu.
Bamboche szedł naprzód, za nim Baskina, a nakoniec ja... Nagle Bamboche zatrzymał się, pilnie spojrzał w nizkie okno chatki, i zdziwiony żywo się ku nam obracając:
— Pieniądze... zawołał po cichu — może więcéj jak sto franków!...
I skinieniem nakazał nam milczenie, dał znak abyśmy się zbliżyli.
Wtedy ujrzeliśmy przez to okno, coś nakształt opłotek oddzielających to miejsce od obory i stanowiących wązkie przejście. Bamboche pokazał palcem na posłanie i w kącie tych opłotek stos pięciofrankowych pieniędzy, błyszczących promieniem zachodzącego słońca.
W chatce panowała zupełna cisza; przez oborę widać było w dali otwarte drzwi prowadzące na dziedziniec pełen gnoju.
Po chwili namysłu Bamboche rzekł:
— Baskino, idź, czuwaj na ścieżce, ja i Marcin wejdziemy przez to okno do chatki; potém Marcin zamknie drzwi od stajni, aby mię nie postrzeżono gdy będę zabierał pieniądze... to nam zajmie nieco czasu.
— Zgoda — odpowiedziałem — ty weź pieniądze... a ja pójdę zamknąć drzwi.
— W razie pogoni — dodał Bamboche — pamiętajcie uciekać każde w swoję stronę; za trzy lub cztery godziny zgromadzimy się znowu na trakcie, pod kamiennym krzyżem, zkąd najpierwéj postrzegliśmy wioskę.
— Dobrze, — odrzekłem wraz z Baskiną, — znamy to miejsce, pamiętamy krzyż.
Bamboche tedy dał znak Baskinie aby odbywała czaty na ścieszce, a sam wskoczył przez otwarte okno do małéj kryjówki.
Uczyniłem to samo, i podczas gdy on pobiegł zabrać pieniądze z posłania, czémprędzéj poskoczyłem aby zamknąć drzwi od obory. Wtém jakiś człowiek, idący z dziedzińca, tak że go postrzedz nie mogłem, nagle pojawił się przede mną i choć nieco zdziwiony spytał łagodnie:
— A co ty tutaj robisz moje dziecko?
Zamiast odpowiedzi, krzyknąłem podług umowy z Bambochem i rzucając się do nóg przybyłego, tak gwałtownie objąłem je mojemi rękami, że on nie przewidując téj napaści, utracił równowagę, i padł... przez kilka sekund, napróżno usiłował podnieść się, gdyż z całą zajadłością krępowałem mu nogi.
Niedługo jednak tę korzyść miałem w tak nierównéj walce. Człowiek ten wnet schwycił mię silną ręką wytrącił ze stajni i wyprowadził na dziedziniec, aby zapewne lepiéj mi się przypatrzyć, nie postrzegając wcale że go okradziono i że ja miałem udział w téj kradzieży.
Bez najmniejszego oporu szedłem za nim; uradowany myślą że Bamboche i Baskina mieli czas umknąć.
— Co to znaczy? — rzekł Klaudyusz Gérard.
Był to bowiem on; ton mowy jego oznaczał raczej zdziwienie niż gniew.
— Za kogo ty mię bierzesz?... dlaczego padasz mi do nóg?.
A potém baczniej się we mnie wpatrzywszy, dodał:
— Aleś ty nie z naszej wsi?
Milczałem.
— Zkąd jesteś? zkąd przybywasz?
Ciągle milczałem, aby przedłużając badanie, tém bardziéj zapewnić ucieczkę moich wspólników.
— No, moje dziecię — z ojcowską słodyczą mówił Klaudyusz éerard — wytłumacz się... ty coś ukrywasz... drżysz... zdajesz się być wzruszony... jesteś blady... spojrzyjno na mnie.
Po raz piérwszy wzniosłem oczy na Klaudyusza Gérard. Był on wówczas nauczycielem w owéj gminie, a w swoim sposobie widzenia obowiązek ten stawiał na równi z każdém świętem posłannictwem.
Ujrzałem wtedy przed sobą trzydziestoletniego mężczyznę, średniego wzrostu, silnéj budowy; miał na sobie nędzną bluzę tu i owdzie połataną; bose nogi tkwiły do połowy w ciężkich, słomą wysłanych, drewnianych trzewikach, na głowie miał siwy pilśniowy kapelusz, nizki, z szerokiém skrzydłem; jego wydatne lecz nieregularne rysy wyrażały melancholijną słodycz i powagę.
— Nie chcesz mi więc odpowiedzieć, moje dziécię? — mówił znowu Klaudyusz Gérard, zawsze zdziwiony i nieco już niespokojny.
— Ale czekajno — dodał żywo — od kwadransa byłem na podwórzu, i nie widziałem żebyś tu wszedł... Zkądże wziąłeś się w stajni?...
I nagle, jakby mu nowa myśl przyszła, zawołał:
— Okno w moim pokoju otwarte było!... i piéniądze...
— Nic... to niepodobna... aby takie dziecko... Jednak kiedy mię schwycił za nogi... krzyknął... może to było hasło...
I to mówiąc, Klaudyusz Gérard znowu wziął mię za rękę, przeprowadził przez stajnię i szybko zdążał do tak zwanego pokoju swojego, gdzie wszedłszy, rzucił okiem na posłanie i postrzegł że pieniądze zniknęły.
Wtedy mocno mną wstrząsając, zawołał:
— Nieszczęśliwy malcze!... okradziono mię... ty o tém wiedziałeś.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czy ty powiész?... kto ukradł moje pieniądze? — groźno zawołał.
Znowu milczałem.
— O mój Boże! — z rozpaczą chwytając się rękami za głowę, rzekł Klaudyusz Gérard, — skradziono mi powierzone pieniądze... skradziono.
Korzystając z rozpaczliwego poruszenia Klaudyusza Gérard, wymknąłem się... ale schwycił mię w chwili gdym przełaził przez okno.
— Złodzieje, których wspólnikiem jest ten nieszczęśliwy malec, nie mogą być daleko, — zawołał.
Potém patrząc na mnie miotany to gniewem, to boleścią, to litością, szepnął:
— W tym wieku... o mój Boże!... i już!!...
I nic więcej nie mówiąc, pociągnął mię za sobą, szybko przeprowadził przez stajnię, i na dziedzińcu zatrzymał się przed jakąś murowaną budą, nieco większą jak buda dla psa, i mimo rozpaczliwego oporu zamknął mię w téj kryjówce, któréj drzwi zewnątrz zaryglował żelaznym drągiem.
Próbowałem wydobyć się z tego więzienia, nie ściany jego były grube, a brakowało mi narzędzia do wybicia otworu; drzwi także były mocne, choć w niektórych miejscach przedziurawione; przytknąłem twarz do tych dziur, lecz... nic nie dostrzegłem... ani usłyszałem...
Przekonany o niepodobieństwie ucieczki, okropnego doznawałem udręczenia. Zapominając o własném mojém położeniu, myślałem jedynie o niebezpieczeństwach grożących Bambochowi i Baskinie, albowiem na żądanie Klaudyusza Gérard, wszyscy mieszkańcy wsi wyruszyć mogli i przytrzymać dwoje małych złodziejów. Myśl ta rozpaczą mię przejmowała, więcéj jednak obawa rozłączenia się z moimi towarzyszami.
— W więzieniu przynajmniéj — samolubną przyjaźnią powodowany rzekłem sobie, — byłbym razem z Bambochem i Baskiną.
W godzinę późniéj widziałem kilkanaście krów wchodzących na dziedziniec i zmierzających do obory; pędził je mały chłopak w moich latach. Prawie jednocześnie jakaś kobiéta, dosyć starannie ubrana, pokazała się na dziedzińcu i cierpkim, rozkazującym głosem bardzo niecierpliwie kilko razy zawołała:
— Klaudyuszu Gérard!
Słysząc te wołania mały pastuszek wyszedł z obory i rzekł:
— Pani Honorato, pan bakałarz wyszedł.
— Jakto! wyszedł? — cierpko wrzasnęła pani Honorata, — gdzież się u djabła włóczy?
— Ja nie wiém... W pokoju nie ma nikogo, a okno otwarte.
— Widzę że będę musiała zaczekać na pana bakałarza — z powstrzymywanym gniewem rzekła sama do siebie pani Honorata.
I z widoczną złością zaczęła się tu i owdzie przechadzać obok mojéj budki.
Była to kobiéta około trzydziestu pięciu lat wieku licząca, dosyć mała a bardzo otyła; brew miała gęstą i czarną, policzki okrągłe i mocno rumiane, minę zuchowatą i dumną; ubrana była w piękną jedwabną suknię, miała złoty łańcuch na szyi i czepek z wielkiemi kokardami, z pod którego wyglądały pukle czarnych i połyskujących włosów.
Pani Honorata już od dziesięciu minut mruczała coś pod nosem, wtém, ujrzałem że wraca Klaudyusz Gérard, blady, zmieniony.
Był sam.
Serce moje podskoczyło z radości. Bamboche i Baskina zostali ocaleni... nie schwytano ich.
Na widok Klaudyusza Gérard, pani Honorata czerwona ze złości, zbliżyła się ku niemu i grubiańsko zawołała:
— Wiedz wasan, że już od dziesięciu minut czekam tu na niego? gdzieżeśto bywał?... Ależ odpowiadaj!... gdzie byłeś?
Zdawało się że bakałarz prawie nie słyszy tej kobiéty; bo prowadząc ręką po zmienionéj i polem zlanéj twarzy, smutnie szepnął po cichu: Żadnéj nadziei! o Boże!... Te piéniądze już na zawsze stracone.
Tak więc Bamboche i Baskina już niewątpliwie mogli być spokojni. Rozpacz Klaudyusza Gérard dostatecznie mię o tém przekonywała.
Pani Honorata zdziwiona i rozdrażniona milczeniem bakałarza, zawołała:
— A to rzecz szczególna!... mówię do wasana, panie Gérard... a nic mi nie odpowiadasz...
— Przepraszam, pani Honorato, przepraszam, — przychodząc do siebie, wzruszonym głosem rzekł Klaudyusz Gérard, — szedłem właśnie...
— Co mię to obchodzi, gdzie pan szedłeś?... Już od kwadransa czekam na wasana.
Z wielkiem mojém zdziwieniem bakałarz ani słowa nie wspomniał o kradzieży, któréj padł ofiarą, lecz pokonywając wzruszenie, łagodnie i z uszanowaniem odpowiedział pani Honoracie:
— Przykro mi bardzo, żeś pani czekać na mnie musiała... nic wiedziałem że pani tu przyjdziesz... Cóż pani rozkaże?
— Naprzód, chciałabym wiedzieć dla czegoś wasan nie uporządkował i nie zamiótł zakrystyi, jakém to wasanu dzisiaj rano zaleciła?
— Właśnie zacząłem był zamiatać, ale nadeszła godzina lekcyi, i...
— Drwię ja z wasana szkoły!... zakrystya pierwsza niż szkoła. Czyż wasanu nie płacą za to abyś ją czysto utrzymywał?
— Prawda, pani Honorato... prawda.
— No, kiedy prawda, dlaczegożeś wasan taki próżniak? A gołębnik? Już przeszło tydzień ani nogą w nim nie postałeś, aż obrzydliwość bierze spojrzéć; ksiądz proboszcz tylko co go oglądał, aż mu serce pęka... wściekły też jest na wasana.
— Za pozwoleniem... pani...
— Może wasan powiész że ci nie płacą za czyszczenie gołębnika; ale cóż u licha! czy nie mógłbyś wasan wyświadczyć tej małéj przysługi księdzu proboszczowi!
— Pani Honorata wie dobrze, że czynię mu tyle przysług ile tylko mogę, — zawsze spokojnie i łagodnie odpowiedział bakałarz, — i skoro tylko będę miał wolną chwilę, zaraz wyczyszczę gołębnik.
— Trzeba koniecznie znaleźć tę chwilę.
— Znajdę, znajdę, pani Honorato.
— Spodziewam się... Ale, słuchajno wasan: ksiądz proboszcz kazał żebyś wasan wykopał grób na jutro rano. Ale wasan panie bakałarzu widzę gdzieś sobie bujasz...
— Grób... — żywo powiedział Klaudyusz Gérard, — to zapewne dla téj młodej pani? Już więc skończyła?
— Tak, skończyła, — sucho odparła pani Honorata, — właśnie wstawszy od stołu ksiądz proboszcz dał jéj ostatnie błogosławieństwo — ładne miał wety... dziękuję.
— Biédna kobiéta... — tonem bolesnéj litości rzekł Klaudyusz Gérard, — umiera tak młoda... tak ładna...
— Ja wcale nie żałuję ładnych kobiét, co to chociaż baronowe, wielkie damy, przecież z kochankami od mężów uciekają, — gorzko powiedziała pani Honorata.
— Ta dama, przez cały swój dwuletni pobyt w naszej wsi... żyła sama jedna ze służącą tylko; jéj nic zarzucić nie można! — surowo rzekł Klaudyusz Gérard.
— Tak, żyła sama jedna, bo kochanek ją tu osadził i dał długo czekać na siebie; o! to wszystko było z wyrachowaniem zrobione.
— Ileż córeczka téj damy cierpieć musi!... smutnie powiedział Klaudyusz Gérard, — przybyła biédna aby patrzeć na śmierć matki!...
— Dziwna rzecz, że mąż do tego stopnia był głupi iż jéj córkę przysłał.
— Ah! pani... czyliż, tak długie rozłączenie, małą było dla niéj karą?
— Dlaczegóż tyle dokazywała!
— Jakkolwiek winną być mogła ta kobiéta... czyliż można było odmówić jéj widzenia się z dziécięciem, skoro umierająca... po raz ostatni uściskać je pragnęła?
— O!... jabym nigdy na to nie pozwoliła.
— Jesteś pani zbyt srogą... pani Honorato... zbyt srogą, i słusznie, bo masz pani prawo po temu.
— Zapewne... Ale, wasan nie przywłaszczaj sobie prawa kazać mi czekać na siebie drugi raz. — Pamiętaj! żeby mi jutro zakrystya była zamieciona, a gołębnik wyczyszczony[27]. — Postaram się o to, — moja pani.
— Tak sądzę — wspaniałym krokiem oddalając się, rzekła księża gospodyni.




10.
Uwolnienie.

Rzadka łagodność i rezygnacja Klaudyusza Gérard, szczególne na mnie wywarły wrażenie; rozrzewniony wyrzucałem sobie żem miał udział w kradzieży, która sprawiała temu człowiekowi tak wielką boleść.
Już się prawie zupełnie ściemniło, gdy się pani Honorata oddaliła.
Klaudyusz Gérard poszedł ku stajni... ale zapewne na mnie wspomniał, bo nagle się zatrzymał, wrócił do mojéj budy i otwierając ją, rzekł:
— Pójdź za mną.
Postępując przed nauczycielem, towarzyszyłem mu do tak zwanego pokoju.
Ogrodzenie urządzone z lasów używanych do zamykania bydła przedzielało oborę od zakątka, w którym mieszkał Klaudyusz Gérard. Przy bladym blasku świecy, którą zapalił, postrzegłem nad łóżkiem nauczyciela kilka pólek zastawionych książkami; w kącie stała, oparta o ścianę, czarna drewniana tablica, na niéj były jeszcze kredą nakreślone liczby, a na kulawym stole rozsypane mnóstwo sexternów.
Nie wiedząc co Klaudyusz Gérard ze mną pocznie, spojrzałem nań niespokojny.
Zechce mię zapewne zmusić abym mu wyjawił moich wspólników, pomyśliłem, a potem wyda żandarmom, którzy zaprowadzą mię do więzienia, gdzie pozostanę aż do lat ośmnastu. O! raczéj umrę aniżeli wydam Bambocha i Baskinę! bohatersko powiedziałem sobie. Jednak myśl o naszém rozłączeniu, zbyt długiém a może i wiecznym, rozpaczą mię ogarnęła. Nie widziałem sposobu jak znaleźć znowu moich towarzyszy; jakby umknąć i połączyć się z niemi na oznaczoném miejscu schadzki;... a może już i za późno?
Klaudyusz Gérard nie mówiąc do mnie ani słowa, wziął z pułki prawie zupełnie czarny kawałek chleba i worek orzechów, położył to na stole i obok postawił dzbanek z wodą, potem ukroił chléb, dołożył nieco orzechów, i rzekł mi łagodnie:
— Jédz... jeźliś głodny...
Mimo niespokojność, mimo smutek mój, uczuwałem pożerający głód; od rana na czczo przebiegaliśmy pola; podwójnie więc rozczuliła mię ofiara człowieka, który miał tyle powodów użalania się na mnie.
Gdym gryzł chléb zbyt twardy i nożem na stole zostawionym łupał orzechy, Klaudyusz Gérard siedząc na swém posłaniu, zdawał mi się pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili, rzekł po cichu, mówiąc niby sam do siebie:
— Jednakże w fizyonomii jego przebija się łagodność i roztropność.
Nagle otworzyły się drzwi od obory, ledwie na klamkę przymknięte, i grubym głosem zawołano:
— Hola! hej! Klaudyuszu Gérard!
— Cóż tam? kto mię woła? — spytał nauczyciel.
— To ja, Bijou, pastuszek. Pan wójt mię przysyła... ale prędzéj, prędzéj!
— Cóż chcesz? — rzekł Klaudyusz Gérard. Wejdź.
— Dziękuję — powiedział Bijou, — boby mię krowy ubodły... mogę ztąd z wami rozmawiać... bo mi bardzo pilno.
— No... to mów.
— Pan wójt mówił żebyście przyszli jutro skoro świt, i przynieśli dzwon, każe wam coś wydzwaniać... ale pamiętajcie przyjść rano, żebyście ten rozkaz obdzwonić mogli nim ludzie w pole wyjdą.
— Mój kochany, powiesz panu wójtowi że to niepodobna, bo mi ksiądz proboszcz kazał jutro raniutko wykopać grób, w którym pochować mają tę młodą damę. A tego przecież na późniéj odkładać nie można...
— Ah, bah... ja... tam nic nie wiem... Pan wójt kazał to powiedzieć... to téż mówię... Ale, ale! i praczki także się skarżyły przed panem wójtem, że pralnia nie wyczyszczona, że zatém bielizna brudzi się mułem i odrażającym odorem przesiąka; a pan wójt powiedział żebyście jutro zaraz po obdzwonieniu wyczyścili pralnię.
— Mój przyjacielu, — mówił znowu Klaudyusz z niezachwianą łagodnością a lekką ironią, — powiesz panu wójtowi, że ksiądz proboszcz kazał mi także niezwłocznie wyczyścić swój gołębnik; dla tego nie wieém co mam piérwéj zrobić... ale że pralnia obchodzi całą gminę, to téż zajmę się nią zaraz po wykopaniu grobu; potém obdzwonię w godzinę powrotu z pola.
— Ah! no... pójdę i powiem to panu wójtowi... ależ będzie się na was wściekał, bo to zawzięty złośnik.
— Dobra noc ci mój chłopcze, — rzekł nauczyciel pragnąc zapewne skończyć tę rozmowę.
— Dobra noc wam Klaudyuszu Gérard, powiém panu wójtowi iż nie chcecie dzwonić jutro rano, mówił odchodząc posłaniec pana wójta.
Wtedy nie miałem jeszcze dokładnego wyobrażenia o rozciągłości i rozmaitości obowiązków bakałarza wiejskiego, a jednak zdziwiłem się nie mało, gdym usłyszał panią Honoratę rozkazującą w imieniu księdza proboszcza Klaudyuszowi Gérard, aby wykopał grób, zamiótł zakrystyą, i oczyścił plebański gołębnik; atoli zdziwienie moje było daleko większe, kiedy Bijou, pastuszek pana wójta, przybył z kolei, i znowu w imieniu pana wójta rozkazał Klaudyuszowi Gérard aby dzwonił, i naprawił pralnię.
Szczególniej zaś uderzała mię łagodność i rezygnacya, z jaką Klaudyusz Gérard zdawał się ulegać tym wszystkim obowiązkom, przyrzekając spełnić tak różnorodne rozkazy.
Po odejściu pastuszka, Klaudyusz Gérard przez chwilę milczał, wreszcie pilnie na mnie poglądając rzekł:
— Słuchaj... pieniądze które mi skradziono nie są moje... wspólnicy twoi umknęli, a więc pieniądze przepadły. Skoro się o nie upomną, jakże je oddać potrafię?... Było sto dwadzieścia franków... jestem ubogi i zbyt mało zarabiam iżbym mógł uzbierać taką summę... a więc aresztując ciebie... jako wspólnika kradzieży, miałbym jedyny środek udowodnienia jej.
I znowu zamilkł nie spuszczając ze mnie wzroku. Na tę groźbę, którą jak się poźniéj dowiedziałem, uczynił tylko dla próby, dreszcz mię przebiegł po całém ciele.
— Boisz się aresztu? — spytał.
— Tak jest... boję się... bo w więzieniu... sam... na zawsze rozłączony zostanę z moimi towarzyszami, a wolałbym raczéj umrzéć, niż rozłączyć się z nimi.
— Twoi towarzysze okradli mię; a ty ich bardzo kochasz?
— O! tak jest... tak... bardzo ich kocham... — ze łzami w oczach odpowiedziałem.
— Sądzę, że nie kłamiesz... jest to oznaka dobrego serca... Ale jakże możesz kochać złodziei, nędzników, którzy zapewne nadużywając twojego dzieciństwa, uczynili cię swym wspólnikiem?
Nic nie odpowiedziałem; osądziłem za rzecz rozsądną i roztropną zataić że wspólnicy moi byli w równych ze mną latach, nie chciałem udzielać Klaudyuszowi Gérard najmniejszego szczegółu o Baskinie i Bambochu, żeby go w błędzie pozostawić.
Widząc że milczę, nauczyciel mówił znowu:
— Któż są twoi rodzice? Jakże mogli w twoim wieku pozostawić cię samemu sobie?
— Nie mam rodziców.
— Nie masz rodziców?
— Nie... jestem podrzutkiem...
— Ah!... rozumiem, — z litośném westchnieniem zawołał Klaudyusz Gérard, — tak to, tak, zrazu opuszczenie... potém przykład występku... nakoniec sam występek... Biédna nieszczęśliwa istoto... jakże cię dłużéj obwiniać!
Melancholijne oblicze nauczyciela wyrażał wtedy tak głęboką litość, żem się nakoniec wzruszył.
Po chwilowym namyśle, Klaudyusz Gérard dodał:
— W twoim wieku... powrót na dobrą drogę nie jest jeszcze niepodobny... Bądź więc szczerym... wyznaj mi wszystko... a może...
— Nic ja nie mam do wyznania — opryskliwie odparłem, — nie chcę nikogo oskarżać, wolno panu wtrącić mię do więzienia.
Zamiast rozgniewać się za taką odpowiedź, Klaudyusz Gérard tylko wzruszył litośnie ramionami i rzekł łagodnie:
— Do więzienia?... Kiedym cię schwytał, i postrzegł że mię okradziono, czyż nie mogłem kazać cię przytrzymać... czyż nie mogłem rozgłosić kradzieży i wtrącić cię do więzienia?... ale tego nie chciałem... Gdybyś był dorosłym, nicby mię nie wstrzymało; kradzież jestto niegodziwa zbrodnia, i sprawiedliwość miejsce mieć powinna... Jednak, w twoim wieku... nieszczęśliwe dziecię... jeszcze nie wszystko stracone.... ale wtedy właśnie zniknęłaby dla ciebie wszelka nadziejo, gdyby cię wtrącono do więzienia... pozostałbyś tam aż do lat ośmnastu, i wyszedłbyś ztamtąd zatwardziałym, niepoprawnym zbrodniarzem.
— A więc, dobry, łaskawy mój panie... pozwól, niech się oddalę, — zawołałem załamując ręce, bo błysnął mi promyk nadziei.
— O! błagam, pozwól mi panie odejść ztąd... dziś jeszcze.
— I dokądże pójdziesz?
— Będę się starał złączyć z moimi towarzyszami.
— A cóż potém uczynisz?
— Zostanę przy nich.
— I znowu kraść będziesz?
— O! nie... nie zawsze.
— Ja kto nie zawsze?...
— Myśmy wtedy tylko kradli... kiedy już nie było innego środka.
— Pojmujesz więc... że lepiéj byłoby nie kraść wcale?
— Bah!... wiém, kto nie kradnie nie naraża się na przyaresztowanie... i wreszcie...
— Cóż wreszcie?...
— Mówią że kraść to niedobrze... ale skoro kto głodny... to musi jeść.
— Kiedyście nie kradli, z czegóżeście żyli?
— Żebraliśmy o jałmużnę... inną razą znowu Baskina śpiewała po karczmach, — zapomniawszy się odpowiedziałem.
— Baskina? — powtórzył Klaudyusz Gérard i spojrzał na mnie zdziwiony.
Żałując że mi się to imię wymknęło, nic nie odpowiedziałem. Przez kilka chwil nauczyciel milczał także. Nakoniec nie uważając niby na nagłe moje zamilknięcie, spytał:
— Dlaczego tak bardzo pragniesz połączyć się z towarzyszami?
— Bośmy poprzysięgli sobie że się nigdy nie opuścimy, — zawołałem.
— Zwyczajnie, dziecko twojego wieku niechętnie zobowiązuje się podobną przysięgą z dorosłemi osobami, — powiedział Klaudyusz Gérard.
— Towarzysze moi nie są to dorośli, — zawołałem.
Widząc powtórnie że żałuję mimowolnego wyznania, Klaudyusz Gérard dodał:
— No, nie gniewaj się żeś powiedział prawdę... może to na lepsze wyjdzie dla ciebie... i dla twoich towarzyszy... tak, dla twoich towarzyszy...
Z zadziwieniem i nieufnością spojrzałem na nauczyciela; odgadł mię, bo tonem dobroci i szczerości mówił daléj:
— Ty mi nie ufasz; mamże minę złego człowieka? czym cię znieważył w pierwszéj chwili odkrycia kradzieży? czy ostro do ciebie przemawiam? czyliż nie objawiam ci więcéj litości jak gniewu, mimo żeś się dopuścił niegodziwego czynu? A wiész ty, moje biédne dziécię, dlaczego to czynię? Oto, sądzę że masz w sobie zaród dobrego, żeś się tylko zbłąkał, podobnie jak i twoi towarzysze. No, powiédz... wiele lat mają?
— Baskina jest o parę lat ode mnie młodsza, a Bamboche o parę lat starszy, — odrzekłem,... niezdolny opierać się dłużéj wpływowi Klaudyusza Gérard.
— Mała... młodziutka dziewczynka... a już wspólniczka kradzieży... kradzieży popełnionéj przez drugie dziecko!! O! to okropność! — zawołał Klaudyusz Gérard. — Nieszczęśliwe istoty! Ale jakież to nadzwyczajne okoliczności was złączyły? To więc i twoi towarzysze nie mają rodziców?
— Nie, panie...
— I może już dawno tak się włóczycie i żebracie po drogach?
— Tak panie... od kilku miesięcy.
— Przed chwilą zdawało mi się że masz nadzieję połączyć się z twoimi towarzyszami, jeżeli ci odejść ztąd pozwolę... Zapewne naznaczyliście sobie miejsce schadzki?
— Ja tego nie powiedziałem...
— Nie, lecz to prawie niezawodna... Towarzysze twoi, których schwycić nie mogłem, oczekują na ciebie bez wątpienia gdzieś w okolicy téj wioski?
— Przysięgam panu że nie, — zawołałem przestraszony przenikliwością Klaudyusza Gérard, — a wreszcie... gdybym nawet wiedział gdzie są... prędzéjbyś mię pan zabił, niż zmusił do ich zdradzenia...
A potém przebiegle i dumny że także dowieść mogę mojéj przenikliwości, dodałem:
— Widzę że pan mię chcesz podejść... i wyciągnąć na słówka, aby potém aresztować moich towarzyszy i odebrać swoje pieniądze.
Klaudyusz Gérard smutnie się uśmiechnął.
— Źle, mój kochany... myśl twoja wcale niewczesna, kiedym ci dowiódł takiego pobłażania... Ale, nie dziw, są to skutki twojego życia... Ja cię żałuję... mój kochany... ale nie pałam zemstą ku tobie.
— Jeżelim takie wiódł życie... nie moja w tém wina, rzekłem wzruszony łaskawością Klaudyusza Gérard, — dwakroć chcieliśmy zostać uczciwemi... przyjęto nas jak psów... Ha! tém gorzéj... zostaniemy jakiemi jesteśmy...
— To więc wszystko troje... nieraz... poznawaliście... żałowaliście życia jakieście pędzili?
— O! tak jest... tak... nieraz.... a jak pewnego dnia Bamboche z płaczem powiedział: Jednakie źli nie byliśmy...
Zdawało się że te ostatnie wyrazy uderzyły Klaudyusza Gérard; przez kilka chwil milcząc, chodził po pokoju, nakoniec wróciwszy do mnie, rzekł:
— Słuchaj! uważam że możesz jeszcze wrócić na dobrą drogę, gdyby jaki uczciwy człowiek wziął cię pod swoje opiekę. Jeżeli chcesz...zostań u mnie.. ale uprzedzam, że stan twój będzie bardzo ubogi, bardzo przykry: czarny chléb, który dzisiaj jadłeś, stanowi moje codzienne pożywienie; równie jak ja spać będziesz w tej oborze; będziesz podzielał ze mną zbyt dotkliwe prace... ale cię wyswobodzę zżycia które cię do zbrodni wiedzie. Rozwinę w tobie wszystkie dobre przymioty... będę cię uczył... i podam sposobność do uczciwego z czasem zarobku na utrzymanie życia, do pozostania aż do śmierci zacnym człowiekiem... Obudziłeś we mnie szczególne zajęcie... któreby mię dziwiło, gdyby mi nie stała na myśli okoliczność co je zrodziła... Biédny mój chłopczyno, oto stanowcza chwila twojego życia... w téj chwili... wybrać masz między dobrem a złem.
— Panie...
— Posłuchaj mię jeszcze... Mam zamiar zatrzymać cię przy sobie, ale przymuszać cię nie chcę. Jeżeli przystaniesz, musi to być dobrowolnie... chętnie... bo w każdéj chwili będziesz mógł dom mój opuścić. Zastanów się zatem... i wybieraj...
Ta smutna i pracowita przyszłość przerażała mię. Nie odpowiedziałem, a jednak dobroć Klaudyusza Gérard aż do głębi mię wzruszała.
— Teraz, mówił mi on znowu, posłuchaj co ci zaprojektuję dla twojego towarzysza i biédnéj dziewczynki która mu towarzyszy.
Zdziwiony spojrzałem na nauczyciela.
— Jeszcze dosyć wcześnie... noc jasna a okno nizkie... jeżeli wiesz gdzie się znajdują towarzysze, idź do nich.
I to powiedziawszy Klaudyusz Gérard otworzył okno.
Księżyc jaśniał w całym blasku, w dali ujrzałem wieś, a na szczycie horyzontu dosyć wyniosły pagórek, przerżnięty traktem na którym, pod kamiennym krzyżem, naznaczyliśmy sobie miejsce schadzki z Bambochem i Baskiną.
Nie pojmując zamiarów Klaudyusza Gérard, stałem osłupiały.
On zaś mówił daléj:
— Jeżeli towarzysze twoi nie wyrzekli się jeszcze chęci powrotu do lepszego życia... oświadcz im że znajdę dwie osoby... które dla nich uczynią to co ja dla ciebie uczynić przyrzekam... lecz dodaj że i ich... podobnie jak ciebie... czeka stan nędzny i przykry... Powiesz im także... iż pieniądze które mi zabrali nie do mnie należą... że kradzież ta okrutnéj zgryzoty nabawić mię może. Jeżeli towarzysze twoi mają jeszcze jakiekolwiek uczucie dobrego w swych sercach, to pewno... tu... z tobą... powrócą... pewno odniosą pieniądze któreby wkrótce nierozsądnie zmarnotrawili... a znajdą tu schronienie, chleb, dobry przykład... i nie będziecie rozłączeni.
— Nie będziemy rozłączeni?... — zawołałem.
— Nie... mam nadzieje, że towarzysze twoi mieszkać będą w naszéj wsi... że w mojéj szkole razem całe dni przepędzać będziecie. Jeżeli przeciwnie, towarzysze twoi... trwać będą w złém...daj im pokój... nie wracaj... ale pamiętaj, biédny mój chłopcze, że kiedyś w okrutnéj zgryzocie srogą za to odniesiesz karę.
Stałem jak wryty, z okiem w Klaudyusza Gérard włepioném, ulegając już to wzruszeniu jakiém mię przejmowały jego słowa, już to obawie abym nie wpadł w sidła.
Zdziwiony mojém zdumieniem, Klaudyusz rzekł:
— Idź... na cóż czekasz?...
— Nie śmiem... pan mię może chce oszukać.
Klaudyusz Gérard wzruszył ramionami i rzekł mi tonem anielskiéj cierpliwości:
— Oszukać?... I w jakiż to sposób?... Wszak zdaje mi się gotów jesteś wytrzymać skutki wszelkich moich gróźb, gdybym cię chciał zmusić do wskazania mi miejsca, w którém cię oczekują twoi towarzysze?
— O! tak jest... prędzejbyś mię pan zabił.
— A więc... pozwalam abyś sam poszedł.
— A jeżeli pan za mną zdaleka iść będziesz?
— Księżyc świeci, okolica otwarta; jeżeli zobaczysz że idę za tobą... to się zatrzymasz...
Milczałem, bo pomimo nieufności słowa te przekonały mię.
— No... — rzekł Klaudyusz Gérard, — spiesz się... już trzy czy cztéry godziny upłynęło... towarzysze twoi widząc że nie wracasz, znudzić się mogą i pójdą... spiesz się zatém... spiesz!
Współczucie i litość jaką mi Klaudyusz Gérard okazywał, mocno mię wzruszyły; jednak zeznaję, że mocniéj, prawdę wyłącznie pragnąłem znaleźć Baskinę i Bambocha, i gotów byłem prowadzić z niemi i nadal to życie koczujące, gdyby odrzucili projektu jakie im przedstawiać miałem.
Poskoczyłem do okna...
W chwili gdym miał wleźć na nie, Klaudyusz Gérard wstrzymał mię i wyciągając ku mnie obie ręce, rzekł miłym głosem:
— Uściskaj mię, moje biedne dziécię... niech ci Bóg radzi, i niech cię przyprowadzi... albo samego, albo z twoimi towarzyszami.
Padłem w jego objęcia, nie mogłem wstrzymać się od łez, które już nieraz w ciągu naszéj rozmowy do oczu mi się cisnęły; bo i kogóż nie wzruszyłaby niewypowiedziana pobłażliwość, oraz ojcowska dobroć, jakie ten człowiek okazywał mnie, wspólnikowi niegodziwego czynu, który tak nieszczęsne mógł miéć dla niego następstwa? Głos jego obudził we mnie stronę, która poprzednio już nieraz dobroczynnie odzywała się we mnie i towarzyszach moich; kto wié... gdyby nie to ślepe przywiązanie do Bambocha i Baskiny, byłbym może przyjął jego wspaniałomyślną propozycyą: lecz o nich tylko myśląc, wyrwawszy się z objęć Gérarda wskoczyłem na okno.
W chwili gdym miał zeskoczyć, jeszcze się zatrzymałem, jeszcze się namyślałem czy mam opuścić to opiekuńcze schronienie.
Serce moje gwałtownie się ściskało, zdawało mi się że na zawsze wyrzec się mam dobrego; atoli i teraz wspomnienie na przyjaciół przemogło i zeskoczyłem.
Zrazu biegłem wprost przed siebie, ale pomyślawszy że byłbym nieuczciwym, gdybym oddalił się nie okazawszy choć jedném słowem mojéj wdzięczności Klaudyuszowi Gérard, zatrzymałem się... i wróciłem.
Przy świetle księżyca widziałem że siedzi wsparty na framudze okna i ściga mię pełném smutku spojrzeniem.
— Żegnam pana; — rzekłem smutnie, — dziękuję za tyle dobroci, i żeś mię nie kazał aresztować...
— Ja nie mam odwagi pożegnać cię, biédny chłopczyno, — wzruszającym głosem odpowiedział nauczyciel, — pozwól mi cieszyć się nadzieją twojego powrotu. Niepodobna abyś był nieczułym na moje słowa... na moje ofiary... albo — z rozdzierającym smutkiem dodał — już się nic po tobie spodziewać nie można... Niech się więc spełni twoje przeznaczenie.
— Sądzę panie że nie wrócę, — rzekłem wstrząsając głową, — żegnam cię panie... żegnam na zawsze...
I oddaliłem się szybko dążąc w stronę traktu na którym naznaczyliśmy sobie schadzkę w razie wysłania za nami pogoni.
Przywykły do koczowniczego życia, miejsce każde dobrze pamiętałem, to téż krążąc po labiryncie ścieszek przerzynających pola, dosyć łatwo znalazłem moję drogę.
Po kwadransie stanąłem na wzgórzu, z którego mogłem jeszcze dostrzedz małe okienko nauczyciela; słabo oświetlone jaśniało w dali, a na bladém tle tego światła odbijało się oblicze Klaudyusza Gérard, ciągle opartego na framudze okna i zapewne wzrokiem mię śledzącego.
Zbiegiem więc po pochyłości wzgórza na którém się zatrzymałem. Domek zniknął mi z oczu i spiesznie daléj ruszyłem.
Im bardziéj oddalałem się od tego przybytku zbawienia, tém bardziéj słabły dobre moje zamiary.
Zważyłem że przyjmując ofiarę Klaudyusza Gérard, musiałbym przyjąć powołanie przykre i nędzne, porównywałem przyszłość jaką mi obiecywał z bezczynném, wesołém, koczującém i pełném przygód życiem, w którém już zasmakowałem, słowem, z życiem pędzoném obok przyjaciół lat dziecinnych; nie pojmowałem że na chwilę nawet wahać się mogłem i wyrzucałem sobie słabość moję.
W godzinę poźniéj przybyłem na trakt; zdala już ujrzałem na pagórku ów krzyżyk kamienny, punkt stanowczy naszego zebrania.
Księżyc oświetlał drogę pustą, milczącą.
Pewny byłem że spotkam naszych towarzyszy; mogli wprawdzie bezpiecznie uciekać, lecz ja ich żywo zapewne niepokoić musiałem; nie przypuszczałem nawet że byliby zdolni opuścić tę okolicę nie starając się poprzednio zbliżyć do mnie. Pragnąc więc jak najprędzéj zawiadomić ich o moim powrocie, w dosyć znacznéj jeszcze odległości od miejsca schadzki stanąłem i wydałem krzyk znany Bambochowi i Baskinie.
Nie umiém opisać z jaką trwogą, z jakiém biciem serca oczekiwałem odpowiedzi na to hasło.
Ale czekałem napróżno. Nikt mi nie odpowiedział.
Zbyt są daleko... nie słyszą mię, — rzekłem sobie biegnąc ku kamiennemu krzyżowi, którego ramiona wówczas zdaleka błyszczały, a gruba podstawa niknęła w gęstym cieniu.
Niespokojny biegłem co mi sił starczyło, i w kilku minutach stanąłem u stóp krzyża.
Towarzyszy moich tam nie było.
Nadaremnie natężyłem wzrok: wyniosłość na któréj się znajdowałem, panowała dwom przeciwległym wzgórzom drogi; nie widziałem nikogo. Z rozdartém sercem wołałem... krzyczałem.
Nikt nie odpowiedział na moje wołania, na moje krzyki.
Wtedy, wyczerpany trudem, zdyszały, zrozpaczony, padłem u stóp krzyża łzami się zalewając i tysiączne cierpiąc katusze z powodu tak haniebnego opuszczenia. Nagle uczułem że ręce moje, dotykając ziemi, powilgotniały: spojrzałem wkoło siebie i postrzegłem jakąś czarną kałużę, a wśród niéj spory kawałek białawéj materyi;... wziąłem ją, a ukryte w niéj trzy pięcio-frankowe pieniądze zabłysły przy świetle księżyca.
Lecz jakże się przeląkłem, gdy w tym kawałku materyi poznałem lichy szalik, który Baskina tego samego dnia miała na sobie!... Szalik ten był krwią zbroczony, gdyż czarnawa wilgoć w któréj ręce zmoczyłem, była to kałuża krwi...
Ten szalik i te pieniądze, przypadkiem wypadłe lub zapomniane, dostatecznie przekonywały mię że Bamboche i Baskina, wierni słowu, po dopełnionéj kradzieży udali się na miejsce schadzki i czekali na mnie; lecz cóż się z niemi pózniéj stało? Byłaż to krew Baskiny czy Bambocha? Co było przyczyną tego rozlewu krwi?
Wszystkie te pytania zarazem cisnęły mi się do głowy. Uczułem że wikła się wyobraźnia moja, dostałem zawrotu głowy, i bez zmysłów padłem u stóp krzyża, trzymając w ręku szalik Baskiny.




11.
Wahanie się.

Nie wiem jak długo trwał ten stan obumarłości, ta utrata myśli moich; dosyć, że kiedym odzyskał przytomność, noc była ciemna, a księżyc zniknął. Usiłowałem zebrać wspomnienia. Pieniądze i leżący przy mnie zakrwawiony szalik przypomniały mi rzeczywistość.
Co czynić? co postanowić?
Czekać dnia i znowu szukać Bambocha i Baskiny? alboż mogłem miéć nadzieję że ich znajdę? w którą stronę skierować moje poszukiwania? A ta krew świeżo rozlana... byłaż to krew jego? byłaż to krew jéj? Jeżeli jedno z nich zostało ciężko zranione, a może... zabite, gdzież się udało drugie? któż zranionemu dał przytułek? gdzie ukryto trupa?
Tak dojmująca niepewność wikłała myśli moje: nie nastręczał mi się żaden możliwy środek.
Nie widziałem podobieństwa rozwiązania tych trudności; wspomniałem wtedy na Klaudyusza Gérard i wspaniałomyślne jego ofiary.
W istocie, myśl prowadzenia koczującego i pełnego przygód życia nie mogła miéć dla mnie powabu, kiedy go nie miałem podzielać z Bambochem i Baskiną.
Ale z drugiéj strony, Klaudyusz Gérard oświadczył mi otwarcie, że przyjmując ofiarę jego powinienem przygotować się do życia w niedostatku i pracy; nawykły do próżniactwa i niezawisłości, które się już głęboko we mnie wkorzeniły, z niejakiém zatém przerażeniem pomyślałem o długim szeregu dni smutnie i w pracy dla mnie upływać mających... a jednak pobyt u Klaudyusza zapowiadał mi byt wprawdzie uciążliwy, ubogi, lecz pewny. Zbyt wielka różnica wieku zraziła mię szczególnie; atoli jego przychylność byłaby może zdolną przynieść mi ulgę po bolesnéj stracie przyjaciół dzieciństwa mojego.
Wrodzona i żywa potrzeba przychylności i wylania się, zamiast słabnąć we mnie, owszem z czasem bardziéj się jeszcze rozwinęła, jużto przez samo przywyknienie, jużto przez tysiące poświęceń do jakich najtkliwsza tylko przyjaźń dla moich towarzyszy natknąć mię mogła; nie dziw więc że myśl o życiu samotném do żywego mię przeraziła, zwłaszcza że mię doświadczenie nauczyło, jak to trudno znaleźć przyjaciela.
Wszakże te uwagi coraz bardziéj przechylały szalę na stronę Klaudyusza Gérard, mimo że przeczuwałem, iż stosunki poufałości, zaufanie i koleżeństwo, nigdy między nami nie mogą miéć miejsca... Wzbudzał on we mnie poszanowanie; lecz dobrze już siebie wtedy znając, przewidywałem, że uczucie wdzięczności połączonéj z szacunkiem, nie zmieni się nigdy w poufność.
Nie wiem jak długo byłoby trwało to wcale dla mnie nie zaszczytne wahanie się, gdyby mi nie przyszła do głowy myśl dosyć dziwaczna.
Pamiętałem ciągle o mojém spotkaniu z miłą dziewczynką zwaną Regina, którą porwałem w lesie Chantilly. Porwanie to wszakże było bardzo niewinne, gdyż mimo niegodziwych rad Bambocha, zuchwalstwo moje ograniczyło się jedynie na pocałowaniu w czoło téj nieszczęśliwéj dziewczynki, którą zemdloną unosiłem na ręku aż do chwili kiedy przerażeni nadchodzącym rontem żandarmów, wraz z Bambochem porzuciliśmy wicehrabiego Scypiona i Reginę, jeńców naszych.
Przykład przedwczesnych miłostek Bambocha, obudził bez wątpienia i we mnie przedwczesną zmysłowość... od razu namiętnie rozkochałem się w Reginie... któréj obraz nie ustępował z mój pamięci.
Młodzi moi przyjaciele z początku żartowali ze mnie, lecz nakoniec zaczęli wierzyć w miłość moję; ona też częstokroć, wciągu ryzykownych wycieczek naszych, stanowiła jedyny przedmiot naszéj rozmowy. Nieraz rozprawialiśmy o sposobach zbliżenia się do Reginy i zyskania jéj wzajemności, skoro już słusznym mężczyzną zostanę; nie myślę przytaczać tu tych wszystkich projektów pełnych dziwaczności i nieokrzesania, jeden atoli mniej był nierozsądnym. Doszedłszy do lat właściwych, ja i Bamboche mieliśmy zaciągnąć się do wojska, Baskina zaś miała zostać wiwandyerką. (Rozłączyć się nie mogliśmy, i według nas żołnierze bez wojny istniéć nie mogli). Odwagą miałem sobie utorować drogę do stopnia kapitana lub jenerała i wtedy dopiero albo zaślubić, albo na dobre już porwać Reginę.
Jakkolwiek niedorzeczne było to dziecinne urojenie, jednakże pieściłem je z jakąś niepewną nadzieją... i rzecz dziwna, myśląc o Reginie żałowałem niejako, iż takie niegodziwe życie prowadzimy, bo mimo przykład Bambocha, niepojęty instynkt powiadał mi, że miłość ma w sobie coś uczciwego, czystego i wzniosłego. Uczucie to taiłem jednak przed przyjaciółmi moimi.
W piérwszych chwilach boleści, jakiemi przejmował mię los straconych przyjaciół, nie myślałem o Reginie; lecz kiedym się wahał czy przyjąć mam propozycyą Klaudyusza Gérard, Regina nasuwała się myślom moim i mówiłem sobie:
— „Za nic w świecie nie byłbym się rozłączył z przyjaciółmi moimi; lecz skoro mię to nieszczęście spotkało, sądzę że idąc za radami Klaudyusza Gérard, przybliżam się do Reginy, i myśl ta osłodzi przykrość i trudność oczekującego mię położenia.”
Teraz, kiedy... dla tylu, niestety! przyczyn skrupulatnie badam najdrobniejsze wspomnienia moje o Reginie, przypominam sobie, jakkolwiek uderzającém i nadzwyczajném to się wydaje, że stanowczym powodem, który mię sprowadził znowu do domu nauczyciela, była myśl, że przez poprawę życia zdołam zbliżyć się do Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zabrawszy więc pieniądze i zakrwawiony szalik Baskiny, wróciłem do wsi.
Przybywszy na małe wzgórze, z którego postrzegano domek nauczyciela... ujrzałem jeszcze światło w jego okienku.
— On mię czeka... — rzekłem sobie.
I nie wiem dlaczego uczułem jakąś niechęć ku nauczycielowi. Ta pewność, z którą zdawał się przewidzieć że powrócę, tak mię upokorzyła, iż mimo dopiero powziętego postanowienia o mało co nie cofnąłem się. Miałem przy sobie piętnaście franków, cząstkę skradzionych pieniędzy... było więc za co żyć przez dni kilka... ale wspomniawszy że te pieniądze przesiąkły krwią Baskiny lub Bambocha, wzdrygnąłem się: zaiste szczególny skrupuł którego nie doznałbym zapewne, gdyby szło po prostu o przywłaszczenie sobie części kradzieży... Postąpiłem wiec ku domowi nauczyciela.
Przybywszy, zatrzymałem się w niejakiéj odległości, w cieniu, skąd przez otwarte okno bacznie wpatrywałem się w Klaudyusza Gérard.
Kiedy roztrząsam sam siebie, kiedy spoglądam w najskrytsze tajniki sumienia, wszystko odkryć pragnę, zwłaszcza skoro chodzi o złe uczucia, które jeżeli odtąd nie zupełnie zwyciężałem, to przynajmniéj z całą energią odpierałem.
Przypatrywałem się Klaudyuszowi Gérard... o raczéj go z niejaką goryczą szpiegowałem. Odtąd miał on być moim panem; kiedy więc mniemał że jest sam, usiłowałem wyczytać w fizyonomii jego, czyli nie był innym aniżeli mi się przedstawiał.
Nauczyciel siedząc przy stoliku, czoło wsparł na lewéj ręce, prawą zaś pisał coś powoli.
Po upływie kilku chwil pióro mu z rąk wypadło, głowa w tył zwisła, nieruchomy zacisnął obie dłonie, gwałtownie gniótł niemi czoło i z wielkiém zdziwieniem dostrzegłem że mu łzy po twarzy spływały... Z bolesnym wyrazem oczy wzniósł w niebo.
Wkrótce jednak otarł łzy rękawem, wstał i szybkim krokiem przechadzał się.
Ciekawy, niespokojny, śledziłem wszystkie jego poruszenia. Przeszedłszy się kilka razy po pokoju, zbliżył się do otwartego okna i po długiém milczeniu, przerwaném głębokiém westchnieniem, rzekł:
— Ha... to biedne dziécię już nie powróci... już zgubione... omyliłem się...
I zamknął okienko.
Moje niedowierzanie, nierozsądne podejrzenie ustąpiło znów słodkiemu i poważnemu pociągowi Klaudyusza Gérard. Czekałem chwil kilka, nim zapukałem do okna, aby nie wzniecić podejrzenia żem go szpiegował.
Zaledwie lękliwie zapukałem, okno natychmiast się otworzyło.
Jeszcze zdaje mi się że słyszę okrzyk zdziwienia i radości, który powitał moje przybycie.
Za jednym poskokiem byłem w pokoju. Klaudyusz Gérard z niewypowiedzianym szczęściem przycisnął mię do serca.
— Boże bądź błogosławiony!... rzekł, — nie... nie... nie omyliłem się... Biedny kochany chłopcze... jam cię godnie osądził.
I po krótkim namyśle dodał:
— A twoi towarzysze? czy nie chcieli pójść za twoim przykładem?
Opowiedziałem Klaudyuszowi Gérard bezskuteczność poszukiwali i drżąc pokazałem zbroczony krwią szalik Baskiny, oraz trzy sztuki pieniędzy.
— Może popełniono zbrodnię — rzekł mi poważnie i z zadumą. Jutro bez narażenia ciebie, jako wspólnika kradzieży, postaram się żeby wyjaśnić tę tajemnicę... Uspokój się,... moje dziecko, a przedewszystkiém spocznij po tylu bolesnych wrażeniach dnia dzisiejszego; połóż się tu na łóżku... tu ci będzie lepiéj... ja, przenocuję w oborze... Próbuj, może zaśniesz... jutro opowiesz mi twoję przeszłość i pomyślimy o przyszłości... No! dobra noc... ale jakże ci na imię?
— Marcin... panie.
— Marcin! — bledniejąc zawołał Klaudyusz Gérard... Marcin! powtórzył z nieokreślonym wyrazem. — I nie znasz ani ojca ni matki twojéj?
— Nie, panie... Jak tylko zapamiętać mogę służyłem za pomocnika u mularza, później zaś zabrali mię kuglarze, których opuściłem kilka miesięcy temu, udając się na żebraninę z moimi towarzyszami.
— Chyba oszalałem... rzekł sam do siebie Klaudyusz Gérard. — Co za myśl!... to niepodobna... ależ to imię... ale ten szczególny pociąg do tego dziecka... Eh, byłbym go uczuł i dla każdéj innéj nieszczęśliwéj istoty, jak on nad otchłanią stojącéj... Ależ to imię... to imię... zdaje mi się że dla tego właśnie tém bardziéj jeszcze to dziécię kochać będę.
A potém odwracając się do mnie spytał:
— I nie przypominasz sobie żadnéj okoliczności... ale nie, śpij... śpij... moje dziécię... jutro dosyć będzie czasu do rozmowy.
— Ja, panie, wcale spać nie chcę, jestem tak smutny.
— No! to opowiedz mi jak będziesz mógł, w kilku słowach, ale szczerze, całe twoje przeszłe życie.
Opowiedziałem więc Klaudyuszowi Gérard wszystko prawie, ukrywając tylko miłość moję dla Reginy.
Naiwne i szczere opowiadanie moje, to rozrzewniało, to drażniło mojego nowego pana; la Levrasse, matka Major i t.p i.t. p. zgrozą go przejmowali, ubolewał nad losem Baskiny, Bambocha ganił mocno ale téż i żałował. W ciągu mojego opowiadania kilka razy wspomniał iż mocno ubolewa nad zniknięciem moich przyjaciół; z tego bowiem co się o nich ode mnie dowiedział, nie wątpił że wróciliby do lepszych uczuć.
Opowiadając mu ostatnie nasze usiłowanie aby uzyskać pomoc u małych bogaczy spotkanych w lesie Chantilly, wymieniłem wicehrabiego Scypiona Duriveau, którego imię i tytuł nieraz z towarzyszami moimi powtarzałem, już to szydząc z tytułu jaki nadawano takiemu dziecku, jużto dla wrażenia sobie w pamięć przedwczesnego zuchwalstwa i złośliwości tego małego bogacza.
Zaledwo wymówiłem nazwisko Duriveau, Klaudyusz Gérard skoczył z krzesła jak oparzony; rysy jego wyraziły tak mocną i cierpką boleść, jakby go kto w samo serce ugodził.
Po długiém i smutném milczeniu, rzekł mi z uśmiechem pełnym goryczy:
— I ty z boleścią i odrazą wymawiasz nazwisko Duriveau... nieprawdaż?
— A jużci, zdumiony tém zapytaniem odparłem, ten mały wicehrabia, bo tak go tytułowali jego lokaje, był dla nas bardzo złośliwy, bardzo pogardliwy...
— I ja także... — zawołał, — i ja także z boleścią i wstrętem wymawiam jego nazwisko... a ta okoliczność tém silniéj nas połączy.
— Pan więc znasz także małego wicehrabiego? spytałem, — i dla puana był on także złośliwym i pogardzającym?
— Nie... ale jego ojciec... o! jego ojciec... nigdy... Klaudyusz Gérard przerywając sobie powiódł ręką po czole, potem wzruszając smutnie ramionami rzekł do siebie:
— Zaprawdę, boleść w obłęd mię wprowadza... Cóżem chciał wyznać temu dziecku?... O! moje wspomnienia... moje wspomnienia!...
I głęboko westchnąwszy dodał:
— Mów daléj przyjacielu.
Wyznanie moje zakończyłem przytoczeniem wypadków naszych po spotkaniu małych bogaczy; nie zataiłem ani włóczęgostwa, ani żebractwa, ani kradzieży.
Klaudyusz Gérard wysłuchał mię z zajęciem, wreszcie pocałował mię mówiąc:
— Tém bardziéj teraz winszuję sobie żem cię napotkał mój synu,... gdybyś był włóczył się jeszcze czas jaki, poprawa twoja byłaby może niepodobną, a przynajmniej zbyt trudną... Widzisz moje dziécię przyjaźń sama tylko utrzymywała cię, niejako ocaliła; wszystko winieneś nieograniczonemu przywiązaniu do przyjaciół twoich... przywiązaniu które ci wzajemnością nagradzali. Obecność jednego tylko szlachetnego uczucia w sercu twojém i w ich sercach, zdołała ustrzedz dusze wasze od zupełnego zepsucia... Tak jest! dla tego żeście kochali, pozostaliście lepszemi aniżeli tylu innych na waszém miejsca!... O! miłości bądź błogosławiona! — z nieopisanym wyrazem rzekł Klaudyusz Gérard; — tyś zarówno zdolna ocalić całą ludzkość jak i jednego człowieka!
Nie wiem dlaczego słowa Klaudyusza Gérard boleśniéj jak dotąd dały mi uczuć stratę moich towarzyszy; dosyć żem się zalał łzami.
— Co ci to? — zapytał mię z dobrocią.
— Nic... panie... odrzekłem usiłując wstrzymać łkania, z obawy aby go mój żal nie obraził.
— No, mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard tym przenikliwym i słodkim głosem, którego wrażeniu już ulegałem, — no... nie wahaj się, wyznaj mi wszystko... Jeżeliś co złego pomyśli!... co złego uczynił... nie będę cię ganił... owszem wskażę ci to złe i jego przyczynę.
— Widzisz pan... kiedym dzisiejszej nocy znalazł ten szalik we krwi zbroczony i te pieniądze, kiedy wołałem na towarzyszy moich a nikt mi nie odpowiedział... wielki mię opanował smutek przejęła niewypowiedziana boleść; a jednak czuję że teraz daleko więcéj cierpię...
— Nie dziw, mój synu, należało spodziéwać się tego; boleść twoja powiększy się jeszcze bardziéj... Nie dzisiaj, ani jutro najmocniéj uczujesz nieobecność towarzyszy twoich. Zmiana życia, nowe zatrudnienia, rozerwą cię zrazu; lecz po niejakim czasie dopiéro, a mianowicie w dniach smutku i zniechęcenia, daleko mocniéj żałować będziesz twoich przyjaciół. Przyjaźń taka jak wasza, zrodzona w dziecinnych latach, wśród nieszczęść i razem doznawanych przygód, niewygładzone pozostawia korzenie w sercu, niezatarte wspomnienia w umyśle; w dziesięć, we dwadzieścia lat, synu mój, spotkasz może przyjaciół młodocianego wieku, a równém jak dzisiaj tchnąć będziesz ku nim przywiązaniem.
Niespokojnie spojrzałem na Klaudyusza Gérard który daléj mówił:
— Do kogo innego przemawiałbym inaczéj; lecz z obrazu pierwszych lat twoich, i o ile poznałem twój charakter, wnoszę iż nie zbywa ci na odwadze, na dobréj woli, ani rozsądku; że zdolny jesteś wysłuchać prawdę bez żadnéj zasłony; tak jest, uważam iż śmiało uprzedzić cie mogę że cię czekają doświadczenia nieuniknione, zniechęcające... lecz przynajmniéj zastaną cię przygotowanego... Słuchaj Marcinie; przyrzeknij mi, że mi powierzysz wszelkie twoje cierpienia, powątpiewania i złe myśli...jeżeli masz jakie... Przyrzeknij mi przedcwszystkiém, że skoro położenie jakie ci ofiaruje, wyda ci się zbyt smutném, nędzném, zamiast potajemnie ztąd uciekać, owszem wszystko mi otwarcie wyznasz... wówczas bowiem będę się starał umieścić cię w sposób bardziéj odpowiedni twojemu usposobieniu, twoim skłonnościom które naprzód poznać pragnę... A teraz, mój synu, dzionek wkrótce już zaświta... spróbuj, może zaśniesz, ja sam potrzebuję nieco spoczynku... Dobra noc ci zatem Marcinie.
Klaudyusz Gérard kazał mi się położyć na łóżku, zagasił świecę i wnet usłyszałem że się rzucił na słomę w oborze.
Napróżno szukałem snu, mimo iż mocno uczuwałem jego potrzebę; zbyt byłem wzruszony, zacząłem więc rozmyślać nad słowami Klaudyusza Gérard.
Dziwna rzecz: właśnie może dlatego że malując mi przyszłość w czarnych kolorach, nie lękał odwołać się do mojéj odwagi, do mojéj dobréj woli, do rozsądku, uczułem w sobie odwagę, jakąś wyższość wobec siebie samego, gotowość stawienia śmiałego czoła téj przyszłości któréj znojów bynajmniéj przede mną nie ukrywał. Żywą także wzbudził we mnie ciekawość sposób, w jaki Klaudyusz Gérard wysłuchał dzikich zasad kaleki bez nóg, o którym mu nawiasowo tylko wspomniałem, czując się niejako jego apostołem; nowy mój pan nie potępiał jego zasad, nie oburzał się niemi, lecz się tylko smutnie uśmiechał. To pozorne pobłażanie usiłowałem wytłómaczyć, mówiąc sobie że i życie Klaudyusza Gérard stanowiło zapewne nowy dowód na poparcie teoryi kaleki bez nóg; albowiem lubo mojego opiekuna mało tylko znałem, jednak wspaniałomyślność jaką mi okazał, uczciwość i szlachetność uczuć, dostatecznie przekonywały mię o dobroci i wzniosłości jego serca; kiedy przeciwnie wszystko co go otaczało nosiło na sobie cechę nędzy i niedostatku jaki go zapewne dolegał.
Pokonany nareszcie trudem usnąłem wśród tych rozmyślań, ale sen mój był lekki, niespokojny, gdyż po upływie niespełna dwóch godzin, obudziły mię kroki Klaudyusza Gérard po cichu i ostrożnie wchodzącego do pokoju.
Wnet usiadłem na posłaniu. Dwie godziny snu uspokoiły mię i ochłodziły krew moję.
— Nie chciałem przebudzać cię, z żalem rzekł mi Klaudyusz Gérard — ale stało się, próbuj, może nanowo zaśniesz.
— Dziękuję panu, już dosyć spałem... jeżeli pan masz mi co do rozkazania, słucham... jestem gotów.
I stanąłem na równe nogi.
— Nie, moje dziecko, teraz muszę dopełnić smutnego obowiązku...
— Wykopać grób dla téj biednéj młodéj damy? rzekłem.
— Któż ci to powiedział? — zapytał mię zdziwiony.
— Wczoraj — spuszczając oczy odrzekłem, — kiedyś mię pan zamknął w małéj budce, a sam pobiegł szukać moich towarzyszy, widziałem jak przyszła tłusta jéjmość, która się o pana pytała i słyszałem co panu mówiła skoro powróciłeś.
— Dobrze... teraz rozumiem... no! tak mój synu, pójdę kopać grób.
— Chciéj pan zabrać mię z sobą... pomogę panu, a wreszcie wolę pójść z panem niż sam tutaj zostać.
— Zgoda, — z melancholijnym uśmiechem odpowiedział Klaudyusz Gérard. Ponieważ jakiś czas przynajmniéj podzielać masz los mój, dzień dzisiejszy będzie dla ciebie próbą, początkiem. No... chodź.
Klaudyusz wziął z obory motykę i rydel.
— Czy mam nieść za panem te narzędzia?
— Weź rydel, mój synu, bo nie taki ciężki.
Wziąłem rydel; pan mój postąpił kilka kroków i we drzwiach obory spotkał pastucha, który zanosząc się głośnym śmiechem rzekł mu dosyć poufale:
— Dzisiaj Klaudyuszu Gérard będziecie mieli bardzo liczną klassę.
— Jakto, mój chłopcze?
— Bo dzisiaj będziecie mieli więcéj uczniów jak wczoraj.
— Wytłómacz się jaśniéj. — Cóż to za nowi uczniowie?
— Eh... eh... ależ przecie moje krowy.
— Twoje krowy? kiedy one od kilku dni wychodzą na pole podczas moich lekcyj.
— Ah! prawda, ale pan powiedział: — dla odrobiny pożywienia które moja trzoda w zimie na polu znajdzie, przez ciąg trzech lub czterech godzin tracę najlepszy gnój... odtąd więc trzoda przez całą słotną porę nie wyjdzie ani na krok z obory.
— Kiedy tak, mój chłopcze, — rzekł Klaudyusz Gérard — to zostawisz twoje krowy w oborze... ja zaś postaram się aby ich sąsiedztwo niebardzo przeszkadzało moim uczniom, — dodał z uśmiechem.
I obróciwszy się do mnie:
— No, Marcinie, chodźmy... powiedział.
Niosąc zatém rydel na ramieniu, poszedłem za nauczycielem, który niósł motykę pod pachą.
Ten nauczyciel-grabarz, ta szkoła w oborze, mimo zupełnéj nieświadomości rzeczy, mocno mię dziwiły, kilka razy pragnąłem zdziwienie to objawić Klaudyuszowi Gérard, ale nie śmiałem; i wkrótce byliśmy na wiejskim cmentarzu.




12.
List.

Nim opowiem dziwne wypadki dnia tego, który w umyśle moim pozostawił niezatarte wspomnienia, a w sercu głębokie i zbawienne wrażenie, winienem udzielić tu kilka urywków korrespondencyi, jaka przez dziwny zbieg okoliczności stała się póżniéj moją własnością.
Te szczątki podartego listu, pisanego wkrótce przed spotkaniem się mojém z Klaudyuszem Gérard, doskonale wyjaśniają przyczyny, dla których ten człowiek bez skargi pełnił najrozmaitsze, uciążliwe i odrażające obowiązki, oraz nienawistny gniew jakim anielska rezygnacya Klaudyusza nieprzyjaciół jego przejmowała.
List ten, adresowany do osoby któréj poznać nie mogłem, pochodził od księdza Bonnet, plebana gminy, w któréj Klaudyusz Gérard był nauczycielem.
„........Słowem, to nie do zniesienia.....
Niepodobna nic zarzucić temu Klaudyuszowi Gérard, przyjmuje wszystko, zgadza się na wszystko a to z cierpliwością, z uległością, które w człowieku takiemi jak on uposażonym zdolnościami (na nieszczęście zaprzeczyć mu ich nie można) są zawsze oznaką najwyższéj pogardy.
„Pan Klaudyusz Gérard uważa się bez wątpienia za człowieka zbyt wzniosłego umysłu, za jakąś wyższą istotę, iżby go cokolwiek poniżać miało... z zawstydzającą mię pogodą wypełnia on najpodrzędniejsze, najobrzydliwsze obowiązki, o nie dosyć że jak najskrupulatniéj poddaje się powinnościom dodatkowo należącym do jego nauczycielskiego powołania, lecz nadto znajduje sposobność dogadzania osobistym moim wymaganiom od jakich miałem nadzieję że się wymawiać będzie (bo ściśle rzeczy biorąc służy mu to prawo), i że tém samém pozornie przynajmniéj uzbroi mię przeciw sobie; lecz zbyt przebiegły człowiek ten, swą szatańską i pogardliwy uległością, zmusza mię prawie do niejakiéj wdzięczności... może go nakoniec znudzę... Cieszmy się przynajmniej tą nadzieją...........
.........wypadałoby zatém pozbawić go jeżeli można poważania jakiego używa. Zbyt to jednak trudno, najpośledniejsze bowiem prace dziwną sztuką podnieść umie, spełniając je bez zarumienienia i ze spokojną godnością. Tym to sposobem, tym to węzłem mocno pociąga do siebie gmin którego niezmiennym udziałem praca i trudy; przedewszystkiem umie on naocznie przekonać tych ludzi o użyteczności wszech rzeczy; a tak, najbardziéj odrażające obowiązki stają się dla niego niejako zaszczytem, który mu drudzy przyznają. Jakże tu pozbawić poważania takiego człowieka!
„Cóż mam więcéj powiedzieć? Ten nieszczęśliwy, swą niewzruszoną łagodnością iposłuszeństwem, łachmanami, drewnianemi trzewikami, którego posłaniem słoma, pożywieniem czarny chléb i woda, o rozpacz mię przyprawia, zawadza mi, nudzi mię, krytykuje w sposób najzuchwalszy, najuszczypliwszy.... nie dlatego iżby kiedykolwiek śmiał chociaż jedném słowem przyganiać mi,... ale surowy tryb jego życia, rezygnacya, oraz nauka i rzadki rozsądek jego są niejako nieustannym zarzutem przeciw postępowaniu mojemu, przeciw dobremu bytowi, jakim się cieszę, dzięki hojności wybornego hrabi de Bouchetout, tego klejnotu moich parafian; obawiam się atoli.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

......Ważniejszego potrzeba powodu aby Klaudyusza Gérard oddalić z gminy, którą on krępuje tysiącami niewidzialnych lecz silnych węzłów: wpływ jego rozciąga się na wszystkich, mianowicie zaś na tych, którzy się tego najmniéj spodziewają, gdyż te bałwany poufale się z nim obchodzą, a niewiedzą że robi z nimi co tylko sam chce. Nie pojmujesz pan jakie on godzi spory, ile spraw tłumi w samym zarodzie: najzdradliwsze rady udziela małym dzierżawcom przeciw właścicielom, posiada bowiem piekielną sztukę nieprzekraczania nigdy słuszności, dla któréj zawsze najwyższy objawia szacunek.
„Wszystko to naprowadza mię na wniosek: że gdy ten człowiek tak wielkiój używa popularności, wypada więc naprzód zniszczyć ją; i oto całe zadanie.
„Miałem nadzieję, że utworzę mu jaki zarzut z powodu częstéj jego nieobecności, trwającéj czasem do poźnéj nocy, bo Klaudyusz Gérard nie chcąc uchybić żadnemu ze swych obowiązków, wycieczki swoje odbywa w chwilach na spoczynek przeznaczonych.
„Lecz cóż było począć, gdy mi doniesiono że się udawał, a to co tydzień, do domu waryatów w mieście naszém? Zasiągnąłem o nim wiadomości u dyrektora tego zakładu. Pan Klaudyusz Gérard rzeczywiście uczęszczał tam regularnie raz na tydzień, i tak dalece oczarował dyrektora, że dla niego pogwałcono nawet przepisy zakładu, bo przyjmowano go w porze nocnéj.
„Osobą którą tak troskliwie odwiedza, jest dwudziesto-sześcio lub siedmio-letnia panna, mimo obłąkania, jak utrzymują bardzo piękna. Chociaż nie zdaje się poznawać pana Klaudyusza Gérard, jednak widok jego zbawienne wrażenie wywiera na tej nieszczęśliwéj: po każdéj jego bytności jest spokojniejsza; dlatego téż lekarz nietylko do bytności téj upoważnia, ale nawet żąda jéj.
„Ze wspomnioną pannę z miłosierdzia utrzymują w zakładzie, zbywa jéj zatem na wielu drobnych wygodach; a Klaudyusz Geérard, z własnym zapewne uszczerbkiem, znajduje sposób niesienia jéj niekiedy pieniężnego zasiłku, niewątpliwie bardzo szczupłego, który służy do dogadzania niektórym wymaganiom waryatki.
„Możnaż ztąd utworzyć jakikolwiek zarzut Klaudyuszowi Gérard? Wszak to wszystko szlachetne na pozór; atoli zbyt widoczna, że dla tego tylko tak uporczywie tu pozostaje, iż gmina nasza blizką jest miasta w którém ta waryatka schronienie znalazła.
„Powiadano mi również, lecz na nieszczęście nie może to bynajmniéj stanowić ważnego punktu oskarżenia przeciw niemu, że nim panna ta oszalała, Klaudyusz zapamiętale się w niej kochał; lecz że go opuściła dla innego, i w skutku téj miłości utraciła rozum.
„Zawód taki wywołał niewątpliwie głęboką melancholię, którą spostrzegam w Klaudyuszu Gerard, mimo pozornéj jego wesołości.
„Wspomniałem panu o wpływie Klaudyusza Gérard na gmin; teraz winienem zbudować pana jego wpływem na ludzi wyższego rzędu, a to dopomoże mi do wyjaśnienia panu dlaczegoto lękam się aby mi nie zbałamucił tego Bouchetout.
„Wiadomo panu, że bogaci właściciele ziemscy długi czas opierali się założeniu elementarnéj szkółki w naszéj gminie, i słusznie; pojmowali bowiem całe niebezpieczeństwo jakie wynika z oświaty pospólstwa, wiedzieli że tym sposobem podadzą gminowi środki wzbogacenia się, porozumiewaniu, naradzania; a co gorsza, słusznie obawiali się skutków wyniknąć mogących z czytania pełnych zgrozy książek i dzienników, jakie dzisiaj drukują. Mojém zdaniem, i zdaniem tych mądrych i rozsądnych właścicieli, wykształcenie gminu ograniczać się winno na ustném wykładaniu katechizmu przez plebana, i nic więcéj[28]. „Na nieszczęście, popęd czasu inaczéj rozstrzygnął, sumienność rządu poruszoną została nierozważnemi konceptami: musieliśmy przyjąć elementarne szkoły.
„Pojmujesz pan łatwo, iż wszelkich dokładaliśmy starań, aby środek ten na długo bezowocnym uczynić. Lecz na koniec, do ostateczności posunięci, przenieśliśmy szkołę do niezdrowéj i cuchnącéj obory, a opłatę od każdego dziecka, aby była znośną, oznaczyliśmy na jeden su miesięcznie; co przynosić miało nauczycielowi około 40 do 50 franków rocznie; co większa, taki nauczyciel obowiązany był do wszelkiego rodzaju przykrych i poniżających prac. Poprzednik Klaudyusza Gérard zrzekł się tych prac po upływie trzech miesięcy: szkoła przez dwa lata była zamknięta; i dopiero Klaudyusz Gérard z tak bezwstydném zaparciem się samego siebie, umié znosić ten ogrom nędzy, spodlenia i goryczy.
„Między właścicielami naszéj okolicy, znajdował się człowiek bogaty, którego dosyć łatwo przekonałem jak wielkie niebezpieczeństwo nastręcza wykształcenie ludu. Zupełnie mu ufałem; wtém, nie wiem przez jaki przypadek, spotyka on Klaudyusza Gérard.
„Wiész pan do czego przyszło? Po dwugodzinnéj rozmowie, człowiek ten, dzięki szatańskiéj przebiegłości bakałarza, zmienił się zupełnie.
„Czy uwierzysz co mi jeszcze tego samego wieczora ów głupiec powiedział?
— „No! księże proboszczu, widziałem tego biednego Klaudyusza Gérard... Wiész co? on nieźle mówi... i wybornemi dowodami popiera potrzebę elementarnej nauki.“
— „Albo jesteś pan przejęty braterskiém współczuciem dla pospolitego ludu, — mówił mi Klaudyusz Gérard, — i w takim razie starać się winieneś aby ten lud odebrał podobne jak pan wykształcenie, gdyż wykształcenie ulepsza i uszlachetnia; albowiem na stu zbrodniarzy dziewięćdziesięciu pięciu nie umié ani czytać ani pisać.
„Albo téż znowu uważasz pan lud pospolity, nie powiem za nieprzyjaciela, lecz za antagonistę, przejętego zgubnemi dla pana zasadami... a więc tém bardziéj udziel mu wykształcenia; zamiast bowiem co miałbyś lękać się nieprzyjaciela, którego nędza i niewiadomość uczynić muszą głupim, surowym, srogim, dzikim, będziesz miał przeciwnika do którego uczuć, umysłu, serca i rozsądku z korzyścią odezwać się możesz, bo będzie to człowiek wykształcony.”
„Widzisz księże proboszczu! — rzekł mi oczarowany przez bakałarza właściciel, ta prosta mowa trafiła do mego przekonania: zapłonąłem wstydem i litością widząc że Klaudyusz Gérard, człowiek tak światły, słodki, cierpliwy, pracowity, chodzi jak żebrak w łachmanach i drewnianych trzewikach; zapłonąłem, powtarzam, wstydem i litością, na wspomnienie o oborze w któréj bakałarz tutejszy swe nauki wykłada. Jestem więc prawie gotów własnym kosztem nająć dla tutejszej gminy dogodniejszy lokal, i podnieść płacę Klaudyusza Gérard, żeby przynajmniéj żyć mógł przyzwoicie.”
„Pojmujesz pan, z jakiém zdumieniem spojrzałem na tego człowieka.”
— „Pan przynajmniéj téj rzeczy nie bierzesz na seryo, — rzekłem szaleńcowi.”
— „I owszem, mości proboszczu, już nawet upatrzyłem dom, który uważam za dogodny.
„Szczęściem, Opatrzność przyszła mi w pomoc: nagle śmierć stryja zmusiła tego głupca do wyjazdu z naszych stron, ważne interesa długi czas zatrzymywały go w Paryżu, gdzie nakoniec stale zamieszkał; a tak Klaudyusz Gérard osiadł na koszu, a nauki swoje ciągle wykłada w cuchnącéj i niezdrowej oborze... zkąd dzieci jak od zarażonego miejsca uciekać powinny... a jednak, chociaż w skutku oddychania niegodziwém powietrzem, częstym ulegają chorobom, szatańska ta szkoła zawsze jest przepełniona.....“




13.
Grób.

Słońce wschodziło właśnie, gdy wraz z Klaudyuszem Gérard, na którego musiałem nieco poczekać u drzwi domu zmarłych, wszedłem na cmentarz. O! biédny to był cmentarz, widziałeś tam skromne tylko krzyże wśród wysokiéj trawy na wpół ukryte, ledwie gdzieniegdzie wznosił się smętny cyprys; ku środkowi cmentarza, na małém wzgórzu, była dosyć znaczna pusta przestrzeń. Klaudyusz Gérard postąpił ku temu miejscu mówiąc do mnie:
— No, mój synu, bierzmy się do dzieła; dobrze iż odwilż grunt zmiękczyła. Ja będę kopał... ty zaś motyką odrzucaj ziemię, a spieszmy się, bo trumna wkrótce przybędzie.
Poczém, mówiąc niby do siebie dodał:
— Wczoraj zmarła... a dzisiaj rano już pogrzebana... Szczęściem u téj zmarłéj nie może mię niepokoić ten pośpiech, który nieraz sprowadza takie okropności.
— Jakie okropności, panie?
— Niestety! moje dziécię... zdarzało się że grzebano żywych ludzi.
— Żywych! — zawołałem przerażony.
— Tak... bo tylko w głębokim letargu pogrążonych... po którym się zapóźno przebudzili... — drżąc mówił Klaudyusz Gérard, — tak jest... przebudzili się... w ciasnéj trumnie... na któréj cięży sześć stóp ziemi...
— O! to okropność! — zawołałem, — i pan nie lękasz się aby tym razem...
— Bądź spokojny mój synu; gdybym się tego obawiał... nie kopałbym tego grobu, alebym czuwał... lecz, przed chwilą byłem w domu umarłych, wywiedziałem się o wszystkich okolicznościach téj smutnéj śmierci. Lekarz z sąsiedniego miasteczka, człowiek bardzo światły, poświadczył zejście... a świadectwo takiego człowieka, nie ulega żadnéj wątpliwości... Biédna kobiéta! powiadają że życzyła sobie aby ją pochowano w świetnym stroju, który niegdyś nosiła;... ta ostatnia wola ukrywa w sobie zapewne jakieś wspomnienie... No, mój synu do roboty...
I nauczyciel zrzucił swój stary słomiany kapelusz, zawinął rękawy lichéj swéj bluzy i silnie zaczął kopać ziemię z biegłością dowodzącą długiéj wprawy do ręcznych robót. Pomagałem mu w miarę sił moich.
— Kopiemy grób... dla męczenniczki... mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard po niejakim czasie, rękawem ocierając pot z czoła.
— Męczenniczki? powtórzyłem.
— Tak jest — kobiéty, któréj każdy dzień we łzach upływał, mimo że była wielką damą. Ah! mój synu, nędza nietylko łachmanom towarzyszy.
— I któż to tyle zadawał cierpień téj biédnéj pani?
Bądź że Klaudyusz Gérard nie słyszał mojego zapytania, bądź, że nie chciał na nic odpowiedzieć, dosyć że zwiesił głowę i znowu silnie zaczął kopać ziemię; wkrótce jednak rzekł wzdychając:
— Daj Boże, żeby córka... szczęśliwsza była niż matka...
— To ona ma córkę?
— Prawie w twoim wieku. Właśnie przed kilku dniami tu przybyła. Długo była rozłączoną od matki która ją ubóstwiała; ale kiedy ta nieszczęśliwa kobiéta śmierć w sobie poczuła... tak usilnie dopominała się o swoje dziecko, iż je nakoniec odzyskała... Niestety! zbyt krótko cieszyła się jego obecnością... Ah! biédna matko... biédna matko!... jakiejże teraz odwagi potrzebuje twoja córka!...
— Dlaczego odwagi, panie?
— Aby pójść mogła za trumną matki...
— O! prawda... — rzekłem truchlejąc, — prawda że na to potrzeba odwagi.
— Ty, mój kochany, bardzo byłeś nieszczęśliwy — dodał Klaudyusz Gérard, — czeka cię życie przykre i pracowite — a jednak! los twój będzie może daleko znośniejszy aniżeli los dziecka, które ma towarzyszyć do tego miejsca zwłokom swojéj matki... a to dziécię jést bogate... i nigdy nie powinno znać niedostatku...
— O mój Boże!... jeżeli bogaci nie są szczęśliwi, któż więc nim jest?
— Ci, mój synu, którzy powiedziéć sobie mogą: Dopełniłem powinności mojéj, dokonałem pożytecznéj rzeczy, jakkolwiek rzecz ta małą tylko być mogła: podałem rękę słabszemu lub nieszczęśliwszemu ode mnie, nikomu żadnéj nie wyrządziłem krzywdy, a przebaczyłem krzywdy mnie wyrządzane...
Maxymy te tak były sprzeczne z zasadami kaleki bez nóg, któremi na nieszczęście umysł mój przesiąkł, iż mię raczéj dziwiły niż przekonywały. Klaudyusz Gérard odgadł mię zapewne, bo z wielką łagodnością mówił daléj:
— Mam nadzieję że z czasem zrozumiész mię,... a dzisiaj wieczór, po upływie dnia piérwszego dopiéro, który przeżyjesz zdala od złych lub występnych przykładów... powiesz mi co myślisz, jakich doznałeś wrażeń... i, kto wié? może już uczujesz iż twój los mniéj jest pożałowania godnym, mimo nidostatku, który ciągle cierpisz.
Tak rozprawiając, wykopaliśmy grób. Tylko co Klaudyusz Gérard wyszedł z jego wnętrza, usłyszeliśmy pogrzebowy śpiéw, któremu towarzyszyły ponure odgłosy puzonu.
— Otóż, i ciało!.... — rzekł Klaudyusz, — skończyliśmy robotę w sam czas.
W pobliżu grobu wznosił się gruby, rozłożysty i karłowaty cyprys, pod który, z rozkazu mojego pana, zaniosłem motykę i rydel. Z tego nieco wzniesionego miejsca postrzegłem pogrzebowy orszak: składał się on z księdza w komży, kantora, chłopaka z chóru i puzonisty. Cztérech wieśniaków w bluzach dźwigało trumnę na noszach.
Tylko dwie osoby za trumną postępowały, kobiéta w czarnéj sukni i obok niej mała dziewczynka również w żałobie; rysów jej rozpoznać nie mogłem.
Klaudyusz Gérard stojąc nad brzegiem fosy smutnie patrzył na nadchodzący orszak.
— Biédna istoto... — rzekł, — prześladowana... upokorzana aż do zgonu... Prócz téj dzieciny i staréj sługi... nikt nie idzie za twą trumną...
To co mi Klaudyusz Gérard wspomniał o przyczynie śmierci téj nieszczęśliwéj, serce mi ścisnęło. Nie byłem już zupełnie obcy temu pogrzebowi, i zdawało mi się iż mam niejaki udział w smutnym obrzędzie.
Przez chwilę, ogrodzenie cmentarza ukryło pogrzebowy orszak przed mym wzrokiem, lecz wnet śpiewy bliżéj się ozwały, trumna weszła w miejsce wiecznego pokoju... ksiądz i tragarze zrazu zasłaniali przede mną, postępujące za trumną, dwie osoby; lecz na zawrocie cmentarzowej alei poznałem Reginę... Podeszła kobiéta jéj towarzyszyła.
Gdybym się nie oparł o pień drzewa, byłbym upadł z osłupienia i przestrachu; szczęściem Klaudyusz Gérard nie mógł dostrzedz mojéj trwogi, bo ciągle stał nad grobem który miał zasypać po spuszczeniu ciała.
Truchlejąc z obawy aby mię Regina nie dostrzegła i nie poznała, skryłem się za rozłożyste gałęzie cyprysu i przykląkłem, zaledwie śmiąc oddychać.
Twarz Reginy była blada i jak marmur nieruchoma; trzy czarne znamiona dziwny nadawały wyraz jéj skamieniałym rysom; nie płakała; suchy i osłupiały wzrok tak nieodstępnie wlepiony był w trumnę, że skoro nieregularny chód tragarzy pochylał ją to na prawo, to na lewo, lekkie pochylenie głowy Reginy świadczyło, że wzrok jéj w tym samym postępuje kierunku.
Ruchy téj dzieciny cechowała jakaś automatyczna sztywność; szła, że tak powiem, w podskokach jakby cała jéj istota ulegała nerwowemu wytężeniu. Przypomniałem sobie niegodziwe moje obejście się z Reginą w lesie Chantilly, przypomniałem również i jéj piękność, a serce moje pękało z bólu na widok tak okrutnéj zmiany... i aby stłumić w sobie łkania, ręką usta zatkać musiałem.
Podeszła kobiéta, która Reginę wiodła za rękę, mocno płakała. Fizyonomia jéj wyrażała łagodność i dobroć. Zdało mi się że pleban spiesznie i z roztargnieniem odmawiał nad ciałem ostatnie modły. Gdy miano spuszczać trumnę do grobu, Regina osłabła, i, że tak powiem, ugięła się pod własnym ciężarem. Stara sługa musiała utrzymywać ją pod rękę. Rzecz szczególna! to dziécię ani jednéj łzy nie wylało; wzrok jego zupełnie był osłupiały, rysy jakby skamieniałe; blade i nieruchome usta zaledwie się kiedy niekiedy ściągały.
Nakoniec trumnę spuszczono do grobu.
Wtedy Regina z gwałtowném wysileniem wyrwała się z rąk służącéj, klękła nad otworem wiecznego przybytku matki, który już Klaudyusz Gérard zaczynał zasypywać głuche odgłosy wydającą ziemią.
Za każdą garścią sypanéj ziemi, Regina z wyrazem martwéj, zlodowaciałéj rozpaczy, tysiąc razy silniéj przejmującym aniżeli głośne łkania, że tak rzekę, przesyłała trumnie pożegnawcze pocałunki.
Nim jeszcze grób zasypano, pleban szybko się oddalił a za nim kantor; chłopak niosący krzyż przewiesił go przez ramię, puzonista włożył swój instrument na szyję i tak razem wyszli z cmentarza.
Już tylko Regina i stara sługa pozostały nad grobem, który Klaudyusz Gérard kończył zasypywać. Regina ciągle klęczała, nieruchoma jak posąg.
Okoliczność małéj wagi przerwała przecież moję bolesną uwagę. Uczułem ostry i mocny odór tytoniu... spojrzałem w stronę, z któréj pochodził ten odór i nad płotem ogradzającym cmentarz dostrzegłem głowę człowieka ze złowrogą twarzą; palił obojętnie swą fajkę; cerę miał cegłastą, a siwiejące włosy zaledwie pokrywała licha czapka.
Odrażający ten człowiek z tak cyniczną obojętnością patrzył na bolesną scenę pogrzebową, że przejęty zgrozą i wstrętem, odwróciłem od niego spojrzenie, i z czułem zajęciem znowu patrzyłem na Reginę.
Klaudyusz Gérard skończywszy zasypywanie grobu, w milczeniu przypatrywał się klęczącemu dziecku. Stara sługa coś szepnęła Reginie; ta drobną rączką dała jéj znak błagalny, i znowu wpadła w bolesną nieruchomość...
Mimowoli prawie spojrzałem w stronę człowieka o złowrogiéj twarzy.... już go tam nie było.
Wtém usłyszałem w dali brzęczenie pocztowego zaprzęgu, i turkot szybko nadjeżdżającego powozu.
Na ten turkot, którego Regina nie zdawała się zważać, stara służąca zadrżała, bolesne spojrzenie rzuciła na dziecię, i znowu coś do ucha szepnęła, lecz równie jak i pierwéj napróżno.
Powóz zatrzymał się u wrót cmentarza.
Wkrótce nadszedł stary mulat, czarno ubrany; niósł na ręku mały płaszczyk i dziecięcy kapelusz; zbliżył się do służącéj i rzekł jéj obojętnie:
— No, Gertrudo, obrzęd już skończony, znasz rozkazy pana barona.
Gertruda błagalném spojrzeniem wskazała mu cięgle klęczącą Reginę.
— Przecież ona tu nie pozostanie przez cały dzień? — powiedział mulat. — Kwadrans mniéj, kwadrans więcéj, to wszystko jedno... A wiész że pan baron wyraźnie zalecił...
— Regino... — z westchnieniem mówiła stara służąca, — trzeba jechać... możesz zachorować... pójdź, pójdź...
Dziécię poruszeniem głowy odmówiło téj prośbie, i ani się ruszyło więcéj.
— Nie można wszakże gwałtem porywać ją z grobu matki, — rzekła Gertruda; — cóż czynić?
Mulat wzruszył ramionami i zbliżywszy się do dziecka, powiedział:
— Panno... mam rozkaz przywieść pannę natychmiast skoro się to wszystko skończy... Pan baron, ojciec panny, tego żąda... chciej więc panna udać się ze mną.
Regina nie zmieniła swojej postawy.
— Panno, — zaczął znowu mulat, — proszę panny... chodź panna... albo będę przymuszony gwałtem pannę ztąd zabrać.
Dziécię ani się ruszyło.
— Raz przecie skończyć potrzeba, — powiedział mulat.
I zbliżył się prędko, aby porwać Reginę.
Spodziewałem się płaczu, rozpacznego oporu... omyliłem się.
Regina nie broniąc się, nie przemówiwszy ani jednego słowa, unieść się pozwoliła.
Tylko kiedy ją mulat trzymał już na ręku, zwróciła główkę w stronę grobu... od którego oderwać nie mogła osłupiałego wzroku, którym poprzednio śledziła trumnę... i dopóki tylko dojrzeć mogła świeżo poruszoną ziemię, poty nie spuściła jéj z oka, kiedy niekiedy przesyłając pożegnawcze pocałunki.
Wkrótce Gertruda i mulat unoszący Reginę, zniknęli za płotem i już ich więcéj nie widziałem.
W kilka minut późniéj, galopem pędzące konie uniosły powóz.
Ta dziwna i niespodziana scena uderzyła mię jakby zjawisko, jakby sen.
Klaudyusz Gérard dwa razy na mnie wołał, nim mię mógł wyrwać z osłupienia. Wreszcie i on zdawał się nie mniéj wzruszony; obaj roztargnieni, zapomniawszy przy grobie pod cyprysem motyki i rydla, wróciliśmy do wsi.




14.
Szkoła.

„Matka Reginy umarła, a jakkolwiek nieszczęśliwym jest twój los, jest on jednak może znośniejszym aniżeli los téj biednéj dzieciny” — powiedział mi Klaudyusz Gérard. Myśl ta nie odstąpiła mię w smutném widowisku któremu towarzyszyłem.
A jednak zdołałem oprzéć się téj przytłaczającej mię myśli, i z wielkiém zadowoleniem mojego pana, wywiązałem się z udziału w jego pracach, zachowując na czas samotności i spoczynku smutną rozkosz nasycenia się gorzkiemi wspomnieniami i wrażeniami jakie wywołała we mnie scena któréj byłem świadkiem.
Wreszcie, rozmaitość zatrudnień w ciągu reszty dnia, zdziwienie wywołane widokiem różnorodnych szczegółów powinności Klaudyusza Gérard, nie mało zapewne przyczyniły się do rozerwania myśli moich. Tego poranku dowiedziałem się także, iż Regina więcéj już do naszéj wsi wrócić nie miała i że dom który jéj zmarła matka zamieszkiwała, wkrótce sprzedany zostanie.
Godziny Klaudyusza Gérard, nauczyciela wiejskiego, podzielone były następnie; oprócz małéj zmiany w jego ręcznych pracach, każdy dzień upływał mu podobnie.
Po pogrzebie wróciliśmy do domu; Klaudyusz Gérard wziął szeroką, drewnianą gracę osadzoną na długiéj żerdzi, mnie zaś kazał nieść za sobą wiadro i wklęsłą szuflę, podobną do tych, któremi marynarze wyczerpują wodę ze statków, i tak opatrzeni ruszyliśmy w drogę, ja mocno ciekawy dowiedziéć się co czynić będziemy, Klaudyusz Gérard zaś spokojny i jak zwykle poważny.
W kilka chwil przybyliśmy na małą łączkę, w końcu któréj znajdowało się podziemne źródło obrócone na użytek publicznéj pralni. Rezerwoar napełniony był wodą czarną, mulastą, otaczały go zaś płaskie, nieobrobione kamienic.
Klaudyusz Gérard, mimo zimna, zdjął drewniane trzewiki, spodnie koło kolan obwinął, bluzę podniósł za pomocą sznurka, którym ścisnął biodra. Obracając się do mnie, rzekł:
— Mój synu, wyczyścimy tę pralnię... nie wejdziesz w wodę boby ci to mogło zaszkodzić... ale ja wejdę i gracą wygarnę muł... ty zaś napełnisz nim szuflę, i wypróżnisz ją pod témi wielkiemi topolami które tam widzisz...
Z największą prostotą dał mi nietylko ten rozkaz, ale także objawił udział, jaki sam miéć będzie w tak przykréj i odrażającéj pracy; lecz mimo mojéj nieznajomości świata, zdawało mi się bardzo dziwną rzeczą, aby nauczyciel był nie tylko grabarzem, lecz nadto czyścicielem pralni. Zdumiony więc spojrzałem na Klaudyusza Gérard.
Odgadł on myśl moję, łagodnie się uśmiechnął i powiedział:
— Dziwi cię to, mój synu, że nauczyciel, człowiek światły...bo mię tak nazywają, czyści pralnię?
— Doprawdy panie, to mię dziwi...
— I sądzisz zapewne że to mię poniża?...
— Tak. panie.
— A to dlaczego?
— Bah... proszę pana, skoro taki uczony jak pan... wchodzi w taką kałużę i czyści ją gracą, zdaje mi się że to go bardzo poniżać musi.
— Słuchaj, mój synu!.. Biédne kobiéty które przychodzą prać bieliznę w téj zamulonéj wodzie, wydostają ją równie prawie brudną jak przed wypraniem, a co gorsza, bielizna przesiąka szkaradną wonią błota; ztąd téż częstokroć małe dziatki, okryte tą wilgotną i cuchnącą bielizną, zapadają na zdrowiu, dostają gorączki; a przeciwnie, skoro się pralnia wyczyści, skoro się muł uprzątnie... nieszczęścia te nie będą miały miejsca.
— Bardzo dobrze, proszę pana... lecz kto inny mógłby się tém zająć... gdyż ten...
— Gdyż ten nie mógłby mię zastąpić gdzieindziej, chciałeś powiedzieć?
— Tak panie.
— Masz słuszność; lecz tu chodzi o obowiązek który spełnić przyrzekłem, a słowa przecież dotrzymać należy. Co do poniżenia, w czeém je tu upatrujesz? Gdybym był dumnym, czyżbym owszem nie mógł powiedziéć sobie: Czynię zarazem to co każdy inny uczynić może, i to czego nikt inny uczynić nie zdoła... podwójnie zatém jestem użyteczny. Lecz mnie, mój synu, dosyć na tém przekonaniu, że nie poniża nas nigdy żadna czynność, która ogółowi pożytek i korzyść przynosi.
Na to nic odrzec nie umiałem.
— Czyliż to poniżenie, że bosą nogą wejdę w błoto? W takim razie, mój synu, — z uśmiechem dodał Klaudyusz Gérard — piękni, bogaci i szlachetni panowie, którzy każdéj zimy polują po naszych bagniskach, poniżają się daleko bardziéj aniżeli ja, bo aż po brzuchy w mule brodzą, a to dlatego tylko aby zabili kilka biédnych ptaszków. No, mój synu, nie troszcz się, bądź dobréj myśli... praca nasza wszystkim pożytek przyniesie... spieszmy się... bo o południu trzeba wrócić i w szkole porządek zrobić...
To mówiąc Klaudyusz Gérard dzielnie zabrał się do dzieła, swoją gracą wyrzucał gęsty muł na brzeg pralni, ja napełniałem nim wiadro i wylewałem go wzdłuż wielkiéj alei topolowéj.
Wyznaję że przykład i słowa Klaudyusza Gérard, podnosząc w moich oczach pracę, w jakiéj miałem udział, czynił mi ją znośniejszy i nie tyle odrażającą.
Jakby dla większéj jeszcze zachęty, nowy mój pan rzekł mi w godzinę później:
— Na wiosnę, mój synu, obejrzymy te topole... Dzięki mułowi który u stóp ich składasz, obaczysz jak bujnie, jak zielono rozwinę się: bo ten muł, tak szkodliwy w pralni... wybornie sprzyja tym pięknym drzewom zasilając ich korzenie... Powiedz zatem, kochane dziécię, czy uczujesz w sobie poniżenie na widok tych drzew piękniej i silniéj wzrastających, dlatego żeś wylał kilka wiader mułu pod ich stopy?
— O! nie, panie.... owszem, z rozkoszy przyjdę oglądać te drzewa, — zawołałem coraz bardziej zachwycony uwagami Klaudyusza Gérard.
I skutkiem właściwego dzieciom charakteru, ze wstrętem rozpoczęty pracę skończyłem z niejakiém zadowoleniem miłości własnéj.
Praktyczne nauki Klaudyusza Gérard przytaczam dlatego, że stanowczy i niemal nieograniczony wpływ wywarły na całe moje życie; winienem również wyznać na własny pochwałę, a raczéj na pochwałę Klaudyusza Gérard, że te proste, jasne i logiczne nauki, prawie bezpośrednio i głęboko wniknęły w mój umysł i serce, kiedy tymczasem haniebne zasady kaleki bez nóg, które niedawno jeszcze Bamboche we mnie wpajał, przyjmowałem z jakąś moralny niechęcią, instynktownym wstrętem.
Wyczyściwszy pralnię, spiesznie wróciliśmy do domu; kawałek razowego chleba i kilka orzechów stanowiły nasze śniadanie, poczém pomagałem Klaudyuszowi Gérard w urządzaniu stajni, i w oborze, a szczególniejsze te przygotowania powiększały jeszcze zdziwienie, jakiego już dnia tego nieraz doznałem.
Ponieważ krowy w zimowéj porze rzadko kiedy na pole wypędzano, przeto prawie ciągła obecność ich w oborze wielce zmniejszała przestrzeń pozostawioną dla uczniów Klaudyusza Gérard. Wreszcie, nigdy dokładnie rozstrzygnąć nie mogłem, czy uczniowie przybyli do obory, czy téż krowy do szkoły; lokal ten bowiem zarówno prawie zajęty był przez ród ludzki jak i przez ród bydlęcy.
I tak, na prawo, znajdowała się drabina, żłób i kupa kilko-miesięcznego gnoju, ziejąca nader przykrą woń, a znowu wzdłuż lewéj ściany ustawiliśmy z Klaudyuszem Gérard kilka kulawych sztalug, a na nieb kładliśmy deski; przed témi zaś przenośnemi stołami ustawiliśmy kilka ławek na rzadkiém i cuchnącém błocie, gdyż pochyłość podłogi w to miejsce sprowadzała ściek zwierzęcych odchodów.
Przygotowania te uskuteczniliśmy prawie w zupełnéj ciemności; światło bowiem do tego lokalu, ledwie na dwadzieścia stóp długiego, wchodziło tylko z jednéj strony drzwiami, z drugiéj zaś małém okienkiem kryjówki, otoczonej opłatkami a służącej za pokój dla nauczyciela. Przez zbyt nizki pułap z niepokrytych, ale gęstą pajęczyną obleczonych belek, przeglądało złożone na poddaszu siano i słoma. Kiedy zimno zbyt dokuczało, zamykano drzwi, i wtedy ciemność zalegała w dwóch trzecich częściach stajni; tak że z liczby trzydziestu uczniów, pięciu lub sześciu tylko pracować mogło przy świetle wciskającém się przez okienko. Téj niedogodności nauczyciel zaradzał jak mógł, bo przywoływał po kolei każde dziécię siedzące w najciemniejszéj stronie obory i kazał mu przez kwadrans pracować przy sobie w pokoju.
Zaledwie ustawiliśmy stoły i ławki, wnet dzieci schodzić się zaczęły. Pogoda, zrazu dosyć jasna, zachmurzyła się i oziębiła; śnieg spadał obficie; koniecznie zatém trzeba było zamknąć przepełnioną dziećmi i bydłem oborę, a ztąd zaległa w niéj prawie zupełna ciemność.
Ukryty w kącie, z niemałą ciekawością po raz piérwszy towarzyszyłem lekcyi wykładanéj przez Klaudyusza Gérard. Wiejscy jego uczniowie, zamiast hałasowania, niesforności lub nieposłuszeństwa, zamiast upatrywania w szkolnych godzinach nudnéj lub obojętnéj pracy, byli owszem spokojni, ulegli, uważni i jeżeli tak rzec można, nietylko z zajęciem lecz nawet z przyjemnością słuchali wykładu Klaudyusza Gérard, czując zarazem dla niego prawie synowskie przywiązanie.
Późniéj dopiero przez własne doświadczenie poznałem, jakim sposobem Klaudyusz Gérard za pośrednictwem dowcipnego i prostego wykładu, którym umiał obudzić ciekawość, miłość własną i duch naśladownictwa (te trzy najpotężniejsze dźwignie dzieciństwa), zdołał osiągnąć tak szybkie, zadowalające rezultata. Zawsze dobry, łagodny, pobłażający, cierpliwy, przenikniony świętością powołania swojego, a nadewszystko kierowany, utrzymywany, uniesiony głębokiém dla dzieci przywiązaniem, badał ich charaktery, natchnienia, i prawie zawsze umiał nakierować ku dobremu ich zdatności i wrodzone skłonności, które nie wczas poskramiane, fałszywie lub źle skierowane, mogłyby owszem wyrodzić się w występki lub złe namiętności.
Lekcya trwała ledwo pół godziny, gdy ciepło w oborze i wyziewy gnoju, podsycone jeszcze nagromadzeniem dzieci, zaczęły tak mocno dusić, iż wraz z wielu uczniami poczułem mdłości, duszność i gwałtowny ból głowy, a pot spływał mi po czole.
Koniecznie trzeba było otworzyć drzwi obory, któréj powietrze dłużéj znieść się nie dało. Po tak duszącej temperaturze nagle wystawiony na mocny i zimny przeciąg powietrza, zadrżałem, a pot zamarzł mi na czole. W kilka chwil wprawdzie znowu drzwi zamknięto, ale wtedy trząsłem się z zimna, toż samo wszystkie te biédne dzieci tak licho odziane. Klaudyusz Gérard powiedział mi późniéj, że to nagłe przejście z gorąca do zimna, zepsute i zaraźliwe powietrze, którym oddychały te biédne istoty, częstokroć przyprawiały je o ciężkie, a nieraz nieuleczone choroby; że rzadki był uczeń, który zdołał dwa tygodnie bez przerwy uczęszczać na lekcye.
Po skończonéj lekcyi — dzięki następującéj okoliczności, nie zapomnę nigdy że to było w sobotę — Klaudyusz Gérord wziął wielki worek na dwie części przewiązany, dał mi koszyk, i rzekł:
— No, synu, pójdź, za mną.
Poczém dodał z uśmiechem:
— I tym razem zapewne zadziwi cię poniżenie na jakie się narażam...
— Jakto, panie?
— Będziemy chodzić po całéj wiosce od drzwi do drzwi... będziemy prosili o żywność dla nas na cały tydzień, mój synu...
Te słowa w nowe wprawiły mię zdumienie.
— Płaca jaką pobieram za pełnienie obowiązków nauczyciela, oraz za inne zatrudnienia, w których mi dopomagałeś mój kochany, jest tak szczupła, iż aby miéć chléb powszedni, podobnie jak i wspólkoledzy moi z innych gmin, uciekać się muszę do publicznéj litości. Nadto, rodzice uczniów moich po większéj części tak są uboczy, iż wolą w naturze uiszczać moje wynagrodzenie... No mój synu, powiedz szczerze... nie jestże to dla mnie najwyższym upokorzeniem?
— Ja, przywykły do żebractwa, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — nie widzę w tém żadnego upokorzenia... ale pan, który jesteś tak uczony, który téj wsi czynisz tyle przysługi...
— Właśnie téż, mój synu, że przekonany jestem iż wszystkim wyświadczam niejakie przysługi, dlatego samego nie poniża mię wcale przyjęcie tego co mi każdy daje na utrzymanie życia... nie mam bowiem innych zasiłków. Przeciwnie zaś, gdybym był próżniakiem, nieużyty lub leniwcem, byłbym nikczemnym, podłym, gdybym przyjmował chléb od tych biédnych ludzi. Pójdź zatem, mój synu, wieczerza twoja dzisiaj będzie może obfitsza aniżeli wczoraj, bo małe moje zapasy już były wyczerpane...
Tak więc Klaudyusz Gérard, co chwila dawał mi nowy przykład rezygnacyi, połączonéj z wzniosłem uczuciem własnéj godności. Poszedłem z nim na kwestę.
Rozmyślając późniéj nad wypadkami dnia tego, powziąłem przekonanie o wysokim szacunku jaki wzbudzają pomiędzy ludnością nauczyciele... oni to, gdyby posiadali należyte materyalne środki, zdołaliby w przeciągu lat dwudziestu zmienić oblicze kraju, i przez wykształcenie umysłów utworzyć zupełnie nowe pokolenie... atoli są bez wątpienia polityczne powody na przeszkodzie tak wielkiemu socyalnemu odrodzeniu.
Klaudyusza Gérard powszechnie kochano, i nawet poważano; a jednak, z powodu nędznego bytu i podrzędnych obowiązków jakie spełniać umiał, stawiano go na równi z pastuchem lub uczciwym i roztropnym parobkiem od pługa.
Ubodzy mianowicie bardzo go lubili: oni to z prawdziwie braterską miłością składali mu skromne swoje ofiary, jeden małą miarkę suchego warzywa, drugi nieco owoców, gdzieindziéj dawano mu trochę żyta lub ćwiartkę kartofli; w porównaniu daleko gorzéj przyjmowali nas zamożniejsi mieszkańcy wioski. W nich nauczyciel obudzał jakąś niechęć i pogardę, którą mu okazywali częstém usiłowaniem poniżenia go; ale Klaudyusza Gérard nie łatwo można było poniżyć.
Kilku małych właścicieli ziemskich, ze stronnictwa proboszcza, niechętném okiem poglądało na szkołę; rozsiewanie nauki między ludem uważali oni za rzecz niepożyteczną, niestosowną, a nawet niebezpieczną: — „Gdyby wszyscy czytać umieli, — bezwstydnie twierdzili, — po czémże rozróżnionoby dziécię człowieka który przecież coś posiada, od dzieci ludzi co zupełnie nic nie mają?” To téż ci próżni ludzie, całą powagę jakiéj we wsi używali, obrócili na przekonanie o niepodobieństwie utrzymania się szkoły Klaudyusza Gérard, przenosząc ją do cuchnącéj, niezdrowéj obory i zabraniając ludziom niejako od siebie zawisłym, posyłać tam swoje dzieci. Dumni ci ludzie, szczupłe i prawie zawsze z obelgami połączone nieśli nam ofiary. Pół bochenka chleba jak skała twardego, kawałek staréj słoniny lub ser spleśniały, oto cośmy uzbierali u kilku znakomitszych mieszkańców wsi[29]. Wśród tak ostrych prób, ja, niedawno jeszcze opuszczone, tułające się i żebrzące dziécię, kilka razy uczułem oburzenie i czoło moje gniewem płonęło, gdy widziałem z jak przykremi i pogardliwemi słowy ciskano nam tę nędzną jałmużnę... Ale na wielkie zdziwienie, pogodne czoło Klnudyusza Gérard ani razu się nie zachmurzyło, owszem jego postawa, obejście, fizjonomia, ani na chwilę nie przypuszczały myśli że go poniżyć można. To niedostępne przekonanie o wyższości nad wszelką zniewagę, nie jestże częstokroć szczytem godności!
Kiedyśmy wrócili do szkole, koszyk mój i worek Klaudyusza Gérard były prawie napełnione.
Dzień już się miał ku schyłkowi, śnieg obficie padający podczas naszej nieobecności prawie zupełnie zasłonił drzwi od obory. Klaudyusz Gérard chcąc go odgarnąć dla ułatwienia wejścia, szukał motyki i rydla które zapomnieliśmy na cmentarzu, zasypawszy grób matki Reginy.
— Motyka została pod zieloném drzewem na cmentarzu, — rzekłem do Klaudyusza Gérard, — proszę pana ja po nią pobiegnę...
— Dobrze, mój synu, — odpowiedział, — bo jeżeli śniég nagromadzi się przed stajnią, to za najmniejszą odwilżą będziemy zalani; ale czy pamiętasz drogę?
— O, bądź pan spokojny, rzekłem — i szybko pobiegłem ku cmentarzowi.




15.
Śniég.

Chociaż księżyc przebijać się musiał przez gęste, siwe i śnieżyste chmury, choć go parł wiatr gwałtowny, atoli światło jego dostatecznym mi było przewodnikiem: doskonale rozpoznawałem wszelkie przedmioty.
Z melancholijném zadowoleniem zbliżyłem się ku cmentarzowi; cały dzień marzyłem o Reginie, ale teraz dopiéro swobodnie oddać się mogłem moim wspomnieniom; miałem się za szczęśliwego, że odtąd żyć będę w pobliżu ostatniego mieszkania jéj matki... matki któréj z taką rozpaczą zdawała się żałować... była to zarazem pociecha i nowy węzeł łączący mię z tém dziecięciem. Postanowiłem z pobożném poszanowaniem pielęgnować ten grób, przy którym widziałem ją klęczącą... bronić po przeciw pasożytnym roślinom; zamierzałem na wiosnę zasadzić na nim kilka polnych kwiatów, wiedziony nadzieją że gdy Regina kiedykolwiek powróci, przekona się że jest ktoś co starannie grób ten pielęgnuje, że ją wzruszy ta troskliwość, której jednak źródła nigdy nie wykryje.
Upatrywałem nakoniec jakiś szczególny związek między niespodzianém pojawieniem się Reginy, a szczérém mojém postanowieniem poprawy. Dziwna ta okoliczność uświęcała niejako moje mniemanie, że każdy krok ku dobremu coraz bardziej przybliży mię do Reginy.
Że mię przybliży?... nie... niedobrze się wyrażam, bo nie mogłem miéć nadziei ujrzenia jej znowu, a tém mniéj zbliżenia się do niéj... ale, jakkolwiek uznając całą dziwaczność i daremność téj dziecinnéj namiętności, sądziłem, że im uczciwszym będę, tém większego, że tak rzeknę, nabędę prawa do myślenia o Reginie, ale tę myśl słodką i gorzką zarazem, tę tajemnicę świętą, przyrzekałem skryć na zawsze w głębi serca mojego.
Teraz, dojrzalszy wiekiem, zaledwie zdołałbym sam sobie wytłumaczyć, jakim sposobem te myśli dziwaczne, lecz najgorętszą czułością napiętnowane, rodzić się mogły w dziecku lat moich; atoli pojmuję one, skoro pomyślę o przedwcześnie rozwiniętéj zmysłowości, jaką obudził we mnie i rozwinął przykład miłostek Baskiny i Bambocha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W takich pogrążony myślach, powoli dążyłem ku cmentarzowi.
Zimny i coraz silniejszy wiatr rozpędził nieco chmury dotąd księżyc zasłaniające; wkrótce téż tarcza jego zajaśniała żywym blaskiem, a śniég padać przestał, całe to miejsce pokoju pokrywszy niby szerokim całunem.
Głęboką, uroczystą ciszę przerywały tylko niekiedy ostre podmuchy północnego wiatru, który kołysał zielonemi drzewy.
Nigdy nie byłem tchórzem; wreszcie tułackie życie oddawna oswoiło mię z wszelkiemi nocnemi wypadkami; śniég tak grubo pokrywał ziemię, że prawie własnych moich kroków nie słyszałem.
Tak przybyłem tuż pod sam cyprys, przy którym rano zostawiłem motykę i rydel, sam ukrywszy się poza pniem jego, podczas pogrzebu matki Reginy.
Stanąłem zdumiały i przerażony.
Zamiast znaleźć o kilka kroków przed sobą grób zasypany, tak jakeśmy go rano zostawili, zastałem go otwartym... zapewne świeżo odkopanym, dwie bowiem kupy czarnéj ziemi wznoszące się po obu stronach szerokiego otworu, mocno odbijały od białéj warstwy śniegu pokrywającego cmentarz.
Gdyby to świętokradzkie pogwałcenie nie było spełnioném na grobie matki Reginy, może byłbym porzucił myśl przeniknienia téj złowrogiéj tajemnicy; lecz oburzenie i gniew podwoiły odwagę moje; mimo to jednak czując że należy roztropnie postąpić, podsunąłem się cicho i ostrożnie aż pod zielone drzewo za którém rano byłem ukryty; znalazłem tam nasz ciężki dębowy rydel, ale motyki nie było.
Dotąd nic nie słyszałem, pilnie więc nadstawiłem ucha; nagle poczułem mocną woń tytoniu wydobywającą się z grobu.
Nieokreślone jakieś przeczucie szepnęło mi że człowiek o złowrogiéj twarzy którego widziałem dzisiaj rano, jak paląc fajkę obojętnie przypatrywał się pogrzebowi, obecnie gwałci grób... jakoż wkrótce usłyszałem jakby tupanie nogami i kilka razy powtarzane uderzenia, których głuchy odgłos zdawał się wychodzić z wnętrza ziemi... Nagle niewidzialna ręka wyrzuciła motykę na brzeg grobu, potém postrzegłem głowę, a wreszcie i korpus człowieka... Rękami czepiając się gruntu wychodził z otworu. Zapewne przestał palić fajkę, bo w zębach trzymał dosyć ciężkie zawiniątko.
Rył to człowiek któregom widział rano.
Ukryty w cieniu cyprysu nie mogłem być widziany przez tego nędznika... Nie ruszałem się, bom nie wiedział co począć, bom się lękał aby mię nie postrzegł; czekałem więc co mi okoliczności daléj czynić poradzą.
Skoro człowiek ten, którego odtąd nazywać będę kaleką bez nóg (zaraz — powiem jakim sposobem dowiedziałem się że to on był) skoro człowiek ten, ten niegodziwy nauczyciel Bambocha, całkiem wydobył się z grobu, strudzony zapewne długiem schylaniem się, wyprostował na chwilę swą wysoką i silną postać. Poczém wziąwszy zawiniątko które dostrzegłem, obejrzał się na wszystkie strony, rzucił okiem na cyprys, poza którym byłem ukryty i zbliżył się do niego.
Wstrzymałem oddech; skurczyłem się jak mogłem, aby pomimo ciemności niedostrzegł mię pod ukrywającą mię zasłoną.
Kaleka bez nóg bliżéj jeszcze przystąpił... sądziłem, że już po mnie...
Szczęściem nie poszedł daléj, ale usiadł na pochyłości wzgórza, plecami do mnie obrócony; następnie rozwiązał zawiniątko które trzymał w zębach gdy z grobu wychodził; była to licha chustka a w niéj pełno rozmaitych przedmiotów które zapewne skradł w trumnie.
Kaleka bez nóg położył zawiniątko na kolanach, i bacznie zaczął przypatrywać się przy świetle księżyca swojemu łupowi, nie sądząc zapewne żeby go kto wpośród tak późnéj nocy zejść mógł.
Nagle powziąłem postanowienie. Mimowolnym poruszeniem dotknąłem ciężkiéj rękojeści rydla który rano nosiłem; podniosłem się więc bez szmeru, — nadto wiatr głośno poruszający gałęźmi cyprysu nie dozwalałaby kaleka bez nóg usłyszał mię;- — oburącz schwyciłem rękojeść rydla, dźwignąłem go w powietrze niby maczugę... lecz spojrzeniem obliczając rzut mojéj broni, przekonałem się, iż chcąc na pewno dosięgnąć kalekę bez nóg i całą siłą rozpłatać mu czaszkę, musiałbym zbliżyć się ku niemu o parę kroków i wyjść zupełnie z mojéj kryjówki.
Przez chwilę wahałem się... straciłem odwagę. Najmniejszy szelest, najmniejszy namysł w natarciu, zgubić mię mogły;... bo ten człowiek nie rozmyślałby pewno czy ma popełnić zabójstwo.
Ale myśl o Reginie, dodała mi energii, wzywałem jéj po cichu niby anioła stróżu. Skoczyłem, i rydel z szybkością pioruna spadł na pochyloną głowę kaleki bez nóg, a to tak gwałtownie że pękł na dwoje...
Kaleka bez nóg zrazu wzniósł obie ręce chwytając się za głowę; ale wnet sił mu zabrakło, przewrócił się i zaległ bez ruchu. Z obawy żem go tylko zagłuszył, i wściekłością uniesiony, znowu go kilka razy ugodziłem, a wkrótce krew zbroczyła otaczający nas śnieg.
Na widok krwi zadrżałem... cisnąłem rydel daleko od siebie, truchlejąc z przerażenia jakbym zbrodnię popełnił... Lecz wnet przemogłem to wzruszenie pocieszając się myślą, że słusznie skarałem gwałciciela grobów.
Przybliżyłem się do kaleki bez nóg, aby mu zabrać złupione w grobie przedmioty.
Ujrzałem otwartą skrzyneczkę w któréj błyszczał złoty łańcuszek i takaż sylwetka, oraz kilka pierścionków z drogiemi kamieniami, zapewne, zdartych z ręki trupa; nakoniec dostrzegłem pulares, który kaleka bez nóg dopiero co otworzył, gdyż część listów w nim zawartych rozsypała się tu i owdzie... W jednym z tych listów zawinięta była plecionka z włosów, na któréj wisiał mały bronzowy krzyżyk i ołowiany medal wielkości sztuki dziesięciu su.
Zrazu miałem zamiar zebrać wszystkie te przedmioty, prędko zanieść je Klaudyuszowi Gérard i uprzedzić go o tém co zaszło; ale zważywszy że kaleka bez nóg mógł już schować do kieszeni kilka klejnotów, mimo wstręt i obawę zabrałem się do zrewidowania go... Dotknąłem jego ręki, była zimna... to mię ośmieliło... miał na sobie lichy kaftan i sukienne spodnie. Szukając po kieszeniach jego kaftana, przypadkiem otworzyłem mu podartą koszulę; wtedy przy świetle księżyca, który zupełnie rozwidnił twarz jego, dostrzegłem wykłótą na jego ciele trupią główkę naturalnéj wielkości, która zakrywała prawie całą pierś tego nędznika... czerwone oczy zapełniały wklęsłości téj głowy a w zębach trzymała różę.
— Kaleka bez nóg!... zawołałem; nieraz bowiem Bamboche wspominał mi o złowrogiém Wykłóciu jakie ten rozbójnik miał na piersiach, wykłócie to zbyt było szczególne, bym mógł wątpić o tożsamości osoby.
— Kaleka bez nóg!... powtórzyłem, klęcząc ciągle przy tym człowieku. — O! tém lepiéj... tém lepiéj!... z dziką radością zawołałem, — cieszę się że cię zabiłem... boś nie mało złego wyrządził Bambochowi.
I znowu rewidowałem bandytę. W kieszeniach jego kaftana znalazłem tylko krzesiwo, woreczek z tytoniem i nóż w kształcie sztyletu; lecz jakież było moje zdziwienie i boleść, kiedy w kieszeniach jego spodni znalazłem oba pistoleciki, które wczoraj jeszcze były własnością Bambocha!
Jakimże trafem ten człowiek znowu spotkał Bambocha którego o zgubę przyprawił? Wspomniawszy na kałużę krwi, w której wczorajszéj nocy znalazłem szalik Baskiny i trzy sztuki pieniędzy, ani na chwilę już nie wątpiłem że kaleka bez nóg miał udział w téj nowéj zbrodni, nadto posiadał pistolety Bambocha; ale tragiczny ten wypadek ciągle zakrywała gruba tajemnica; nie wiedziałem czy Bamboche i Baskina razem, czy też jedno z nich tylko padło jego ofiarą.
Ale ani szeląga nie znalazłem przy kalece bez nóg. Cóż stało się z pieniędzmi, które Bamboche skradł Klaudyuszowi Gérard, a które jedynie mogły być powodem domyślnéj zbrodni spełnionéj na moich towarzyszach?
Wszystkie te myśli razem tłoczyły mi się do głowy, nabawiały niepokojem. Na chwilę żałowałem żem zabił bandytę, który może jeden tylko mógł mię zawiadomić o losie moich przyjaciół; ale wspomniawszy na jego życie i zbrodnie, poklasnąłem mojemu czynowi.
Zawinąłem w połę mojéj bluzy złoty łańcuch, sylwetkę, pierścionki, pulares w który włożyłem listy, oraz plecionkę z włosów z bronzowym krzyżykiem i ołowiany medalik, potém zostawując kalekę bez nóg rozciągnionego nad grobem, wybiegłem z cmentarza pragnąc jak najprędzéj uwiadomić Klaudyusza Gérard o tym wypadku.
Bolesne teraz uczynić winienem zeznanie...
Chodzi tu o niegodziwą pokusę, o czyn haniebny, o czyn który sobie długo wyrzucałem... aż późniéj, kiedy zamiast żałować mojego postępku... owszem...
Ale niestety! wszystko ma swój czas...
Jakiekolwiek następstwa miał mieć czyn tak niegodziwy, w chwili gdym go popełniał, przewidzieć ich nie mogłem; a zatém nikczemności nic nie zmniejsza.
Spiesznie wracałem do mieszkania Klaudyusza Gérard; przez drogę przypatrywałem się klejnotom kalece bez nóg wydartym; zdało mi się że muszą mieć niezmierną wartość.
— Ah!... jakażby to była radość... gdybym spotkał Bambocha i Baskinę... — pomyślałem, — długo mielibyśmy żyć za co przy pieniądzach Klau...
Nie dokończyłem téj myśli... Mimo chwilowego powrotu do dawnych, niegodziwych pojęć, uczułem że powziąć myśl podobną jest to zostać wspólnikiem kaleki bez nóg... wspólnikiem w pogwałceniu grobu matki Reginy; ze zgrozą odpychałem od siebie tę pokusę, ale wnet nasuwała się nowa myśl, dziecinna zarazem i zła.
— Nie, nie, — rzekłem sobie, — tych klejnotów się nie dotknę, ale w pularesie są listy... bez żadnéj zapewne wartości, bo i tak grobowa wilgoć byłaby je wkrótce zniszczyła... wreszcie, nikt już nie domyśli się że istnieją, nic na nich zatem nie straci... ukrywszy je dobrze ani Klaudyusz Gérard o nich wiedziéc nie będzie. Słowem, nikogo nie skrzywdzę... a dla mnie to skarb; wreszcie... gorąca chęć poznania ich treści będzie dla mnie największym bodźcem do nauczenia się czytać i pisać.
Teraz, kiedy to z zimną krwią rozważam, poznaję jak dziecinny i błahy był powód, a raczéj wymówka do wypełnienia tego niecnego czynu, a jednak tak było, w istocie...
To przynajmniéj pewna, że zaraz nazajutrz zacząłem się uczyć czytać i pisać z taką gorliwością, pilnością i natężeniem, iż sam Klaudyusz Gérard mocno się zdziwił. Jedynym celem moim było przeczytanie tych listów, bom mniemał że treść ich wzmocni tajemniczy węzeł łączący mię z Reginą, mimo jéj wiedzy.
Nie chcę bynajmniéj usprawiedliwiać tego czynu; chodzi mi tylko o szczere przypomnienie niedorzecznych lecz istotnych przyczyn, które mię skłoniły do podwójnie niegodnego kroku: nie wyjąłem bowiem z pularesu ani plecionki z włosów, ani bronzowego krzyżyka, ani ołowianego medalika, sądząc że te przedmioty zachować mogę, jużto dla ich małéj wartości, już dla tego że i tak były straconemi dla świata.
Nakoniec, inną jeszcze przyczyną téj kradzieży była chęć posiadania jakiegokolwiek przedmiotu, który należał do matki Reginy, kiedy nie mogłem posiadać nic co do niéj saméj należało.
Postanowiłem więc przywłaszczyć sobie to wszystko, i nim wróciłem do Klaudyusza Gérard, poszedłem pierwéj do stodoły obok naszéj obory, aby tam w sianie ukryć pulares.
Właśnie kiedym wrócił, Klaudyusz Gérard niespokojny tak długą nieobecnością moją, zabierał się wyjść na przeciw mnie... lecz skoro opowiedziałem mu o pogwałceniu grobu, o zabiciu kaleki bez nóg, skoro mu oddałem klejnoty i skrzyneczkę, przerażony grożącym mi niebezpieczeństwem, czule mię ucałował, chwalił moję odwagę, mimo to jednak rzekł:
— Chociaż zabicie nawet zbrodniarza, zawsze wielką wkłada na nas odpowiedzialność, biédny mój chłopcze... śmierć bowiem nic nie naprawia... nie cofa spełnionych już zbrodni, a czyni niepodobnym wszelki żal lub pokutę za winy... atoli widok pogwałconego grobu, obawa żebyś nie był odkrytym i zamordowanym przez takiego nędznika, usprawiedliwiają to zabójstwo... Pójdę natychmiast do wójta, żeby mu donieść o tym wypadku; potém pójdę zasypać grób tak niegodziwie pogwałcony, ty zaś mój synu, zostań tu... ogrzéj się w oborze, bo cię zimno przejęło... Skoro powrócę zasiądziemy do wieczerzy.
Klaudyusz Gérard wyszedł; nie miałem odwagi towarzyszyć mu, byłem skołatany trudem i gwałtowném wzruszeniem.
Skoro się nauczyciel oddalił, naprzód pomyślałem o ukryciu skradzionego pularesu w bezpieczném i tajemném miejscu. Po długiem szperaniu, znalazłem pod żłobem w oborze pęknięty garnek, w jakich zwykle w tej okolicy przechowują mléko; pulares, jakkolwiek dosyć gruby, łatwo się mieścił w tym garnku; starannie więc go tam wsunąłem, potém wygrzebałem dosyć obszerną dziurę pod żłobem, tuż przy ścianie obory i zakrywszy garnek sianem, schowałem w téj dziurze, którą zapełniłem dobrze ubitą ziemią.
To ukończywszy, siadłem na ławce i wkrótce w skutku utrudzenia zasnąłem snem gorączkowym, wstrząsanym dziwacznemi marzeniami. W wyobraźni mojéj utkwiło zapewne to co mi Klaudyusz Gérard opowiadał o pogrążonych w głębokim letargu i żywcem grzebanych osobach, bo w jedném z marzeń moich, zdało mi się iż widzę matkę Reginy wychodzącą z trumny, piękną, jaśniejącą, wystrojoną, wreszcie poglądającą na mnie z niewypowiedzianą słodyczą i dającą znaki abym szedł za nią.
Z tego marzenia, przebudził mię nagle Klaudyusz Gérard wstrząsając mojém ramieniem; otworzyłem oczy. Bluza śniegiem pokryta była... w jednéj ręce trzymał latarnię, w drugiéj motykę. Twarz jego okropnie zbladła, rysy strasznie były zmienione.
— Nędznik zemknął — rzekł stawiając latarnię na stole. — Tyś go tylko ogłuszył.
— Kto taki? — spytałem zdumiony.
— Kaléka bez nóg.
— A więc niezabity! — zawołałem.
— Jak wiesz mój synu, — mówił Klaudyusz Gérard. — poszedłem do wójta który wziął z sobą dwóch ludzi. Przybyliśmy na cmentarz... w rzeczy saméj zastaliśmy otwarty grób i pod cyprysem śnieg krwią zbroczony... Bandyta ogłuszony i może nawet ciężko zraniony, skutkiem zapewne silnego zimna przyszedł do siebie; postępowaliśmy śladami jego kroków na śniegu wyciśniętych i łatwo było spostrzedz że kroki te były chwiejące się, niepewne... Ślad ten wyprowadził nas poza cmentarz, na łąkę... Lecz tam, o kilkanaście stai daléj, niknął stopniowo i wreszcie zginął zupełnie pod nową warstwą śniegu, gdyż od pół godziny śniég znowu obficie padał... Wkrótce zaszedł księżyc.. a że w pobliżu miejsca w którém straciliśmy ślad nędznika, znajdują się wielkie lasy, a noc zbyt była ciemna, zaniechaliśmy bezpożytecznéj pogoni... Jutro żandarmerya zostanie o tém zawiadomiona i zapewne uczyni obławę... Następnie wróciłem na cmentarz... kosztowności włożono znowu w trumnę... zasypałem grób... — drżącym głosem dodał Klaudyusz Gérard.
Wzruszenie kończyć mu nie dozwoliło, powiódł ręką po czole, na które zimny pot występował.
— Ah! panie, — rzekłem, — gdybyś pan wiedział co mi się śniło... kiedyś mię pan obudził!...
— Cóż takiego?
— Zdało mi się... że widzę... jak osoba... dzisiaj rano pogrzebiona... wychodzi z trumny... i...
— Mówisz że ci się to śniło! — zawołał zdumiony Klaudyusz Gérard. — mówisz że ci się to śniło!... powtórzył.
I z nieopisanym wyrazem na mnie spojrzał.
— Tak, panie, — odrzekłem zdziwiony ważności! jaką przypisywał temu marzeniu, — dzisiaj rano... opowiedziałeś mi pan o osobach, które...
— Ah! prawda, — rzekł Klaudyusz Gérard z pośpiechem, zadowolony jak się zdawało tłumaczeniem snu mojego, — prawda... to utkwiło w twojéj wyobraźni... No, to sen szczególny... bardzo szczególny, — dodał spokojniéj, — i dzięki Bogu, że tylko sen, bo... grób już zasypany... a po niegodziwém jego pogwałceniu pozostało tylko wspomnienie.... Zresztą mój synu, miejmy nadzieję że nikczemnik który go zgwałcił, nie wymknie się sprawiedliwości. Ale spocznij mój Marcinie, i ja także jestem bardzo utrudzony.
To mówiąc Klaudyusz Gérard rzucił się na posłanie.


16.
Rocznice.

W piérwszych dniach po pogrzebie matki Reginy, niedorzeczne wieści krążyły po wsi o niepojętych widziadłach jakie się pokazywać miały w odosobnionym domku, który ta nieszczęśliwa, młoda pani aż do zgonu zamieszkiwała; lecz wieści te prędko ucichły, dzięki staraniom Klaudyusza Gérard; słusznie téż gniéwała go tak przesadna łatwowierność gminu, i zabobonna uwaga zwrócona na wspomniony domek, który wreszcie sprzedano w parę miesięcy późniéj.
Od dnia w którym widziałem Reginę na pogrzebie jéj matki, od dnia który rozpoczął pobyt mój u Klaudyusza Gérard, rozpoczęła się, że tak powiem, moja poprawa; lubiłem w myśli mojéj łączyć te dwie rocznice, a smutek jaki czułem jeszcze, był raczéj słodki niż gorzki.
Z uczuciem pobożnego uszanowania skrupulatnie dotrzymywałem mojego postanowienia pielegnowania skromnego grobu matki Reginy. Za wszelką ozdobę czytano na nim imię Zofia, imię chrzestne téj młodej pani; było to ostatnie poniżenie jéj pamięci: nie pozwolono aby jéj grobowy kamień nosił nazwisko jéj rodziny lub męża.
Klaudyusz Gérard, głęboko wzruszony smutnym zgonem téj nieszczęśliwéj, pochwalił zamiar mój zachowania tego grobu od prędkiego zniszczenia. Otoczyłem go prostym szpalerem, który z obu stron zaokrąglony dotykał wielkiego cyprysu, poza którym ukrywałem się przed wzrokiem Reginy; nadto sam kamień grobowy obłożyłem zieloną darniną i pięknym piaskiem wysypałem ścieżkę okrążającą tę małą łączkę; nakoniec wykopałem zagon w kształcie koszyczka, na którym podczas pięknéj pory roku zakwitły leśne i polne kwiaty.
Kilka razy na tydzień przepędzałem w tym melancholijnym ogródku godziny rekreacyi, jakie mi Klaudyusz Gérard udzielał.
Zima zniszczyła ostatnie kwiatki zasadzone w pierwszéj jesieni po pogrzebie; lecz już w połowie lutego, dzikie pierwiosnki i inne wczesne kwiateczki łąkowe zaczęły kwitnąć, a 27 lutego rano, jako w rocznicę pogrzebu, zagon na trawniku, wówczas już mocno zielonym, przemieniłem w istny koszyk kwiatów popielatych i białych, melancholijnych i miłych, a nadewszystko świeżutkich.
Gdy to ukończyłem, gdym zrównał piasek na ścieżce, spocząłem na chwilę na drewnianéj ławce, którą także sam u stóp cyprysu zbudowałem.
Wtedy oddany wspomnieniom, pomyślałem że rok temu, ujrzałem tu Reginę... piérwszy raz po porwaniu jéj w lesie Chantilly.
Nagle dał się słyszeć turkot powozu, który zrazu daleki, zbliżał się coraz bardziéj; powodowany tajemném przeczuciem, zadrżałem, serce moje gwałtownie uderzyło.
Powóz zatrzymał się; a po chwili ujrzałem nadchodzącą Reginę, podobnie jak w roku zeszłém w żałobę ubraną.
Stara służąca prowadziła ją za rękę, mulat z ponurą twarzą szedł o kilka kroków za niemi.
Zrazu siedziałem nieruchomy, osłupiały, jakby pod wpływem miłego uroku, ale na widok zbliżającej się Reginy, umknąłem przerażony jakby schwytany na złym uczynku; za jednym poskokiem przesadziłem okolenie ogródka, jednak usłyszałem okrzyk zdziwienia i radości, który się zapewne wydobył z piersi Reginy, gdy niespodzianie ujrzała te kląby kwiatków.
Spiesznie powróciłem do Klaudyusza Gérard.
— Przyjacielu! — wchodząc zawołałem (żądał abym go tak nazywał) — przyjacielu, jeżeli przyjdą dowiadywać się, kto pielęgnował grób téj nieszczęśliwéj młodéj pani, błagam, nie powiadaj że to ja.
Moja niespokojność, przestrach i chęć uniknienia wdzięczności, na jaką zasługiwały bezinteresowne moje starania, mocno zdziwiły Klaudyusza Gérard; odgadł żem mu nie wszystko wyjawił... Przez ciąg roku wpływ jego na mnie znacznie się powiększył, nalegany zapytaniami, nie zdołałem dłużéj ukrywać przed nim mojéj tajemnicy, to jest dziecinnéj méj miłości dla Reginy.
A jednak zataiłem przed Klaudyuszem Gérard uronienie pularesu i krzyżyka, bo wstydziłem się uczynić mu to wyznanie.
Mniemałem że pan mój rozgniewa się na mnie; lecz przeciwnie, rzekł mi łagodnie:
— Za lat kilka, mój synu, przypomnę ci twoje zwierzenie się; tymczasem pielęgnuj cięgle ten grób ze czcią należytą, a gdyby kto zapytał, powiem że ja sam poczytywałem sobie za obowiązek pielęgnować go, ty zaś tylko z mojego rozkazu pracowałeś.
Regina, w rzeczy saméj pragnęła dowiedzieć się, kto był tak troskliwym o grób jéj matki, bo nim wieś opuściła, mulat przyszedł do plebana wypytać się o to. Proboszcza nie było w domu, ale zastał panią Honoratę, która z przebiegłością kupieckiego dowcipu, odpowiedziała:
„To nasz grabarz z rozkazu księdza plebana tak troskliwie grób ten pielęgnował. Płacimy mu za to, pan więc nie masz żadnego obowiązku dać mu jakie wynagrodzenie. Ale datek pański z prawa przynależy do kościelnych funduszów, jeżeli zaś chcesz, to i nadal grób może być równie starannie utrzymywany.”
Mulat złożył datek należny kościołowi, zawarł umowę na lata następne, i tego samego jeszcze wieczora odjechał z Reginą, która powzięła przekonanie, że starania około grobu jéj matki były interesowne i opłacane.
Odtąd, każda rocznica śmierci matki Reginy była dla mnie źródłem nieopisanych wzruszeń. Lata téż upływały mi dosyć ssybko; bo wśród nadziei i obawy niecierpliwie wyglądałem dnia szczęsnego i jedynego, który sprowadzał Reginę do wsi naszéj.
W trzecią rocznicę, wiedząc już że Regina bez względu na ostrą porę roku aż do nocy pozostaje na grobie matki, za pomocą słomianéj maty, żerdziami utrzymywanéj, urządziłem pewien rodzaj dachu nad ławką opartą o pień cyprysu: przezorność ta tém bardziéj mię ucieszyła, że śnieg prawie bez przerwy padał przez cały dzień.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tak, od roku do roku, widziałem Reginę, widziałem jak wzrastała, jak z dziecka przemieniła się w młodą dziewicę. Wdzięki Reginy, bez żadnego dla mnie przejścia rozwijające się, coraz bardziej mię zachwycały, bo też piękność jéj była odurzającą.
Kiedy doszła łat szesnastu, wysmukla jéj kibić, regularność rysów, wytworny i szlachetny wdzięk w chodzie i najmniejszych poruszeniach, były nieporównane. Trzy znamiona, czarne jak heban jéj włosy, podwyższyły jeszcze przezroczysty świeżość cery i purpurę powabnych ust.
Z czasem, jéj fizyonomia wyrażała już nie dojmującą boleść, ale poważną i cierpliwą melancholię, głęboką skruchę... Niekiedy po całych godzinach siedziała nieruchoma, ukrywszy czoło w obu dłoniach, jakby zamyślona szukała klucza jakiejś tajemnicy; zdawało się że nią miota błędna niecierpliwość; a pewnego dnia, jak zwykle ukryty, widziałem że po głębokiém rozmyślaniu, jakby bolesném oburzeniem wstrząśnione ściągnęły się jéj rysy, ciężkie łzy spłynęły po jéj licach; słyszałem jak zawołała:
— O! matko moja! matko!... ja pomszczę pamięć twoję!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzieckiem przybyłem do Klaudyusza Gérard, i u niego wzrosłem; dzięki staraniom ojcowskiéj jego życzliwości, po kilku latach nabyłem pewnego wykształcenia. Im więcój się zastanawiam, tém bardziéj dziwi mig potęga woli Klaudyusza Gérard; mimo wszelkich trudności i przeszkód, pomimo zabijającego powietrza w szkole i braku koniecznych książek elementarnych, których zbyt ubodzy rodzice dzieciom swoim dostarczyć nie zdołali, a on także udzielić im nie mógł (zaradzał w części temu niedostatkowi rękopismami druk naśladującemi, które po nocach wypracowywał), pomimo wreszcie nieszczęsnéj i nagannéj obojętności rodzin i niechęci władz gminy, jednak niepodobne do uwierzenia osiągał rezultata.
Nie poprzestając na udzielaniu wiejskiéj młodzieży nauki pisania i czytania, owszem, ile mógł uczył wszystkiego co pożyteczne i do ich stanu zastosowane.
A tak, jego jasny, prosty i urozmaicony wykład, dotykał i rozwiązywał wszelkie zasadnicze pytania rolnicze, zastosowane do uprawy roli w okolicy którą zamieszkiwał, strzegąc tym sposobem nowe pokolenie od przesądów i rutyny.
Co większa, Klaudyusz Gérard dwa razy w tydzień uczęszczał z uczniami swoimi do kilku zamieszkałych w gminie rzemieślników; tam, każdy, według gustu swojego, uczył się przynajmniéj piérwszych zasad rzemiosł niemal niezbędnych dla rolnika, osiadłego na samotnéj i znacznie od wsi oddalonéj zagrodzie. To téż uczniowie Klaudyusza Gérard po większéj części poznawszy ciesielstwo, ślusarstwo, mularstwo, w razie potrzeby umieli podeprzeć pochyloną budowlę, naprawić pług lub spoić popękaną ścianę. Aby zaś skłonić rzemieślników do udzielania tych praktycznych lekcyj uczniom jego, którzy wreszcie dwa razy w tydzień zastępowali im miejsce czeladników i pomagali w pracy, Klaudyusz Gérard sam tymże rzemieślnikom udzielał piérwszych zasad jeometryi i mechaniki, zastosowanych do ich powołania, a zbyt potrzebnych: cieśli pod względem obrobienia i doboru drzewa, mularzowi pod względem obrobienia i ułożenia kamieni, ślusarzowi pod względem wyrachowania sprężyn, ciężarów i dźwigni.

W każdą niedzielę zbiérano zioła, uczono się poznawać i używać mnóstwa wiejskich roślin zbawienne posiadających własności; w każdy czwartek Klaudyusz Gérard uczył śpiewu podług metody podziwiającéj prostotą i jasnością, albowiem dosyć trudne znaki pisma muzycznego zastępował zwykłemi liczbami 1, 2, 3, 4 i t. d. na których się dzieci znały i które łatwo przeczytać mogły[30].
Klaudyusz Gérard własną ręką pisał proste i łatwe partycje, które następnie uczniowie kopijowali, tak że każdy z nich posiadał małą, muzyczną biblioteczkę jednotomową. Wpływ muzyki na obyczaje jest niezaprzeczony, to też nad tym przedmiotem rozszerzać się nie będę; głosy tych dziatek i dorosłéj młodzi śpiewającéj co niedziela w kościele, wywierały urocze wrażenie, a częstokroć podczas pięknych wieczorów letnich razem zgromadzone dziatki śpiewały także pod rozłożystemi konarami drzew.
Dla uzupełnienia swojego wykładu, Klaudyusz Gérard zwięźle i jasno tłumaczył uczniom główne zjawiska natury, udzielał im zasadniczych wiadomości hygieny, tyle zbawiennych dla zdrowia ubogiéj klassy ludu.
Treściwa nauka prawa (które każdy znać powinien, a którego niezmierna większość rzeczywiście nie zna) mianowicie pod względem przywilejów i obowiązków obywateli; krótki rozbiór najznakomitszych i najważniejszych w francuzkiéj historyi wypadków, dopełniał wykształcenia doroślejszych.
W końcu tak szybkiego, niezupełnego, ale wrzącego zapałem wykładu Klaudyusz Gérard, jeżeli tak rzec można, uczył Miłości Francyi.
To tóż późniéj, skoro nadeszła chwila poboru do Wojska, uczniowie Klaudyusza, gdy już na ludzi wyrośli, z niejaką dumą ubiegali się aby służyć Francyi; dobrowolnie, z chlubą nieśli datek krwi, żaden z nich nie uciekał aby uniknąć poboru a wieść buntownicze i tułackie życie. Najzawziętsi téż nieprzyjaciele Klaudyusza wyznawali, że od lat dziesięciu jak mu poruczono wychowanie dzieci, dezerterowie, niegdyś tak liczni w owéj okolicy, coraz rzadszymi się stawali.
Przytoczę tu jeszcze jeden uderzający dowód wpływu oświaty, zaiste niedostatecznéj, lecz, jeżeli tak rzec można, pełnéj zacności, jaką Klaudyusz Gérard zdołał wlać w te dzieci, dzięki cudom rozsądku, poświęcenia się i woli.
Oto jest fakt wielce na uwagę zasługujący:
Po wybuchnięciu rewolucyi lipcowéj, w wielu okolicach (do których liczby należała i nasza) wybuchły zamieszki wprawdzie prędko poskramiane; zuchwali przywódzcy obudzili niektóre wspomnienia dawnéj rewolucyi, a nieszczęśliwi wieśniacy pogrążeni w nędzy i niewiadomości, zazdrośni i nienawiścią pałający, bo dręczeni i wycieńczeni, dali się uwieść namiętnym myślom. Część ludności obu gmin sąsiednich, wzięła się do broni pobudzona okrzykiem: Wojna zamkom! przybyła do nas w celu zaciągnięcia młodzieży pod swe sztandary, i uderzenia na przepyszny zamek, leżący w pobliżu wsi naszéj, a zamieszkały zaś przez właściciela dosyć zamożnego.
Nigdy nie zapomnę wyprawy, któréj nieprzewidziany wypadek wielce wpływał na dalsze moje losy.
Ta banda wieśniaków uzbrojonych w strzelby, kosy, widły, z doboszem i co dziwniejsza, z parafialnym puzonistą na czele, straszliwy przedstawiała widok. Zatrzymała się na rynku wioski naszéj; uderzono w bęben, o przywódzcy powołali do broni wszystkie dobre dzieci, w zamiarze zbudzenia zamku Saint-Etienne.
Klaudyusz Gérard o tym wypadku uwiadomiony, wyszedł z mieszkania swojego, i długo rozmawiał z przywódzcami bandy, a tymczasem wójt i pleban uciekli przerażeni. Po tém porozumieniu, nauczyciel przyrzekł, że w przeciągu godziny uzbroi ze dwudziestu dzielnych chłopaków i na ich czele ruszy przeciw zamkowi.
I rzeczywiście w pół godziny póżniéj, dwudziestu pięciu młodych ludzi z naszéj parafii, jak który mógł uzbrojonych, pod wodzą Klaudyusza Gérard połączyło się z piérwszą bandą; ale Klaudyusz wyjednał sobie jako łaskę, że oddział jego tworzyć będzie przednią straż.
Podczas marszu ze wsi do zamku, ci którym posiłkowaliśmy, zagrzani krzykami i śpiewem, wpadli na jakiś samotny dom, wypróżnili tam kilka baryłek wina, a to opilstwo bardziéj jeszcze rozdrażniło niegodziwą ich zawziętość.
Oddział nasz, nie mając udziału w orgii, korzystał z nieładu i opóźnienia, i szybko ruszył ku zamkowi, na co reszta kolumny spokojnie patrzyła, gdyż to było obowiązkiem przedniéj straży.
Przybyliśmy do zamku Saint-Etiénne. Klaudyusz Gćrard zdaleka już pokazał mi właściciela tej wspaniałéj posiadłości, który bynajmniéj nie przewidując grożącego mu niebezpieczeństwa, spokojnie przechadzał się po dziedzińcu ze swą małżonką, dziećmi i kilku damami. Aby się dostać do zamku, musieliśmy przebyć most rzucony na kanale oblewającym park. Klaudyusz Gérard kazał nam strzedz tego mostu, i na wszelki wypadek, bronić przystępu naszym posiłkom, które wyprzedziliśmy o pięćset czy sześćset kroków.
Potém Klaudyusz Gérard przystąpił do pana zamku, którego zaczęły niepokoić te zbrojne hufce, i rzekł mu:
— Nie lękaj się... panie... Pięćdziesięciu ludzi powodowanych nędzą lub złą radą, postanowiło uderzyć na twoje mieszkanie, przybyli do wsi naszéj żądając zbrojnego wsparcia; po kilkuchwilowéj z niemi naradzie, przekonałem się iż nie zdołałbym nigdy odwrócić ich od tego zamiaru; postanowiłem więc towarzyszyć im aby pana bronić w razie potrzeby... Zgromadziłem dzielnych zuchów, którzy, jak pan widzisz, strzegą mostu. Mam jeszcze nadzieję że uspokoję tych nieszczęśliwych obłąkanych, dla powstrzymania których udaliśmy że im posiłkujemy. Jeżeli tego dopiąć nie potrafię, będę pana bronił wraz z młodzieżą, którą przywiodłem.
Nie zobowiązuje to pana do żadnéj dla mnie wdzięczności — mówił Klaudyusz do zdumiałego właściciela — nie znam pana, a opierając się, nawet z narażeniem własnego życia, gwałtowi którego nic nie upoważnia, któremu nawet nie służy pozór prawej zemsty, bronimy tylko sprawy i honoru ludu do którego należymy. Bądź pan zatem spokojny, gotowiśmy uczynić wszystko co tylko ludzie odważni uczynić potrafią, dla ocalenia twéj osoby i majątku.
Po tych słowach Klaudyusz Gérard wrócił pomiędzy szeregi nasze, powtórzył rozkaz strzeżenia mostu, i dla uniknienia bójki zabroniwszy aby kto z nas towarzyszył mu, sam ruszył naprzeciw wpół pijanéj tłuszczy o kilka już tylko kroków od nas oddalonéj. Trzeba było zimnéj krwi, śmiałości i moralnej przewagi Klaudyusza Gérard, aby umieć pohamować wściekłość naszych sprzymierzonych i przekonać ich o nieprawości i niegodziwości czynu jakiego się dopuścić mieli. Jeden z tych szaleńców, w napadzie gniewu, cepem ugodził Klaudyusza Gérard; lecz ten, chociaż raniony, nie tracił ni siły ni odwagi, obalił przeciwnika, rozbroił go, i znowu odezwał się do lepszych uczuć tych biedaków. Większa ich cześć, głucha na jego napomnienia, tłumnie ruszyła ku mostowi; reszta zaś ulegając wpływowi Klaudyusza Gérard, na stronę odeszła.
Dosyć na tém. Po krótkiéj i na szczęście niezbyt krwawej walce, napastnicy poszli w rozsypkę. Przepędziliśmy noc pod drzewami parku, nazajutrz zaś o świcie, pewni że żadne niebezpieczeństwo nie grozi już zamkowi, wróciliśmy do wsi.

Za powrotem z téj wyprawy Klaudyusz Gérard rzekł mi co następuje i czego nigdy nie zapomnę:
— Czy wiész, mój synu, jakich mają nauczycieli obie gminy, których młodzież chciała dopuścić się takiego gwałtu? Czy wiész jakim rękom poruczono święte powołanie wychowania dziatek obutych wsi 1 wykształcenia ich na uczciwych ludzi? Oto: jednym z tych nauczycieli jest szynkarz, który się trudni lichwą skoro nie pijany; drugi zaś złoczyńca z galer uwolniony[31] Niestety! jacy nauczyciele, tacy uczniowie.
— To niepodobna! — zawołałem, — bo słówby nie starczyło aby dostatecznie zganić tak występną pogardę tego co jest najświętszym, to jest: wychowania dzieci!
Klaudyusz Gérard gorzko się uśmiechnął:
— Mój synu, wiesz że ja nigdy niesłusznie nie obwiniam nikogo... Mówię ci szczérą prawdę... Ci od których to zależy, zapewne nie wybierali naumyślnie lichwiarza, pijaka, lub z galer uwolnionego złoczyńcę, na rozkrzewicieli oświaty u ludu... ale przez piekielny machiawelizm obowiązki i byt nauczyciela tyle od cudzéj łaski zawisłemi czynili, tyle nędznemi, upokarzającemi i przykremi, że je przyjąć tylko mogą albo ludzie którzy podobnie jak ja z przekonania poświęcają się tak surowemu kapłaństwu, albo lóż nieucy, niedołężni, nieokrzesani, a nawet przez sprawiedliwość pohańbieni nikczemnicy.
— Lecz jakiż cel, — spytałem Klaudyusza Gérard, — w tom poniżeniu obowiązków któreby nad inne zaszczycać należało?...
— Jaki cel, mój synu? — ze smutnym i łagodnym uśmiechem powtórzył Klaudyusz Gérard. — u nas wszelkich dokładają starań aby szkoły Braciszków zajęły miejsce szkół naszych... Braciszkowie to usposabiają dzieci do zaparcia się wszelkiéj godności... czytałeś ich dzieła... a między innemi dzieło ojca Gobinet... i widzisz jakie dla Francji aprzygotowują pokolenie te tajemnicze mnichy, któych reguły nikt nie zna, a których zwierzchnik w Rzymie.
— Ah! co za obrzydłe... a nawet niedorzeczne wyrachowanie! — zawołałem. — Wszakże wczoraj dopiéro widzieliśmy jakiéj zgrozy dopuścić się moą nieszczęśliwi złą nauką zbłąkani.
— Mój kochany synu, gwałt niebardzo przeraża... bo go krwią stłumić można... ale daleko bardziéj przerażają pojęcia, których ani żelazo ani słów dosięgnąć nie mogą... I na nieszczęście, wyznać należy, że częstokroć sami rodzice przyczyniają się mimo wiedzy do tak nieszczęsnego zaniedbania dzieci... A jednak, jeżeli ojciec cywilnie odpowiedzialnym jest przed społecznością za błędy jakie dziecko jego aż do pewnego wieku popełniać może... dlaczegóżby ten sam ojciec nie miał być również, moralnie i cywilnie, odpowiedzialnym za ciemnotę swojego syna... za ciemnotę, to źródło wszelkiego złego... i za nędzę?
— W rzeczy saméj, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — byłoby to bardzo słusznie.
— Niestety! biédny mój synu... wieleż to jest słusznych rzeczy na świecie... a nikt nie myśli o przyznaniu im téj słuszności? Zaiste, w niektórych krajach, ojciec który nie posyła dzieci swoich do szkoły ulega pieniężnéj karze... Środek ten ma swoję dobrą stronę; nieraz bowiem surowością do dobrego zmuszać potrzeba... A jednak... czyżby ten środek u nas zastosować można? Spojrzyj wkoło: pospólstwo wszędzie tu w takiéj pogrążone nędzy, że nie może się obejść bez usług jakie mu dzieci wyświadczają, jużto codziennie pasając trzody, już mimo niedostatecznych sił swoich pracując około uprawy roli. Cóż więc czynić? Nieszczęśliwi rodzice, zniewoleni aby ich dzieci ciężką pracą zarabiały na lichy kawałek chleba jaki w domu dostają, nie mogą ich posyłać do szkoły. — O! nędzo!... nędzo!... — z bolesném przytłoczeniem dodał Klaudyusz Gérard — dopókiż rodzić będziesz wszelkie złe na święcie... kiedyż zabłyśnie dzień powszechnego szczęścia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



17.
Pożegnanie.

Od owego dnia. gdy kaleka bez nóg pogwałcił grób matki Reginy, ukryłem pulares z listami, oraz brązowy krzyżyk i ołowiany medalik.
Aby zaś we własnych oczach złagodzić tak haniebny postępek, zawarłem sam z sobą szczególniejszy układ: poprzysiągłem że listy te nie prędzéj przeczytam aż mi Klaudyusz Gérard wspomni znowu o mojém zwierzeniu się co do Reginy.
Wkrótce po ostatniéj rocznicy, na któréj jak zwykle znajdowałem się niewidzialny, Klaudyusz Gérard rzekł mi:
— Mój synu... musisz już miéć rok szesnasty lub siedmnasty... Przed kilku laty wyznałeś mi twą przedwczesną miłość dla panny Reginy. Namiętność ta jakkolwiek mniéj naganna, gdy wspomnę na wpływ smutnych przykładów, które od dzieciństwa twojego nieustannie miałeś przed oczami, tyle wszakże sprzeczną była z twoim wiekiem, iż ani ci o niéj mówić, ani cię za nią upominać nie chciałem... Szał ten mógł powoli ustąpić z serca twojego; nie należało więc o nim mówić. Ze zaś trwałeś w twojéj miłości, nie mogłem ganić cię, bom cię pilnie badał... bom widział jak zbawienny wpływ ta miłość na ciebie wywierała, i, jak mniemam, długo jeszcze wywierać będzie... Taka miłość, choć bez nadziei, a może dlatego właśnie że beznadziei, była dla twojego serca najdzielniejszą strażnicą przeciw pociągom młodego wieku. Atoli, mój synu kochany, muszę ci wyznać koniecznie, że miłość ta rzeczywiście jest bez nadziei. Nie uwódź się zatém żadnemi złudzeniami. Regina czaruje pięknością swéj urody, a jéj pobożny szacunek dla pamięci matki znamionuje szlachetną i tkliwą duszę; posiada bez wątpienia nadzwyczajną stałość charakteru, mocną wolę, bo nie bez trudności zapewne wyjednała sobie od ojca pozwolenie na coroczną dwustu milową podróż w celu pomodlenia się przez jeden dzień nad grobem matki. Wiadomo mi że ojciec Reginy, jakkolwiek nie zbyt bogaty, jest jednak majętny, i że należy do najdawniejszéj szlachty. Córka zdaje się być dumną ze swojego rodu, bo przed dwoma laty przywiozła emaliowaną tablicę, wyobrażającą herby jéj rodziny i kazała oprawić ją w środku skromnego i nagiego kamienia, który pokrywa zwłoki matki... Wreszcie nie ganię téj młodéj dziewicy, że przez dumę na pochodzeniu opartą, czyli raczéj przez uczucie własnéj godności, chciała dowieść niesłuszności pogardy jaką znieważano pamięć jéj matki...
To powiedziawszy Klaudyusz Gérard zamilkł, mocno wzruszony.
Z niemałém zdziwieniem, pilnie się weń wpatrując dostrzegłem że rozmyśla... Po chwili chciał coś powiedziéć, atoli wstrzymał się... w końcu z widoczném wysileniem rzekł mi poważnie:
— Cokolwiek bądź nastąpi, czegokolwiek przypadkiem kiedyś dowiedzieć się możesz, synu mój pamiętaj, że jest coś wyższego nad najtkliwszą nawet przyjaźń... a jest to poszanowanie świętéj obietnicy należne.
— Nie rozumiem pana, — coraz bordziéj zdziwiony rzekłem.
— Tego tylko żądam po tobie — mówił znowu Klaudjusz — abyś pamiętał na to co o matce Reginy powiedziałem... Być może iż przyszłość wyjaśni ci znaczenie słów, teraz niezrozumiałych dla ciebie. Atoli, wracając do Reginy, kochany mój synu, powtarzam że jest to cudownie piękna dziewica, dumna znakomitością rodu i pochodzenia, że ma charakter śmiały, i serce szlachetne. Te zaś wrodzone przymioty, ta wyższość stanowiska społecznego i majątku, są to nieprzebyte zawady między tobą a Reginą. Kochaj ją zatem jak dotąd kochałeś, niewidzialny dla niéj... i nieznany. Pomnij zawsze na niezmierzony przedział który cię od téj dziewicy odłącza, i niech ona, niby świetna gwiazda wiedzie cię przez całe twe życie po drodze dobrego... Ilekroć imię się ciebie niecna pokusa, przywołaj myślą dumne i piękne oblicze Reginy, a zarumienisz się twych nieszczęsnych dążności... Tak to, mój synu, uwielbiamy, czcimy Bo czujemy że nas w dobrem utrzymuje... obawiamy się Go, skoro po złéj drodze chodzimy; a jednak któż z nas widział Go... któż z Nim miał stosunki?... Takim więc niech będzie wpływ Reginy na tee moralne życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tego jeszcze dnia po rozmowie z Klaudyuszem Gérard, korzystając z samotnéj chwili wieczornéj, wykopałem gliniany garnek, i z gwałtowném biciem serca wydobyłem z niego pulares; czoło moje zapłonęło wstydem, jakbym dopuszczał się nikczemnego nadużycia zaufania.

Lecz któż wypowié moje zdziwienie, moję rozpacz po wyjęciu owych listów z pularesu! Na adresach same tylko znajdowały się początkowe litery, cała zaś korrespondencya prowadzona była pismem którego wyczytać nie umiałem (późniéj dowiedziałem się że pisane były po niemiecku, i dlatego uczyłem się tego języka). Mimo to, każdy starannie po kolei rozwinąłem, sądząc że znajdę choć jeden francuzki. Daremna nadzieja, żadnego przeczytać nie mogłem.
Jednakże pomiędzy papierami znalazłem jakiś przedmiot szczególny, była to dziwnego kształtu korona (korona książęca... o czém późniéj się dowiedziałem), przezroczyście rznięta na bardzo delikatnym złotym listku. Korona ta, przymocowana żółtą i niebieską jedwabną nicią na ćwiartce grubego pargaminu, miała na swéj obwódce dziwaczne symbolu, oraz cyfrę S. W.
U jéj spodu czytano po francuzku następującą datę:

Dwudziestego ósmego grudnia 1815.

Ulica Faubourg du Route, N. 107.

O godzinie wpół do dwunastej rano.
Pod tą dutą znajdowało się pięć niemieckich wierszy, nie równej długości i rozmaitym charakterem skréślonych. Piérwszy, trzeci i piąty wiersz pisane ręką pewną, drugi zaś i czwarty skreślone delikatniéj i nie tak śmiało.

Dziwaczny ten przedmiot mocno mię zadziwił; napróżno usiłowałem dociec znaczenia symbolicznych znaków, które go w części pokrywały; złota korona nad datą, równie żywą budziła we mnie ciekawość, któréj jednak żadną miarą zaspokoić nie mogłem.
Smutny, znowu włożyłem pargamin, krzyżyk, medal i listy do pularesu, szukając sposobów poznania w jakim języku pisane są te listy, tak jednak aby nie wzbudzić podejrzeń w Klaudyuszu Gérard.
Niestety! nieprzewidziany wypadek odrazu przeciął moje w tym względzie zabiegi.
Nadeszła nakoniec chwila rozstania się z Klaudyuszem Gérard.
Przybyłem do niego dzieckiem, opuściłem go człowiekiem, nie tyle ze względu na mój wiek (bom miał dopiéro rok ośmnasty) jak raczéj ze względu na mój rozsądek, i wczesne, w twardéj szkole nabyte doświadczenie.
Przez te kilka lat spędzonych obok człowieka pełnego nauki, uposażonego najrzadszemi przymioty, obok praktycznego filozofa (jeżeli tak się wyrazić wolno), wyobraźnia moja rozwinęła się, umysł uprawił się, charakter nabrał siły; oprócz tego nauczyłem się rzemiosła, byłem cieślą, miałem więc zasób na wszelki przypadek.
Nieprędko wszakże tego wszystkiego dopiąłem: nieraz walczyć musiałem z gorzkiém a głębokiém zniechęceniem, jakie wzniecało we mnie to nędzne, ostre, i bez widoków życie, do którego byłem przykuły; nie raz na wspomnienie o towarzyszach dzieciństwa miotał mną rozpaczliwy smutek, bom nic zgoła o ich losie nie wiedział, bom zawsze ich tak czule kochał, jak w chwili naszego rozłączenia.
Nakoniec ileżto razy powściągać na sobie musiałem gwałtowne oburzenie przeciw niecnym nieprzyjaciołom Klaudyusza Gérard; nigdy bowiem jego podziwienia godna rezygnacya nie słabła, szlachetna i stoicka łagodność nigdy sobie fałszu nie zadawała; kiedy przeciwnie z czasem nieprzyjaźń jego prześladowców, zamiast uśmierzać się, w wściekłość się wyrodziła. Totéż, po długiéj walce, w któréj najwznioślejsza pokora, rzadkie zaparcie się i wyrzeczenie siebie samego, były jego jedyną bronią, Klaudyusz Gérard nareszcie uledz musiał: gdyż tylko przez ślepe poddawanie się najniegodziwszym wymaganiom, krzyczącéj niesprawiedliwości nieprzyjaciół swoich, umiał przez tak długi czas zniweczyć ich zamiary, i spełniać swoje skromne powołanie wiejskiego nauczyciela.
Przyszedł atoli dzień tryumfu dla najzjadliwszego, najzawziętszego nieprzyjaciela Klaudyusza Gérard: to jest dla plebana gminy.
Ten ksiądz niegodny, za pomocą intryg, oszczerstw, najhaniebniejszych zabiegów, zdołał zasiać nieufność i oziębłość miedzy nauczycielem a biédnym ludem, u którego Klaudyusz oddawna zjednał był sobie przychylność; kiedy zaś dopiął tego celu, od kilku lat tak uporczywie ściganego, łatwo mu już potem było zmusić Klaudyusza Gérard do opuszczenia gminy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy nie zapomnę ostatnich chwil które spędziłem u nauczyciela.
Ku końcowi grudnia 1832 roku, obaj znajdowaliśmy się w kryjówce, przedzielonej od obory opłotkami dla bydła.
Ponury, dżdżysty dzień wciskał się przez okienko. którém przed ośmiu laty wszedłem do nauczyciela aby go okraść wraz z Bambochem i Baskiną. (Abym czembolwiek złagodził hańbę tego czynu, wyznać winieném, że dzięki pracy mojéj, jako czeladnik ciesielski, w ciągu dwóch lat potrafiłem zwrócić tę summę Klaudyuszowi, a tém samém i on oddać mógł powierzony sobie depozyt).
Tego więc poranku, przy bladym brzasku dnia zimowego, Klaudyusz Gérard, zamyślony, z pochylonym czołem, wolnemi kroki przechadzał się po pokoju.
Siedząc na posłaniu, na którém przepędziłem piérwszą noc po mojém przybyciu do tego skromnego domku, niedbale wsparłem jednę rękę na małym podróżnym worku, który obok mnie leżał. Klaudyusz Gérard, jak zwykle, ubrany był w lichą bluzę, a bose nogi obuł w drewniane trzewiki. Mimo że się mocno zestarzał, że liczne zmarszczki twarz mu poryły, że mu już włosy przy skroniach siwiały, rysy jego zachowały wyraz powagi i słodkiéj melancholii. W owéj chwili jednak gwałtowne wzruszenie malowało się na jego twarzy. Gdy je nakoniec pokonał, wskazał ręką na okno, i rzekł mi łagodnie:
— Tędy to... mój synu, przed ośmiu laty... wszedłeś do tego mieszkania... opuszczenie, nędza, zły przykład, ciemnota, do kradzieży cię posunęły... Dzisiaj masz lat ośmnaście, dzisiaj wyjdziesz ztąd... uczciwym, światłym i zdolnym starczyć sobie samemu.
— O mój przyjacielu!... nie zapomnę nigdy...
— Posłuchaj mię, kochany synu, — mówił Klaudyusz Gérard przerywając mi. — przypominam ci te okoliczności, nie dlatego iżbym się chciał szczycić dobrem, które ci wyrządziłem, lecz aby ten ostatni pogląd na przeszłe twe życie dodał ci odwagi do spokojnego oczekiwania przyszłości. Od chwili w któréj cię przyjąłem, dzień w dzień, krok w krok życie twoje śledziłem; świadek walk i prób które zaszczytnie przebyłeś, poznałem twą wartość, twą wzniosłą i energiczną wytrwałość na drodze dobrego. Odważnie więc mój synu... ty coś przyjął życie pracowite, przykre, bez radości, bez ucięch, raz tylko na rok rozjaśniane świetnym pojawieniem dziewicy, którą, pamiętaj... że zawsze kochać masz bez nadziei; słowem, ty coś przyjął życie pełne zrzeczenia się i zaparcia się siebie samego, a znosiłeś je bez goryczy, bez oburzenia przeciw ciężkiemu losowi — tyś uzacniony, mój synu...
— Niestety! przyjacielu... postępując po téj szorstkiéj i przykréj drodze... ilekroć siły mię opuszczały, zawszém ciebie napotykał... a twoje słowa nowej mi dodawały odwagi. Ale teraz, serce mi pęka skoro pomyślę że cię na długo... a może i na zawsze opuścić mam.
— Na zawsze... O! nie, nie, mój synu. Wprawdzie po dziesięcio-letniéj walce... potrafiono wygnać mię z téj gminy; atoli... mam nadzieję... że w gminie do któréj się udaję, nie spotkam już podobnéj nienawiści... Tak więc... może za rok przybędziesz do mnie i Paryża, osoba do któréj się udajesz, nie odmówi ci zapewne pozwolenia na kilka dni. Wtedy, drogi mój synu, jakaż to będzie dla nos radość... dla nas co ją tak mało znamy...
— Ah! mój przyjacielu, gdybyś był chciał... nigdybym cię nie opuszczał... byłbym i nadal podzielał prace twoje...
— Nie, nie, mój synu... przyszłość moja nie powinna być twoją... dla ciebie otwiera się stosowniejsze miejsce... byłoby więc nierozsądnie gdybyś je odrzucił; nigdy bowiem nie znajdziesz życzliwszego opiekuna nad pana de Saint-Etienne. Utrzymuje, że zaciągnął względem mnie wielki dług wdzięczności, bo wiesz że dwa lata temu zamek jego od rabunku ocaliłem.
— Być może, że nawet i życie jego... a to z wielkiém narażeniem własnego, mój przyjacielu...
— Prawda... wreszcie oprócz kilku elementarnych książek dla mojéj szkoły, nie przyjąłem od niego żadnego dowodu wdzięczności... sądził więc że znalazł nakoniec sposób wywdzięczenia się. Zajmuje obecnie znakomite stanowisko w Paryżu. Potrzeba mu człowieka uczciwego i pewnego, któremuby mógł się powierzyć; pisał do mnie, ofiarował mi miejsce przybocznego sekretarza, i z góry już przyjmował wszelkie warunki... Odmówiłem.
— Odmówiłeś dla siebie, mój przyjacielu, ale przyjąłeś dla mnie...
— Bom przewidział że to stanowisko zaszczytném będzie dla ciebie; zaręczyłem za ciebie, jak za siebie samego... Pan de Saint-Etienne, nie wtem z jakich powodów, tyle pokłada we mnie zaufania, ii mimo młodocianych lat twoich, przyjmujecie na sekretarza... wprawdzie, bierze cię zrazu na próbę, lecz ja się téj próby nie lękam... Powtarzam ci więc mój synu, że bez wahania przyjąć powinieneś.
— To więc dla zapewnienia mi losu tak spokojnego, tak szczęśliwego, postanowiłeś wytrwać i nadal w tym dotkliwym zawodzie.
— Jakkolwiek skromny to i nędzny zawód, mój synu, jest on jednak dla mnie świętym... Mówię to bez dumy; widziałeś, że mimo licznych przeszkód, częstokroć piękne zbierałem owoce... Ta nagroda wystarcza mi... Przetworzyć pokolenie biédnych i w ciemnocie pogrążonych dziatek, na pokolenie rozsądnych, uczciwych i pracowitych ludzi, jestto powołanie piękne... wzniosłe! a wobec takiego posłannictwa znikają lub do litości pobudzają wszelkie potwarze moich nieprzyjaciół... Tutaj dokonałem mojego dzieła... cóż mię więc obchodzi nienawiść?
Po chwili, z bolesném wzruszeniem dodał:
— Ah!... gdyby tylko pociski nieprzyjaciół moich były jedynemi mojemi troskami!...
— Rozumiem cię, przyjacielu... mówisz o nieszczęśliwéj waryatce... którą co tydzień w mieście odwiedzałeś.. będziesz odtąd od niéj zbyt oddalony.
Klaudyusz Gérard długi czas milczał; rysy jego były zmienione; przechodził się zamyślony i wzruszony; nakoniec po wielkiém wysileniu się, rzekł mi:
— Mam ci uczynić zwierzenie... długo się wahałem... ale jakkolwiek bolesném mi jest, zataić dłużéj nie powinienem, ponieważ rozłączyć się mamy... Przyszłość rozstrzygnie... czyli otwartość moja była rozsądną, czy też nierozważną.
— Ty, przyjacielu, masz mi uczynić jakieś zeznanie? — zdziwiony spytałem Klaudyusza.




18.
Tajemnica.

— Tak jest, — mówił Klaudyusz Gérard, — zeznanie dla mnie bolesne, bo cię przekonam że wątpiłem i o tobie... i o sobie.
— A to dlaczego?
— Czy pamiętasz, że przed rokiem, po twojéj chorobie, wyjechałeś na parę tygodni?
— Tak jest, mój przyjacielu, pragnąłeś abym dla polepszenia zdrowia wyjechał o kilka mil ztąd... sądząc że mi zmiana powietrza posłuży.
— A więc!... w niebytności twojéj, — z mimowolném, widoczném zakłopotaniem mówił Klaudyusz Gérard, — ktoś mię odwiedził... i pytał o ciebie.
— O mnie?... i któżto?
— Jeden z towarzyszy dziecinnych lat twoich.
— Bamboche! — z niewysłowioną radością zawołałem. Więc obawa moja była bezzasadna... więc on żyje... i nie zapomniał o mnie!...
Lecz czując że mi się łzy cisną do oczu, dodałem: — Przebacz przyjacielu... ale gdybyś wiedział czego doświadczam...
— Pojmuję cię, mój synu, i bynajmniéj nie ganię twojego rozczulenia... Otóż co zaszło rok temu, pod niebytność twoję: Pewnego poranku, gdym tu siedział, wszedł młodzieniec słuszny i barczysty, energicznéj miny, ale jak mi się zdawało, raczéj zbytkownie niż ze smakiem ubrany.
— Panie, rzekł mi — siedm lat upływa jak przyjąłeś do siebie opuszczone dziécię... w tutejszéj wiosce dowiedziałem się. — A cóż pana to dziécię obchodzi? — spytałem ciekawie owego jegomości, doglądając nań zdziwiony. — To dziécię... jest moim bratem — odpowiedział. — Pańskim bratem... rzękłem, a wspomniawszy na twoje zwierzenia się i tak często skréślany mi portret Bambocha dodałem: — Pan nie jesteś bratem, ale towarzyszem dziecinnych lat Marcina, pan się nazywasz Bamboche. — Mimo śmiałéj a nawet zuchwałéj miny swojéj, człowiek ten zmieszał się i marszcząc brwi rzekł mi: — Co panu do tego kim jestem, chcę widzieć Marcina. Z największą trudnością znalazłem przecież jego ślady, powtarzam więc że go widziéć muszę, — dodał groźnie. — Wzruszyłem ramionami i zimno mu odpowiedziałem: — A ja oświadczam panu, że go widzieć nie będziesz; bo Marcin przed dwoma tygodniami wyjechał z naszéj wioski. — I gdzież się nateraz znajduje?... z uniesieniem zawołał Bamboche — chcę wiedzieć.
— To niepodobna, mój panie, odrzekłem.
— Nie potrafię ci powiedzieć mój synu — dodał Klaudyusz Gérard — jak uporczywie Bamboche nalegał abym mu wykrył twój pobyt, rozmaitych używał w tym celu środków, bo zacząwszy od groźby (o któréj bezskuteczności wkrótce się przekonał) skończył na najpokorniejszéj, a prawdę mówiąc, na najtkliwszéj prośbie; atoli byłem nieugięty. Wtedy, sądząc że mię swą otwartością zachwieje, przyznał się do kradzieży którą niegdyś popełniliście i w zamiarze wynagrodzenia jéj kładł mi w rękę worek pełen złota; rzuciłem worek oświadczając żeś mi stratę już powrócił pracując trzy razy w tydzień jako czeladnik ciesielski. — Bamboche ostatnie uczynił wysilenie: oświadczył mi że od dwóch zaledwie miesięcy zajmował świetne stanowisko, miał tylko jednę myśl, jeden cel, tojest znalezienie ciebie i że po niesłychanych zabiegach przypomniawszy sobie nakoniec drogę i miejsca któreście niegdyś przebiegali, doszedł wreszcie do tego celu... ale że ja stanąłem mu na zawadzie pragnąc wydrzeć cię jego przyjaźni. W mowie tego osobliwszego człowieka przebijała się chytrość i szczerość, bezwstyd i głęboka tkliwość, które mię mimowolnie uderzały i wzruszały, ale to wrażenie tém bardziéj utwierdziło mię w zamiarze niepokazywania cię Bambochowi. Znam ludzi; byłem i jestem dotąd pewny że towarzysz dziecinnych lat twoich nie doszedł uczciwą drogą do zbytkownego bytu który z tobą podzielać pragnął. Nadto, z cyniczną szczerością wyznał to przedemną, bo mi powiedział: — Do licha! nie zyskałem moich piéniędzy pracując dla ubiegania sic o nagrodę Moontyn’a, ale ręczę honorem Bambocha. że najłaskotliwsza sprawiedliwość niema prawa odbywać przeglądu moich kieszeni. Byłem nieugięty. Przez trzy dni Bamboche, w nadziei pokonania uporu mojego, przychodził co rano z sąsiedniego miasta, w którém bawił. Przekonany wreszcie o daremności zabiegów swoich, postanowił odjechać. Ostatnie słowa jego nie były ani cierpkie ani gniewne, lecz owszem pełne szacunku i wzruszenia: — Chociaż pan mię masz za bandytę, — rzekł — bynajmniéj nie jestem głupcem; choćem młody, nie z jednego pieca chléb jadłem. Znam świat, i przekonany jestem że nie wielu znajdzie się podobnych panu... To téż — dodał z ironią — gnieździsz się pan w głębi obory....
— Zawsze ten sam... — rzekłem do Klandyusza.
— Prawda, właśnie takim mi go odmalowałeś; ale dowiódł znajomości świata, łatwości wymowy i szyderczego cynizmu, których się wcale po nim nie spodziewałem. — Koniec końcem — powiedział — musiałeś pan zrobić z Marcina zacnego i dzielnego chłopca; a było dosyć materyi, pan swobodnie mogłeś działać na tę poczciwą i prawą naturę, bo Marcin tylko końcem zęba zachwycił złego, kiedy ja gryzłem je żarłocznie... tylko że chociaż mu nie smakowało, choć go zjadł mało, bidak nie śmiał innym odbierać apetytu.
— Biedny Bamboche! — rzekłem do Klaudyusza Gérard.
— I mnie, — odpowiedział, — równie jak ciebie teraz wzruszyły te słowa Bambocha. Ale dla czegóż — spytałem go — pan który wierzysz w dobre, który je nawet uwielbiać umiesz, nie chcesz go wykonywać?
— I cóż na to odrzekł mój przyjaciel?
— Widzisz, mój zacny panie, — odparł mi Bamboche, — pojmuję piękną marmurową statuę z dumną postawą, ze słodkiém i poważném obliczem, jakie zapewne Marcin ma teraz; uwielbiam tę piękną statuę, która mimo dészcz i wiatr, mimo uragany i nawałnice, stoi niewzruszona i pogodna na swym podnóżku... Tak jest; przepyszna to rzecz... jakém Bamboche, lubię taki widok... ale że jestem z ciała, nie z marmuru, nie chcę więc być statuą... i mówię sobie: — Ha, mój stary, tocz twoje garby po burzy, — dodał kończąc tym nieokrzesanym żartem.
— Pomimo to ostatnie grubiaństwo, piérwszy obraz był wielki! — zawołałem: — jakże się rozwinął umysł Bambocha?...
— Prawda, — poważnie rzekł Klaudysz Gérard, obraz ten jest wielki, ale fałszywy. Człowiek silny, jakkolwiek z ciała utworzony, może się w marmur przemienić i oprzeć uraganowi złych namiętności. Uderzyła i mnie ta szczególna mowa, to trywialna, to cyniczna, to znowu wzniosła... I ja, podobnie jak ty, spytałem siebie, w jakiéj szkole to dziecko zgubione nabyć mogło tak delikatnego obrobienia myśli, które się tu i owdzie w mowie jego przebijało?...
Ale Bamboche po chwili milczenia wzruszonym głosem mówił znowu:
— A więc żegnam pana, lepiéj to może dla Marcina iż go nie widzę... czuję to dobrze. Uściskaj go pan ode mnie... ale tak... z całego serca... Ah! pan jesteś bardzo... bardzo szczęśliwy!... dodał dłońmi oczy zakrywając. — Powiédz mu pan, że kocham go równie jak przed ośmią laty... i że nie pojmuję dlaczego. Bo do pioruna! nie byłem nigdy zbyt czuły, a teraz djabelnie stwardniałem. Nic to jednak nie szkodzi... dla niego nie zmieniłem się wcale... powiedz mu pan to... i kiedy zechce, jestem zawsze gotów na jego usługi, z całym moim workiem, z całém sercem, całą osobą... słowem z życiem nawet... jak niegdyś u la Levrassa... a gdyby kiedy przybył do Paryża... oto mój adres... Nie lękaj się pan o niego... ja nawet uczciwemu człowiekowi użytecznym być mogę...
— A gdzież jest ten adres? — mimowolnie i ze łzami w oczach zawołałem.
— Ten adres?... — rzekł Klaudyusz Gérard idąc ku czarnemu stolikowi i z szuflady wyjmując zapieczętowaną kopertę, — oto go masz... Umyślnie go schowałem... w Paryżu będziesz mógł z niego korzystać.
Żywo schwyciłem kopertę i w milczeniu przypatrywałem się jéj z pewnym rodzajem obawy.
Klaudyusz Gérard mówił daléj:
— Długo namyślałem się mój synu, czy ci to wyznać; i o to właśnie obwiniam się przed tobą... Powinienem był więcéj ufać w stałość zasad jakie w ciebie wpoiłem, w niezmienność twojego charakteru i nic przed tobą nie ukrywać... Atoli długi czas lękałem się aby przyjaźń lat dziecinnych nie wywarła na tobie niepokonanego częstokroć wpływu... Nie było dnia w którymeś nie wspomniał mi o dawnych twoich towarzyszach, wprawdzie ubolewając że nie spotkali podobnie jak ty przewodnika surowego, pewnego... ale samo to częste wspomnienie, przeświadczalo mię o nieustającém przywiązaniu twojém do Baskiny i Bambocha.
— A o Baskinie, — zawołałem, — czy nic nie wspomniał?
— Nic...
— Biedaczka. Padła zapewne ofiarą zbrodni, której krwawe ślady znalazłem...
— Miejmy nadzieję że tak nie jest, — powiedział Klaudyusz Gérard; poczém dodał:
— Dla tychto przyczyn taiłem przed tobą moje widzenie się z Bambochem; przyszłość przekona czy przezorność moja była zbyteczną... Jeszcze ci kilka słów powiem w tym względzie... Gdybym... co zresztą niepodobna, wyprawiał cię do Paryża bez zasobów, bez wsparcia i zapewnionéj opieki, wtedy, Bóg mi świadkiem, nieuwiadomiłbym cię o przybyciu Bambocha... lecz udajesz się do tego miasta i pewnością że cię czeka zaszczytne stanowisko przy zacnéj osobie. Nic mam zatém żadnéj obawy... i nie powinienem żałować żem ci zaufał.
— Nie, nie, przyjacielu... nie pożałujesz tego zaufania — odrzekłem.
A wziąwszy kopertę zawierającą adres Bambocha, rozdarłem ją przez pół... ale jakaś niewidzialna potęga wstrzymała mię; straciłem odwagę i nie dokończyłem.
Klaudyusz Gérard nie spuszczał ze mnie oka; widział że tylko do połowy przedarłem kopertę; uśmiechnął się nieco, i rzekł:
— Rozumiem cię biedny chłopcze...
Poczém dodał z zapałem:
— No, dosyć téj słabości, bądźmy pewniejsi siebie... Bo i dlaczegóżbyś, zresztą, miał się zrzekać nadziei ujrzenia dawnego towarzysza twych nieszczęść? Czyliż dlatego że nie przestał postępować po drodze złego? Kto wié, może przyjaźń twoja wywrze nań wpływ zbawienny. Czyliż dlatego że przyjaciel nasz chory, mamy go bez pomocy zostawiać, zamiast wstrzymania postępu trawiącéj go choroby? Nie, nie, mój synu, wszystko dobrze zważywszy, widzenie się twoje z Bambochem już mię nie przeraża, już dla ciebie zgubném nie będzie. Nic sam na niém nie stracisz... przyjaciel zaś twój wiele zyskać może.
Prędko podzieliłem wspaniałomyślne przekonanie Klaudyusza Gérard; obawa znikła, a stałość wróciła.
— Teraz, mój synu, — po dosyć długiém milczeniu mówił znowu wzruszony mocno Klaudyusz Gérard, — teraz jeszcze kilka ostatnich słów w moim własnym interesie.
Zdziwiony spojrzałem na Klaudyusza, który tak daléj ciągnął:
— Protektor twój, przyjmując cię do obowiązków które mnie przeznaczał, pisze, iż nie sądzi aby się już zupełnie ze mną skwitował... Tym razem, przyjmuję jego ofiarę, i w liście moim który mu wręczysz za przybyciem do Paryża, proszę go o łaskę... o wielką łaskę...
— Ty, przyjacielu?
— Tak jest, i zaklinam cię abyś mu tę prośbę przypomniał, bo być może iż w nawale zatrudnień zapomni o niéj.
— I cóż to takiego?
— Gmina do któréj się udaję, leży w pobliżu znacznego miasta. Być może że i tam istnieje dom obłąkanych... W takim razie...
— Rozumiem... twoja biédna waryatka...
— Tak jest, za największą łaskę poczytałbym przeniesienie jéj do tego miasta... bo tam będę ją mógł odwiedzać... prawie tak często jak ją tu odwiedzałem — zwłaszcza że teraz bardziéj niż kiedykolwiek potrzebuje mojéj opieki...
— Bardziéj niż kiedykolwiek? wytłumacz się przyjacielu.
Klaudyusz Gérard nie odpowiedział; rysy jego wyrażały bolesną troskę, czoło mu zapłonęło jakby wstydem tajemnym...
— Nie wyjawiłem ci téj nowéj troski, — rzekł — bo bez boleści i trwogi o tym wypadku wspomnieć nie mogę; są rzeczy tak haniebne, iż samo ich opowiadanie dojmującym nas wstydem przejmuje... Lecz skoro ci wyjawię tę sromotną tajemnicę... lepiéj jeszcze ocenisz całą ważność prośby jaką zanoszę dla téj biédnéj istoty. Niestety! mniemałem ie nędza, ie poniżenie człowieka nie przechodzi utraty rozumu; myliłem się... — z przerażającym uśmiéchem dodał.
— Tak jest, — mówił daléj, — przygoda tej nieszczęśliwéj przekonywa mię iż się myliłem...
— Co mówisz?...
— Posłuchaj... a obaczysz iż zdrożności, których świadkiem byłeś za młodu u tych nikczemnych skoczków, niczém są wobec téj potworności. Dziwném zrządzeniem stało się to nazajutrz po ostatniém mojém widzeniu się tutaj z Bambochem... Lecz, — przerywając sobie dodał, niektóre szczegóły są konieczne... abyś pojął całą okropność tego tajemniczego wypadku... Obok domu obłąkanych jest wielki ogród, graniczy on po jednéj stronie z budynkami, po drugiéj z podwórzem najpierwszéj w mieście oberży... Nieszczęśliwa kobiéta o któréj mówię, chociaż zmysły straciła i to skutkiem okropnych trosk, jest jednakże jeszcze nader piękną... to mówiąc Klaudyusz obie dłonie przycisnął do oczu.
Nie śmiałem przerywać tego bolesnego milczenia; wkrótce cały drżący zaczął znowu:
— Powiedziałem ci że jest nader piękna. Szaleństwo jéj zrazu wściekłe, z czasem tak zwolniało, że dozwolono jéj wielkiej swobody... Mogła przechadzać się nawet w téj stronie ogrodu, która, jak powiedziałem, graniczy z oberżą... Jednego wieczora, a powtarzam, było to nazajutrz po ostatniéj bytności Bambocha u mnie... ta nieszczęśliwa, któréj przechadzki przy blasku księżyca przynosiły jakąś ulgę, znajdowała się właśnie w ogrodzie.
Klaudyusz Gérard znowu przerwał i po chwili dopiero mówił:
— Wtém — skutkiem nieprzeniknionéj dotąd tajemnicy...
Lecz nie mógł dokończyć opowiadania swojego, bo chłopak wbiegł zdyszały do kryjówki i zawołał:
— Panie nauczycielu! pocztowa bryczka właśnie przejeżdża koło wsi naszéj; czekać może tylko pięć minut, bo się opóźniła, a konduktor lęka się czy zastanie dyliżans na stacyi...
— Tém lepiéj — prędko odrzekł Klaudyusz Gérard, jakby ogromnego pozbył się ciężaru; nie wiem czybym zdołał dokończyć... bo serce boleśnie bije i wzdryga się na samo wspomnienie... ale napiszę ci....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To mówiąc wyciągnął ku mnie oba ramiona.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzadko kiedy w życiu mojém doznałem podobnéj boleści jak przy naszém rozstaniu.
I tę boleść powiększać jeszcze miały własne wspomnienia.
Wózek którym udałem się do stacyi gdzie zastać miałem idący do Paryża dyliżans, toczył się wzdłuż zagonów koniczyny, na które wychodziło małe okienko Klaudyusza Gérard.
A tak, opuszczając tę wioskę przebywałem tę samą drogę, po któréj niegdyś dążyłem do miejsca, gdziem miał znaleźć Bambocha i Baskinę, po dopełnionéj kradzieży u Klaudyusza Gérard.
Z bryczki widziałem w dali nauczyciela, który stojąc w okienku swojém, ręką przesyłał mi ostatnie pożegnania.
Płakałem... łkania moje zaledwie stłumić zdołałem. Bryczka zawróciła... wszystko mi z oczu zniknęło.
Wreszcie jakby dla domiaru boleści, przejechaliśmy właśnie około pagórka wiodącego ku kamiennemu krzyżowi, gdzie to niegdyś znalazłem zbroczony we krwi szalik Baskiny.
W godzinę późniéj stanęliśmy na stacyi.... zająłem miejsce w odchodzącym do Paryża dyliżansie.
Protektor mój, którego winienem był ojcowskiéj dobroci Klaudyusza Gérard, opłacił podróż i wydatki na przyzwoite opatrzenie moje.
Myśl, że będę mieszkał w Paryżu... do którego wzdycha tylu innych na prowincyi żyć zniewolonych, dla mnie nie miała tyle zajmującego powabu, ile by się można było spodziewać... Przeciwnie, myśląc li tylko o Klaudyuszu Gérard, czułem już jakby osamotnienie serca i ze smutkiem i żalem a nawet z bojaźnią prawie zbliżałem się do stolicy.




19.
Poszukiwania.

Za przybyciem do Paryża, wprost z dyliżansu przesiadłem się zmojém zawiniątkiem do piérwszego lepszego fiakra i kazałem się zawieźć na ulicę Mont-blanc Nro 90 do P. de Saint-Etienne, przyszłego protektora mojego, bo tak mi wskazywał adres na rekomendacyjnym liście od Klaudyusza Gérard, była blizko trzecia po południu kiedy stanąłem przed okazałym domem.
Zdziwiłem się ujrzawszy w bramie kilka grup żywo rozmawiających z sobą, gdy tymczasem służba jak błędna tu i owdzie po dziedzińcu biegała.
Szukając budki odźwiernego, zbliżyłem się do tych grup, usłyszałem następne słowa:
— Wielkie to nieszczęście!
— I bardzo niespodziane.
— Ktoby to był wczoraj powiedział...
— A jego żona, jego dzieci, jak mówią, wyszły od południa i o niczém nie wiedzą.
— Kiedy powrócą... jakaż dla nich nowina...
— Ach! to okropność!
Te słowa, chociaż dla mnie niepojęte, nabawiły mię jakąś niespokojnością; poszedłem do budki odźwiernego, nie zastałem w niéj nikogo. Po niejakim namyśle, zagadnąłem jednego lokaja w liberyi, który szybko przebiegał dziedziniec i spytałem:
— Czy można widziéć się z panem de Saint-Etienne?
Człowiek ten zatrzymał się, spojrzał na mnie zdziwiony i jakby obrażony, wzruszył ramionami i odchodząc rzekł mi opryskliwie:
— Pan widzę nie wiesz że pan Saint-Etienne — został tknięty apopleksyę, przed godziną przywieziono jego zwłoki.
Na te słowa zdumiały, prawie skamieniałem.
Ta smutna wiadomość jakkolwiek była jasną, nie mogłem, nie chciałem jéj wierzyć; z dziecinnym uporem tą cechą, właściwą ludziom w położeniu rozpaczliwym zostającym, którzy za żadną cenę nie chcą zrzec się nadziei, postąpiłem ku jednéj z osób grupy i rzekłem:
— To zapewne fałsz, że pan de Saint-Etienne został tknięty apopleksją, i niezawodnie kłamliwą tylko rozsiano pogłoskę?
— Jakto, pogłoskę, mój panie? ależ na nieszczęście to aż nadto istotna prawda... Przed godziną, na własne oczy widziałem jak sprowadzono ciało pana de Saint-Etienne jego własnym powozem... Ah! wielkie to nieszczęście dla jego rodziny...
— O! bardzo wielkie, — mimowolnie zawołałem; ah... jest jeszcze zapewne jakaś nadzieja? dodałem.
— Żadnej, mój panie, żadnéj niemu już nadziei.
Przypadek ten zdarzył się dzisiaj rano, o dziesiątéj, W biórze ministerstwa spraw wewnętrznych, gdzie się pan de Saint-Etienne znajdował. Rozumie się że posyłano po najpierwszych lekarzy... ale...
Osoba ze mną rozmawiająca zamilkła. Nagle powstał ruch między grupami, bo zdyszały lokaj, przybiegając z ulicy, zawołał do swojego kolegi z którym przed chwilą rozmawiałem, a który stał nibv na czatach:
— Otóż i pani nadjeżdża... widziałem powóz...
Na te słowa, drugi lokaj czemprędzéj wbiegł na gankowe schody. Prawie natychmiast, jakiś osiwiały staruszek, wyszedł z dolnego mieszkania ocierając łzami zalane oczy; postąpił ku bramie, przez chwilę czekał na progu, zkąd zapewne dał znak pojazdowi aby się zatrzymał, i szybko wybiegł na ulicę.
— Ten stary jegomość należy do rodziny zmarłego, — rzekł ktoś z obecnych, — nie chce zapewne wpuścić do domu téj biednéj pani i jéj dziatek aby się nagle nie dowiedziały o tak niespodzianém nieszczęściu...
— Zapewne odwiozą ich do krewnych, — powiedział drugi.
Jakkolwiek mało znaczące są te szczegóły, nie zapomniałem ich jednak, bo mi każde słowo zabójczy cios zadawało niszcząc chwilowe nadzieje, których aż do ostatka wyrzec się nie chciałem.
Stało się.
W przeciągu kilku minut runęła cała przyszłość moja; ujrzałem się w Paryżu bez najmniejszego wsparcia, prawie bez zasobów, z summy bowiem jaką protektor mój wspaniałomyślnie przysłał Klaudiuszowi Gérard, po opłaceniu kosztów podróży, po sprawieniu odzieży, zostało mi zaledwie dziesięć franków.
Chciałem natychmiast wracać do Klaudyusza Gérard, ale podróż kosztowała sto dwadzieścia franków, na pieszy zaś powrót do naszéj wioski, potrzebowałbym piętnaście do dwudziestu dni.
Pognębiony, niedoświadczony, nie zdolny do żadnego postanowienia, nie wiem jak długo stałem przy bramie, gdy już gruppy powoli się rozeszły.
Na koniec odźwierny postrzegł mię i rzekł mi:
— A co pan tu robisz?
Zadrżałem, błędnym wzrokiem wkoło powiodłem. Musiał ponowić zapytanie, bom mu nie umiał nic odpowiedzieć. Nakoniec, ocknąwszy się nieco, wyjąłem z kieszeni list Klaudyusza Gérard i rzekłem odźwiernemu:
— Niestety, mój panie, przybywam o dwieście mil ztąd, z tym listem do p. Saint-Etienne, który miał być moim protektorem... i oto dowiaduję się o jego śmierci... nie znam nikogo w Paryżu, jestem prawie bez zasiłku.
Moja boleść, szczerość mowy, widok listu, jaki mu pokazałem, wzruszyły zapewne odźwiernego, powiedział mi bowiem:
— Mój biédny młodzieńcze, wielkie to zaiste nieszczęście... mocno cię żałuję, ale poradzić nie mogę... trzeba poczekać kilka dni... Jeżeli cię tak mocno zalecono nieboszczykowi panu, może i pani coś dla ciebie uczyni... ale, w téj chwili pojmujesz że o niczém jéj mówić nie można gdy taką poniosła stratę... musisz być jakiś czas cierpliwym.
— Cierpliwym! cierpko zawołałem, — mówię panu że nikogo nie znam w Paryżu... że jestem prawie bez zasobów.
— Ja ci nie poradzę, mój panie; powróć za parę tygodni: a wtedy może będziesz mógł widziéć się z panią, — odpowiedział odźwierny powoli odprowadzając mię ku bramie, którą zamknął za mną.
Zupełnie nieświadomy zwyczajów Paryża, jedynie zajęty myślą widzenia się z panem de Saint-Etienne zapomniałem, żem u wrót pałacu zostawił najętego fiakra z moim tłómoczkiem.
— Jegomość więc najmujesz mię na godziny? — spytał woźnica skoro zamknięto za mną bramę pałacu. — Szczęściem że na poczcie spojrzałem na zégarek, a było wtedy dwadzieścia pięć minut po drugiéj... Dokądże jedziemy, proszę jegomości?
Nie wiedziałem co znaczy pytanie woźnicy: czy go na godziny najmuję?... nie wiedziałem że to pytanie było groźne dla moich szczupłych zasobów... ale mię do reszty pognębiło, przypominając mi moje smutne położenie.
— Dokąd jedziemy?
W rzeczy saméj dokądże jechać było?
Nagle przypomniałem sobie Bambocha.
— To istna Opatrzność! — pomyśliłem; i jak to dobrze że Klaudyusz Gérard zalecał mi jego adres.
Otworzyłem natychmiast zawierającą go kopertę i na glansowanej karteczce wyczytałem następny napis prawie niedostrzegalny:
Kapitan Hector Bambochio, ulica Richelieu, Nr. 19
Jakkolwiek wojskowy stopień i dziwne zakończenie nazwiska przyjaciela lat dziecinnych mocno mię zdziwiły i rozmaite nasuwały myśli, znajdowałem się jednak w zbyt krytyczném położeniu... i, szczerze mówię, tak żywą pałałem chęcią oglądania Bambocha, że wszystkie skrupuły znikły. Mniemając zatem że wybrnę z przykrego położenia mojego, z radośném westchnieniem wsiadłem do powozu i rzekłem woźnicy:
— Zawieź mię na ulicę Richelieu, pod Nr. 19, czyto ztąd daleko?
— Parę kroków, proszę jegomości.
I fiakr ruszył ku ulicy Richelieu. Zapomniałem o wszystkiém, równie o niepewnéj przyszłości, jak i o obawach, jakie we mnie wzniecać musiał możliwy wpływ złego przykładu Bambocha. Po ośmioletnieém rozłączeniu znowu go ujrzéć miałem... jego, który mię zawsze tak czule kochał, o czém postępek jego z Klaudyuszern Gérard dostatecznie mnie przekonywał! Może nakoniec, dowiem się co o Baskinie... Po raz piérwszy od wielu lat, uległem wrażeniu szczęścia, wrażeniu tém słodszemu, że przed chwilą jeszcze rozpacz mną miotała.
Fiakr zatrzymał się przy rogu téj tak świetnéj, tak ożywionéj ulicy, działo się to bowiem ku końcowi grudnia, a chociaż dzień był jeszcze, po sklepach już zaczynano rozpalać światła: blask ich zaślepił mię, hałas zagłuszył, a ulegając wrażeniu szczęścia jakiego doznawałem myśląc o Bambochu, zaczynałem wierzyć że Paryż rzeczywiście jest czarodziejskim miastem.
Woźnica otworzył mi drzwiczki, wszedłem do okazałego domu i spytałem odźwiernego:
— Mój panie, czy kapitan Hektor Bambochio jest u siebie?
— Kapitan Hektor Bambochio! zawołał odźwierny wymawiając to nazwisko z uszanowaniem, poważaniem i żalem; — niestety! mój panie, już pół roku jakeśmy go stracili!
— Umarł! — zawołałem.
— Nic, nie umarł, niech Bóg broni od takiego nieszczęścia... — odrzekł odźwierny — kapitan Hektor, jeden z oswobodzicieli rzeczy pospolitej Texas!... pan tak wspaniałomyślny... tak przystępny... tak dobry... tak wesoły... Nie, nie, takim ludziom nie wolno umiérać... bo ich zbyt mało... Chciałem tylko powiedzieć że od pół roku straciliśmy lokatora w kapitanie Hektorze.
Bamboche, oswobodziciel rzeczypospolitej Texas?... To mię zrazu zdziwiło; ale, w naiwnéj łatwowierności mojéj przypuszczałem, że mógł przez kilka lat wędrować po Nowym-Świecie, gdzie zapewne dosłużył się stopnia kapitana; zuchowatość i energia Bambocha utwierdzały mię w tém przypuszczeniu. Uradowany że o przyjacielu moim wspominają z takiem uszanowaniem i przychylnością, tém bardziéj widziéć go zapragnąłem, spytałem więc odźwiernego;
— A obecnie, gdzie kapitan mieszka?
— Przy ulicy Seine-Saint-Germain, w Hotelu Południa... pan kapitan wyprowadził się z przepysznego mieszkania, które najął i umeblował w naszym domu, bo cyrkuł ten zbyt był hałaśliwym dla jego ojca, signora markiza.
— Jego ojciec markiz? — rzekłem machinalnie, gdyż wiadomość że Bamboche synem markiza, nierównie bardziéj mię dziwiła jak jego przemiana w kapitana... oswobodziciela Texydy; i nie ukrywając przed woźnicą mojego zdziwienia, powtórzyłem:
— Jego ojciec markiz?
— Tak panie, — odezwał się gadatliwy odźwierny. — Pan więc nie wiesz że signor markiz Annibal Bambochio, ojciec kapitana Hektora, przybył do Paryża na jego zaślubiny?
— Na zaślubiny kapitana?
— Tak jest, z poufną miną rzekł odźwierny, to pyszna partva! z córką hiszpańskiego granda... Kapitan powiadał mi... że grand to więcéj jak książę.
— Z córką hiszpańskiego granda? — coraz bardziéj zdumiony powtórzyłem.
— Ani mniéj ani więcéj, mój panie. Kapitan Wyprowadzając się ztąd powiedział mi: „Mój dzielny kolego”... (bo każdego nazywał kolegą... to téż każdy byłby za nim w ogień poszedł) — nawiasowo dodał odźwierny; — mój dzielny kolego — powiedział kapitan — kiedy się rozgoszczę w pałacu mojego teścia, w hiszpańskiéj stolicy... przyjmę ciebie za szwajcara, i sprawię ci hallabardę!... — Może kapitan już o mnie zapomniał, — wzdychając dodał odźwierny, a kiedy pan go znasz... nieźle byłoby żebyś mu przypomniał tę obietnicę...
— Niezawodnie... znam kapitana i przypomnę wasana jego pamięci, — odpowiedziałem nie myśląc co mówię.
Kręciło mi się w głowie. Bamboche żeni się z córką hiszpańskiego granda!! Mimo wrodzonéj łatwowierności mojéj, to mi się wydało niepodobieństwem, ale wnet ślepa przyjaźń szepnęła mi: A dlaczegoby tak być nie miało? Bamboche, młody, przystojny, śmiały, przedsiębierczy; rozmowa jego z Klaudyuszem Gérard wnosić każe, że umysł jego rozwinął się, wykształcił. Cóż w tém tak niepodobnego że zawrócił głowę młodéj dziewczynie? Jest kapitanem, a mundur równoważy wszelkie stany.
Słysząc podobne pochwały Bambocha, takiéj doznawałem przyjemności, że mimo chęci szybkiego z nim widzenia się, wzruszony rzekłem do odźwiernego:
— A więc... bardzo kapitana lubiono?
— Czy go lubiono, mój panie! wszakże złoto mu z rąk płynęło, dobrze mówię... z rąk mu płynęło. Takiego człowieka nigdy jeszcze nie widziano... Oto naprzykład: kupił przepyszne meble, i używał ich tylko przez pół roku, kiedy się przeniósł z swym ojcem, signorem markizem, na przedmieście Saint-Germain. Otóż! te meble przedał tapicerowi za czwartą część wartości, bez targu; zatrzymał tylko meble z jadalnego pokoju; a wiész pan dlaczego? żeby je potém rozdał posługaczom, mówiąc: macie to na piwo, a warte były blizko dwa tysiące franków. Mnie zaś, dał na piwo, basetlę z przepysznym, złotem wysadzanym smyczkiem, i ułaskawionego niedźwiedzia, którego trzymał w ogrodzie. Basetlę sprzedałem za sto pięćdziesiąt franków, a niedźwiedzia za dwieście, do menażeryi w ogromie botanicznym... i jakże tu nie kochać takiego człowieka!...
— Mówisz więc że kapitan miał dobre serce? — zapytałem go po tém wyliczeniu hojności Bambocha.
— Tak sądzę, mój panie; za wszystko płacił bez targu! ale za to żywy był jak proch; nie zważał czy ma ręką czy nogą uderzyć; jednak nie można się było za to gniewać... bo w końcu na załagodzenie sprawy zawsze dał na dobrą szklankę wina.
Ta niewolnicza i interesowna pokora oburzyła mię. Zawsze wreszcie wyobrażałem sobie Bambocha rozrzutnym aż do szaleństwa, żywym i nieokrzesanym, i nie dziwiłem się bynajmniéj słysząc o nim takie wieści. W nadziei, że dowiem się coś o Baskinie, z niejakiém zakłopotaniem spytałem odźwiernego:
— Czy nie odwiédzała czasami kapitana... młoda dziewczynka... blondynka... z czarnemi oczami?
— Młoda dziewczyna?... ah ba! powiedz pan raczéj tuziny dziewcząt! bo kapitan to zuch nielada... i córka hiszpańskiego granda zrobi wielkie oczy... albo téż zmruży je zupełnie, i podobno lepiej na tém wyjdzie.
— Ta młoda dziewczyna, — rzekłem wahając się — nazywała się Baskina.
— Baskina?... nie, nie znam jej, — rzekł odźwierny. Zresztą żadna z nich nigdy nie wymieniła swojego nazwiska, być może że i Baskina była między niemi.
Nie wiém dlaczego, serce moje zrazu uradowane coraz bardziéj się ściskało, rzekłem więc do odźwiernego:
— Mój panie, uczyń mi tę łaskę i napisz mi adres kapitana.
— Z największą chęcią. Czegóżbym nie uczynił dla przyjaciela kapitana Hektora Bambochio?
Podał mi kawałek papieru, na którym napisane było:
Pan kapitan Hektor Bambochio, przy ulicy Seine-Saint-Germain, w hotelu Południa.
Wsiadając do fiakra adres ten oddałem woźnicy. Odźwierny z uszanowaniem spuścił stopień, i rzekł mi:
— Racz pan przypomnieć kapitanowi obiecaną mi posadę szwajcara w Hiszpanii...
— Nie zapomnę, — odrzekłem.
I powóz ruszył ku wskazanej ulicy.
Noc wówczas już zupełnie zapadła.
Z zimną krwią zastanawiając się nad słowami odźwiernego, mimo zupełnéj nieświadomości świata, przeczułem że przesadzał lub kłamał, domyśliłem się jak awanturnicze i ryzykowne być musiało życie Bambocha od czasu naszego rozłączenia się: a jednak mimo to i może właśnie dlatego, coraz niecierpliwiej oglądać go pragnąłem.
Po chwili powóz zatrzymał się na ponuréj i wtedy już zupełnie pustéj ulicy, której widok szczególną stanowił sprzeczność z jaśniejącą i ożywioną ulicą jaką dopiero opuściłem.
Powóz otworzył się; wysiadłem przed wrotami wiodącemi na ciemne i wązkie przejście.
— Czy tu jest hotel Południa? — spytałem woźnicy, bo to mieszkanie wydało mi się za skromne dla signora markiza Annibala Bambochio, przyszłego teścia córki hiszpańskiego granda.
— Tutaj, proszę jegomości. Spojrzyj jegomość na latarnię, — rzekł woźnica pokazując mi coś nakształt szklannéj podłużnéj klatki wewnątrz oświetlonéj, na któréj znajdował się napis czerwonemi literami: Hotel Południa.
Omackiem wszedłem na ciemne przejście i zatrzymałem się przed światełkiem, wydobywającym się z pokoju zamkniętego drzwiami do połowy oszklonemi.
Kobiéta nędznie odziana, drzemała na krześle pod piecem; za nią dostrzegłem numerowaną deskę, opatrzoną goździami na których wisiało mnóstwo kluczy.
— Pani, — rzekłem otwiérając górną ramę tych drzwi — czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Co, co? — spytała nagłe przebudzona kobieta, przecierając oczy i patrząc na mnie zagniewana — o co pan pytasz?
— Pytam panią, czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Kapitan! — z przyciskiem i szyderczym gniewem zawołała kobieta — kapitan!! — i rysy jéj nasrożyły się, głos stał się coraz bardziéj piskliwym; wreszcie z szybkością, któréj by nic tamować nie zdołało, dodała:
— Kapitan, dzięki Bogu, już się ztąd wyniósł i mam nadzieję że w tym domu ani nogą nie postanie... pięknymi kapitan, ha!... gbur, awanturnik, pijak, burda,.. aż kilku lokatorów umyślnie się ztąd wyniosło aby z tym łotrem nie mieszkać... dwóch studentów, ranił w pojedynku, a to z powodu jednéj głupiéj dziewczyny która tu z nim żyła, a mojemu siostrzeńcowi wybił dwa zęby, za to że biedak użalił się, iż mu musi w nocy drzwi otwierać... Właściciel musiał wezwać siły zbrojnéj nim tego zbójcę ztąd wyrzucił, a łotr ten zajmował najpiękniejsze pokoje na pierwszém piętrze! Ha włoski rozbójniku!... czekajno, ja ci tego nie zapomnę...
Ciągłe sprzeczności. Wspomnienia jakie Bamhoche pozostawił w tym domu, a pochwały odźwiernego; powierzchowność tego mieszkania, a wspaniały dom w którym byłem przed chwilą — jakże to wszystko z sobą pogodzić? złudzenia o jego teściu, hiszpańskim grandzie, o bogatém małżeństwie, w które czas jakiś wierzyłem, znikły jak sen; wstydziłem się żem tych wszystkich bezczelnych baśni o przyjacielu dziecinnych lat moich od razu należycie nie ocenił.
Niezbyt skory do dalszéj rozmowy, spytałem téj kobiéty:
— A nie mogłabyś mi pani wskazać gdzie kapitan obecnie mieszka?
— Nie jestem pańską służącą, — grubiańsko odpowiedziała mi, — szukaj pan tego rozbójnika, gdzie sam zechcesz.
Ta odpowiedź przeraziła mię, bo jedyną, ostatnią nadzieję pokładałem w Bambochu. W jakiemkolwiekby się znajdował położeniu, tyle byłem pewny siebie iż nie lękałem się zgoła jego szkodliwego wpływu; wreszcie zbyt ufałem jego przyjaźni, i rozsądkowi, iżbym wątpić mógł, żebym za jego przyczynieniem się nie wybrnął z ostateczności, w któréj się znajdowałem.
Właśnie chciałem powtórzyć moję prośbę aby przecież wywiedzieć się u téj kobiéty o pomieszkaniu Bambocha, gdy nagle zmieniając myśl, zawołała:
— Jednak powiem panu gdzie mieszka... bo jak się pan z nim zobaczysz, oświadczysz mu że tu o nim pamiętają, że go często wspominają; uprzedzisz go pan zarazem że gdyby tu przyszedł na swoje nieszczęście, to go przyjmiemy jak należy siłą zbrojną i kommissarzem; niech nie myśli że się bojemy jego wielkich rąk i zbójeckiej miny!
— Chciéjże pani tedy powiedzieć mi nakoniec gdzie mieszka, — rzekłem zniecierpliwiony.
— Otóż! kiedy się ztąd wyprowadzał, rzekł bezczelnie iż gdyby tu przyszły do niego zaproszenia do dworu... do dworu! no proszę pana... czy taki łotr bywa u dworu, albo gdyby mu kto przysłał worki ze złotem, lub szkatułki z brylantami (czego to mu się chce...) żeby mu te zaproszenia i pieniądze przysłać do rogatek de la Chopinelle na przesmyk lisa, pod N. 1.
— Dziękuję pani — rzekłem szybko odchodząc, z obawy abym nie zapomniał tego adresu, a zaraz go powtórzyłem woźnicy.
— Do djabła! — rzekł, — to jakby na końcu świata... No, ale kiedy jestem najęty na godziny... to i pojadę... na godziny... Rogatki de la Chopinette znam,., ale przesmyku lisa nie znam, a jednak już dawno jeżdżę po bruku Paryża. Mniejsza o to, zapytam się.
I povwóz daléj się potoczył.
Smutek mój i niespokojność coraz bardziéj wzrastały; zaczynałem obawiać się czy znajdę Bambocha, i jeżeli tak od domu do domu jeżdżąc nadaremnie szukać go będę, co pocznę? co się ze mną stanie w Paryżu?




20.
Przesmyk lisa

Powóz długi czas przebiegał puste cyrkuły, wreszcie wjechał na bardziéj ożywioną ulicę i zatrzymał się przed sklepem wina. Usłyszałem jak woźnica spytał kilku ludzi gwarzących na progu téj szynkowni:
— Słuchajcieno koledzy, a gdzie tu jest Przesmyk lisa?
— Jak wyjedziesz za rogatki, powiedział jeden, weź się w piérwszą ulicę na lewo, potem na
prawo, potém znowu na prawo... daléj wyjedziesz na pole i będziesz na przesmyku.
— Dziękuję — odrzekł woźnica.
— Słuchaj-no stary — odezwał się inny głos, — wiesz, że powozem nie wjedziesz na przesmyk... zatrzymaj się przy kołowrocie, tam w tych komórkach nie mieszkają ludzie powozami jeżdżący...
— To téż, — wtrącił trzeci, — zasłużysz na krzyż legii honorowéj, mój stary, jeżeli tam zajechać potrafisz... bo będziesz piérwszym woźnicą, który się dostał na Przesmyk lisa.
— Dobrze, dobrze, mój żartownisiu! — odparł woźnica i zaklął zniecierpliwiony, zacinając zdyszałe konie.
Zostawiwszy za sobą rogatkę, przebywszy kilka zupełnie ciemnych i pustych uliczek, które jedynie słaby blask latarni rozwidniał, woźnica z niebezpieczeństwem przewrócenia dostał się nakoniec na wskazane pole i po upływie kilku minut stanął: Otworzył mi i nie tając złego humoru, rzekł:
— Do tysiąca piorunów! co za droga! jegomość możesz się szczycić, że masz znajomości we wszelkiego rodzaju cyrkułach, począwszy od hotelu przy Chaussée-d’ Antin aż do Przesmyku lisa, ale pomimo to, już po ósméj a ja jeszcze nic nie jadłem, ani moje konie. Czy pan tu długo zabawisz?... może bym tymczasem dał koniom owsa.
— Zaraz się dowiem czy osoba któréj szukam jest w domu — odrzekłem woźnicy, — i w takim fazie przyjdę po moje zawiniątko... nie będziesz więc długo na mnie czekał.
I oddaliwszy się od powozu, wszedłem na wązki, błotnisty, cuchnący przesmyk, z obu boków otoczony domami a raczéj czarnemi lepiankami, z których ledwo kilka było wewnątrz nieco oświetlonych.
Na adresie wskazano mi Nr 1. Gdy więc w pośród ciemności nic rozpoznać nie mogłem, zapukałem do drzwi piérwszego domku przesmyku.
Po długiém milczeniu, usłyszałem za drzwiami powolne stąpanie i spytano mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr 1 na przesmyku lisa?
— Na przeciwko... gapiu!... tutaj numer dwa — mrucząc odrzekł tenże głos.
Przeszedłem przesmyk wszerz i zapukałem do drzwi domu, napozór nie tak opustoszałego. Przez szczeliny okiennic zasłaniających dolne okna dostrzegłem światło. Chociaż dwukrotnie zapukałem, nikt mi nie otwierał, ale zdało mi się że w tym domu chodzą szybko tu i owdzie, a nawet dosłyszałem kilka razy powtórzone słowa:
— Prędzéj... prędzéj...
Zniecierpliwiony, znowu silniej zapukałem; nakoniec otworzono jedno dolne okno, odsunięto nieco okiennice i jakiś zakatarzony głos zapytał mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr. 1 na przesmyku lisa?
— Tutaj.
— Czy kapitan Hektor Bambochio w domu?
— Jak pan mówisz?
— Kapitan Hektor Bambochio.
— Tu nikt podobny nie mieszka, — odpowiedział głos i okiennice nagle się zamknęły.
— Tego się właśnie obawiałem, — rzekłem sobie w rozpaczy. Straciłem ślad Bambocha. O mój Boże! co czynić?
Okiennice wprawdzie zamknięto, ale okno samo jeszcze było otwarte. Usłyszałem że w mieszkaniu kilka głosów coś między sobą szeptało; miałem już z niczém odejść, alem się jeszcze nieco zatrzymał, i dobrze zrobiłem; okiennica znowu się otworzyła i ten sam zakatarzony głos rzekł mi:
— Hej! człowiecze! a gdzieżeś tam?
— Jestem, a czego chcesz?
— Tu niema kapitana... kapitana?... jakżeś go tam nazwał?
— Hektora Bambochio.
— Ah, tak... jego tu nie ma... ale znamy niejakiego Bambocha.
— Jego to właśnie szukam, — z ożywioną nadzieją zawołałem, — jest to jego istotne nazwisko, ale... nie wiém dlaczego każe się nazywać kapitanem Hektorem Bambochio?
— Ah! nie wiész dlaczego tak się każe nazywać? — z niedowierzaniem powtórzył głos.
I znowu zaczęły się szepty po za okiennicę, po chwili zaś głos dodał:
— Czy znasz hasło?
Hasło?... a co to znaczy?
— Nic... to tylko na żart... dobra noc, — drwiąc powiedział.
I przeklęta okiennica znowu się zamknęła.
Nie chcąc wyrzec się ostatniéj nadziei, znowu zapukałem do okiennicy, wołając:
— Panie wysłuchaj mię, błagam, jestem od dzieciństwa przyjacielem Bambocha. Już ośm lat jak go nie widziałem. Dzisiaj dopiero przybyłem do Paryża, i to po raz pierwszy w życiu... abym zaś pana przekonał że dobrze znam Bambocha, i że jestem jego najlepszym przyjacielem... powiem że ma na piersiach wykłute wyrazy: Braterska przyjaźń dla Marcina. A tym Marcinem... ja jestem.
Szczerość mowy mojéj i przytoczone szczegóły, musiały zapewne zmniejszyć nieco podejrzenie mieszkańców tego domu, gdyż po nowéj naradzie za okiennicą, głos powiedział mi:
— Czy wiesz gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami?
— Powtarzam panu... że dzisiaj dopiero przyjechałem do Paryża, nie znam więc tego szynku.
— W rogatkach de la Chopinete wskażą ci... szynk pod Trzema Beczkami... niedaleko... Między jedenastą a dwunastą w nocy Bamboche tam będzie; bo tam bywa co wieczór..
— A więc Bamboche nie tutaj mieszka?
— Dobra noc...
I mimo moje nalegania, mimo prośby, okno tym razem na dobre zamknięto: nie dowiedziałem się więc gdzie mieszka Bamboche.
Jakkolwiek pozostała mi tylko bardzo niepewna nadzieja, przekonałem się przynajmniéj że Bamboche jest w Paryżu, i spodziewałem się że go obaczę jeszcze tego samego wieczora. — Wróciłem do woźnicy i rzekłem mu:
— Czy wiész gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami? Mówiono mi że to blizko. Jak tam przyjedziemy, będziesz mógł i sam co zjeść... i konie popasiesz.
— Szynk pod Trzema Beczkami? o! znam go bardzo dobrze, — wesoło odpowiedział woźnica. — W niedziele i w poniedziałki często tam stawam. I owszem w takich miejscach, mogę czekać na jegomości dopóki tylko sam zechcesz, ani ja, ani moje konie użalać się na to nie będziemy. — Staniesz pan tam za dziesięć minut.
I ruszyliśmy ku szynkowi pod Trzema Beczkami. Po raz piérwszy od rana, pomyślałem, że ciągłe jeżdżenie tym powozem który nająłem zaraz po mojém przybyciu do Paryża, będzie pewno zbyt kosztowne. Ale żem zupełnie nie znał Paryża, sama zatém natura poszukiwań moich zmuszała mię do tego wydatku. Widząc jednak że te poszukiwania zbliżają się ku końcowi, postanowiłem zrazu zapłacić fiakra... ale myśl dziecinna i niedorzeczna którą jednak pojmą ci co się w podobném znajdowali położeniu, wstrzymała mię od odprawienia go piérwéj nim Bambocha obaczę... A dlaczego głównie zatrzymywałem ten powóz tak kosztowny? Oto dlatego że nieznając nikogo w tém ogromném mieście, sądziłem iż człowiek który mię od rana woził nie był mi już zupełnie obcym.
W obecnéj chwili, myśl ta zdaje mi się zbyt nierozsądną, lecz kiedy wspomnę jak okropnego doznałem wrażenia gdym sobie pomyślał:
Jeżeli dzisiaj Bambocha nie znajdę... ja, który jestem sam, w tém ogromném mieście, sam, bez zasobów, bez znajomości, — pojmuję żem musiał woźnicę uważać prawie za znajomego...
Gdy powóz zatrzymał się przed szynkiem pod Trzema Beczkami, rzekłem do woźnicy:
— Poczekaj na mnie... zabawię tu jakiś czas.
— A zawiniątko jegomości?
— Niech zostanie w powozie.
— Żeby je kto świsnął, nieprawdaż? Nie, nie... bądź iegomość spokojny, schowam je w walizę; a będzie mądry kto je tam znajdzie.
Ta ostrożność wykryła mi nową dobrą stronę woźnicy; wreszcie i twarz tego, dosyć już podżyłego człowieka wydała mi się uczciwą i szczerą. Zrazu miałem chęć podzielenia się z nim moim posiłkiem, bom był złamany trudem, potrzebą, i chciałem, korzystając ze sposobności, wzmocnić nieco siły... ale nie śmiałem zdobyć się na to zaproszenie, nie przez dumę, jak to każdy pojmie, lecz przez zupełnie przeciwne uczucie; oto, obawiałem się żeby to nie wzniecało nieufności jego.
Podczas więc gdy schował moje zawiniątko, wszedłem do szynku, o téj godzinie prawie pustego; siedziało w nim jednak za stołami kilku pijących. Po ich odzieży, obejściu i mowie, łatwo poznałem że należą do klassy rzemieślniczéj; wyglądali na dzielnych robotników, co dzięki niespodzianemu zarobkowi wesoło sobie zapijają. Nie znalazłem tam żadnego z tych odrażających i nikczemnych typów, jakie w ciągu wędrownego życia z Bambochem i Baskiną napotykałem nieraz w nizkiego rzędu szynkach, nawiedzanych przez próżniaków i złoczyńców, w szynkach, w których śpiewaliśmy lub żebrali.
Powoli téż nikła niespokojność i przestrach jakiego mię nabawił tajemniczy sposób, w jaki mnie przyjęto w mniemaném mieszkaniu Bambocha: nie wnioskowałem źle o moim przyjacielu, który uczęszczał do szynku nawiedzanego przez uczciwych rzemieślników.
Usiadłem w samotnym kącie, naprzeciw drzwi tak, abym dostrzegł Bambocha skoro tylko wejdzie; zażądałem nieco mięsa, chleba i wody. Spojrzałem na zegar, wskazywał dziewiątą... W najgorszym razie zatem, musiałem jeszcze czekać dwie lub trzy godziny.
Zacząłem sutą moję ucztę, ciągle niespokojny wlepiając wzrok w drzwi szynkowni, i bacznie wpatrując się każdemu wchodzącemu, pewny zresztą że natychmiast poznam Bambocha; bo mimo kilku lat upłynionych od czasu naszego rozłączenia się, energiczne i wybitne jego rysy wyraźnie mi były przytomne.
Gdym tak patrzył na drzwi, wszedł mężczyzna wysmukły, najwięcej dwadzieścia pięć lat miéć mogący. Oblicze jego odznaczało się regularnością i rzadką męzką pięknością, lubo nieco zmordowane; był blady, a ta bladość jeszcze się mocniéj odbijała przy ciemnych brwiach i dosyć długich faworytach, zwłaszcza że stary, czarny jego paletot zapięty był aż pod szyję, przy któréj nie postrzegłem ani kołnierzyka od koszuli, ani chustki. Obuwie i spodnie téj osoby zanurzane były w błocie, kaszkiecik miał zupełnie bezkształtny.
Mimo tak nędznego ubrania, a raczéj z powodu sprzeczności jego ubioru z piękną i prawdziwie szlachetną twarzą, widok tego człowieka każdego uderzać musiał. Przystąpił nieco ku miejscu gdzie siedziałem, i wtedy postrzegłem że się chwieje na nogach, wodząc wkoło błędnym, pijanemu właściwym wzrokiem.
Przypadkiem, czy też umyślnie, po niejakiém wahaniu się, zmierzył ku mojéj stronie, a lubo oprócz mojego żaden stół nie był zajęty, usiadł po mojéj prawéj ręce.
Usiadł zaś ciężko, jakby mu nogi posztywniały; przez chwilę ani się ruszył, wreszcie zdjął kaszkiet i sądząc zapewne że go kładzie na zajmowanéj przez nas ławce, spuścił go na moje nogi.
Przez wrodzoną mi uprzejmość, a raczéj przez wzgląd na stan tego człowieka, podjąłem jego kaszkiet i położyłem na ławce. Nowy mój sąsiad postrzegł to... wtedy, mile i z wszelką uprzejmością pochylając się ku mnie, rzekł:
— „Po tysiąc razy przepraszam pana za jego trudy, nieskończenie wdzięczén jestem za jego uprzejmość.“
Nigdy w życiu najmniejszego nie miałem pojęcia o tak zwanym wielkim świecie; lecz jakby instynktowo poznałem że człowiek z wielkiego świata nie byłby się inaczéj wyraził, i że ukłon i giest nacechowane były najwytworniejszą grzecznością.
Rzecz szczególna! przez chwilę w któréj ze mną rozmawiał, z twarzy jego znikła powłoka ponuréj obojętności, a osiadł na nim wyraz czarowny wdziękiem i uprzejmością. Potém fizjonomia jego stała się znowu nieruchomą.
Posługacz sklepowy przystąpił k,u temu nowemu gościowi i spytał od niechcenia:
— A co ci podać mój zuchu?
— Karafkę wódki... — zwolna odparł mój sąsiad, i zdało mi się że mówił to chrapliwym, zupełnie odmiennym głosem.
— Czy chcesz kieliszek mały? zapytał posługacz.
— Chce karafkę wódki i płace za nią... odrzekł sąsiad, poczém z największą flegmą sięgnął do kieszeni od kamizelki i wydobył kilka sztuk złota, wziął jedne i rzucił ją na ceratę stół pokrywającą.
Zdziwiony posługacz zrazu spojrzał na tego człowieka, wziął piéniądz i przypatrywał mu się z niedowierzaniem, wywołaném zapewne nędzną powierzchownością przybylca.
— Idź do kantoru... i brzęknij tym piéniądzem... — rzekł tenże ciągle niewzruszony, jakby go zgoła nie obchodziło krzywdzące podejrzenie posługacza.
Ten, niekoniecznie przywykły do delikatności, istocie poszedł do kantoru; gospodarz szynku kilka razy brzeknął złotym piéniądzem; poczém posługacz wrócił przynosząc go, i rzekł:
— Dobry...
— No, to daj mi karate wódki — zwolna i chrapliwie odparł mój sąsiad.
— Czy zapieczętowaną, proszę pana? teraz już z niejakiém uszanowaniem zapytał posługacz — w najlepszym gatunku?
— Nie.... karafkę wódki takiéj, jaką pijają gałganiarze gdy tu przychodzą... i zapłać sobie.
— To jakiś Anglik, — oddalając się, półgłosem rzekł posługacz.
Coraz mocniéj zdziwiony, ciekawie spojrzałem na tego człowieka, nie spuszczając jednak z oczu drzwi, bo ciągle spodziewałem się że Bamboche przybędzie.
Posługacz wrócił, postawił na stole karafkę i mały kieliszek, i zdał resztę ze złotego piéniądza.
— Szklanki! — rzekł mój sąsiad, — i odsunąwszy na bok dwadzieścia soldów, dał znak posługaczowi aby je wziął dla siebie.
— To jakiś milord, znowu półgłosem powiedział posługacz i spiesznie przyniósł szklankę.
Nieznajomy wsypał w kieszeń zdane sobie drobne pieniądze, nie licząc ich wcale, nalał pół szklanki wódki i wychylił ją od razu.
Potem, oparł głowę o ścianę i siedział nieruchomy, patrząc w górę i kiedy niekiedy bębniąc palcami po stole.
Patrzyłem nań ukradkiem. Jego rysy, dotąd nieruchome i ponure, ożywiały się chwilowo; uśmiechnął się, a ten uśmiech był powabny i przebiegły zarazem; wzruszył ramionami, zanucił coś pod nosem i wpadł znowu w pierwotną obojętność.
Wtedy przyszedł mi na pamięć Limoussin, mój piérwszy pan; nie wiém dlaczego, ale upatrywałem jakieś podobieństwo między przywidzeniami, jakim ten biédny mularz w niedzielném opilstwie ulegał, a osłupieniem, jak się zdawało pełném wewnętrznych urojeń, tego licho ubranego człowieka, który według licznych skazówek nie był zapewne tém, czém się przedstawiał. Te wspomnienia z odległych lat zajęły mię na chwilę, bo się odnosiły do Bambocha. Lekki szmer wyrwał mię z zadumienia. Spojrzałem na sąsiada; wylał on połowę płynu zawartego w szklance, Resztę wypił, a ulegając zapewne jakiemuś kaprysowi pijaństwa, koniec wskazującego palca umoczył w rozlanéj wódce, która się wiła po ceracie, i zaczął kréślić tu i owdzie dziwaczne figury. Z tém większą uwagą śledziłem poruszenia tego nieznajomego, że nowe właśnie spostrzeżenie potwierdziło moje podejrzenia: ręka jego była nadzwyczaj biała i rzadkiéj piękności, paznokcie długie i gładkie; na małym palcu miał kilka złotych pierścionków, a na jednym, który był ozdobiony czerwonym kamieniem, dostrzegłem coś nakształt herbu.
Z machinalną zatém ciekawością śledziłem kapryśne poruszenia wskazującego palca sąsiada mojego, który zaniechawszy kombinacyj dziwacznych figur, zaczął kreślić wielkie litery: naprzód napisał R, potem E... Tak utworzona zgłoska RE nieopisane na mnie wywarła wrażenie; było to coś dziwnego, niepokojącego, coś co mię dręczyło... słowem było to jakieś przeczucie.
Nie mogłem odjąć wzroku od jego palca... wszelkiemi siłami myśli mojéj, jeżeli tak rzec można, przyspieszałem dokończenie trzeciéj litery, którą kreślić zaczął, wszakże (wspomnienia moje bynajmniéj nie mylą mię) nie zbadałem przyczyny takiéj niecierpliwości. Nakoniec, palec nieznajomego dokończył konturu... było to G...
Nagle te trzy litery... zaczynające imię Reginy, wydały mi się jakby ogniem nakreślone.
A jednak ileż to innych wyrazów od nich się zaczyna... Lecz nie w tém jaka fatalność wmawiała we mnie, że ten wódką opiły człowiek, swym ociężałym palcem nakreśli, na stole w szynkowni... święte dla mnie imię.
Zapomniałem o wszystkiém, o Bamhochu, o rozpaczliwém położeniu mojém, o przyszłości, a z dojmującą trwogą śledziłem ciągle ruchy palca tego nieznajomego... zaczynał kréślić inną literę... ale kiedy niekiedy przerywał sobie... Głowa jego kiwała się jużto na prawo, już na lewo, to się znowu naprzód pochylała, a tymczasem nabrzmiałe powieki przymykały się nieco.. Nakoniec... skréślił nową literę... było to I, a wkrótce potem N, wreszcie A... i wyczytałem na stole, wielkiemi literami wypisane imię REGINA.
Powiedzieć com wtenczas uczuł, niepodobna: ani na chwilę nie przypuszczałem że to imię należeć mogło do innéj osoby, i powiedziałem sobie: Regina jest w Paryżu; ten piękny, szlachetny i zapewne bogaty młodzieniec kocha ją... i widać że jéj pamięć cały jego umysł owładnęła, bo nawet wśród tak haniebnego opilstwa lubi kréślić to drogie dla siebie imię.
Nieznajomy... napisawszy to imię, przypatrywał mu się przez jakiś czas z głupowatém zadowoleniem, coraz silniéj i częściéj kiwając ociężałą głową; potém wydał jakiś śmiech gardłowy; wymówił kilka słów niezrozumiałych, założył ręce na stole, ciężko oparł na nich czoło, i zasnął, a raczéj zdrętwiał przytłoczony opilstwem...
Nieco powyżéj miejsca na którém oparł się ten człowiek, imię Reginy jeszcze się moim oczom przedstawiało; wstałem powoli i z pobożném niemal uszanowaniem zatarłem zupełnie to sprofanowane imię.
Gdym wracał na miejsce, drzwi szynkowni znowu się otworzyły. Nie mogłem wstrzymać się od mimowolnego wykrzyknienia.
Na zewnętrznych ciemnościach postrzegłem rysującą się złowrogą twarz kaleki bez nóg. Przez ośm lat jak go nie widziałem, rysy jego jeszcze bardziéj ogorzały, zawsze jeszcze wydawał się silny i gotów na wszystko, jednak prawie zupełnie osiwiał; ubiór jego nie oznaczał nędzy. Stanął na progu otwartych drzwi, jakby się bał wejść do szynku, zdawał mi się niespokojny, strwożony. Nakoniec wytknąwszy głowę przez otwarte drzwi, rzekł do kupcu win zakatarzonym głosem, wielce podobnym do głosu, którym mi odpowiadano z poza okiennicy w domu na przesmyku lisa:
— Czy był tu dzisiaj Bamboche?
— Nie, — sucho odrzekł mu gospodarz, jakby prędko pragnął pozbyć się natrętnego gościa.
— Jeżeli przyjdzie, — spiesznie dodał kaleka bez nóg, — powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy, bo się tam dzisiaj dymi. On to zrozumié... wszak mu powiész to, nieprawdaż?
— Dobrze... dobrze... — odparł szynkarz, i, jak to mówią, zamknąwszy drzwi przed nosem kaleki bez nóg, dodał mówiąc sam do siebie:
— Precz mi ztąd łajdaku!




21.
Noc.

Nie było więc żadnéj wątpliwości: kaleka bez nóg odnowił znajomość z Bambochem; o niego bowiem chodziło gdy bandyta strwożony wchodząc do szynku zawołał: Jeżeli przyjdzie, powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy... bo się tam dzisiaj dymi... on zrozumié...
Nie przenikając znaczenia tych słów tajemniczych, jednak z nich wnioskowałem że i Bambochowi i kaléce bez nóg wspólne grozi niebezpieczeństwo.
Truchlałem na myśl że Bamboche żyje w spólnictwie z tym zbójcą, nie śmiałem nawet pytać szynkarza o przyjaciela dziecinnych lat moich, aby się upewnić czy go dzisiaj jeszcze będę mógł widzieć, bo sposób w jaki przyjęto kalekę bez nóg odebrał mi odwagę. Widząc jednak że już zbyt późno, i ulegając ostateczności mojego położenia, przemogłem dalsze namysły, zbliżyłem się do kantoru aby zapłacić moję należytość i wtedy dopiéro postrzegłem że wszyscy pijący zniknęli. W szynku Pozostałem tylko ja i ciągle śpiący mój sąsiad. Samotność ta ośmieliła mię; spytałem szynkarza:
— Ileż panu winienem?
— Za mięso sześć soldów, za chléb dwa, razem ośm soldów.
Położyłem piéniądz na kantorze, i rzekłem:
— Zapewniono mię mój panie, że niejaki Bamboche bywa tu co wieczór.
Usłyszawszy imię Bambocha szynkarz zmarszczył brwi, i odpowiedział z nieukontentowaniem:
— Szynk mój jest publiczny... muszę więc przyjmować w nim wszelkiego rodzaju ludzi.
— Jakże pan myślisz, czy Bamboche przyjdzie tu dzisiaj? — spytałem.
— Nie wiem; ale skoro przyjdzie, — patrząc na zegar odrzekł szynkarz, — to zostanie na dworze; już północ, zaraz zamknę.
— A jutro panie, czy przyjdzie?
— Alboż ja wiém? To tylko pewna, że chciałbym aby tu bywał jak najrzadziéj... bo tylko kompromituje mój dom uczciwy.
— A zdawszy mi resztę, szynkarz dodał;
— Już północ... dobra noc moi panowie!
Lecz obejrzawszy się wkoło, dostrzegł mojego sąsiada który spął ciągle wsparty na stole, i rzekł pół głosem:
— Ah! jeszcze widzę zostaje tu ten pan co to lubi złote pieniądze i karafki.
I z uszanowaniem zbliżył się do śpiącego; ale nie śmiejąc trącić go, zawołał kilka razy:
— Panie!... panie!...
Nieznajomy nie ruszył się.
Straciłem już nadzieję oglądania dzisiaj Bambocha. Nadeszła nieszczęsna chwila, trzeba było wreszcie porachować się z woźnicą. Skoro mu zapłacę pomyśliłem, cóż mi pozostanie? gdzie noc przepędzę?
Wyszedłem z szynku.
Noc była ciemna, wilgotna, zimna. Jedna latarnia fiakra zagasła zupełnie, druga gasnąć zaczynała. Woźnica spał na koźle... ulica była pusto.
Przyszła mi myśl niegodziwa... chciałem odejść nie zapłaciwszy temu człowiekowi... zostawując mu jako rękojmią, trochę bielizny i rzeczy zawarte w mojém podróżném zawiniątku... ale się oparłem téj pokusie; a że spiesznie pragnąłem pozbyć się kłopotu, nie bez trudu obudziłem woźnicę.
— Hum!... co to jest?... ah! to jegomość, — rzekł otrząsając się i drżąc w swym ciasnym płaszczu — to zimno niegodziwe aż do kości przejmuje... trochę sobie zasnąłem... No, ale dokąd jedziemy, proszę jegomości?
— Ja tu zostanę, — rzekłem — chciéj mi oddać zawiniątko i powiédz co ci się należy.
Mocno drżałem gdym te ostatnie słowa domawiał.
Woźnica wydobył swój zegarek, zbliżył go do latarni, i powiedział:
— Jegomość nająłeś mię o wpół do trzeciéj a teraz już po północy... to czyni dziewięć godzin i pół... liczmy dziesięć godzin z tém co mi pan dasz na piwo... to znaczy 15 liwrów i 10 su, ale liczmy l6 liwrów, jeżeliś jegomość ze mnie zadowolony... zaraz oddam zawiniątko.
Podczas gdy woźnica szukał zawiniątka, ja przewracałem w kieszeni, i przeliczyłem resztę pozostających mi pieniędzy... i znalazłem tylko 9 franków i kilka soldów.
Wtedy, jak głupi dzieciak, zapłakałem.
— Oto zawiniątko jegomości, — rzekł mi woźnica.
— Panie, — odezwałem się kładąc mu w rękę wszystkie moje pieniądze, — piérwszy raz dopiéro jestem w Paryżu, przybywszy, pewny byłem że mię mój protektor umieści u siebie... protektor ten umarł dzisiaj rano... pozostał mi tylko przyjaciel dziecinnych lat moich, alem go cały dzień szukał nadaremnie... Spodziewałem się że go tu znajdę wieczorem... zawiodła mię i ta ostatnia nadzieja... Najmując pański powóz, nie znałem ceny... nie mam czém zapłacić panu tego com mu winien.... bo wszystkich pieniędzy posiadam tylko dziewięć franków, i kilka soldów... oto są.. Jeżeli pan chcesz, zrewiduj mię, nie mam już ani szeląga.
— Co mi tam do tego! — zawołał rozgniewany woźnica, — kto nie ma czém płacić, powinien piechotą chodzić.
— Prawda... mój panie, ale ja nie znam Paryża, szło mi o to abym natychmiast znalazł mojego protektora... lecz...
— To wszystko wcale mię nie obchodzi, ja potrzebuję pieniędzy, — przerwał woźnica, — to tak być nie może.
— Ha, to weź pan moje zawiniątko... cały to mój majątek... zostaną mi tylko suknie które mam na sobie....
Łzy które zrazu z wielką trudnością powstrzymywałem, znowu mi się mimowolnie polały, tak dalece bowiem byłem zmartwiony i zawstydzony.
— Cóż to... pan płaczesz? łagodniéj rzekł woźnica, — a więc pan prawdę mówisz?
— Aż nadto wielką prawdę mój panie...
— Cóż pan myślisz uczynić? Gdzie noc przepędzisz?
— Nie wiem, — rzekłem z rozpaczą. I rzecz dziwna, pamiętałem, iż na wiele lat piérwéj, tak samo odpowiedziałem la Levrassowi, kiedy uciekłem od Limoussina.
Wzruszony woźnica powiedział znowu:
— No, nie płacz biédaku. Ja, dnia nadaremno stracić nic mogę,... muszę porachować się z moim panem,... ale wpośród ot takiéj nocy... nie zostawię ani na bruku... ani bez grosza. Masz, weź sobie te dwadzieścia soldów.. i zawiniątko.. przy rogatkach znajdziesz gospodę... pod czerwoną latarnią... tam cię przenocują za cztéry soldy...oto numer mojego powozu... (i dał mi małą karteczkę). Jeżeli kiedy będziesz mi mógł oddać to coś mi winien, to mię mocno ucieszysz bo ja mam żonę i dzieci...
— O! dziękuję... dziękuję panu, — zawołałem z wylaniem się.
W téj chwili, szynkarz otworzył drzwi, trzymał pod rękę człowieka, obok którego przez cały wieczór siedziałem; człowiek ten zdawał się być zupełnie pijany.
— Ah! jak to dobrze, — rzekł szynkarz postrzegając fiakra. Czyś najęty, mój zuchu? spytał woźnicy.
— Nie, — odpowiedział tenże.
— No, to masz tu wybornego klienta, — rzekł szynkarz wskazując człowieka, którego trzymał pod rękę, potem krzyknął mu do ucha:
— Panie, oto fiakr.
— Dobrze, pomóż mi, — odrzekł nieznajomy.
Nie bez trudności wpakowano go do powozu.
— Pański adres, proszę jegomości? — zapytał woźnica.
— Przy wejściu... na... Elizejskie pola... znajdziesz żółty fiakr... zatrzymasz się... przy niem... — zwolna odpowiedział pijany, jednak z jasnością niekiedy właściwą pijanym osobom, mimo powikłanego ich rozumu.
Masz tu za kurs... dodał i wysypał w części do ręki woźnicy, w części na ulice, drobne pieniądze, które mu w szynku zdano.
Woźnica policzył i zawołał uradowany:
— Siedmnaście franków!... to mi rzecz!... to tylko bogacze tak płacą; — a potém jakby nie chciał przyjąć tak niezwyczajngo wynagrodzenia, rzekł do nieznajomego:
— Czy pan wiesz, żeś mi dał siedmnaście franków?... siedmnaście franków, panie?...
Wiém... schowaj sobie... te siedmnaście franków... kurs będzie daleki... ale... nie jedź zbyt prędko... bo ja lubię spać we fiakrze... a nie zapomnij adresu... żółty fiakr... przy wejściu na Elizejskie pola... na koźle... siedzi człowiek... obok woźnicy... zatrzymasz się przy tym powozie[32].
— Rozumiem, proszę jegomości, — odpowiedział woźnica wesoło siadając na kozioł, podczas gdy szynkarz ze środka zamykał drzwi.
Woźnica zaciął konie i rzekł mi odjeżdżając.
— No, mój chłopcze... widzisz że Paryż jest to miasto poczciwców.
I powóz wkrótce znikł w ciemnościach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez chwilę, przejęty byłem goryczą, nienawiścią i oburzeniem przeciw społeczności, myśląc o tym, zapewne bardzo bogatym człowieku, który tak obojętnie dla zbestwiającéj chimery zmarnotrawił summę za jaką żyćbym mógł przynajmniéj przez dni dwadzieścia, któraby mi mogła ułatwić powrót do Klaudyusza Gérard, dozwoliła uciec z tego ogromnego miasta gdzie widziałem się zgubionym. — Czyliż tak zawsze będzie?... rzekłem sobie w rozpaczy, — dla jednych taki nadmiar wszystkiego, że nudy i przesyt posuwają ich aż do najhaniebniejszych nieprawości, dla drugich taki niedostatek, taka nędza, że z rozpaczy częstokroć wybierać tylko muszą między niegodziwością a śmiercią...
Atoli wnet wspomniawszy na płonność narzekań, na los nieprzeparty, a nadewszystko na nauki Klaudyusza Gérard, — rzekłem sobie: — Oto chwila wprowadzenia ich w wykonanie. Niech mię więc utrzymuje rezygnacya, odwaga, praca i szacunek samego siebie; niech dobrym zamiarom jakiemi mię natchnął, przyjdzie w pomoc pamięć o Reginie, któréj święte imię przypominał mi traf tak smutny. Ku téj to promieniejącéj i czystéj gwiaździe, winienem ciągle podnosić oczy z głębi najdolegliwszych kolei życia mojego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogłem wiecznie pozostać pode drzwiami szynku; ulica była wtedy pusta, wilgotny śnieg spadał gęstemi płachtami i przesiąkając moje suknie przejął mię aż do samych kości. Woźnica powiedział mi że pod rogatkami znajdę nocleg za cztéry soldy. — Poszedłem więc daléj, kierowany chwiejącém się światełkiem latarni, które przebijając mgłę, w bladych promieniach połyskiwało na czarném błocie ulicy.
W dziesięć minut późniéj spotkałem gałganiarza, który z koszem na plecach, latarnią i haczykiem w ręku, grzebał w kupach śmieci nagromadzonych po kątach. W obawie abym nie zbłądził, spytałem czy nie zna gdzie w pobliżu jakiego domu, w którymby można przenocować.
— Druga ulica na lewo, a potém piérwsza na prawo... znajdziesz tam czerwoną latarnię. — odpowiedział ten człowiek nie patrząc na mnie i nie przestając pracować.
Nareszcie po upływie drugich dziesięciu minut znalazłem się na wązkiéj ulicy, naprzeciw jakiegoś nieschludnego domu; do drzwi prowadziły drewniane schody, wzniesione nieco nad powierzchnią ulicy. Drzwi te były otwarte; postąpiłem kilka kroków, ale wnet zatrzymałem się usłyszawszy zajadłe szczekanie wielkiego psa. Prawie natychmiast stanął przede mną jakiś krępy człowiek dwuznacznego wejrzenia, z ogromnym kijem pod pachą; zasłonił ręką płomień świecy i opryskliwie zapytał czego żądam.
— Chciałbym przenocować w tym domu, mój panie.
— Proszę o paszport?
— Oto jest...
— Należy się cztery soldy... z góry — powiedział dobitnie, dosyć obojętnie spojrzawszy na paszport.
Zapłaciłem cztéry soldy. Przeprowadził mię przez mały błotnisty dziedziniec i otworzył drwi do piwnicy oświetlonéj kopcącą lampą. Przykry odór téj komorki o mało co mię nie udusił; ujrzałem kilka łóżek, zajętych tu przez mężczyzn, tam przez kobiéty; ale w każdém spały dwie osoby; jedno tylko było zupełnie próżne, gospodarz wskazał mi je, mówiąc:
— Ponieważ tu dajemy pościel, niewolno więc spać w trzewikach, gdyż, to drze bieliznę i kaleczy nogi towarzysza.
— Dobrze... panie, — odrzekłem:
I odpowiadam za to tylko co schowam, — dodał odchodząc. Na nieszczęście słów tych nie zrozumiałem.
Łóżko składało się z siennika, umieszczonego na trzech deskach o sześć cali nad ziemię wzniesionych za pomocą małych sztalug. Dziurawa wełniana kołdra i do czarności brudna pościel pokrywały ten siennik.
Nieobite ściany świeciły się od wilgoci, miejsce podłogi zastępowała ubita, saletrowana ziemia.
Spojrzałem na innych mieszkańców tego pokoju: przeląkłem się prawie gdym dostrzegł że po większéj części mieli oczy otwarte; że nieruchomi, milczący, bacznie mi się przyglądali. To milczenie, te spojrzenia we mnie utkwione dziwnie mię trwożyły. Zdało mi się że większa część moich towarzyszy ma złowrogie tworze. Spały tam także trzy kobiéty, z których dwie dosyć młode, ale nędzne, zniweczone, odrażające.
Uczułem wstręt, ale byłem zbyt utrudzony. Zawiniątko zawierające nieoceniony dla mnie pulares matki Reginy, włożyłem pod poduszkę, sukniami zaś nakryłem się, aby mi było ciepléj, bom drżał na wszystkich członkach.
Długi czas usnąć nie mogłem, a tém samém choć na chwilę zapomniéć o smutném mojém położeniu; drzemałem tylko niespokojny, jak w gorączce... utrudzenie nakoniec przemogło i mocno zasnąłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym się przebudził, już było zupełnie widno; Usiadłem, byłem sam, towarzysze noclegu oddawna już opuścić musieli swoje posłania. Powiodłem okiem po mojém łóżku, szukając sukni... zniknęły; na ich miejscu znalazłem liche spodnie i jakiś kaftan z niebieskawego płótna. Zrazu nie przyszło mi na myśl że mię skradziono; naiwnie szukałem po ziemi, na prawo, na lewo mojego posłania, ale nic nic znalazłem; zabrano mi nawet obuwie i kapelusz.
Rozgniewany, zmartwiony, gdyż w przedaży mojéj zupełnie nowéj odzieży upatrywałem ostanie źródło zasiłku, głośno zawołałem na gospodarza; gwałtownie zapukałem w ścianę o które wsparte były głowy mojego łóżka... nikt nie przyszedł.
Po kwadransie oczekiwania przymuszony byłem ubrać się w pozostawione mi łachmany i wyjść boso, unosząc jedynie zawiniątko które na szczęście służyło mi za poduszkę. Znalazłem gospodarza w izbie położonéj po prawéj stronie podwórza; palił fajkę i popijał winem. Z oburzeniem uskarżałem się przed nim na kradzież któréj padłem ofiarą.
— To nie do mnie należy, — rzekł mi z obojętnością, — mówiłem panu wczoraj... że za to tylko odpowiadam co schowam, trzeba było oddać mi swoję odzież, a byłbyś jéj pan nie stracił; dzisiaj rano widziałem jak ktoś wychodził w pańskich sukniach... sądziłem że to pan sam jesteś... tém gorzéj... trzeba było spać na jedno oko.
A że podniósłszy głos, nalegałem, człowiek ten rzekł mi gburowato:
— A to co! czy waćpan chcesz żebym cię za drzwi wyrzucił? widzisz że temu poradzę, — dodał pokazując mi swe silne plecy i żylastą dłoń.
— I ja, zawołałem w uniesieniu, potrafię oprzeć się tobie... i nie wyjdę ztąd aż mi oddasz moje suknie, albo mi innemi wynagrodzisz...jeżeli gwardya przyjdzie... i owszem, będziemy się tłumaczyć.
— Aha! tak to? — odpowiedział gospodarz; — tém lepiéj, zamiast bić się, pójdziemy do kommissarza a obaczymy... Tego tylko brakowało... za cztéry soldy... miałbym ryzykować pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt franków na odzież dla ciebie.... No daléj, chodźmy do kommissarza.
Pewność tego człowieka, jego rozumowanie, które wyznaję, że uznałem za słuszne, mianowicie gdym sobie przypomniał, że mi wczoraj oświadczył, iż odpowiada za to tylko co schowa; nadto, również słuszna uwaga, że w razie nawet gdyby gospodarza skazano na wynagrodzenie mi skradzionéj odzieży, wynagrodzenie to otrzymam chyba po osądzeniu sprawy, która potrwa kilka dni, a może i kilka tygodni! nakoniec, myśl że ten człowiek mający zapewne częste stosunki z ludźmi równie jak ja nieszczęśliwymi, może mi być pożytecznym, skłoniły mię do zmiarkowania się; rzekłem mu więc:
— Mój panie, okradziono mię u pana, mówisz ze za nic nie odpowiadasz, ja jednak inaczéj myślę. Ale nakoniec zgadzam się na zaniechanie hańbiącéj dla pana sprawy, i skarżyć się nie będę... ale pod jednym warunkiem.
— Ja się żadnéj hańby nie lękam... prawo za mną przemawia... ale wszystko mi jedno, powiedz mi pan swój warunek... Stawiam się na pańskiém miejscu... Pojmuję że być tak w mgnieniu oka rozebranym, to gniewa, bo to wygląda jak zmiana dékoracyi w teatrze. Ale mówiłem panu, że trzeba schować suknie pod głowy, albo spać w nich. Jest to powszechne prawidło, kiedy nie znamy ludzi z którymi nocujemy.
— Niewczesne to przestrogi mój panie; udziel mi pan raczéj radę co począć. Mam dosyć odwagi i dobréj chęci, umiem czytać, pisać i rachować; znam dobrze język francuzki, nieco historyi i jeografii, co większa jestem rzemieślnikiem, to jest dosyć niezłym cieślą. Nieraz pan zapewne spotykasz ludzi będących w mojem położeniu... Powiedz mi zatém co uczynić aby znaleźć w Paryżu uczciwy sposób do życia?
— Do djabła! znaleźć uczciwy sposób do życia, i... do tego w zimie! bardzoś widzę gorący, mój chłopcze. Sądzisz że roboty, to się tak zaraz z rękawa sypią; naprzód, w zimie ciesielstwo nie idzie, ale spoczywa... z téj więc strony nic ci nie poradzę; że umiesz czytać, pisać i rachować? mamy tu takich stami, tysiącami, a przecież mrą z głodu.
— Lecz cóż począć przecie?... Pan, który znasz Paryż i jego nędzę... przez litość, poradź mi... nie znam tu nikogo... bom dopiero wczoraj przyjechał...
— Aha! rzekł gospodarz wzruszając ramionami,— podobnie jak tyle innych gęsi, aby szukać szczęścia W Paryżu, nie prawdaż?
— Dosyć, mój panie, jakikolwiek jest powód który mię tu sprowadził, oto moje położenie: jestem młody, silny, nawykły do trudów, pracy... pragnę tylko sposobu zarobienia na chléb.
— Eh do licha! ja to bardzo dobrze rozumiem; mamy tu tysiące takich którzy o to proszą, a nie może zarobisz jakie kilka su, pomagając wyładowywać ciężary ze statków... ale, baczność, dobrze bedziesz musiał wywijać pięściami, boś nowy, a dawni nie pozwolą ci tak na sucho gryźć swój chléb...
— Nie ma więc dla mnie innego środka?
— Mógłbyś także otwierać drzwiczki od fiakrów, przy wyjściu z teatrów; ale i tam trzeba będzie bić się, bo i tam są dawni.. a potem widzisz?.. wszystkie te rzemiosła zwykle są udziałem filutów, ludzi podejrzanych i wszelkiego rodzaju łotrów, a dla młodego człowieka który chce uczciwie postępować, mogłoby to wyjść na złe.
— Nie wierzę temu... wszędzie można być uczciwym... Ale i za to panu dziękuję... chciéj mi pan powiedziéć gdzie jest port... zacznę od niego.
Mimo swéj nieczułości, wynikłéj zapewne z długiego a ciągłego zapatrywania się na tyle okropnéj nędzy, człowiek ten zdawał się być wzruszony mojém położeniem; chciał mi być w swój sposób użytecznym, i dlatego rzekł po chwili milczenia:
— No, zdajesz mi się być dobrym i uczciwym chłopcem; zobaczmy co się da robić... powiedz mi naprzód wiele masz gotówką?
— Szesnaście soldów i to zawiniątko, w którém mam trzy koszule, dwie chustki i bluzę do roboty.
— I to wszystko?
— Wszystko.
— Jeżeli twoje koszule i chustki coś warte, to ci je zamienię na dobrą parę trzewików i grecką czapkę, którą jeszcze można nosić; będziesz przynajmniéj obuty i uczujesz coś na głowie; twoje spodnie jeszcze ujdą; bluzę włożysz pod kaftan, będzie ci ciepléj. Jesteś więc odziany... Teraz co do zarobku na życie w portach lub u drzwi teatrów... na prawdę... gdy byś nie wiedziéć jak się kręcił, ręczę że za parę tygodni będziesz filutem... niech cię to nie obraża... ale to jeszcze byłoby niezgorsze. Gorzéj daleko będzie, jak czasem przez dzień lub dwa ani grosza nie zarobisz, bo na trzeci dzień głód ci dokuczać zacznie. A ty tego pewno nie chcesz, i powiem ci zaraz cobyś wolał. Posłuchaj mię; idź do miasta... stań przed piérwszym lepszym pięknym sklepem, podnieś z ziemi kamień, skorupkę n. p. z ostrygi... i rozbij nią szybę... Ale nie, mój chłopcze, to zbyt niebezpieczne jeszcze co ja ci radzę... Możebyś wolał kopnąć nogą w brzuch piérwszego sierżanta miejskiego, który ci się nawinie... to ujdzie... to nie hańbi... wszak prawda?... ale ma tę korzyść, że cię zamkną do ciupy, i przez dwa albo trzy miesiące będziesz sobie siedział w ciepłym areszcie, będziesz wygodnie spał i dobrze jadł... i tak przejdzie ci zima, a na wiosnę... obaczysz... cieśle będą potrzebować pomocników i znajdziesz robotę... A potem w lecie, łatwiéj o wszystko; zresztą będziesz taki sam jak jesteś dzisiaj, a przeżyjesz kilka miesięcy. Ho! nie prawdaż, mój kochany, to wcale nieźle? Jabym to nawet własnemu synowi poradził... Myślisz może że żartuję... no, za tydzień przekonasz się że miałem słuszność, i pożałujesz żeś mię nie usłuchał.
— W tém co mi pan mówisz, może być wiele prawdy.. chociaż smutno to pomyśleć.. jednak ja spróbuję, może gdzie znajdę robotę, bo więzienie zgrozą mię przejmuje. Zgadzam się na pański projekt co do odzieży, bo nie mogę wyjść ztąd bez czapki i boso, a teraz proszę pana daj mi papieru i pióra.
— Oto jest mój stół, moje rejestra... i arkusz papieru, który ci daruję. Tymczasem obejrzę twoje zawiniątko, a skoro mi się podoba, poszukam ci obuwia i czapki.
W kilku słowach opisałem Klaudyuszowi Gérard moje opłakane położenie, prosząc aby mi najpierwszą pocztą przysłał odpowiedź do Paryża. To wylanie się ze wszystkich moich trosk, przyniosło mi niejaką pociechę; i właśnie pieczętowałem list gdy wszedł gospodarz niosąc w ręku parę niezłych trzewików i grecką, niegdyś czerwoną czapkę. Włożyłem na siebie bluzę, na nią kaftan, pulares schowałem do kieszeni wraz z resztą moich pieniędzy, i pożegnałem gospodarza, który rzekł mi jeszcze:
— Powtarzam ci mój chłopcze, zaczep piérwszego lepszego sierżanta miejskiego, albo wybij szybę w którymkolwiek sklepie, a przez całą zimę nie będziesz się troszczył o mieszkanie i życie.
Z boleścią w sercu opuściłem tego szczególnego mentora; a ulegając ostatniéj niepewnéj nadziei, chciałem udać się znowu na przesmyk lisa; sądziłem że szczęśliwszym będę niż wczoraj i że znajdę Bambocha.
Wypytując się o drogę, łatwo trafiłem, ale zaledwie przybyłem na małe pole oddzielające przesmyk od domów przedmieścia, ujrzałem wielką gromadę ludu, a daléj błyszczące się ponad głowami tego tłumu żołnierskie bagnety. Zbliżyłem się i zapytałem co to wszystko znaczy?


17.
Zwierzenia.

— Chodźmyż do pokoju, tam przynajmniéj będziemy mogli napatrzéć się na siebie! — zawołał Bamboche skoro piérwszy wybuch radości przeminął.
Weszliśmy do sąsiedniego pokoju, który rozwidniały stojące na kominku woskowe świéce.
Baskina zrzuciwszy swój szatański kostium, okryła się czarną jedwabną salopą, którą w pasie tasiemką zaciągnęła.
Zrazu milczeliśmy; patrzeliśmy na siebie z zajęciem, rozrzewnieniem i ciekawością, jaką usprawiedliwiało piérwszę widzenie się po tak długiém rozłączeniu.
Energiczne oblicze Bambocha pozbyło się zwykłego sobie charakteru szyderczéj zuchwałości, zwilgocone jeszcze oczy jego spoczywały to na mnie to na Baskinie; ona zaś jednę dłoń trzymając w dłoni naszego towarzysza, drugę po bratersku opierając na mojém ramieniu, poglądała na mnie ze smutnym i zamyślonym uśmiéchem, jaki zwykle w dzieciństwie osiadał na jéj ustach, ilekroć mówiła o rodzinie i ojcu.
Rysy Baskiny widziane zblizka wydawały się jeszcze delikatniejsze, jeszcze czyściejsze jak na scenie, ale téż silniéj wybiło się na nich piętno nędzy i smutku; jéj cera niegdyś różowo przezroczysta, chociaż nieco od skwaru słońca ogorzała, teraz była zwiędła i chorobliwie blada; usta niegdyś tak świéże pobielały; a tylko rzadki wdzięk, wytworność szyi i kibici kazały zapominać o jéj chudości. Patrząc na tę przemianę aż mi łzy w oczach stanęły.
— Znajdujesz mię bardzo zmienioną, Marcinie, nieprawdaż? — spytała Baskina zgadując przyczynę mojego wzruszenia, — a ja... byłabym cię od razu poznała...
Potém spojrzeniem na mnie wskazując, rzekła do Bambocha:
— Jak on ma prawą, uczciwą minę! nieprawdaż?
— To mi przypomina słowa które rzekłem do Klaudyusza Gérard... człowieka któregośmy okradli a który zabrał nam Marcina, — odparł Bamboche: — „Z tego co mi pan mówisz o Marcinie, poznaję jego poważną i miłą twarz w któréj się maluje cały jego charakter.” I nie omyliłem się, tak jest w istocie, — dodał mocno się we mnie wpatrując, — o! tak jest, miło patrzeć na prawe oblicze... to uspakaja...
— Ty... powiedziała Baskina do Bambocha, z szczególną przychylnością, wyrzutem i melancholią, tyś się wcale nie zmienił, wszystko na tobie tępieje... nic twojéj żelaznéj natury przemódz nie może...
— Tak... tylko Marcin... i ty...
Baskina poruszyła głową.
— Kiedym was oboje obaczył, płakałem jak dziécię... mówił daléj Bamboche, niby nie uważając nu poruszenie Baskiny, — bo téż... po tylu latach rozłączenia... obaczyć się nakoniec...
— Znaleźć was jednego dnia... ciebie, — rzekła Baskina podając mi rękę — i ciebie! — dodała biorąc drugą Bambochowi.
— Już się więc na mnie nie gniewasz? — prawie z bojaźnią spytał jéj Bamboche.
— My troje... wszystkośmy sobie przebaczyć winni! — łagodnie rzekła Baskina; oczy jéj dziwnym ogniem zabłysły; zacisnęła szyderczo usta i dodała:
— Dla innychto żywić powinniśmy nienawiść!
— A więc już dawno nie widziałaś Bambocha? — spytałem naszéj towarzyszki.
— Już trzy lata, — odpowiedziała.
— Tak... trzy lata, — powtórzył Bamboche, nie śmiejąc spojrzeć na Baskinę.
— Nie wiedziałeś węc że ona ma dzisiaj występować? — pytałem przyjaciela naszego.
— Nie wiedziałem że jest w Paryżu i nie czytałem nawet afisza — odpowiedział; wszedłem do loży na początku wrzawy... a pewny jestem że tę kabałę ułożyły owe niegodziwe żółte rękawiczki z przedscenia. Na nieszczęście... zaledwie miałem czas wypoliczkować ich.
— Poznałżeś w téj loży?... spytałem.
— Kogo?
— Scypiona!... małego vicehrabię!
— Smarkacza z lasu Chantilly! — zawołał Bamboche.
— Marcin ma słuszność, — głucho rzekła Baskina, — był to vicehrabia.
— Wiedziałaś więc że on tam jest, moja biédna Baskino? — spytałem.
— Nie, — zupełnie roli mojéj oddana, ani się domyślałam jego obecności; inaczéj byłabym na wszystko gotowa...
— A to dlaczego? — rzekłem do naszéj towarzyszki.
— Widziałaś się z nim więc po scenie w lesie? dodał Bamboche równie jak ja zdziwiony.
— Tak jest... bo zdaje się że jakaś fatalność zawsze mię zbliża do tego niegodziwego malca, z całą nienawiścią mówiła Baskina. — Widziałam go dwa lata temu,... a wtedy, równie jak i dzisiaj... byłam upokorzoną, znieważoną, aż do żywego... aż do krwi!..
— Nędznik! — wrzasnąłem, — ale dlaczegóż tak. zajadle uwziął się na ciebie?
— Nie wiem... odparła Baskina.
— O! Scypionie, Scypionie!... zawołał Bamboche, — wpadniesz tymi kiedyś w ręce... wraz z twoim ojcem... i będziesz pomszczona Baskino...
— Ja nikogo nie potrzebuję... dumnie rzekła młoda dziewica, — umiem chcieć... i czekać.
— I sądzisz... że dwa lata temu Scypio poznał cię? — spytałem.
— Nie... ani wówczas ani dzisiaj nie poznał mię, jestem tego pewna... Kierowało nim tylko natchnienie ku złemu i traf... Powtarzam wam... że są nieszczęśliwe przeznaczenia...
Potém wiodąc po czole wychudłą ręką, Baskina czułością spytała:
— A ty... wszak także srodze cierpiéć musiałeś? Czyś przynajmniéj teraz szczęśliwy?
— Właśnie o tém myślę — rzekł Bamboche przypatrując mi się z bolesném prawie zdziwieniem, — ty... ty... w liberyi!
— W istocie... smutnie dodała Baskina — na toż ci przyszło?
— Do licha! jestto rzecz bardzo prosta... tonem gorzkiego szyderstwa zawołał Bamboche — on ma złotą duszę.. jego żaden stan nie krzywdzi... on taki sam jak i ty, Baskino... któraś była dla mnie tak dobrą, o...
— Zapomnijmy o tém; — powiedziała młoda dziewica przerywając Bambochowi.
— Tak... zapomnijmy, — powtórzył z goryczą, dodając łonem poważnym który mię wzruszył:
— Słyszysz ją Marcinie... a jednak byłem dla niej gbur, złośnik... nielitościwy...
— Wszystko to już minęło... mile odpowiedziała Baskina.
— Minęło, — rozpaczliwie zawołał Bamboche — minęło... jak twoja miłość dla mnie...
— Miłość! — rzekła Baskina wzruszając ramionami, i na jéj rysach osiadł ów wyraz zimnéj ironii, który mię tak mocno uderzył gdy przedstawiała złego ducha — widzisz Marcinie... on mi mówi o miłości... w moim wieku... ależ moje dzieci... ja tak młodo zaczęłam... że teraz... dla miłości... mam lat pięćdziesiąt...
Zamilkliśmy wszyscy.
Mimo zatwardziałości swojéj, Bamboche stał pognębiony równie jak ja, patrząc na tę młodą dziewicę; niestety! ten skarb piękności, wdzięku, rozsądku i gieniuszu miałżeby być na zawsze już nieprzystępny dla boskiego płomienia co uszlachetnia piękność, wdzięk, rozsądek i gieniusz?...
— Uspokójcie się, — rzekła Baskina biorąc nas obu za ręce, — w tém sercu z którego zbytek nieszczęścia aż do szczętu krew wytoczył; w tém sercu z którego przedwczesne znikczemnienie wyrugowała miłość, pozostanie na zawsze, jak niegdyś powiedział Bamboche, mały zakątek czułéj przyjaźni dla was obu... Ale zapominamy że Marcin niecierpliwie zapewne pragnie wiedzieć co się z nami stało...
— Ah! moi przyjaciele, — rzekłem, — ileż razy myślałem sobie: gdzież są? co się z niemi stało? a mianowicie jaki smutny wypadek spotkał ich owego wieczoru kiedy mię Klaudyusz Gérard przytrzymał po dopełnionéj u niego kradzieży? Bo sądźcie o mojéj rozpaczy, kochani przyjaciele, kiedy przybywszy na miejsce schadzki któreśmy sobie naznaczyli w razie pogoni... wiecie...
— Tak jest, — przerwał Bamboche, — u stóp kamiennego krzyża, na pagórku nade drogą...
— Ale kiedy ciebie schwytano, jakimże sposobem mogłeś przyjść wieczór na miejsce naszéj schadzki? — spytała mię Baskina.
— Dzięki wspaniałomyślnemu zaufaniu Klaudyusza Gérard; lecz późniéj wam to wytłumaczę. Przybywam więc pod kamienny krzyż i... cóż widzę! szalik Baskiny i kilka sztuk pieniędzy wpośród kałuży krwi.
— Opowiedzże mu wszystko, — rzekła Baskina do Bambocha, — a potém dowie się co się ze mną stało.
— Kończyłem właśnie ładować do kieszeni pieniądze Klaudyusza Gérard, kiedyś nam dał znak trwogi, — zaczął Bamboche, — chciałem ci biedź na pomoc.
— Ale ja go nie puściłam, — powiedziała Baskina, — zgubilibyśmy się byli wszyscy nie ocaliwszy ciebie Marcinie; wreszcie inny miałam zamiar...
— I dobrze zrobiłeś. — Klaudyusz Gérard łatwo byłby trafił do końca ze mną i Bambochem...
— Być może... lecz miałem przy sobie pistolety... mówił znowu Bamboche, — byłem gotów na wszystko... może byłoby przyszło do morderstwa... a tysiąc razy lepiéj że się bez niego obeszło... chociaż i tak tę sprawą omal że życiem nie przypłaciłem... Usłuchałem więc Baskiny... Widząc żeś ujęty, uciekamy chroniąc się pomiędzy chwasty; w końcu pola znajdujemy kupę chrustu; wyjmuję kilka gałęzi i wciskamy się w tę kryjówkę.
— Ja zaś taki miałam zamiar, — mówiła Baskina: naprzód mieliśmy przez całą noc czekać na ciebie w miejscu oznaczonéj schadzki... gdybyś nie przybył, nie ulegało wątpliwości żeś został pojmany; wtedy chcieliśmy nazajutrz przebiedz wieś żebrząc i śpiéwając, a dowiedziawszy się o twoim losie, działać stosownie.
— Ale djabeł chciał inaczéj, — przerwał Bamboche.
— Tak, — rzekłem, — djabeł albo kaléka bez nóg!
— A ty zkąd wiesz o tém? — zawołali zarazem Bamboche i Baskina.
— Mówcie... mówcie daléj przyjaciele.
— Otóż! nie mylisz się, — ciągnął daléj Bamboche, — kaéeka bez nóg inaczéj postanowił; bo, jak powiada Baskina, szczególniejsze są przeznaczenia... Gdy więc noc nadeszła, oczekiwaliśmy twojego przybycia; księżyc przepysznie przyświecał. Siedząc u stóp kamiennego krzyża, bawiłem się przeliczaniem pieniędzy na szaliku Baskiny... Na drodze było pusto; sądziliśmy że sami jesteśmy; ale wtém żelazna dłoń chwyta mię za kark: — Uciekaj Baskino! zawołałem.
— To był jego piérwszy krzyk, — rzekła młoda dziewica.
— Drugi raz krzyknąłem coś tak nakształt: dla Boga! I z całych sił zacząłem wyrywać się, pragnąc ująć za pistolet... Udało mi się, ale łotr kaléka bez nóg...
— Nie omyliłem się, — rzekłem do Bambocha. Zapewne siedział ukryty za podstawą kamiennego krzyża.
— Tak jest, — mówił daléj Bamboche. — W walce, zbójca wyrwał mi pistolet wtedy właśnie gdy go nabijałem, i postrzelił mię tu w prawy bok, tak że mam na palec głęboką bliznę[33]. Niech mię djabli wezmą; jeżeli wiem... dlaczego mię nie zabił?
— Ależ późniéj znowu się spotkałeś z tym nędznikiem? — zawołałem.
— Bah!... wszakże i dzisiaj trzy razy tu przychodził... jego to nazywają Majorem. Czyś nie słyszał jak odźwierny oznajmiał mi jego wizytę?
— Widujesz się z tym łotrem? — powtórzyłem tonem wyrzutu.
— Widuję nawet innych, — zawołał Bamboche. — Cóż chcesz? ja na wielką skalę praktykuję zapomnienie krzywd i postrzałów z przyłożonego do ciała pistoletu. Gdy więc kaléka bez nóg wpakował mi taki migdałek w same piersi... padłem jak długi... Baskina umyka wołając: zbójca! ratunku!... i biédaczka tak się przestrasza, że zupełnie straciwszy głowę, pędzi sama nie wiedząc dokąd... Słowem, przez dwa tygodnie, z przerażenia do rozumu przyjść nie mogła. Ale niech ci to sama opowie, bo od chwili owego postrzału, zostaliśmy rozłączeni... po raz piérwszy...
Biédna Baskina, rzekłem tuląc jéj ręce w moich, — i któż cię uratował Bambochu?
— Jakiś poczciwy fornal, który w godzinę po tym wypadku tamtędy przejeżdżał... postrzegł mnie broczącego we krwi, prawie już umarłego, o kilka kroków od krzyża; podnosi, kładzie na wóz, w zamiarze zawiezienia do poblizkiego miasta, w którém mieszkał chirurg. Lecz gdyśmy nad rankiem do miasta zdążali, żandarmi spotkali nas, fornal opowiada im co zaszło, opatrują mi ranę, umieszczają w szpitalu, leczą, a że wyznać musiałem iż nie mam ani przytułku ani sposobu do życia, odsyłają mię jako włóczęgę do więzienia, abym tam zupełnie przyszedł do zdrowia.
— Do więzienia! — zawołałem.
— Tak jest, — powtórzył Bamboche, — i zostawałem tam aż do siedmnastego roku życia. Pojmujesz że to mię dobiło, bo twardego wzgarda i surowość bynajmniéj nie zmiękczą, a towarzystwo młodych złodziei nie rozwinie w nim moralności. Mimo to, należy być sprawiedliwym: więzienie ma także i swą dobrą stronę. Jeżeliś nieco włóczęga lub złodziej, odbierzesz tam wykształcenie jakiego po większéj części dzieci ludu nie odbierają nigdy: w więzieniu uczą czytać, pisać, rachować, cokolwiek rysować i rzemiosła skoro go nie znasz... tam można sobie coś oszczędzić; a nieraz nawet, patrz jak to zachęcające, wydobywszy się ztamtąd, zaraz dostać jakiekolwiek miejsce. Ja jednak nie oceniałem należycie korzyści mojego położenia; zrazu chciałem o mur roztrzaskać głowę, potem zastanowiwszy się, chciałem drugich podobnie utraktować, o wreszcie postanowiłem nic już nie rozbijać, mówiąc a sobie: mam lat trzynaście, zostaje mi jeszcze trzy lata, a i te jakoś przejdą. Tak Marcinie, te trzy lata przeminęły mi jak sen, bo kiedym trochę zachwycił czytania, jak wściekły uczyłem się czytać i pisać. Wszystko ze mną zrobił kto mi dał książkę. Nie policzyłbyś ile przeczytałem. W przeciągu dwóch godzin uskuteczniałem czynności na pół dnia wyznaczone, aby tylko resztę czasu poświęcić czytaniu. Uczono mnie ślósarstwa, kułem młotem jak wulkan, zawsze dlatego, abym potem mógł czytać. Wreszcie, zapewnić was mogę, moi przyjaciele, że w więzieniu nie wszedłem w żadne przyjazne stosunki, miejsce przyjaźni już było we mnie zajęte: jako silny, miałem pochlebców ale gardziłem nimi; jako zły, miałem nieprzyjaciół ale pokonywałem ich; lecz przyjaciół nie miałem nigdy; żyłem sam, pojąc się własną żółcią; bo szatan wie... żem jéj miał niemało, i nie dziw. Pojmujesz Marcinie, jaki być musiałem w szesnastym roku życia, jeżeli znając moje niegodziwe nałogi, dodasz do nich niepewność o waszym losie, gwałtowną miłość dla Baskiny, niekiedy aż do szaleństwa dochodzącą; gdyż między cztérema ścianami więzienia, oddalenie i wspomnienia bardziéj jeszcze namiętność moję rozjątrzyły. Wyszedłem więc z więzienia, zatwardziały w złem, skrzywiony moralnie, jak drzewo, które wiatr pokręcił.
— Pojmuję teraz — rzekłem do Bambocha, — przestrach jakim więzienie przejmowało Klaudyusza Gérard. — „Wtrącić cię do więzienia, nieszczęśliwe dziécię, — mówił gdy mię przytrzymał po kradzieży, — jestto zgubić cię, jestto popsuć cię na zawsze.“
— I tym razem, jak zawsze, Klaudyuzz Gérard miał słuszność — mówił znowu Bamboche — aż zanadto nabrałem złych nałogów. Wyszedłem z więzienia jako nie najgorszy ślósarz, i zalecono mię jednemu majstrowi. Po tak wytkniętéj drodze postępując, miałem zarobek i rozsądek nauką rozwinięty. Mimo to wszystko, jak tylu innych, mogłem umrzeć, z głodu... ale przynajmniéj umiałem zaradzić sobie w najgorszym razie. Jednak już było zapóźno. Więzienne życie zupełnie mię dobiło: praca była dla mnie nieznośną, wszelkie namiętności, tek długo powstrzymywane, wściekle we mnie się odezwały. Mimo to przyjąłem robotę u jednego ślusarza. Miał on siostrę, trzydziesto-sześcio-letnią wdowę, zalotną, uprzedzającą i bogatą, bo panią sześćdziesięciu tysięcy franków. Jeżeli mało pracowałem, to natomiast pięknie perorowałem, śpiewałem wesołe piosnki, których się wyuczyłem od pajaca i la Levrassa, oprócz różnych grymasów i sztuk ekwilibrycznych; dzięki tym pięknym przymiotom, zawróciłem wdowie głowę, i pewnego razu wykradłem ją; bluzę cisnąłem na śmieci i żyliśmy jak bogaci mieszczanie. To jednak nie przeszkadzało mi myśleć o tobie i o Baskinie. Ciągle miałem zamiar objechać kraj i szukać was, ale na to trzeba było czasu i pieniędzy, a wdowa strzegła worka. Wiem że to niegodziwe, dzielny mój Marcinie, bez tego wszystkiego pięćdziesiąt soldów albo trzy franki zarobić mogłem, pracując jak murzyn; ale w więzieniu nacierpiałem się takiéj nędzy... że na honor!... lecz na co opowiadać ci takie brudy?... wolę przytoczyć coś co ci się lepiéj podoba... bo wtedy... byłem prawie uczciwy... Gdy się to dzieje, traf zdarzył że spotykam Baskinę... miała wtedy lat trzynaście...
Dwukrotne i dosyć silne pukanie do drzwi pokoju przerwało Bambochowi; poruszył się zdziwiony i zniecierpliwiony, poszedł do przedpokoju i wnet oboje z Baskiną usłyszeliśmy jak przez drzwi na schody wychodzące następną wiódł rozmowę z przybyłą osobą:
— Kto tam? — spytał Bamboche.
— Ja... major.
— Idź do djabła... i wróć jutro rano.
— Mam bardzo pilny interes.
— Mniejsza o to.
— La Levrasse przysyła mię tutaj względem tego Roberta de Mareuil.
— łluchajno, panie majorze, jeżeli natychmiast i dobrowolnie nie pójdziesz precz... to cię zrzucę ze schodów żwawiéj niż na to pozwolą twój wiek szanowny...
— Ale powtarzam ci kapitanie, że to rzecz bardzo pilna, że...
— Panie majorze!!! — piorunującym głosem wrzasnął Bamboche obracając klucz w zamku, jakby miał wyjść.
Groźba Bambocha zapewne skutkować musiała, bo wnet na oba spusty zatrzasnął zamek mówiąc:
— Przecież!
I wrócił do pokoju...
— Czy znasz Roberta de Mareuil? — spytałem, uderzony tém co słyszałem.
— Mam ten zaszczyt... szyderczo odparł Bamboche. — Co za łotr!...
— On, on? — zawołałem!
— Tak sądzę...
— I jesteś tego pewny?
— Znam się na tém i ręczę.
— Pomówimy później o Robercie de Mareuil — rzekłem do Bambocha po chwili namysłu. — Przystąp tymczasem do dalszego opowiadania.
— Ja go teraz wyręczę, rzekła Baskina, bo ci źle opisał ile był dobry i szlachetny względem mnie.
— Słusznie Baskino... — odparłem, — mów, słuchamy.




18.
Historja Baskiny.

Im dłużéj przypatrywałem się Baskinie, tém bardziéj uderzyła mię wytworność jéj ułożenia; mimowolnie przypominała mi Reginę, bo innego punktu porównania nie miałem, gdyż dotąd życie moje upłynęło w najniższéj sferze.
Talent Baskiny wzbudził we mnie raczej cześć niż zdziwienie; miałem go za następstwo, naturalne rozwinięcie się jéj wrodzonych i już w dzieciństwie znakomitych zdolności; ale zkądże Baskina nabyła tego wdzięku, tego wykształcenia, których tylko w obejściu z ludźmi wyższego rzędu nabyć można? jakim sposobem nabyła te wymowę poprawną, rozsądną, częstokroć wyszukaną, a niekiedy nawet i wzniosłą?
Bamboche, cyniczny i szyderczy, w więzieniu wychowany, wykształcony czytaniem mnóstwa dobrych i złych dzieł, wyrażał się w sposób sobie właściwy, a trywialne ruchy, nieokrzesane, porywcze obejście, zupełnie odpowiadały jego słowom; lecz u Baskiny wszystko było w harmonii, polor ułożenia i sposób wyrażania się. Jakim sposobem zdołała do tego stopnia odwyknąć od gminnych, haniebnych, sprośnych nauk matki Major, la Levrassa i pajaca, które zaraziły jéj dzieciństwo?
Ta tajemnica mocno mię zajęła, z niecierpliwością oczekiwałem jéj wyjaśnienia.
— Usłyszysz Baskinę, — rzekł mi Bamboche, — obaczysz ile biédaczka wycierpiała... W porównaniu z nią... ja w więzieniu żyłem jak sybaryta.
— Wszelką niedolę z rezygnacją znosiłam... — rzekła Baskina, — ale poniżenie, wzgarda, zniewaga... o! one to... najwięcéj mi cierpień zadały!
Po chwili milczenia Baskina tak daléj mówiła:
— Słuchaj mię Marcinie, a przekonasz się że los nasz, acz różny od siebie, co do nędzy przynajmniéj był sobie podobny... Bamboche powiedział ci, że kiedym go widziała upadającego pod wystrzałem kaléki bez nóg, z przestrachu niemal zmysły straciłam; uciekłam wołając ratunku!... zbójca!... Kaléka bez nóg ścigał mię zapewne i chciał zabić... ale trwoga przyspieszyła kroki moje; z szybkością błyskawicy uciekając przed bandytą, wpadłam w zarośla... stracił moje ślady. Noc spędziłam ukryta w tych zaroślach. Ze świtem wyszłam z nich sama nie wiedząc gdzie się udać, i pamiętam zdaje mi się, że na polu spotkałam wolarza, który pędził swą trzodę na jarmark do Limoges.
— Jakto, zdaje ci się żeś spotkała? — spytałem Baskiny zdziwiony tak wątpliwém wyrażeniem.
— Mówię: zdaje mi się, mój dobry Marcinie, bo dopiéro w kilka dni po tém spotkaniu, powoli wyszłam z obłędu, jakiego mię nabawił widok zamordowanego Bambocha. Wolarz dopiéro opowiedział mi szczegóły naszego spotkania: brzęk dzwonków wiszących u szyi krów jego, musiał zapewne zwrócić moję uwagę, bom podeszła ku trzodzie, i towarzyszyłam jéj dosyć długo, machinalnie posługując niekiedy wolarzowi i pomagając jego psom w kierowaniu trzodą. Człowiek ten ulitował się nademną, wziął mię za obłąkaną, któréj się chciano pozbyć i którą opuszczono. O zachodzie słońca kazał mi dać wieczerzę i posłanie w stajni; o świcie znowu byłam na nogach, i chociaż zziębłam, odważnie jednak szłam za wolarzem. Tak upłynęło kilka dni, w ciągu których, na zdziwienie mego opiekuna, powoli zniknęło moje obłąkanie; wstrząśniony umysł mój zaczynał się uspakajać; nakoniec, jak sądzę, w wilią naszego przybycia do Limoges, przepędziwszy noc w głębokim i ciężkim śnie, obudziłam się zupełnie wolna od tak długiego obłędu. Natychmiast, patrząc wkoło siebie, zrazu machinalnie zawołałam: Bambochu! Marcinie!... Potém dopiero przypomniałam sobie wypadek który mi się przytrafił, i zdziwiłam się że śpię w stajni sama jedna... Między tém ocuceniem się mojego rozumu i chwilą morderstwa Bambocha istniała przerwa, którą nadaremnie zapełnić usiłowałam. Wolarz wszedł i rzekł mi:
— No, daléj w drogę, moja mała! — Spytałam czego chce odemnie, jakim sposobem znajduję się w téj stajni, i (wyjąwszy kilku szczegółów) opowiedziałam straszną przygodę, która mi rozum odjęła. Opowiadanie moje powiększyło współczucie tego zacnego człowieka; nawzajem powiedział mi że mię spotkał i wziął za opuszczoną waryatkę. Od niego dowiedziałam się także, że byliśmy wówczas o kilkadziesiąt mil od miejsca gdzie zabito Bambocha, (miałam go za umarłego), i gdzie ciebie Marcinie przytrzymano. Mimo litości jednak jaką w nim wzbudziłam, wolarz nie mógł trzymać mię przy sobie; jego handel przenosił go wciąż z jednéj prowincji w dragę, a po sprzedaniu bydła nakupić miał mułów w okolicach Limoges. — „Nie mogę wszakże moja mała, — rzekł mi, — porzucić cię na bruku; — gospodyni u któréj zwykle staję, jest to poczciwa kobjéta; powiem jéj, przyjmie cię może, choć do pomniejszych usług, a tak, czekając na lepsze, będziesz miała tymczasem chleb i przytułek.” Tego samego wieczora przybyliśmy na jedno z przedmieść miasta Limoges, i stanęliśmy w oberży w któréj wolarz zwykle przemieszkiwał. Oberżystka zrazu dosyć źle przyjęła jego projekt względem mnie; ale nakoniec dała się namówić i zatrzymała mię przy sobie. Byłam więc w tej oberży, jakiś czas, służącą innych służących, żyjąc tém co mi rzucili, sypiając w stajni. Mniemałam że Bamboche umarł, czterdzieści mil może dzieliło mię od miejsca w którém zgubiłam ciebie, mój dobry Marcinie; jakkolwiek więc smutném było położenie moje w oberży w Limoges, nie śmiałam opuścić jéj i na nowo rozpocząć życie włóczęgi. Jednak przebywszy miesiąc w téj oberży, wyszłam z niéj dziwnym przypadkiem...
Baskina wahała się z dalszém opowiadaniem.
— Może to wyznanie dla ciebie bolesne? — rzekłem widząc że jéj oblicze posmutniało.
— Nie... — z gorzkim i zimnym uśmiechem mówiła — nie... owszem, to wspomnienie i wiele innych często na pamięć przywołuję. Oneto zaostrzają moję odwagę i energią... w nich czerpam siłę dla dojścia do celu jakiego dopiąć pragnę...i dopnę, o! tak jest... dopnę! Mocne, niecofnione postanowienie malowało się w ostatnich słowach Baskiny i w ponurym blasku jéj oczu.
— Jakiż to cel? — spytałem patrząc badawczo na Baskinę i Bambocha.
— O niczóm nie wiem, — odpowiedział mi Bamboche, — już jéj trzy lata nie widziałem, i z tém mis ię bynajmniéj nie zwierzyła... wszak prawda Baskino?
— Prawda — odpowiedziała.
I po nowéj chwili milczenia dalej mówiła:
— Byłam więc służącą służących w owéj oberży. Stała ona w środku spadzistego wzgórza, po którém powozy tylko powoli przechodzić mogły. Jednego dnia — zmarzły szron spadł nocą i uczynił drogę prawie nieprzystępną — ja siedząc na ławce przed oberżą, ujrzałam pędzącego kuryera ze złotemi galonami; poprzedzał on kilkanaście nieopodal jadących powozów, które jak powiadano, należały do milorda Castleby, irlandzkiego magnata, niezmiernie bogatego, z licznym orszakiem podróżującego. Dwa dni przebywał on w Limoges, a kucharze jego wyjechali poprzedniego wieczora z dwoma furgonami żywności, aby mu przygotować obiad w mieście w którém miał nocować.
— Co za zbytek! — zawołałem.
— Nic to jeszcze, mój biedny Marcinie; — tego samego poranku inny furgon napełniony przenośnemi meblami, z tapicerem, poprzedzał tego dostojnego pana, który tym sposobem w każdéj oberży, zastawał kilka najpyszniéj i najwygodniéj umeblowanych pokoi.
— Taka rozrzutność, to nie do uwierzenia!
— Zuch! umiał żyć! — powiedział Bamboche.
— A cóżbyś rzekł, mój dobry Marcinie, — mówiła znowu Baskina, — gdybym ci opisała powóz kończący orszak księcia Castleby, — w którym znajdowały się dwa wierzchowce[34] z masztalerzami, bo Jaśnie Wielmożnemu Panu mogłaby przyjść fantazya podróżowania niekiedy konno.
— Wozić konie w powozach? cóż ty na to Marcinie? — spytał mię Bamboche.
A że bacznie spojrzałem na Baskinę, sądząc że żartuje z mojéj łatwowierności, dodała szyderczo:
— Zapewne była to szalona rozrzutność, ale książę de Castleby miał blizko cztéry miliony rocznego dochodu, a ktoś z jego orszaku powiadał mi późniéj, że w Irlandyi, w majątku Jego Wysokości, widział nieraz całe rodziny wieśniacze nago siedzące na wytartéj słomie w swoich jamach, podczas gdy matka albo córka prała w strumyku ich łachmany... Cóż chcesz, mój poczciwy Marcinie, bez takich przeciwności świat byłby zbyt monotonny.
To zimne szyderstwo w młodéj, szesnastoletniéj dziewczynie rozdzierało mi serce i zarazem przerażało. Baskina opowiadała daléj:
— Siedziałam więc na ławce u drzwi oberży, wytrzeszczywszy oczy na ten szereg powozów zwolna postępujących, wtém zatrzymał się piérwszy, w którym jechał sam książę, a to w skutek rozkazu danego pocztylionom za pośrednictwem lokaja siedzącego na koźle. Przez szklane drzwiczki tego powozu dostrzegłam parę małych jasno-niebieskich oczu, które uporczywie utkwiły we mnie; ale oprócz tych oczu nic więcéj nie widziałam, bo twarz patrzącéj na mnie osoby prawie całkiem znikała pod futrem i podróżną czapką.
Wszystkie powozy stanęły. Przez kilka chwil rozmaite osoby z orszaku księcia tu i owdzie biegały, i z odkrytemi głowy rozmawiały z nim przez drzwiczki; poczém blizko trzydziesto-letnia kobieta, przyjemnéj i szlachetnéj twarzy, wysiadła z jednego powozu, i udała się do oberży pytając o gospodynią: „Idź, zaprowadź panią do naszéj gospodyni, zamiast co tu masz siedzieć i muchy łapać” — powiedziała jedna służąca z oberży mocno mię popychając. — „Tego właśnie pragnęłabym, moja kochana — rzekła cudzoziemka do służącéj z dosyć wyraźnym angielskim akcentem, poltém biorąc mię za rękę dodała pieszczotliwie: — „Zaprowadź mię do właścicielki oberży, moje dziecko.” — Zaprowadziłam cudzoziemkę; zamknęła się z oberżystką i jakiś czas rozmawiały. Potem oberżystka wyszła i rzekła mi: „Słuchaj, mała, trzymam cię tutaj z litości, nie masz koszuli na grzbiecie, nie wiadomo zkąd jesteś, długo więc nie mogłabym cię trzymać, bo zjadasz więcéj jak zarabiasz. Podobałaś się téj pani, ona się nad tobą lituje; jeżeli chcesz z panią jechać, wsiądziesz do tych pięknych powozów które tu widzisz, i będziesz bardzo szczęśliwa; no, namyśl się. Ale uprzedzam cię, że jeżeli nie zechcesz korzystać z tak dobréj sposobności, jak mię żywą widzisz, tak cię jutro za drzwi wyrzucę.“
— Biedaczko! mogłażeś w okropném twém położeniu odrzucić taką ofiarę? — rzekłem Baskinie.
— To téż przyjęłam ją czémprędzéj, — odpowiedziała — ale z niewypowiedzianym ściśnieniem serca; chociaż to wszystko wzięłam za piękny sen. Dama, którą odtąd nazywać będę miss Turner, wzięła mię za rękę, a że zapewne nie miała rozkazu prezentowania mię zaraz księciu Castleby, kazała mi wsiąść z sobą do powozu, i cały orszak ruszył w dalszą drogę. Kiedym nieco ochłonęła z osłupienia, spojrzałam wkoło siebie; znajdowałam się w koczobryku na cztéry osoby, siedziałam zaś między miss Turner i młodą murzynką, rysów dosyć kształtnych i regularnych; z pod podróżnéj salopy wyglądał jéj cudnie oryginalny ubiór; na nagich i jak kość słoniowa gładkich ramionach błyszczały srébrne świecidła; na przeciw mnie, ujrzałam dwie inne kobiéty, jedna z nich, bardzo tłusta, rażącéj białości, miała bardzo jasne błąd włosy, niebieskie oczy i zbyt rumiane policzki: była to flamandka. Nakoniec czwarta, twarzy pospolitéj ale dowcipnéj, uczesana była po dziecinnemu i ubrana ze zbytkiem niedzielnym paryzkiej kupcowéj ostryg. Katarzyna (bo tak się nazywała), była to w istocie dziewczyna z cyrkułu des Halles. Miała minę gualezy, śmiałą, zuchwałą i jak się późniéj dowiedziałam, prawie zawsze mówiła językiem tolerowanym tylko podczas zapust. Grubiaństwa jéj odznaczały się jednak pewnym dowcipem; mocno téż zadowalała księcia Castleby, który nieraz dobrze się napiwszy, bawił się wyuzdanym cynizmem téj istoty, którą sam wynalazł gdzieś w najbrudniejszym kącie Paryża.
— To nie sposób! zawołałem... za naszych czasów podobne obyczaje! Taki seraj podróżujący w orszaku mężczyzny!
— Biédny Marcin, są rzeczy które go dziwią jeszcze! — rzekła Baskina do Bambocha.
— Baskina nic nie wynajduje, a nawet nie wszystko mówi, — dodał Bamboche. Ten milord książę istniał, zapewniam cię. W towarzystwie nie zbyt dobraném w którém żyję, znałem świadków lub spólników jego... dziwactw.
— Cóż chcesz Marcinie? — z szyderczym uśmiechem mówiła Baskina, — kogo majątek od urodzenia czyni wszechwładnym, tego uciechy towarzyskie znudzą prędko i wcześnie; wtedy potrzeba mu coś nowego, coś dziwnego... Wreszcie, prawdę mówiąc, tego jednego tylko dnia widziałam ten seraj księcia, skoro bowiem stanęłam u celu przeznaczenia mojego, życie moje upływało najsamotniéj i najdziwaczniéj w świecie. Na następnym popasie, miss Turner wezwana do milorda księcia, odeszła na chwilę, ale wkrótce wróciwszy kazała mi iść za sobą. Opuściłam powóz seraju i sama tylko z nią wsiadłam do karéty, którą zwykle zajmowali intendent i sekretarz księcia Castleby; ale tym razem te ważne osoby umieściły się jak mogły w innych powozach. Skorośmy przybyli do piérwszego miasta po drodze, miss Turner kupiła mi przyzwoitą odzież. Podróżowałam tylko z nią sam na sam; w oberżach dawano nam jeść osobno, sypiałyśmy także osobno. Małomówna, ostrożna, miss Turner na wszystkie moje pytania bardzo zwięźle odpowiadała, zresztą odpowiedzi jéj, nacechowane jakiemś uszanowaniem, ograniczały się prawie na teém: — Bądź panna spokojna, Jego Wysokość da pannie wychowanie jakby własnéj córce. Nie pojmujesz jak szczęśliwym jest dla ciebie spotkanie z Jego Wysokością. — Nie ma lepszego, wspanialszego pana.
— Wszystko to jest bardzo dziwne, — rzekłem Baskinie.
— Dziwniejsze nawet jak sobie wyobrazić zdołasz, mój Marcinie. Wreszcie przybyliśmy do zamku księcia. Cała oddałam się słodyczy tyle nowego dla mnie bytu. Usługiwała mi pokojówka samej miss Turner; stół u księcia miałam najprzewyborniejszy, najokazalszy, aleśmy jadały oddzielnie. Zdrowie moje osłabione niedostatkiem, coraz bardziéj się wzmacniało; miss Turner unosiła się nad rozkwitem mojéj piękności, mówiąc że po kilku zaledwo dniach już byłam nie do poznania. Miałam przepysznie umeblowany apartament; niepbodobna pojąć jaki tam panował zbytek, jaka wytworność; co dzień przejeżdżałam się powozem wraz z miss Turner, udawałyśmy się zaś do ustronnego parku, po którym mogłam biegać i bawić się w wszelkiego rodzaju gry. Często także miss Turner kazała mi wsiadać na prześlicznego, i, powolnego, jak pies ułaskawionego konika; zdaje mi się że życie córki największego pana nie dałoby się porównać z mojém.
— I dotąd jeszcze nie widziałaś milorda księcia? — spytałem.
— Nie. Dopiero we trzy tygodnie po przybyciu do zamku zostałam mu przedstawioną. Zapomniałam powiedzieć, że była to prawdziwie monarsza rezydencja; położona w jednéj z najpiękniejszych okolic południowej Francyi, temperatura tak tam była łagodna jak w Hyerach. Tam to milord książę zwykle przepędzał część zimy.
— Lecz dlaczegóż ociągano się tak z przedstawiéniem ciebie milordowi? — spytałem Baskiny.
— Czekano na przybycie kilku pak zawierających zamówioną dla mnie w Paryżu wyprawę, roboty najsłynniejszych modniarek... Nim daléj postąpię winnam cię uprzedzić Marcinie, że miss Turner była to osoba z wykończoném ukształceniem; strofowała mię łagodnie ale poważnie za wszelkie uchybienia w obejściu i za każdy wyraz grubiański w mowie do któréj przywykłam. Aby się jéj przypodobać, starałam się wypełniać jak najdokładniéj wszelkie jej przestrogi. W wilią dnia w którym przedstawiono mię księciu Castleby, miss Turner rzekła mi: — „Jesteś już prawie skończony małą lady pod względem ułożenia i poloru życia; mam nadzieję iż Jego Wysokość mocno będze uradowany żeś tak dobrze z moich nauk korzystała.” Nadszedł dzień przedstawienia... Jeżeli tu przytoczę kilka szczegółów mojego ubioru, dobry Marcinie, nie czynię to przez zalotność, lecz dlatego, że z rozkazu księcia, ubiór ten był zupełnie dziecinny: włosy po połowie nad czołem przedzielone w wielkich puklach spadały mi na szyję i ramiona; ręce miałam gołe, ubrana byłam w haftowany sukienkę z indyjskiego muślinu i takież pantaloniki, miałam białe ażurowe pończochy jedwabne i czarne atłasowe trzewiki. Słysząc jak miss Turner i jéj pokojówka powtarzały ciągle iż mi w tém prześlicznie, spojrzałam w podłużne lustro umieszczone w mojéj gotowalni (nie potrzebuję wspominać że miałam najzupełniejszy apartament, od przedpokoju zacząwszyaż do łazienek) i napatrzywszy się sama sobie, z cały pokory wyznaję, że znalazłam się bardzo ładny. Teraz, — rzekła mi miss Turner z poważną miną wydobywając z pudełka prześliczną lalkę, — oto lalka który ci Jego Wysokość ofiarował; wypada mu za to podziękować, czy panna rozumiesz? — Dobrze miss Turner, — rzekłam podziwiając to istotnie cudowne cacko, nic śmiejąc ruszyć go. — Weźże panna swą lalkę, — powiedziała znowu moja guwernantka. — Ale, odrzekłam, czy nie pójdziemy do Jego Wysokości? — Owszem, pójdziemy, ale Jego Wysokość życzy abyś panna przyniosła z sobą tę lalkę. Wyznaję że poszłam z guwernantkę do Jego Wysokości, dosyć zdziwiona tym szczególnym rozkazem.
Ta ostatnia część opowiadania Baskiny zupełnie mię zbiła z tropu, z całą téż naiwnością spytałem jéj:
— I czyliż to staranie i wykształcenie, jakiego ci tam udzielano, nie dowodzą przynajmniéj że milord książę był zacnym człowiekiem?
Baskina bacznie na mnie spojrzała, i tak szydercom wybuchła śmiechem, że aż zadrżałem...




19.
Dalszy ciąg historyi Baskiny.

— Zanim daléj prowadzić będę moje opowiadanie... i abym cię przygotowała, dobry Marcinie, do słuchania rzeczy, którym zaledwie uwierzysz — Rzekła Baskina, — powiedz mi: czy znasz przygodę ulubionego Ludwika XV z panną Tiercelin?
— Nie... odpowiedziałem dosyć zdziwiony tém pytaniem, nie znam téj przygody.
— W ciągu pobytu mojego u księcia Castleby — mówiła dalej Baskina, — przypadkiem wpadło mi w ręce mnóstwo pism o panowaniu ulubionego Ludwika. Otóż była w nich następna przygoda: Dobry ten monarcha przechodząc raz przez Tuilleries, postrzegł w ogrodzie małą, zaledwie jedenasto lub dwunasto-letnią dziewczynkę... Była to córka mieszczanina Paryża, nazwiskiem Tiercelin, człowieka dosyć majętnego... podobała się królowi ta dziewczynka, i... Pani Pompadour — jak widzisz pobłażliwa rywalka — postarała się o nią dla króla.
Przerażony wyrazem twarzy Baskiny, gdy tych słów domawiała, zawołałem.
— A więc i ciebie spotkał los podobny?
— Nie... ja bez gwałtu, dobrowolnie pozostałam u lorda Castleby.
Baskina widząc że nie pojmuję sprzeczności jéj słów, dodała:
— Zdaje mi się, że nim ci opowiedziałam przygodę ulubionego Ludwika, stanęłam na przedstawieniu mię milordowi księciu. Ubrana w przepyszne dziecinne sukienki, z lalką w ręku, poszłam wraz z guwernantką. Naprzód przebyłyśmy wspaniałą galeryę obrazów, potém salony jedne nad drugie okazalsze, i przyszłyśmy do prywatnego apartamentu milorda księcia; wyjąwszy dwóch poufałych pokojowców, nikt z domowników nie miał prawa tam wchodzić. Stanęłyśmy przede drzwiami zakrytemi czerwonym aksamitem, guwernantka moja zadzwoniła w sposób osobliwszy. Jeden z poufnych służących otworzył nam, i w krótkich słowach po angielsku rozmówił się z miss Turner, która oddając mię w jego ręce rzekła: „Corso (tak się nazywał pokojowiec Włoch) zaprowadzi cię do pana, bądźże grzeczna, sprawuj się jak dobrze wychowana lady; pamiętaj na wszelkie moje rady.” Drzwi znowu się zamknęły i zostałam sama z owym Corso, którego twarz zarazem zniewieściała i ogorzała, oczy czarne, przenikliwe, przejmowały mię nieopisanym wstrętem. „Jeżeli panna raczy iść za mną — rzekł z uszanowaniem, biorąc mię za rękę — zaprowadzę ją do Jego Wysokości.” Przeprowadził mię przez piérwszy salon, potém przez jakiś budoar zupełnie lustrami wykładany; poczém dotknął ukrytéj sprężyny; usunęła się szklanna ściana, a przewodnik mój wprowadził mię w zupełnie ciemny korytarz, wysłany kobiercem, na którym kroków naszych wcale słychać nie było. W kilka minut później, otworzyły się jakieś drzwi, Corso żywo popchnął mię przed sobą... a gdym się ku niemu odwróciła, już znikł, ja zaś żadną miarą nie mogłam poznać którędy weszłam. Nigdy w życiu nie zapomnę téj sceny. Byłam w rotundzie kirem wybitéj, po jéj ścianach spływały srébrne łzy, a oświécała ją również srébrna grobowa lampa: przenikliwa woń najmilszych i najmocniejszych zapachów napełniała ten rodzaj grobu, którego jedynym meblem była krągła, gładko wypolerowana hebanowa ławka, bez poduszek i materaców. W środku rotundy stał stół pokryty czarnym aksamitnym kobiercem, niby całun srébrem wyszywanym; na tym stole postrzegłam małe gospodarstwo, jak mówią dzieci, nie do uwierzenia przepyszne; każda sztuka tego serwisu w miniaturze była złota, emalią i drogiémi kamieniami wysadzana. Nadewszystko wpadła mi w oko wazka wielkości filiżanki, istne arcydzieło złotnicze; wszystko tam było, poczynając od talerzy, aż do flaszeczek na oliwę i karafek z kryształu wielkości kieszonkowych flakoników i solniczek, w którychby się zaledwie ziarnko grochu pomieściło.
— Ten widok zaślepił mie i zarazem przeraził, mówiła znowu Baskina. Nieco daléj postrzegłam na marmurowéj serwantce, ustawione kuchenne sprzęty, również takiego jak i serwis rozmiaru. Wielkie naczynie, pod którém palił się wyskok winny, służyć miało za ognisko i piec. Te dziecinne cacka wprawdzie nie miały w sobie nic niepokojącego, lecz głęboka cisza, panująca w tym pokoju, obitym grobowemi draperyami, zaczynała mię przerażać. Wtém podniosło się w jedném miejscu obicie... zdało mi się że marzę; ujrzałam, na wielkim drewnianym koniu, który się poruszał za pomocą ukrytéj sprężyny, wjeżdżającego mężczyznę średniego wzrostu, dosyć otyłego, około sześćdziesięciu lat miéć mogącego; nosił jasnowłosą perukę z puklami; miał wyłożony wielki kołnierz od koszuli i krótki kaftanik... słowem ta dziwna osoba ubrana była jak mały chłopczyk w moim wieku... Aby zapewne.uzupełnić złudzenie, dmuchał z całéj siły w małą blaszaną trąbkę. Tak paradując na swym drewnianym koniu, objechał wkoło rotundę.
— Byłto zapewne waryat! zawołałem, oddychając po chwili okropnéj trwogi.
— Waryat? rzekła patrząc na mnie Baskina; potem dodała porozumiawszy się spojrzeniem z Bambochem, tak jest, mój dobry Marcinie... byłto waryat...
I po chwili milczenia rzekła znowu:
— Milord książę, bo to był on, w rzeczy saméj miewał czasami przywidzenia bardzo blizkie szaleństwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I ja w mojéj naiwności powiedziałem był Baskinie:
— Ten człowiek był waryat... lecz dalszy ciąg naszéj rozmowy, którego pióro moje nie śmie tu powtórzyć, przekonał mię że był raczej potworą doprowadzoną do okropnych monomanij już przesyceniem, już przedwczesném nadużyciem wszelkich rozkoszy, na jakie pozwalają ogromne i od dzieciństwa bez pracy nabyte bogactwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część czwarta.

1.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Przebrawszy się zupełnie, wyszedłem z alkowy.
Na mój widok dzieci wydały krzyki przerażenia, a zaś żona Hieronima stanęła jak wryta, zaledwie zdolna wymówić zająkliwie:
— Ah dla Boga! panie Marcinie... ah! panie Marcinie!... jakaż z ciebie poczwara... pewno całą noc spać nie będę mogła, dostanę zmory.
Ciekawy byłem co powie Hieronim, miała to być ostatnia próba. Wszedł prawie natychmiast i jeszcze z progu zapytał żony:
— A czy był tu Marcin?
— Jeszcze... nie... odpowiedziała.
Potém dodała.
— Ale... spojrzyjno Hieronimie.
I obróciła go ku mnie.
— Ah! do pioruna! a to co takiego! — w tył się cofając zawołał Hieronim.
— Dzień dobry Hieronimie, — rzekłem wcale nawet nie zmieniając głosu; — dzień dobry mój zuchu, jakże się miewasz?
— Czekajno... czekaj... rzekł Hieronim przystępując do mnie, i z tak blizka mi się przypatrując, iż czułem jego oddech.
— Kto to u djabła być może?
— Jakto Hieronimie, i ty nie poznajesz mię... przyjacielu? spojrzyjno dobrze.
— Do licha wszak patrzę dość z blizka; ale niech mię djabli porwą jeżeli czego dojść mogę, tyle tych czarnych kół, białvch linij i czerwonych krések, że się aż w oczach miga... jakby człowiek w ogień patrzył.
— No, a spojrzyjże z boku.
— Z boku czy wprost, niech mię piorun trzaśnie jeżeli się cokolwiek domyślam.
— Doprawdy?...
— O! doprawdy.
— A mojego głosu, czy także nie poznajesz? przypomnijno sobie.
— Jakże u licha chcesz żebym poznał głos, kiedy twarzy nie znam... gdyby własna moja żona tak się sfabrykowała, a mówiła mi: — to ja... twoja żona, — powiedziałbym: — Być może, ale nie wiem.
— Otóż! wiedz że to ja... Marcin, mój poczciwy Hieronimie.
— Marcin... ty... Cóż znowu! mój kochanku z ciebie byłoby dwóch Marcinów; a potem tyś mniejszy od niego.
— Wpakowałem ten kostium na moje suknie; i dlatego wydaję się grubszym i mniejszym, mój dobry Hieronimie.
— Czekajno, czekaj, — dodał Hieronim bacznie mi się przypatrując: — Przypuśćmy żeś to ty, pierwéj zobaczę czy się nie mylę...
A potém znowu mię obejrzawszy, — zawołał;
— Niezawodnie tyś nie Marcin; ale najpewniéj Tourquinet... no ty Tourquinet, co? przyznaj się.
Zupełnie więc byłem spokojny; książę już mię nie pozna; co zaś do mojego głosu, byłem spokojny, bo w przeciągu całéj mojéj służby u jego żony, ledwo sto słów do mnie wymówił, ja zaś zawsze mu odpowiedziałem jak należy, prawie tylko monosyllabami, po cichu i z uszanowaniem, niepodobna więc aby go poznał.
Na chwilę nawet zląkłem się czy zanadto dobrze nie jestem przebrany, sądząc że Hieronim w mniemaniu iż to jest tylko prosty figiel, w błędzie swoim trwać nie przestanie.
— Choćby mię na ćwierci siekano, — mówił tonem głębokiego przekonania — a jeszcze wołałbym: To Tourąuinet!
Na szczęście miałem sposób przekonania go o mojéj tożsamości: przytoczyłem więc wyrazy których użyłem wczoraj wieczór prosząc go, aby mi na dzień jutrzejszy zachował swój powóz. — Był to dowód przekonywający, a poczciwiec jak najszczerzéj winszował mi tak doskonałego przebrania.
— Chwała Bogu! — zawołał, — hulajże sobie dobrze bracie, żebyś pamiętał Tłusty Czwartek! baw się na zabój! napełnij moję gondolę pierrotkami i rybaczkami!
— Ah! Hieronimie, — powiedziała jego żona.
— A czemużby nie, — rzekł Hieronim, — młodzież przecie bawić się powinna... zwłaszcza kiedy szaleje!
— No Hieronimie — zawołałem, — czas nagli...
— I owszem, daléj w drogę. Do widzenia żono, do widzenia bębny, — rzekł woźnica całując żonę i dzieci.
— Do jutra rana Ludwiko, a pamiętaj żebym miał ciepłą zupę z cebulą... to rozgrzewa po zimowej nocy.
Gdyśmy już wyszli za drzwi, rzekłem do Hieronima:
— Mój przyjacielu, choćbym nawet uchodził za dziwaka, winienem cię uprzedzić, że nie przebrałem się bynajmniéj dla obchodzenia Tłustego Czwartku, lecz aby doprowadzić do pomyślnego końca interes zbyt wielkiéj wagi.
— Ah! bah! bah! interes wielkiéj wagi, w tym kostiumie pierrota i tak umalowany?
— Tak jest, powtarzam ci Hieronimie, zbyt wielkiej wagi, kiedy aż ciebie potrzebowałem...
— Wiem że przyjaciele zawsze się wspierać powinni. No! to chyba musi być coś podobnego jak w roku zeszłym, pamiętasz... kiedy na ulicy Vieux-Marché wiozłem tego słusznego młodzieńca a ty siedziałeś z tyłu, a który potém przyprowadził do mojego powozu jakąś biédną damę lak słabą że zaledwie na nogach ustać mogła...
— Tak, mój kochany, to coś w tym rodzaju... ale jeszcze ważniejsze... dlatego też liczę na ciebie.
— Zgoda...
Tak rozmawiając zeszliśmy ze schodów.
— No! ale gdzież jedziemy? — spytał mię Hieronim.
— Na ulicę Delfina... Zatrzymasz się o kilka kroków od numeru 3, a ja poczekam w powozie.
— Dobrze.
— Jeżeli zobaczysz fiakra przy numerze 3, albo jeżeli dopiéro późniéj nadjedzie, zsiądziesz z kozła, i przechadzając się wzdłuż i wszerz, będziesz uważał czy nie wyjdzie z tego domu i nie wsiądzie do fiakra, jaki człowiek przebrany za pierrota w niebieskie kraty...
— Tak jak ty?
— Jak ja.
— A cóż potém?
— Potém pojedziesz za jego powozem i zatrzymasz się tam gdzie i on, a jeżeli zobaczysz że pierrot wysiada gdziekolwiek, to mię o tém uprzedzisz.
— Rozumiem! Jednak wyznaj że to dziwnie śmieszne iż tak ważny interes, jak powiadasz mój Marcinie, toczy się między pierrotami?
— W istocie jest rzecz bardzo szczególna, mój poczciwy Hieronimie; ale uważaj co ci powiem, w przypadku gdybym późniéj w nocy wracał i wsiadał do powozu... z tym pierrotem...
— W niebieskich kratach?
— Tak jest, w niebieskich kratach... zaklinam cię na wszystko w świecie, nie nazywaj mię Marcinem... Gdybyś wymówił moje imię, wszystko byłoby zgubioném!
— Tam do djabła!
— Jeszcze nie koniec, abyśmy jeszcze lepiéj zbili z tropu tamtego pierrota... gdybym za powrotem wsiadł wraz z nim do twojego fiakra, i wskazał ci miejsce do którego masz jechać, odpowiész mi... dobrze panie markizie.
— Żeby tamten pierrot. wziął cię za markiza?
— Tak jest... Chcę uchodzić za coś, czém nie jestem.
Hieronim wprzód nim wsiadł na kozioł, rzekł mi serjo, prawie wzruszony:
— Słuchajno mój dobry Marcinie... ktoby to wszystko był przewidział, kiedy w dniu twojego przybycia do Paryża, włóczyłem się z tobą z ulicy Montblanc aż na przesmyk Lisa?... Przypominam sobie to, jakby dzisiaj było.
Hieronim miał słuszność.
Ktoby był to wszystko przewidział, wówczas gdy ujrzałem się w Paryżu po raz piérwszy, sam, bez pomocy, opieki, znajomości?
Spostrzeżenie Hieronima nasunęło mi inne jeszcze uwagi. Powozu jego użyłem do pierwszéj mojéj wycieczki po Paryżu, a obecnie używałem go zapewne do ostatniéj; jeżeli bowiem nie myliłem się, jeżeli natchnienie powodujące mną w téj uroczystéj okoliczności było prawe i szczęśliwe, (o czém się wkrótce przekonam), wyjadę do Klaudyusza Gérard...bo wraz z spełnieniem mojego zadania wyczerpią się i moje siły... które czuję, że pomimo najmocniejszych wysileń są już na schyłku... gdyż atmosfera w któréj żyje Regina zbyt mocno mię pali....
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy Delfina.
Płaszczem otulony, wyjrzałem przez okno w drzwiczkach; jak spodziewałem się, przy tym domu stał fiakr.
Hieronim zsiadł z kozła. Czas jakiś przechadzał się po chodniku gwiżdżąc coś pod nosem, wreszcie zbliżył się do swojego kolegi i zawiązał z nim rozmowę.
W dziesięć minut późniéj, usłyszałem otwieranie bramy i głos księcia wołającego:
— Hola!... woźnico!
Wkrótce Hieronim przybiegł do drzwiczek i rzekł mi:
— Pierrot już wsiadł... aleś się omylił.
— Jakto?
— On nie jest niebieski tak jak ty!
— Nie jest niebieski?
— Tak niebieski... ale pijany... eh!... eh!
— Doprawdy? — pijany... jesteś tego pewien?... niespokojnie spytałem Hieronima.
— Tak mi się coś zdaje... ale daléj w drogę! bo oto kolega odbija od brzegu... wszak z blizka mam za nim zdążać?
— Ani na chwilę nie spuszczaj go z oka, — zawołałem. A jeżeli stracisz ślad jego, wszystko będzie chybione!
— Nie turbuj się. Tył jego powozu posłuży moim koniom za żłób.
Hieronim zaciął konie i ruszyliśmy co żywo.
W miarę jak się przybliżała chwila działania, coraz poważniejsze zajmowały mię myśli; wtém powóz nagle stanął.
Kwadrans zaledwie upłynął jak wyjechaliśmy z ulicy Delfina.
— I cóż! — spytałem Hieronima otwierając przednie okno — co tam nowego?
— Powóz tamtego zatrzymał się przed sklepem z likworami, — półgłosem odpowiedział mi Hieronim. — Dobrze... otóż i pierrot wysiada... dobrze... wchodzi do składu pociechy... bravo!
— Rozumiem — rzekłem zatrwożony następstwem takich libacyj.
— Ruszajmy — powiedział Hieronim — prędko widzę połknął... to zuch... musi być do tego przyzwyczajony.
I znowu jechaliśmy daléj.
W kwadrans późniéj znowu stanęliśmy.
— A co tam znowu? — spytałem Hieronima?
— Powóz tamtego staje przy korzennym sklepie.
— Przekleństwo! — zawołałem.
— Widać że ten djabeł pierrot[35] ma pypeć na języku — powiedział Hieronim; — nie dziw, bo ptasia choroba.
Po chwili Hieronim dodał:
— O! ho! już wychodzi... ah! to musi być patentowany łykacz... Ruszajmy!
I znowu jechaliśmy przez dwadzieścia minut; zaczynałem uspokajać się, bo już nie było nowych stacyj. Ale na przedmieściu ś. Marcina znowu stanęliśmy.
— Jeszcze!... rzekłem do Hieronima.
— Teraz to co innego, bo wstąpił do kupca win... Pierrot biédak ma pragnienie, musi sobie odświéżyć gardło; po wódce i likierze... butelka winka, to uspokaja.
— Czy on wygląda na bardzo pijanego? — z wrastającą obawą spytałem Hieronima.
— Owszem nie, nie bardzo... patrz oto wychodzi... kłania się z wielkiém uszanowaniem... zgrabnie jeszcze chodzi, na honor, bardzo prosto, bo tylko trochę zatacza się... Aha! otóż znowu wsiadł... Daléj jedźmy.
Nakoniec przyjechaliśmy za rogatki ś. Marcina.
W dziesięć minut późniéj powóz stanął przy drzwiach oświetlonych latarniami, umieszczonemi pod przezroczem, na którém czytano następny napis wielkiemi czerwonemi literami:

WIELKI BAL MASKOWY.

Otworzyłem drzwiczki, wyskoczyłem z fiakra i wskazując Hieronimowi róg ciemnéj naprzeciwko leżącéj uliczki, rzekłem:
— Czekaj na mnie w téj uliczce, kochany Hieronimie, proszę cię nie zsiadaj z kozła... a pamiętaj o tém co ci zaleciłem.
— Bądź pan spokojny, panie markizie, pół głosem odpowiedział Hieronim, aby mię przekonać że nic nie zapomniał.
— Ale zwijaj się żwawo... bo oto pierrot już sobie kupuje bilet w kassie.
W rzeczy saméj, pierrot książę de Montbar... stojąc za kilku przebranemi osobami, czekał przy małém zakratowaném okienku, strzeżoném przez dwóch gwardzistów miejskich, aż z kolei będzie mógł dostać bilet.
Stanąłem tuż za księciem, abym go nie stracił z oka.
Kupiłem bilet i udałem się za panem de Montbar.
Przebywszy dosyć długi korytarz, gdzie z obydwóch stron były gabinety przeznaczone dla pijących, weszliśmy do rozległéj sali, oświetlonéj nielicznemi i kopcącemi kinkietami, których blask rozlewał się niby mgła, prawie w ciemnościach pogrążając galeryę lub trybunę wzniesioną na sześć czy siedm stóp od ziemi po obu stronach długiéj równoległobocznéj sali. Na galeryi téj stało mnóstwo stołów i stołków przygotowanych dla pijących, którzy z tego wzniosłego miejsca, przypatrywać się mogli kostiumowemu balowi.
Przeraźliwie huczna orkiestra zagłuszyła mię na chwilę; jéj mosiężne instrumenta aż nadto dobrze tłumiły wrzawę ogromnego zbiegowiska, w którém przeszło pięćset osób rozmawiało, śpiéwało, śmiało się, krzyczało, wyło, gdy podłoga buchając tumanami kurzu, drżała pod szalonemi poskoki tańczących.
Wkrótce, po złowrogiéj fizyonomii, po opiłéj mowie poznałem koryfeuszów balu, na który przybył cały motłoch próżniaczy, wyuzdany, zwykle w najpodejrzańszych miejscach przebywający.
Prawie wszystkie kostiumy były brudne, szkaradne, haniebne, lub pełne cynizmu jaki tylko swoboda karnawałowa wyroić mogła. Z trudnością przezwyciężyłem zawrót głowy, jakiemu ulegali zapewne wszyscy nowo przybyli, wśród tego zaduchu, zgiełku, oraz cuchnącego i ciężkiego powietrza. Dziwacznie umalowana twarz moja, sprawiła że z razu zaczepiano mię i przemawiano do mnie niezrozumiałym językiem; potém zapomniano o mnie.
Oddalając się nieco od księcia, wyprzedziłem go ale wkrótce wróciłem pragnąc niby spotkać i bacznie mu przypatrzéć się.
Mimo częstych libacyj, które Hieronim widział naocznie, pan de Montbar nie wydawał się pijanym, chodził krokiem pewnym, był blady, oczy miał czerwone, pałające, uśmiéch pełen goryczy.
Widocznie jakaś myśl smutna mimowolnie przygniatała księcia, usiłującego zagłuszyć się, zezwierzęcić.
Dostrzegłem na jego twarzy wyraz odrazy i stłumionego gniewu, ilekroć tu i owdzie popychany wirem nikczemnéj zgrai, grubiańsko odparty lub szynkownym językiem napomniany został.
W kwadrans po naszém przybyciu, pan de Montbar pragnąc zapowne przezwyciężyć tak niewczesną delikatność, i obłędem stłumić w sobie wszelkie uczucia, korzystał ze sposobności jaką mu nastręczyła szalenie uwijająca się po sali galopada, bez ceremonii ujął pod boki szkaradną opuszczoną pasterkę, która z chęcią zezwoliła na to porwanie, i wraz z tancerką swoją wpadł w środek przerażającego koła, równie jak i inni tancerze wydając przeraźliwe krzyki.
Za jednym poskokiem stanąłem na schodach wiodących na boczne galerye.
Ztamtąd prawie ciągle mogłem ścigać księcia spojrzeniem, a mimo szatańskiego szału, nie dostrzegłem w nim ani radości, ani upojenia, a owszem samą tylko ponurą wściekłość. Zapamiętała szybkość tańca nie zarumieniła mu twarzy, przeciwnie coraz bardziéj bladł... uśmiéch jego był coraz bardziéj przymuszony.
Książę tak hojnie od przyrodzenia i losu wyposażony... małżonek najcudniejszéj w świecie kobiéty... człowiek noszący najpiękniejsze, we Frnncyi imię... porwany wirem opiłéj hołoty, wzbudził we mnie głębokie politowanie...
Rzucać, się na zabój w takie błoto aby zapomnieć o troskach, było to podług mnie gorsze jak samobójstwo.
Galopada skończyła się nareszcie!
Wir tańca sprowadził księcia aż do schodów na których stałem! Miejscowa grzeczność wymagała zapewne aby tancerz uraczył tancerkę chłodzącym napojem, gdyż odrażająca pasterka, czerwona, spocona, zdyszała, z zabłoconą spódnicą i pończochami, śmiało ujęła rękę księcia i rzekła mu chrypliwym głosem.
— Słuchaj, po tej djabelskiéj galopadzie, kochany pierrocie, kup mi przecie kieliszek wina!
Książę coraz bardziéj ponury, wyrwał się z poufałego uścisku pasterki i rzekł:
— Idź do djabła!
— Ja cię tak na sucho nie puszczę, — odparła obrzydliwa istota znowu czepiając się ramienia księcia. Jak co wypijemy... to i owszem.
— Pójdziesz ty sobie precz! — wściekle zawołał książę.
I tak gwałtownie pchnął pasterkę, że tylko co nie upadła i najohydniéj lżyć zaczęła swojemu tancerzowi.
Potém postrzegają w tłumie herkulesowéj postawy turka ze złowrogą twarzą, pasterka z nim gwałtownie pomówiła i skinieniem wskazała mu księcia. Ten zaś nie troszcząc się bynajmniéj o to co zaszło, powoli wstąpił na schody, na których ja stałem, i usiadł w ciemnym kącie galery i, przed próżnym stołem, w drugim rzędzie umieszczonym, zkąd balu już widziéć nie można było.
Pasterka i Turek ciągle po cichu rozmawiali, i zwerbowawszy wkrótce kilka osób niemniéj odrażającéj powierzchowności, znikli w tłumie, spojrzawszy na księcia gniewnie i groźnie.
Wtedy usłyszałem że siedzący o kilka kroków za mną pan de Montbar, rzekł do posługacza:
— Podaj mi flaszkę wódki.
Potém książę wsparł się na stole, opuścił czoło na obie dłonie, i siedział ponury, zamyślony.
Dla mnie nadeszła chwila działania, nie chciałem dopuścić aby się książę upił, a uważałem że lepiéj nad sobą teraz panuje niż w czasie przybycia na bal; zdawało się że haniebny pociąg któremu uległ, raczéj mroził niż rozpalał umysł jego.




2.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Zwolna przybliżyłem się do stołu, przy którym siedział oparty na ręku książę, udałem nieco pijanego, i przybierając nieokrzesaną mowę miejscowych gości, rzekłem poufale klepiąc mego pana po ramieniu:
— A cóż to! u tysiąca piorunów! czy się tu pije nie zapraszając nikogo?
Pan de Montbar nagle podnosząc głowę, spojrzał na mnie dumnie, zdziwiony i zagniewany.
— I cóż tak się na mnie gapisz? — dodałem śmiało patrząc mu w oczy, — powiadam ci stary kolego, że nie mogę znieść kiedy kto sam pije...
— W rzeczy saméj... masz słuszność — odparł książę, a gniéw jego ustąpił udanéj i cierpkiéj wesołości, — nudna rzecz pić samemu... Wreszcie, dla tego samego już żeś się tak szkaradnie umalował, kupię ci butelkę; każ sobie podać szklankę...i trąćmy.
— I owszem... garson, szklanki!
— Oto jest.
— No! jakże? czy dobrze się tu bawisz? — spytał mię książę po niejakiéj przerwie, — czyś wesół?
— A ty stary bawisz się?
— Do licha! — odparł książę, — widać że się bawię kiedy tu jestem.
— To nie dowodzi nic.
— Bah! — Przecież zawsze gdzieś bywamy dla zabicia czasu.
— No, to po cóż tam bywać?
— A po co się upijamy? mój stary? pewno że nie dla wódki lub wina, które pijąc sam szatan nawet krztusi się.
— Ah! to na cóż upijać się!
— Eh! do milion djabłów! aby zapomniéć, aby zagłuszyć... to co nas gryzie...
— Ah! — z widoczném zajęciem i smutkiem powiedział książę, — ah! ty pijesz abyś się zagłuszył... abyś zapomniał?...
— Bah! cały tydzień włóczę za sobą moję biedę... a kiedy piję jestem sobie pan, jak powiada piosnka, a potém... tobie... stary przyjacielu... to takie rzeczy wyznać można...
— Twój przyjaciel?
— Znajomy... jeżeli wolisz.
— Ah! ty znasz mię?
— Tak, prawie jakbym cię wychował.
Książę wzruszył ramionami i mówił daléj:
— No! obaczmy... co możesz powiedziéć...przyjacielowi... skoro utrzymujesz że jesteś moim przyjacielem!
— Mój stary... mnie serce boli.
Książę wybuchł szyderczym śmiechem i rzekł:
— Serce boli? ciebie? to musi być bardzo ciekawe, opowiedzno mi to.
— Wystaw sobie... mój stary... że mam żonę...
— Tam do djabła!...
— Otóż!... mój kochany... moja żona...
— No! co twoja żona?
— Zdaje się że mi przyprawia rogi... że się kocha w innym...
— Doprawdy? — powiedział książę i twarz jego zachmurzyła się. bolesny uśmiéch osiadł mu na ustach, — doprawdy? biedny chłopcze!... twoja żona... tyle boleści zadaje twojemu sercu?
— I do tego bardzo ładna żona!...
— Takie zawsze najgorsze... Ale czyś pewny tego?
— Aż nadto pewny, mój stary... ona kocha... milionera...
— Milionera?
— Wojskowego, inżeniera...
Książę zadrżał, poczerwieniał, ale wstrzymał się.
— Człowieka przystojnego... pięć stóp sześć cali, a gdybyś widział jego mundur, mój stary... bo w mundurze... to on szczególniéj...
— Dobrze, dobrze... opryskliwie rzekł pan de Montbar, pięścią w stół uderzając, — ale dosyć tego.
— Nieprawdaż, mój stary... że to bardzo przykro... kiedy własna żona... jeszcze do tego przystojna...
— Eh! co mię tam obchodzi... twoja żono? — niecierpliwie odparł książę.
— Mimo to, — nie zważając na przerwę mojego pana ciągnąłem daléj, — trzeba być sprawiedliwym... prawo jest za moją żoną...
— A więc dla czegóż uskarżasz się?
— Dla czego uskarżam się, mój stary? wystawie sobie, iż mimo że ona woli... tego inżeniera... ja ją zawsze jednakowo kocham...
— W takim razie jesteś podły! — zawołał mój pan, coraz bardziéj rozdrażniony szczególnym podobieństwem między mniemaném mojém położeniem a swojém własném, — jesteś nędznik... jeżeli ją jeszcze kochasz...
— Tobie mój stary... to bardzo łatwo tak mówić, bo jéj nie znasz... ona tak ładna!
— Dobrze, dobrze... daj już temu pokój.
— Oto... i dzisiaj rano nawet... patrzyłem na jéj sylwetkę, znasz pewno te wyrzynki z czarnego papieru, co to pięć soldów kosztują — kiedyś tam, dawno już, kazałem był zrobić tę sylwetkę — i mówiłem sobie patrząc na nią a myśląc o inżenierze... co za szkoda!...
— Ależ, nikczemniku, głupcze! — z wściekłością zaciskając zęby zawołał książę, — czemużeś nie zabił tego człowieka, który cię hańbi?
— Ty więc zabiłbyś go... mój stary?
— Tu nie idzie o mnie, — wyniośle przerwał mimo woli, — ale ty mogłeś objawić twoję zazdrość bez narażenia się na śmieszność...
A potém, niby żałując że w ten sposób zdradził dojmujące wrażenia które go dręczyły, — (a przekonałem się o tém co tak usilnie wiedzieć pragnąłem: że jeszcze namiętnie kochał Reginę) — książę dodał niecierpliwie:
— A wreszcie, wszystko mi tam jedno... Wypijmy po szklance... i... bywaj zdrów... znudziły mię już twoje bzdurstwa.
— Ah! mój stary, — tonem wyrzutu powiedziałem księciu, — nie dobrze jest wysyłać na grzyby... dawnego zmartwionego przyjaciela.
— To mi dopiéro głupiec! — rzekł książę wzruszając ramionami.
— Godziż się tak traktować przyjaciela, — odparłem, dobitnie wymawiając te słowa, — dawnego znajomego z szynku pod Trzema Beczkami?
Na wzmiankę o szynku, w którym nieraz się upijał, książę nie mógł ukryć niespokojności i zdziwienia, a rzekł— ;
— W szynku pod Trzema Beczkami?... Mylisz się... ja nie znam tego szynku.
— Ej, po co się zapierasz... piliśmy tam ze dwadzieścia razy... ale to już dawno.
— Fałsz!...
— Posłuchaj... mój stary... a zaraz przekonam cię że prawda... Pewnego wieczora... w grudniu... czas był szkaradny... siedziałeś w szynku pod Trzema Beczkami... piłeś wódkę.
— To nie ja... powiadam ci, nędzny bydlaku, — wrzasnął książę, — pijanyś i nie wiész co pleciesz.
— To trochę zanadto! — a wszakże cię znam i wiém jak się nazywasz.
— Ah! wiész jak się nazywam?
— Do licha... nazywasz się...
— No jak?...
— Jerzy...
— A dla czegóż nie Jan albo Piotr?
— Dla czego... mój stary? bo się nazywasz Jerzy... Jerzy książę de Montbar.
Ostatnie wyrazy wymówiłem dosyć cicho, aby je sam tylko słyszał, nie zaś inni pijący; to téż zrazu zdumiony, nie chcąc i nie mogąc wierzyć swym uszom, patrząc na mnie błędnym wzrokiem, książę zawołał:
— Coś ty powiedział?
— Ej, dla Boga, mój stary, — odparłem najprościéj w świecie, — powiadam że się nazywasz Jerzy książę de Montbar... cóż w tém tak dziwnego?
— Nieszczęśliwy! — wrzasnął mój pan, a oczy jego gniéwem się zaiskrzyły, twarz wstydem zarumieniła, z groźną miną porwał się ze stołka.
— Cóż to, mój stary? ty widzę od zmysłów odchodzisz, dla tego że ci mówię iż jesteś...
— Czy ty będziesz milczał! — zawołał książę trwożliwie spoglądając w koło, gdyż obawiał się aby mię nie słyszano; potem pragnąc czémprędzéj opuścić niegodne miejsce, w którém go poznano, pan mój uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Garson!
— Jakto! mój stary... opuszczasz przyjaciół?
— Garson! — zawołał znowu książę, wstając i nieodpowiadając mi.
— Mój stary, ty zostaniesz, — również wstając rzekłem księciu, — bo jeżeli opuścisz zmartwionego przyjaciela... uczepię się twojéj szyi, przypnę się do ciebie, i wymienię twoje książęce nazwisko... równie głośno jak ty wołałeś garsona...
Ta groźba wstrzymała i przeraziła mojego pana; zbliżył się znowu do stołu, z gniewną bacznością przez kilka chwil na mnie spoglądał, usiłując zapewne poznać lub odgadnąć moje rysy mimo pokrywające je malowidło; lecz nie mogąc tego dopiąć, niespokojnie wkoło powiódł okiem i rzekł:
— Słuchaj-no nędzniku! co chcesz za twoje milczenie!... pieniędzy, nieprawdaż?
— Chcę wylać się przed tobą, mój stary, z całém mojém sercem, chcę pomówić z tobą o dawnych czasach... tak jest, i jeśli mi odmówisz téj pociechy, wymienię cię... zbuntuję wszystkie maski i zawołam: hej!... hej!... słuchajcie!... pójdźcie-no obaczyć balową ciekawość... oto ten pierrot, nie jest pierrot... ale...
— Na miłość Boga, milcz! — prawie błagalnym głosem zawołał mój pan, bo tak głośno mówiłem że sąsiedzi zaczynali się ku nam obracać. Mam dwadzieścia luidorów w sakiewce — zcicha dodał książę, — wyjdźmy ztąd... a daruję ci je.
— Znamy się na farbowanych lisach... mój stary... albo ty byś dał?
— Przysięgam że dam!
— A zresztą, mój kochany, — mówiłem znowu z uporem pijanemu właściwym, — czy mi twoje pieniądze zastąpią przyjaciela... albo ja z twojemi pieniędzmi mogę otwarcie pomówić?... kiedy tymczasem... wylać się przed księciem... takim jak ty, przed prawdziwym księciem, który pije i hula z najostatniejszym ulicznikiem, z piérwszym lepszym łotrem... i wcale się tego nie wstydzi... o! takiéj pociechy odmówić sobie nie mogę... Siadajże i pomówmy o naszych hulankach... mój biédny stary, to może zapomnę o żonie... a jeżeli mi odmówisz... zaraz zawołam... hej! słuchajcie...
— Milczże... zostanę, — zawołał książę, — ale cicho, kiedy ci mówię że zostanę... — i z przytłumioną wściekłością dodał: — No, słucham, czego chcesz? mów prędko... i skończmy już raz.
— Jakto, u tysiąc djabłów! skończmy; wszakżeśmy jeszcze nie zaczęli.
— O!... rzekł książę podnosząc oczy w górę i obu pięściami w stół uderzając, — co za męczarnia!...
— Cóż to! mój stary, i ty mię na prawdę nie poznajesz? mnie, dawnego przyjaciela... chyba to moje malowidło temu winno.
Książę mocno targnął chustką.
— No, ale do rzeczy... słuchaj... muszę ci coś przypomnieć, mój stary, a zaraz trafisz na właściwy trop... Było to wieczorem, piłeś w szynku pod Trzema Beczkami...rozlałeś wódkę na stół, moczyłeś w niéj palec, i na ceracie napisałeś pewne imię...
— Imię, ja?
— Ale tak!... imię Reginy... co? pamiętasz?
Książę podskoczył na krześle; potém siedział przez chwilę zamyślony, przytłoczony, z osłupiałém okiem; zapewne przypomniał sobie ten wieczór w pijaństwie spędzony nieśmiejąc bowiem zapiérać się, zawołał wstydem pognębiony:
— Milcz... zabraniam ci wymawiać to imię...
— Bah! a to dla czego, mój stary? Wszakżeś bawił się pisaniem tego nazwiska na szynkownym stole... które tego samego wieczora jakiś pijak syllabizował... przeraźliwie czkając... R i E to RE...mówił kiwając się G i I.. to jest GI..
— Nędzniku! — prawie bez przytomności zawołał książę, — ale czegóż ty chcesz...
— Ah! jeżeli będziesz krzyczał, mój stary... rzekłem przerywając mu, — to i ja równie głośno jak ty wymienię twoje nazwisko... i zawołam... hej! maski!...
— Ależ to istny szatan nie człowiek!... kto on?... — mruknął książę znowu usiłując rozpoznać moje rysy; ale widząc że się to na nic nie zda, rzekł z niecierpliwością:
— Niepodobna... niepodobna... ten głos? ten ton?... gubię się... tracę głowę...
— Śmieszna rzecz jednak, że mię nie poznajesz, mój stary... Oboczmy może inna okoliczność lepiéj ci mię przypomni... Czy pamiętasz sławną noc którą przepędziliśmy razem... w domu... (i powiedziałem mu po cichu), przy rogatce des Pailassons? Był tam gałganiarz co nam opowiadał pocieszne historyjki, że aż pękaliśmy od śmiechu... a jakie tam były kobiéty, ale to co się nazywa kobiéty... Szczególniéj jedna... tłusta blondynka... w żołnierskiéj czapce (dostała ją od jakiegoś weterana), zdawało się że cię połknie oczami; pamiętasz, nazywano ją Łachmanką z powodu jéj ubioru. Takeś za nią szalał, że zapomniawszy się nazwałeś ją imieniem, które, niegdyś napisałeś na stole w szynku... i dalibóg!... odtąd... to imię... pozostało przy niéj... bo w zakładzie już jéj nie nazywają Łachmanką ale Reginą.
Wymierzyłem cios okropny, ale słuszny i konieczny.
Pewien jestem że książę po raz piérwszy uczuł całą sromotę i smutne następstwa z uczęszczania do miejsc tak nikczemnych, albowiem wybieg którym go na chwilę przytłoczyłem, skruszyłem, był jeżeli nie prawdziwy, to przynajmniej tyle prawdopodobny, że wnosząc z wyrazu zgryzoty i wstydu, jakie się malowały na jego twarzy, zdawało mi się iż mówi: — „Mógłżem do tego stopnia i w tak nikczemnym miejscu zniesławić imię kobiéty, która dzisiaj nosi moje nazwisko? a jednak w pijaństwie istotnie napisałem imię Regina na stole w szynku.“
Po chwilowym znękaniu książę wpadł w taką wściekłość, że przez stół schwycił mię za rękę i gwałtownie mi ją ściskając zawołał:
— Kłamiesz!... i drogo opłacisz mi tę zniewagę!!\
Byłem daleko silniejszy aniżeli pan de Montbar, to téź łatwo i prawie bez najmniejszego szmeru poskromiłem go, tak mocno pięść mu ściskając, iż puścił moję rękę.
Nagle nieprzewidziany wypadek nadał nowy bieg i charakter mojéj rozmowie z księciem.
Zrazu głucha, ale wnet coraz to głośniejsza wrzawa wybuchła wśród balu: spojrzałem w stronę z któréj pochodziła, i o dwadzieścia kroków od nas spostrzegłem szkaradną pasterkę, którą książę po tańcu tak niegrzecznie odepchnął od siebie. Ta istota, wzmocniona znaczną liczbą ludzi swojego kroju, wykrzykiwała i machała rękami zmierzając ku am...Natychmiast pojąłem grożące księciu niebezpieczeństwo i istotnie przerażony zawołałem:
— Kobiéta z którą tańczyłeś i z którą pić nie chciałeś, zwerbowała sobie znaczną liczbę popleczników... Patrz... oto nadchodzą... miejmy się na baczności.
— Tu nie o to chodzi, — zawołał wściekły książę, niechcąc nawet spojrzeć w miejsce które mu wskazywałem; — ja muszę natychmiast wiedzieć kim jesteś nędzniku!
Wtedy stanąłem przed księciem, podniosłem głowę, nagle zmieniłem ton mowy, ułożenie, słowem przekształciłem się w światowego człowieka, co mi nie trudno było, gdyż obdarzony wielką zdolnością do postrzeżeń, słyszałem, widziałem i przeszło od roku uczyłem się w pałacu Montbar obejścia i mowy najznakomitszych łudzi Paryża, — wtedy, mówię, tonem pewnym, spokojnym, najumiarkowańszym rzekłem do księcia:
— Mam honor powtórzyć panu, że zbliżanie się tych ludzi jest bardzo groźne... Nas tu tylko dwóch z dobrego towarzystwa... narażamy się więc na pokrzywdzenie.
Książę słysząc że się w ten sposób wyrażam, zdumiał daleko bardziéj niż przedtem; a jego gniew i wstyd, że tak powiem, wzniosły się do wysokości socjalnego stanowiska, jakie sądził że zajmuję. Lecz także i gwałtowne jego uczucia objawiły się w odmienny sposób. Czuł się zapewne swobodniejszym, mniemając, że ma do czynienia z światowym człowiekiem; gdy więc ochłonął nieco, rzekł mi widocznie pomieszanym głosem:
— Ja pana nie opuszczę, aż się dowiem kto jesteś... Teraz wszystko pojmuję, każde jego słowo było znieważającym ucinkiem, krzywdzącém zastosowaniem! To wymaga okropnego zadosyć uczynienia... mój panie... zadosyć uczynienia, które miéć będę... Nie mogę panu zedrzeć z twarzy tego malowidła co cię maskuje, lecz od téj chwili przypinam się do ciebie jak pijawka... i...
A po przerwie dodał z godnością:
— Ale nie... nie, nie będę potrzebował uciekać się do ostateczności zarówno dla nas obu przykrej. Jesteś pan człowiekiem z wyższego towarzystwa... jak powiadasz... Skoro tak jest... zapewne, po tém co zaszło między nami, bez wahania się wymienisz mi swoje nazwisko...
— Bądź pan spokojny, postąpię jak przystoi... dowiesz się pan o wszystkiém... co wiedziéć powinieneś... ale tutaj grozi panu istne niebezpieczeństwo... przecięto panu wszelki odwrót... Spojrzyj pan po za siebie... (książę rozmawiając ze mną plecami był obrócony do sali), wielka tylko energia wyrwać nas może z téj toni... Powiadam nas, ponieważ dwaj ludzie naszéj sfery, dwaj ludzie z sercem, w podobném położeniu wspierać się winni... a wreszcie sama nawet groźba pańska, niejako mi nadaje prawo podzielania niebezpieczeństwa.
— Dziękuję panu... i przyjmuję... Pańska mowa i uczucia w tém zdarzeniu dowodzą mi przynajmniéj, że cokolwiek późniéj zajdzie pomiędzy nami... zajdzie pomiędzy ludźmi przyzwoitymi.
— Tymczasem panie... — rzekłem księciu, silném uderzeniem nogi kruszec stołek i dając panu de Montbar jednę podpórkę, teraz w dzielną pałkę przemienioną, — uzbrój się pan tém a nie zaczepiaj... ale jeżeli kto pana ruszy... bij mocno i prosto między oczy.
W ten sposób szlachetnie i grzecznie rozmawiając ze zdziwionym panem de Montbar, patrzyłem na zbierającą się burzę... Szkaradna pasterka i tłumy obrzydliwe godnych popleczników takiéj istoty, skupiły się przy jedynych schodach wiodących na galerye... Trzech czy cztérech gwardzistów miejskich pilnujących porządku, wówczas byli zbyt oddaleni; wreszcie jak to zwykle w podobnych miejscach, większość tamtejszych gości, chciwa kłótni i bijatyk, stawia policyantom potężny opór, skupiając się w ścisłą i niełatwo przeniknioną massę; to téż reprezentanci publicznéj siły prawie zawsze zbyt późno przybywając, nie mogą przeszkodzić częstokroć krwawym zajściom.
Nowy, nieprzewidziany wypadek powiększył jeszcze nieład i do ostatka upokorzył księcia.
Z namysłu zajęliśmy obronne stanowisko u wierzchu schodów, zaledwie mogąc liczyć na neutralność stojących na galeryi; widzieli oni że połamałem, stołek i jego szczątkami podzieliłem się z moim towarzyszem, zaczynali więc włazić na stoły, pragnąc bezstronnie sądzić o wymierzanych ciosach.
Burzę rozpoczął niby wystrzał samych obelg, z wielkiém mojém zdziwieniem zastosowanych do mojego pana, którego nie wzięto za księcia de Montbar, lecz za żółtą rękawiczkę, za strojnisia, że się wyrażę miejscowym językiem. Jakiś dwudziestoletni chłopak, w szkaradnéj masce, stojący w piérwszym szeregu tłumów, wrzeszczał zakatarzonym głosem, wskazując na księcia:
— Hej! wy, patrzcie-no na tego niedoszłego pierrota, który szturga i bije nasze kobiéty; to jakiś łajdak, żółta rękawiczka! ja go znam...
— On? ten brudas!
— Trzeba go zdusić...
— Czyś ty pewny... że to żółta rękawiczka?
— Ale tak! ze dwadzieścia razy widziałem go konno lub w powozie na Elizejskich polach, gdzie zbieram resztki cygar.
— A on tu po co? ten strojniś!
— Alboż to my bywamy na ich balach!
— Oho! strojniś widzę na baczności!
— Bo stchórzył łajdak.
— Paniczyk! przyszedł tu przypatrywać się naszym zabawom...
— Alboż to my jesteśmy twoje zabawki, słuchaj-no filucie? co? hę!
— Powiedz-no, ty wymuskany pysku?
Na tak brudne obelgi książę cały poczerwieniał, oczy jego wściekłością zabłysły; zapamiętale chciał rzucić się na owe tłumy, ale przewidując jego zamiar, schwyciłem go za ramię:
— Zgubionyś, panie, jeżeli opuścisz to stanowisko... nie ruszaj się, śmiało im patrz w oczy... ale ani słowa... zimna krew i milczenie zawsze nakazują szacunek...
Książę usłuchał mojej rady, i w rzeczy saméj na chwilę zmniejszyła się gwałtowność odgróżek, oblegający nie wiedzieli co począć, bo, mówiąc po wojskowemu, zajmowaliśmy wyborne stanowisko, gdyż staliśmy na wierzchołku schodów, po których dwóch tylko ludzi naprzeciw nam postępować mogło, byliśmy uzbrojeni w palki, a nadto tłum poznał żeśmy spokojni, odważni, na wszystko gotowi.




3.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

To zawieszenie nieprzyjaznych kroków trwało kilka minut. Szkaradna pasterka cierpkim i zakatarzonym głosem krzyknęła na tłumy swoich obrońców:
— Ha! podli, i wy pozwolicie aby strojnisie bili i mordowali wasze kobiéty... tak jest, on mię bił... on mię nazwał pijaną...
— To on sam pijak.
— Poczekaj-no kochanku, — rzekł jakiś dziki, który podburzony krzykami téj megery, wszedł na dwa schody i tam stanął jeszcze namyślając się, — obaczę ja twoję skórę, mój ty strojnisiu.
— To jakiś szpieg, — rzekł drugi.
— Tak, tak, to szpieg... — zawołało kilka głosów.
— Inaczéj... onby tu nie przyszedł...
— Ah! czekajno łotrze!
— Precz z nim!
— Trzeba go potargać! podrzeć na kawałki!
— Ale ich tu dwóch... tych strojnisiów, — zawołał jakiś głos, — drugi pierrot ma także drążek w ręku...
— Trzeba im temi drążkami pozatykać gardła...
— Hej... hej! żandarmi!...
— Co nas tam żandarmi obchodzą?... ścieśnijcie szeregi... — rzekł dziki, — a ręczę że wnet nie pozostanie już ani siadu... obu tych strojnisiów...
— Bądź pan gotów, — po cichu rzekłem do księcia, — nadeszła chwila działania; za najpiérwszym zamachem naśladuj mię.
— Ah! panie... ileż zniewag znosić muszę, — szepnął pan de Montbar blady z wściekłości, lecz pełen energii i odwagi.
Zaledwie zaleciłem mu aby był gotów na wszystko, dziki wszedł na ostatnie stopnie schodów i dostał się aż do nas. Stanąłem przed księciem, i rzekłem dzikiemu, nie ustępując z miejsca:
— No, spróbuj... dotknij mię?
— Co? może mię zjesz?
— Dotknij, mówię.
— Masz!!! — rzekł ten człowiek podnosząc na mnie rękę; lecz nim mię dosiągł, silnie ugodzony nogą od stoika pomiędzy oczy, padł i stoczył się ze schodów.
Tak dzielny odpór na chwilę przeraził oblegających.
— Trzymajmy się tutaj przez dwie lub trzy minuty, — rzekłem księciu, — a będziemy ocaleni. Widzę już żandarmów; przebijają się przez tłumy i idą nam na pomoc.
Zaledwie to powiedziałem aż jakiś Turek i atletyczny najemnik rzucili się na schody.
— Czy i ty chcesz także?... — spytałem Turka.
— Tak jest... chcę ci zapłacić, rzekł — i uderzył mię.
Właśnie podnosiłem drążek chcąc mu oddać za swoje, wtem towarzysz Turka raptem przykląkł, schwycił mię za nogi i obalił. Wprawdzie książę wymierzył mu raz, który mu się udał, lecz upadek mój dał hasło do powszechnego natarcia; a gdy po niesłychanych wysileniach podniosłem się nakoniec, ujrzałem pana de Montbar leżącego na ziemi, deptanego nogami, bitego w twarz... a Turek klęczący na jego piersi, ściskał mu szyję. Na chwilę oswobodzony od przeciwników, rzuciłem się na Turka, schwytałem go za włosy, i obalając go w tył, uwolniłem księcia. Wtedy klęcząc, mógł odpierać oburącz grad zadawanych mu razów...
Na szczęście kilku żandarmów, dalekich świadków téj sceny, z wielką trudnością przebiło się nakoniec przez tłumy. Na ich widok, jak zwykle najzajadlejsi napastnicy znikli; tłum sam cofnął się, i cały plac boju wkoło schodów wypróżnił się.
Zaczepiono nas tak widocznie, krew płynąca z twarzy księcia tak wyraźnie świadczyła o nikczemności wymierzonego na nas zamachu, iż żandarmi, zwykle skorzy do aresztowania wszystkich bijących się w tych haniebnych miejscach, doradzili nam abyśmy wyszli z balu, a sami, gdyśmy zapłacili należytość za wódkę i złamany stołek, zasłaniali nasz odwrót.
Takie rozwiązanie zupełnie mię zaspokoiło. Przez chwilę obawiałem się aby mię wraz z księciem nie przyaresztowano; bylibyśmy musieli wyjawić nasze nazwiska, w jakże zatém śmiertelnym byłbym kłopocie!
Wreszcie dowiedziałem się już tego co wiedzieć pragnąłem: — Książę namiętnie kochał żonę;... duma i obawa śmieszności wstrzymywały go zapewne od objawienia swéj zazdrości Reginie i od błagania ją o przebaczenie, a usiłował w hańbiącym poniżeniu zagłuszyć swoje troski.
Ciągła miłość księcia dla Reginy wzbudzała we mnie niejakie współczucie; przekonywała mnie bowiem że serce jego nie zupełnie jeszcze było zepsute; zresztą tyle sam wycierpiałem, iż więcéj niż ktokolwiek wiedziałem co to są troski jakie zazdrość wywołuje; atoli duma pana de Montbar, jego fałszywy wstyd, haniebny środek zaradzania swoim męczarniom, przejmowały mię jedynie pogardliwą litością... Człowiek ten, nawet zakochany, nie przedstawiał żadnéj rękojmi przyszłego szczęścia Reginy; przeciwnie zaś silnie ufałem charakterowi, rozsądkowi, i osobistéj wartości Justa. W téj chwili posiadając prawie pewny środek usunięcia ostatniego skrupułu, jaki wstrzymywał Reginę od opuszczenia swojego męża, i skłonienia ją aby los swój powierzyła miłości Justa... któremu winna będzie przywrócenie sławy pamięci matki swojéj — prawie gotów byłem przechylić szalę na korzyść kapitana. Atoli zważywszy jak wielką biorę na siebie odpowiedzialność, chciałem w ostatniéj rozmowie z księciem, przekonać się raz jeszcze, czyli rzeczywiście nic się już po nim spodziéwać nie mogę... ze względu na szczęście Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


EPILOG..

1.
Zmazanie winy.

Rok przeszło upłynął od czasu śmierci Baskiny i Bambocha.
Październik zbliżył się ku końcowi.
Podróżny który na piętnaście miesięcy przedtem przebiegał część Solonii, widownię naszego opowiadania, gdyby ją był znowu przebywał obecnie, zapytałby sam siebie jakim cudem tak zupełnie przeistoczoną została?
W rzeczy saméj, w ciągu piętnastu miesięcy, pięć czy sześcio-milowy okrąg posiadłości pana Duriveau, niegdyś tak nędzny, opustoszały, nieuprawny, zaraźliwy, zapełniony cuchnącemi bagnami, których wyziewy prawie zabijały rzadkich mieszkańców po folwarkach; ten kraj, powiadamy, nietylko zmienił swą postać, ale jeżeli tak rzec można, nawet i naturę.
Znikły wilgotne, zapowietrzone mgły, które naokoło pokrywały te na pół zatopione w gnijących wodach stepy; znikły czarnawe, gąbczaste grunta, tu i owdzie pokryte mdłym wrzosem, w których ludzie i zwierzęta grzązły aż po kolana; znikły nieskończone, nagie, wyschłe i spustoszone równiny, po których gdzie niegdzie błąkało się chude bydło, szukając niedostatecznego pastwiska wpośród janowcu i ostu, podczas gdy biédni pastuszkowie, łachmanami pokryci, gorączką dręczeni, wlekli osłabione kroki za swą nędzną trzodą; znikły bagniska pełne gęstéj, stojącéj, ołowianego koloru wody, w któréj smutnie odbijały się popękane ściany nędznego folwarku, zbudowanego z błota, na pół pokrytego słomianym dachem.
Słowem, wszystko w tym kraju nagle się zmieniło, wszystko... bo nawet powietrze jakiém tam oddychano: dzisiaj, o tyle zdrowe, czyste i lekkie, o ile dawniéj ciężkie i zaraźliwe.
Wkrótce jednak podróżny mógłby odkryć tajemnicę tak niepojętéj zmiany, postrzegając szerokie, cegłą wyłożone kanały, a na nich tu i owdzie zawieszone mosty, zarazem ozdobne i mocne, pod któremi płynęły obfite wody, zasycane podziemnemi rurami; pochyłość tych rur zręcznie wyrachowana, nieustannie naprowadzała do kanałów, jako do głównych arteryj, stojące wody, które dla braku odpływu, od wieków zalewając, roztwarzając i gnojąc ziemię, czyniły ją cuchnącą i niepłodną.
Nakoniec — bo czego nie dokaże praca i rozsądek człowieka? — te wody niegdyś plaga kraju, wsparte kapitałem, stanowiły teraz jedno z bogactw jego... Wychodząc z kanałów, napływały w ogromne naturalne sadzawki, utworzone przez kilka stawów; ztamtąd przenosząc, się do obszernych rezerwoarów, a to za pomocą wiatraków równie prostego jak dowcipnego mechanizmu[36], według potrzeby rolę skrapiać mogły, przez mnóstwo irrygacyjnych kanałów.
A tak, rozległe grunta które na początku opowiadania naszego były błotniste, zaraźliwe, nieuprawne, teraz były już zupełnie zdrowe, oczyszczone i w wielu miejscach przygotowane do jesiennych zasiewów.
I nie sama tylko ziemia w dobrach pana Duriveau tak dalece zmieniła się, ale nadto mieszkania... co więcéj... mieszkańcy; niegdyś tak wynędzniali i chorobliwi, teraz cieszyli się kwitnącém zdrowiem.
Na całéj przestrzeni ogromnych posiadłości ojcu Marcina, niewidziano ani jednego folwarku, a raczéj jednéj z tych szkaradnych kniei, w których więdło skarłowaciałe gorączkami i największą nędzą pokolenie.
Sama nawet wioseczka Tremblay, licząc około dwustu lepianek równie jak folwarki zniszczałych, znikła i nędznym widokiem swoim nie raziła już w obec wspaniałego zamku hrabi Duriveau.
I zamek także uległ zupełnemu przekształceniu.
Główny korpus jego i dwa poboczne skrzydła przedłużono nakształt ogromnego równoległościańu, a to przez przyłączenie do nich nowych budowli, które wznosząc się na przeciw głównego korpusu, łączyły końce owych dwóch skrzydeł.
Szeroka murowana z cegły galerya, ciągnąca się wewnątrz tego równoległościanu, tworzyła na piérwszem piętrze taras, na dole zaś korytarz dozwalający krążyć w koło tych rozległych budowli, bez obawy słońca lub deszczu.
Plac otoczony temi budowlami, użyto na spacerowy ogród; jego zarośla i drzewami wysadzane ulice, zbiegały się w jednym punkcie przy wytryskującéj fontannie, a ten rodzaj pomnika w prostym i surowym stylu, zakończony był kulistą ozdobą, na któréj czytano wyrytą wielkiemi literami ulubioną maxymę doktora Clément, którą Marcin przytoczył w swych Pamiętnikach:

NIKT NIE MA PRAWA DO ZBYTKU, DOPÓKI WSZYSCY NIE ZASPOKOJĄ SWYCH KONIECZNYCH POTRZEB.

W nocy ogród arkady i budynki, były oświetlane gazem, którego żywe światełka rozchodziły się, równie na wszystkie strony aż do części parku zarosłego odwieczną gęstwiną, która starannie zachowywana rozciągała się po za zamkiem.
Nakoniec po prawéj stronie pomiędzy licznemi nowemi budowlami, wznosiły się ogromne kominy kilku parowych machin, przeznaczonych bądź do skrócenia lub ułatwienia niektórych robót, bądź téż do sprowadzania w obszerne rezerwoary wody, potrzebnéj po różnych częściach tego wielkiego zakładu.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, październik miał się ku końcowi. Dzień był chłodny i miły, jak to się często trafia w jesieni.
Lekki faeton, zaprzężony w parę niewykwintnych lecz zgrabnych i silnych koni, zatrzymał się na najwyższym punkcie nowo otwartej drogi, z któréj widać było dopiéro wspomnione zabudowania.
Mężczyzna i kobiéta, jeszcze młodzi, siedzieli w powozie, którego zaprzęgiem kierował sam właściciel, zaś tylne siedzenia zajmowali piętnastoletni sługa i garderobiana; dwa skórzane tłómoki umieszczone na przodzie faetonu, świadczyły, że pan i pani Just Clément (byli to oni) są w podróży.
— Mój drogi, jakież może być przeznaczenie tych ogromnych zabudowań? — spytała Regina męża... Patrz no, co to za wspaniały widok!
— W istocie, — odpowiedział Just dzieląc zdziwienie i zachwycenie swój małżonki, — czy to zamek, czy jaki zakład wiejski, czy też rękodzielnia? Nie wiém... w ogólności rzec można że cała okolica, którą przebiegamy, od niejakiego czasu uległa, zupełnéj zmianie... Te świéżo zbudowane kanały... te wszystkie mosty, nowo pomalowane baryery doskonale urządzone i świeżo ukończone drogi, te nowo posadzone drzewa, te obszerne karczowiska — wszystko to okazuje niezwykłą czynność.
— A jednak na drodze nie spotkaliśmy nikogo... Nie prawdaż Juście, że to rzecz dziwna?
— W istocie bardzo dziwna,... ale jeżeli sobie tego życzysz Regino, udamy się drogą, która jak uważam dotyka budowli na lewém skrzydle, a tam, jako ciekawi podróżni, dowiemy się jakie ma przeznaczenie ten wspaniały zakład.
— A być może, — powiedziała Regina, — iż nam go i zwiedzić pozwolą.
— Nie wątpię o tém moja piękna pani, — wesoło odpowiedział Just — skoro sama raczysz objawić to życzenie.
— No, no, panie pochlebco, — nie mniej wesoło odparła Regina — skieruj więc nasze poczciwe koniska ku temu zaczarowanemu pałacowi.
— Jestem posłuszny, — rzekł Just czule patrząc na żonę, — a niedługo przyjdzie na ciebie, nadobna nimfo, kolej uwodzenia; użyj więc całéj twojéj potęgi na usunięcie zawad jakie ciekawość nasza napotkać może.
— Spróbuję, mój panie, lubo nie wiele ufam roli nimfy... — uśmiéchając się odpowiedziała Regina; puczem dodała:
— Ale żart na stronę, mój kochany Juście, przyznaj że niema nic milszego nad tę podróż bez żeny, po téj samotnéj krainie. — Gdybyśmy byli jechali wielkim traktem, nie mielibyśmy tak ciekawéj niespodzianki.
W dziesięć minut później powóz zatrzyma! się przy wrotach obszernego dziedzińca pałacowego. Stała tam kobiéta, któréj Just wypytywać zamierzał.
Była to niewiasta silna i młoda jeszcze, po prostu lecz dobrze ubrana w suknię bawełnianą; miała nadzwyczaj biały czepek wiejski, porządne wełniane pończochy i czyste trzewiki; na czerwonéj chusteczce od szyi z pewną dumą nosiła mały srebrny medalik na niebieskim, jedwabnym sznureczku.
Ostre i ogorzałe rysy téj kobiéty wcale nie były piękne, lecz jéj twarz pełna, rumiana, odznaczała zdrowie, szczérość i dobry humor.
Spieszmy uprzedzić czytelnika, iż ta czerstwa kobiéta była to nasza dawna znajoma, poczciwa Robin; widzieliśmy ją niegdyś ubraną w łachmanach, wówczas gdy była folwarczną dziewką u dzierżawcy Chervin, którego hrabia Duriveau tak nielitościwie ze swojego folwarku wypędził.
Na widok powozu z którego wysiedli Just i Regina, poczciwa Robin grzecznie, a może nawet nieco ciekawie przybliżyła się ku podróżnym.
— Czy nie moglibyśmy wiedzieć moja kobiéto — rzekł Just witając ją jak najuprzejmiéj — do kogo należą te pyszne zabudowania?
— Do mnie... panie, — naiwnie odpowiedziała Robin dygając jak mogła najpiękniéj.
— Jakto! do was moja kobieto? — zawołał zdziwiony Just: — te wspaniałe budynki należą do was?
— Tak jest panie, — bez najmniejszéj dumy odparła Robin, — do mnie... a także... i do małego Piotrusia, który tu nadchodzi.
Mały Piotruś był to również znajomy nam pastuszek, którego dawniej widzieliśmy bladym, z zapadłem okiem, sinemi ustami, zaledwie odzianym, bosym, kiedy go niszczyło od urodzenia trawiąca go gorączka; w obecnéj chwili niktby nie poznał w nim owego małego pastuszka z folwarku Grand-Genévrier; już on teraz nie był blady, bo siarczan chiny[37] kilka razy zażyty, oddawna wystąpił febralną gorączkę. Zdrowy pokarm, ciepła odzież, dobre obuwie, schludne mieszkanie, a nadewszystko oczyszczenie powietrza w okolicy, zupełnie wyleczyły tego chłopca.
Piotruś dobrze ubrany, z twarzą pełną, wesołém okiem przechodził żwawo przez dziedziniec, właśnie w chwili gdy poczciwa Robin wskazując go Justowi i Reginie, wymieniła go jako swego współwłaściciela. W mniemaniu że go Robin woła, chłopak przybliżył się, ale na widok podróżnych stanął zmieszany.
Coraz bardziéj zdziwiony Just, rzekł do Robin:
— A więc ten młody chłopak, i wy moja kobiéto, jesteście właścicielami tego zakładu?
— Tak panie, jesteśmy (właścicielami) wszelkich gruntów, trzód, koni, drobiu i wszelkich zbóż... słowem wszystkiego... ani mniéj ani więcéj; to jest my i drudzy!
— Ah!... to więc wy i on nie sami tylko jesteście panami tych posiadłości? — spytała Regina, spoglądając na Justa jakby mówiła: Ta biédna istota nie ma zdrowych zmysłów. — Potém dodała:
— A więc są jeszcze i inni właściciele?
— Tak, pani... jest tu nas w ogóle siedmiuset sześćdziesięciu trzech stowarzyszonych właścicieli.
— Siedmiuset sześćdziesięciu trzech właścicieli? — uśmiechając się rzekła Regina... to za wiele.
— Bah... proszę pani, im więcéj, tém lepiéj, bo każdy pomaga w pracy, — odpowiedziała Robin, bynajmniéj nie zakłopotana tak wielką liczbą współuczestników.
— Kiedy tak — odezwał się Just — bądźcież łaskawi, moja kobiécino, powiedźcie nam czy do was czy téż do kogo innego ze stowarzyszonych udać się mamy o pozwolenie zwiedzenia tego wspaniałego zakładu; bo ciekawiśmy wiedziéć na jaki użytek jest przeznaczony.
— To, panie, wcale inna rzecz odpowiedziała poczciwa Robin, — to należy do pana Klaudyusza, a ponieważ właśnie teraz nie ma szkoły, i wkrótce nastąpi godzina objadu ogólnego dla wszystkich którzy wrócili z pola, to pan Klaudyusz będzie mógł wszędzie państwo oprowadzić. — Poczém Robin zwracając mowę do pastuszka, dodała: — Hej! Piotrusiu, idźno powiedz panu Klaudyuszowi że tu jest jakiś pan i pani, którzy pragną obejrzeć stowarzyszenie.
Gdy Piotruś miał wykonać ten rozkaz, Just przywołał go i wydobywszy z kieszeni wizytowy bilet, na którym napisane były wyrazy: Pan i pani Just Clément, rzekł mu:
— Mój przyjacielu, chciéj oddać ten bilet osobie, do któréj idziesz, aby przynajmniéj wiedziała nazwiska ludzi, którzy pragną zwiedzić zakład.
Piotruś wziął bilet i pobiegł ku jednym z licznych drzwi wiodących do zakładu.
— Gdyby państwo, zanim nadejdzie pan Klaudyusz, raczyli spojrzeć na oborę, której jestem poddyrektorką, — z niejaką dumą powiedziała Robin wskazując palcem na swój srebrny medal — toby państwu jakoś prędzéj czas upłynął.
— I owszem, będzie to dla nas prawdziwa przyjemność, — odrzekła Regina opierając się na ramieniu męża i idąc za uprzejmą kobiétą.
Ta, przeszła dziedziniec i otworzyła drzwi do obszernéj stajni. Ściany jéj były dobrze wytynkowane i białe, dębowe drabiny i żłoby jaśniały czystością, nie mniéj ceglana posadzka, którą w całéj długości przerzynał strumyk przezroczystej bieżącéj wody.
Trzysta przedziwnie pielęgnowanych krów, o gładkiéj świecącéj się sierści, symetrycznie uszykowano w téj oborze: powietrze tam było czyste, światła dosyć, skutkiem licznych okien. Mnóstwo dzieci, z których najstarsze nie miało nawet lat dwunastu, i znaczna liczba dziewek, wszystkie jak Robin ubranych, ale bez srebrnych medali, téj oznaki miejscowéj godności, krzątało się po stajni, poprawiając podściołkę, zaglądając do żłobów i drabin, aby się zapewnić czy bydło już swą paszę spożyło. Od czasu do czasu słyszano harmonijny brzęk dzwonków i rozmaitych brzękadeł, zawieszonych na szyjach krów przewodniczących każdemu oddziałowi trzody.
Just i Regina stanęli zdziwieni widokiem porządku i wybornéj czystości jakie panowały w téj obszernej oborze.
— Rzeczywiście... mówił Just do swój przewodniczki nigdzie nic podobnego nie widziałem... jak to pięknie utrzymywane!
— Nieprawdaż panie? — rzekła poczciwa dziewka, — a jeżeli to w oczach pańskich tak piękne, jakże dopiéro wydawać się musi w naszych... bośmy dawniéj nawykły były widywać tylko bydło znędzniałe... w oborach prawie bez dachów i drzwi, gdzie wraz z niém sypiałyśmy, gdzie deszcz lał jakby na dworze, a nie mówię już o błocie!... gorszém jak na bagnach... Nigdy tam nie było świeżéj podściołki a jaka żywność!... biédne bydło prawdę mówiąc nie lepiéj jadło jak my... To téż nie było i chęci utrzymywać bydła; kiedy przeciwnie tutaj... widzisz pan... to prawdziwa uczta. Niegdyś, każdy dzierżawca, każdy wieśniak miał swą oborę, swoję stodołę, swoję piekarnią i mieszkanie... Dzisiaj, mamy wszyscy jednę oborę, jednę stodołę, jedno mieszkanie i to sto razy mniéj kosztuje, a sto razy lepsze; a potém to nasze, bydło równie moje jak i tych dziewcząt jak i tych dzieci, które pan tu widzisz... Ah... teraz, to się człowiek bierze do roboty że aż się serce raduje. Jest przyjemność i pożytek! Pani Chervin dyrektorka obory rozkazuje mnie... ja znowu rozkazuję tym poczciwym dziewczętom, którym pomagają dzieci... Nikt się nie leni, wszyscy ulegają z chęcią, bo wszystko należy do każdego, a praca wszystkich, małych lub słusznych, wszystkim korzyść przynosi.




2.
Dalszy ciąg epilogu.

Just i Regina coraz bardziéj zdziwieni kilka razy spojrzeli po sobie słuchając naiwnéj i rozsądnéj mowy Robin. — Przeszli oborę, granicę władztwa poczciwéj dziewki, która im jeszcze mówiła:
— Gdybyście państwo nie czekali na pana Klaudyusza, zaprowadziłabym do obory cielnych i karmiących krów, a potém do mleczarni... To mi dopiéro pyszne, jest na co patrzeć!... jest tam machina, która się sama porusza, i wyrabia dziennie cztéry do pięciuset funtów masła,... a my jadamy to dobre masło... To nie tak jak dawniéj kiedyśmy je tylko widzieli robiąc i niosąc na targ; wtedy dla nas było kwaśne, sine mleko, a dla miasta dobra śmietanka... A jakie tu mamy kurniki!! — z zapałem zawołała Robin, — jakie podwórka! obora niczém jest przy nich. Obaczycie państwo kurniki, któremi zawiaduje Bruyére, mała dziewczyna, piękna jak dzień, dobra jak Bóg... a jaka znawczyni, jaka mądra! ona mogłaby uczyć nawet najstarszych rolników i pasterzy!
— I to małe ładne cudo tutaj mieszka? — z zajęciem spytała Regina.
— Tak jest, pani... O! ona wiele wycierpiała... dawniéj! ale zdaje mi się że teraz już spokojniejsza... Wreszcie, ponieważ nigdy nie była bardzo wesoła, to też troskę mniéj znać na niéj jak na kim innym... ale państwo obaczycie jej kurniki, jéj podwórka. Tam zawsze znajdzie się trzy lub cztéry tysiące drobiu... indyków, gęsi lub kur afrykańskich, podzielonych na trzody po dwieście sztuk: dziesięcio letnie dziecię i jeden pies prowadzą każdą trzodą, a jeden człowiek konny czuwa nad wszystkiemi. I z drobiem tak samo jak z masłem i mlekiem... Dawniéj nie wiedzieliśmy jaki smak mają gęsi i indyki przez nas wychowywane, chyba tylko ze słuchu. Dzisiaj przeciwnie, często je jadamy, a jednak stowarzyszenie nasze sprzedaje ich więcéj jak dawniéj sprzedawały wszystkie razem wzięte folwarki. Ale! jest to rzecz bardzo prosta, dzisiaj, dobrze żywione zwiérzęta, więcéj przynoszą... małe, dobrze pielęgnowane już nie zdychają tuzinami... że nie wspomnę o lisach i kunach, które także wyjadały prawie połowę młodego drobiu po odosobnionych folwarkach, a które tu nie przybywają na ucztę... A gdybyście państwo widzieli nasze owczarnie... to dopiéro piękne! a stajnie!... mamy sześćdziesiąt par przepysznych roboczych koni... w jednéj tylko stajni. Aż milo spojrzéć... jak tam wszystko pięknie i czysto. Bah! ale państwo wiecie co to jest miłość własna, dlatego też i ja nie chciałabym aby kto mówił że owczarnia, stajnia i podwórka drwią sobie z naszéj obory... Ale ponieważ stajnia tok dobrze jest moją własnością, jak obora tych znowu którzy zajmują się owczarnią, kurnikami lub stajnią, wszystkim więc nam chodzi zarówno o to abyśmy dobrze czynili i wszyscy się cieszymy, kiedy drudzy dobrze czynią. Bo i dlaczegóż mielibyśmy zazdrościć sobie, skoro wszystko wszystkim korzyść przynosi?
— Lecz, — przerwał mocno zajęty Just, — mówicie mi o smutnéj przeszłości, powiadacie że dawniéj i bydłu i ludziom działo się coraz gorzéj: jakimże cudem... ta nieszczęśliwa przeszłość w ten sposób się przemieniła?
— Oto, — rzekła Robin, — właśnie nadchodzi pan Klaudyusz... on to panu lepiéj niż ja wytłómaczy.
W rzeczy saméj Just i Regina, którzy w ciągu téj rozmowy wyszli z obory, wróciwszy na dziedziniec ujrzeli że Piotruś prowadzi ku nim Klaudyusza Gérard.
Klaudyusz nosił zawsze długą, siwawą brodę, ale porzucił odzież ze skór zwierzęcych i przybrał mniéj dziką. Rysy jego postradały wyraz srogości, a natomiast odznaczały się słodką i pełną melancholii powagą.
Odebrawszy bilet wizytowy Justa, Klaudyusz ucieszył się że hrabia Duriveau i syn jego nie byli obecni, ponieważ o parę mil wyjechali dla doglądania niejakich robót. Pospieszył zatém przyjąć Reginę i jej męża.
Pamiętają zapewne czytelnicy, że Just zawiązał był znajomość z Klaudyuszem Gérard, gdy ten pełnił obowiązki wiejskiego nauczyciela w okolicach miasta Evreux. Poznawszy więc Klaudyusza, rzekł uradowany tak niespodzianém spotkaniem:
— Wszak mam honor mówić z panem Gérard, niegdyś nauczycielem w okolicach Evreux?
— Tak jest panie, — odpowiedział Klaudyusz kłaniając się Justowi, — otrzymawaszy bilet pański mocno się uradowałem że los pana tu sprowadził...
— I ja również nie potrzebuję zapewne oświadczać panu, — przerwał Just, przyjaźnie podając rękę Klaudyuszowi, — ile jestem szczęśliwy że go spotykam w podobnéj okoliczności.
A potém obracając się do żony, Just dodał:
— Przedstawiam ci panu Klaudyusza Gérard, moja kochana Regino... i to tylko dodam, że mój ojciec mówiąc o panu Gérard. powiedział: — Jestto jeden z naszych... bo w listach moich... nieraz donosiłem ojcu jak żywą sympatyą, jak głęboką czcią przejmuje mię charakter i umysł pana Gérard.
— Just ma słuszność — wdzięcznie rzekła Regina do Klaudyusza, — człowiek o którym doktór Clément powiadał: — jestto jeden z naszych, winien być dla wszystkich ludzi z sercem, godnym poszanowania, dla mnie zaś i Justa... przyjacielem...
I również podała swą piękną rękę Klaudyuszowi, który kłaniając się lekko ją uścisnął, myśląc w tej chwili, z tajemną goryczą, że Marcin... nigdy w życiu nie doznał podobnéj łaski od Reginy... a jemu jednak ona, nie wiedząc o tém, wszystko była winna.
— Dla Boga, mój panie, — mówił znowu Just, — jesteśmy tutaj w kraju cudów... Lecz jakkolwiek cuda te łatwiéj teraz pojmuję, kiedy wiem że pan przebywasz w tych czarownych miejscach... wytłumacz mi jednak niepodobną do wiary przemianę jakiéj uległa ta okolica?
— Właśnie zwiedziliśmy oborę pod przewodnictwem poczciwéj i rozsądnéj osoby, która nas nadzwyczaj zajmowała swą naiwną roztropnością... dodała Regina: — ale pozwól pan abyśmy Mu zadali pytania które przed chwilą zadawaliśmy sobie sami na widok tych budynków: Czy to jaki pałac? czy to zakład wiejski? czy też jaka obszerna rękodzielnia?
— Jestto wszystkiego po trochu, — łagodnie uśmiechając się odpowiedział Klaudyusz, — a jeżeli państwo towarzyszyć mi raczycie... objaśnię im pokrótce tę pozorną tajemnicę.
I podawszy rękę Reginie, Klaudyusz przeprowadził ją z dziedzińca obory do obszernych galeryj otaczających ogród wkoło zamknięty budynkami; potem wyszedłszy z téj galeryi skierował się w towarzystwie nowoprzybyłych ku fontannie, o któréj wspomnieliśmy, i wskazując Justowi wyryty na niéj napis, rzekł mu:
Od jak dawna znasz panie Just maxymę: Nikt nie ma prawa do zbytku, dopóki wszyscy nie zaspokoją swych koniecznych potrzeb.
Just zdumiony tym napisem a raczéj szczytném zdaniem, które nieraz ojciec jego w tych samych wyrazach powtarzał, z razu nie zdołał odpowiedzieć: łza zwilżyła mu oko i z niewysłowioném rozczuleniem spojrzał na Reginę.
— Pojmuję cię mój przyjacielu, — rzekła niemniéj wzruszona Regina i dumna jestem że podzielać mogę twe uczucia. I tutaj zapewne przewodniczy maxyma, którą twój ojciec wykonywał z tak rzadką wspaniałomyślnością.
— Pani się nie mylisz, — zaczął znowu Klaudyusz, — i taka jest potęga wielkich prawd, że zastosowanie tej szczytnéj myśli doktora Clément zdziałało cuda które pani podziwiasz.
— Zmiłuj się pan tłómacz się jaśniéj, — rzekł Just — pojmujesz, że każdy szczegół podwójnie mię teraz zajmuje.
Po krótkim milczeniu Klaudyusz Gérard tak daléj mówił:
— Pewien niezmiernie bogaty pan, długi czas pędził życie bezczynne niedbając o los licznych swych braci to ludzkości... jak się wyrażał ojciec pański, panie Just. Nagle, okropném nieszczęściem w samo serce ugodzony... człowiek ten przemienił się, odrodził zupełnie... odtąd szukał całéj pociechy w wykonaniu wielkich zasad ludzkiego braterstwa. Boleść jego zatém, zamiast być niepłodną, była żyzną...
— Ta przemiana jakkolwiek późna, zawsze jednak oznacza wrodzoną wspaniałomyślność, — mówiła Regina.
— Kto szuka zapomnienia ciężkich trosk w dobrych uczynkach... ten zasługuje na przebaczenie — dodał Just.
Gdyby wiedzieli że człowiek o którym mówią z taką życzliwością... a który dzisiaj istotnie na nią zasługuje, jestto hrabia Duriveau! pomyślił Klaudyusz.
Potem mówił daléj:
— Człowiek ten, panie Just, w zacytowanéj maxymie ojca pańskiego, znalazł zbawienie... Właściciel wspaniałego zamku i rozległych włości spojrzał wkoło siebie... wszędzie dostrzegł tylko nędzę, choroby, ciemnotę i spustoszenie... Wtedy powiedział sobie: Kraj ten jest niezdrowy, nieżyzny, chcę ofiarą mojego zbytku uczynić ten kraj zdrowym i żyznym; okropne gorączki dziesiątkują jego wynędzniałych mieszkańców — pragnę aby byli zdrowi, silni. Mieszkając w nędznych jamach, cierpią najokropniejszy niedostatek; pragnę aby mieli mieszkania zdrowe, czyste, wesołe, gdzie nie zabraknie im na koniecznych potrzebach życia... Skazani są na przytłaczającą a częstokroć z wstrętem wykonywaną pracę, bo niezdolną zaspokoić ich potrzeb; pragnę aby praca była im przyjemna, urozmaicona, rozsądna, wdzięczna, tak iżby miłując zamożność i czując moralną godność swoję, miłowali i czcili pracę. Żyją w ciemnocie, w odosobnieniu, a ztąd nienawistni sobie; pragnę aby byli oświeceni, wzajem sobie przychylni; słowem, aby tworząc stowarzyszenie zostali braćmi, czego sam dam im przykład. — Tego wszystkiego zapragnął, — dodał Klaudyusz Gérard, — i wola jego spełniła się...
— Zamiary te były równie rozsądne jak zasady ich wspaniałomyślne, zawołał Just. — Nie dziwi mię też płodność takowych zasad, lecz ich zastosowanie tak szybkie i na tak wielką skalę.
— Właśnie gdy przyszło do zastosowania, odpowiedział Klaudyusz Gérard, — człowiek ten uczuł, że nadeszła chwila poświęcenia się.
— Jakto rozumiész panie Gérard? — spytała Regina.
— Człowiek ten pojął, że chcąc odrodzić pogrążonych w nędzy i ślepocie, należało poświęcić realne korzyści, i umysły uderzyć wspaniałomyślnym przykładem... Zgromadził więc swych dzierżawców i biédnych włościan i rzekł im: „Od czasu jak żyję wpośród was, winienem był wypełnić ścisłe obowiązki jakie mają ci co posiadają wszystko, względem tych którym brak wszystkiego...
„Muszę odpokutować za przeszłość... spodziewam się, że przyszłość mi przebaczy; dlatego czynię wam następującą propozycyą: — Territoryum tej gminy wynosi blizko sześć tysięcy morgów do mnie należących, oprócz tego trzysta morgów między was podzielonych; stowarzyszmy się. Niech odtąd wasza i moja ziemia stanowią wspólną własność któraby była naszą niech się to samo stanie z naszém bydłem i końmi. Do stowarzyszenia tego wy dacie wasze ręce i przemysł, ja zaś ziemię, budowle i pieniądze na piérwsze zakłady potrzebne; dostarczając tym sposobem stowarzyszeniu środków i narzędzi do pracy, sam jeden przynoszę mu tyle co wy wszyscy razem; słusznie zatém miałbym prawo brania dla siebie połowy naszych korzyści... Lecz powodowany uczuciem braterstwa które mię do was zbliża, wyrzekam się tego prawa, téj niesłuszności i w korzyściach stowarzyszenia mojego pragnę miéć udział... równy udziałowi każdego z was, a na który podobnie jak wy, zasłużyć pragnę własną pracą, dokładając wszelkich sił mojego rozumu ku dobremu zarządowi naszych interesów. Czternaście lat spędziłem w zgubném i niepłodném próżniactwie; z wielu względów potrzebuję przebaczenia, to też poczynając od dnia naszego stowarzyszenia, zapewniam was że z największym uszanowaniem, największą gorliwością, chodzić będę około wspólnego interesu.”
— To przewyborne! — zawołał Just.
— Takie zaparcie się samego siebie, — powiedziała wzruszona Regina — taki hołd godności, braterskości, pracy... są to zbyt wzniosłe przykłady.
— I obietnicę swoje ten człowiek dotrzymał religijnie, rzekł Klaudyusz.
— 1 stowarzyszenie urządziło się natychmiast? dodał Just.
— Nie, — odparł Klaudyusz; — jakkolwiek niesłychane korzyści nastręczało tym biédnym ludziom, trzeba jednak było przezwyciężać nieufność i nieuleczone przesądy ciemnoty i niedoli w jakich żyli ci nieszczęśliwi. „Cóż ryzykujecie?” rzekł im człowiek którego podziwiasz, panie Just, — „spróbujcież... Biorę na siebie pierwszy zakład, a co większa, na dwa lata zapewniam wam sposób do życia; opuścicie wasze smutne i mordercze mieszkania, a zamienicie je na zdrowe, wesołe i wygodne; wasze przytłaczające, nadaremne prace samą rozmaitością swoją zamienią się w korzystne i przyjemne. Spróbujcież, mówię, urządzić takie stowarzyszenie: cóż ryzykujecie? Grunta które połączycie z mojemi, za dwa lata wspólnie do was wrócą. Jeżeli uznacie że stan wasz nie polepszył się, będziecie mogli znowu wrócić do waszych lepianek które pozostaną nietknięte...“
— I nie długo zapewne stawili opór tak widocznym korzyściom? — rzekł Just.
— Blizko dwa miesiące, — odpowiedział Klaudyusz Gérard.
— To nie do uwierzenia! w obec tak pięknych widoków! — zawołała Regina.
— Niestety! droga pani, — smutnie odpowiedział Klaudyusz éerard, — ci nieszczęśliwi oddawna przyzwyczajeni byli do obojętnego lub ostrego z niemi obejścia; tak mało ufali w dobroć ludzką, że niejako z trwożliwém niedowierzaniem zapytali sami siebie: dla czego taka bezinteresowność i wspaniałomyślność?
— Masz pan słuszność, — rzekła Regina — ta nieufność jest krwawą satyrą przeszłości!
— Lecz nakoniec, — mówił znowu Klaudyusz, — stowarzyszenie zawiązało się. W pół roku skończono potrzebne budowle, i wkrótce potém z radosną uroczystością zburzono dawną wieś. Nie powiem wam o szczęściu i dobrym bycie ludności niegdyś pogrążonéj w srogiéj nędzy; chciejcie mi państwo towarzyszyć, a to co ujrzycie przekona was o cudownych skutkach stowarzyszenia.
To mówiąc Klaudyusz Gérard wprowadził Justa i Reginę do głównego budynku, niegdyś zamek stanowiącego. Ogromne jego salony przemieniono w szkołę dla chłopców i dziewcząt, w salę ochrony i mieszkanie dla niemowląt. Obszerna izba wychodząca na ogród zimowy (którego nie tknięto), służyła za sale zgromadzenia i refektarz dla członków stowarzyszenia, którzy woleli jadać razem, aniżeli otrzymywać potrawy ze wspólnej kuchni. Wyższe piętra przeznaczono na pralnię, infirmeryą, na składy towarów wyrabianych w obszernych warsztatach; było to bowiem zarazem rolnicze i przemysłowe stowarzyszenie. Tym sposobem korzystnie użyto długich wieczorów i zimowych dni, podczas których w polu pracować niepodobna; stowarzyszeni znajdowali tam urozmaicone zatrudnienie, a ogólny dochód coraz bardziéj wzrastał. Mieszkania stowarzyszonych, według potrzeb rodziny, składały się z jednego lub dwóch pokoi wychodzących na ogród, mających w lecie czyste powietrze, w zimie zaś dobrze parą ogrzanych. Do tego służył nieustannie utrzymywany na kuchni ogromny ogień. Rury dostarczały wszędzie potrzebną ilość wody i oświetlającego gazu. Dzieci wyrostki sypiali nocą w osobnych izbach, pod nadzorem ojców i matek rodzin, kolejno obowiązanych do téj powinności; kuchnia, pralnia, słowem wszystkie rzemieślnicze lub gospodarskie zatrudnienia odbywały się w osobnych miejscach, gdyż mieszkania stowarzyszonych jedynie służyły im za miejsca pożycia, wytchnienia lub snu i jak najczyściéj utrzymywane były. Kilku nawet stowarzyszonych część korzyści swoich obróciło na nieco wytworniejszą, ozdobę mieszkań.
Just i Regina z coraz wzrastającym zajęciem, pod przewodnictwem Klaudyusza Gérard weszli do obszernéj sali gdzie pięćdziesiąt dziewcząt i kobiét, jaśniejących zdrowiem, czysto ubranych, pracowało nad wyrabianiem koronek lub rozmaitéj bielizny. Pomiędzy robotnicami Just i Regina poznali poczciwą Robin i jéj towarzyszki z obory, które w chwilach wolnych od zwykłych zatrudnień, zajmowały się robotami stosownemi do ich usposobienia lub gustu, i albo wyrabiały koronkę, albo szyły bieliznę, kiedy tymczasem inne wolały pracować w ogrodzie, pralni lub kuchni.
Nic weselszego, nic bardziéj ożywionego nad to grono młodych robotnic; wesoła gawędka jednych, miły i swobodny śmiech drugich, śpiewki innych, wszystko to razem tworzyło gwar radosny.
Wtém tkliwy obraz uderzył Justa i Reginę.
Pani Perrine weszła do roboczej sali... postępowała powoli wsparta na ramieniu Bruyery.
Matka Marcina mimo swéj bladości jeszcze bardzo ładna, miała nieco cierpiący minę, lecz fizjonomia jéj wyrażała niewysłowioną dobroć. Według zwyczaju była czarno ubrana, z pod jéj białego skromnego czepeczka wyglądały szerokie sploty czarnych włosów.
Bruyére ściśle stosując krok do kroku matki lekko na jéj ramieniu wspartéj, zachowała swój oryginalnie dziki ale miły kostium: kilka gałązek różowego wrzosu zdobiło jéj piękne spływające włosy; okrągłe, lekko ogorzałe ramiona, miała do połowy obnażone; ale białe pończochy i małe skórzane trzewiczki zajęły miejsce dawniejszych jéj kamaszów z sitowia i drewnianych sandałów; na jéj twarzy czarownéj ale bladéj i ujmującéj jak twarz matki, można było dostrzedz ślady spokojnéj melancholii. Biédna mała Bruyére ciągle żałowała swojego dziecka, przedmiotu tylu łez i wstydu.
— Dla Boga! panie Gerard, — z cicha rzekła Regina, — któż jest ta czarująca dziewczyna która prowadzi tę damę tak szlachetnéj i miłéj twarzy?
— Nigdy w życiu nie widziałem nic piękniejszego nad tę dziewicę z różowemi wrzosami we włosach, — dodał Just — ileż słodyczy w rysach, ile rozsądku w spojrzeniu!...
— A ile uroku, ile wdzięku w każdém poruszeniu! — zawołała Regina.




3.
Dokończenie epilogu.

Klaudyusz widocznie wzruszony zachwyceniem jakie okazywali Just i Regina na widok Bruyéry, rzekł im:
— Ta pani blada, postawy szlachetnéj i miłéj jest żoną tego, który poczynił wszystkie te urządzenia przez was podziwiane.
— Jego żoną? — rzekła wzruszona Regina... musi być bardzo dumną, bardzo szczęśliwą... że do niego należy!
— Tak... jest bardzo szczęśliwą... i dumną... odpowiedział Klaudyusz.
— A ta prześliczna osoba, — rzekł Just — jestże to ich córka?
— Tak, córka... téj bladéj pani... odpowiedział Klaudyusz, — a przybrana tego o którym mówimy; ale on tak ją czule kocha... jak gdyby związek krwi ich łączył.
— A czy ma syna? — zapytał Just.
— Tak jest panie... odpowiedział Klaudyusz.
— I syna... godnego siebie zapewne? — zapytała Regina.
— Tak jest pani, — odrzekł Klaudyusz z glębokiém wzruszeniem, — syna godnego, mężnego.
W téj chwili pani Perrine, albo raczéj pani Duriveau, udzieliwszy kilka rad młodym dziewczętom zajętym wyrabianiem koronek, zwróciła się do Klaudyusza, zawsze poprzedzana od Bruyery na któréj wspierała się ramieniu; ale postrzegając znajomych zarumieniła się z lekka, a Bruyeré podniosła na nich swóje duże oczy nieśmiało i z zadziwieniem.
— Pani, — wzruszonym głosem rzekła Regina w pełnéj szacunku postawię zbliżając się do matki Marcina — pozwól dwojgu nieznajomym aby ci wyznurzyli głębokie uwielbienie jakiém ich przejmuje wspaniałomyślny człowiek który zamienił ten kraj, niegdyś siedlisko nędzy, jak słyszeliśmy... w prawdziwy raj ziemski... Niechaj imię jego dotychczas nam nieznane, będzie błogosławione.
— Przytém bardzo nam przyjemnie, — dodał Just, że możemy wyznać pani, jako godnéj towarzyszce tak wielce dobroczynnego człowieka, do jakiego stopnia wzrusza nas to wszystko co widzimy... tak jest pani, dziękujemy wam w imieniu całéj ludzkości.
Na te słowa lekki rumieniec który od chwili ożywiał bladą twarz pani Perrinne powiększył się; wyraz smętnéj dumy zajaśniał w jéj wielkich czarnych oczach, łza zrosiła lice, a z rzadką godnością i prostotą odpowiedziała Justowi i Reginie:
— Dziękuję państwu w imieniu mojego męża za pochwały, które raczycie mu oddawać. Wierzaj mi pani... że on zasługuje na nie... gdyż jedyném jego zmartwieniem... jest niemożność wykonania wszystkiego dobra... jakie wykonać pragnie.
Następnie pochyliwszy się z lekka, Pani Duriveau zamieniła z Klaudyuszem Gérard uśmiech słodkiego zadowolnienia i powoli wraz z Bruyerą odeszła.
W godzinę późniéj, Just i Regina zwiedziwszy cały zakład Stowarzyszenia wrócili do galeryi otaczającéj zabudowanie, aby tam oczekiwali na swój powóz. Regina trzymała w ręku piękny bukiet jesiennych kwiatów, które jej Klaudyasz uzbiérał i ofiarował.
— Pani, — mówił nauczyciel, — wielka zasada ludzkiego braterstwa tak dalece jest płodną, że stowarzyszenie nasze, które dzięki wybornéj organizacji pracy wszystkich, wszystkim daje minimum, tojest to, czego koniecznie potrzebują: słowem, które im zapewnia prawne zaspokojenie potrzeb duszy i ciała, a późniéj nawet zapewni zbytek tym, którzy go większą pracą nabyć zapragną, — że, powtarzam, stowarzyszenie nasze, nietylko jest przewyborną instytucją pod względem moralnym, ale nadto dla swojego założyciela byłoby nadzwyczaj korzystném i pod względem interesu, gdyby powodowany szlachetną bezinteresownością, nie był się wyrzekł wszelkich korzyści o jakie mógł się słusznie upomnieć z powodu nakładli swojego do stowarzyszenia... Jest to tak widocznie korzystne że już dwaj sąsiedni właściciele, uderzeni osiągniętemi przez nas rezultatami, zawarli ze swoimi dzierżawcami i najemnikami podobne stowarzyszenie zarazem rolnicze i rękodzielne... na które oni, jako bogaci właściciele łożą piérwsze koszta, i tym sposobem nietylko na wielką skalę praktykować będą dobro, lecz nadto powiększą swój majątek.
— I to mię wcale nie dziwi, — odparł Just, — ojciec mój miał zasadę, którą i do téj okoliczności zastosować można: Czyń coś powinien... a dobro przyjdzie samo z siebie. O ile samolubstwo jest bezpłodne... o tyle braterstwo płodne... i...
Przeraźliwy krzyk Reginy przerwał Justowi; żywo obrócił się ku niéj... była blada, przelękniona... struchlała.
— To on!... — zawołała szybko zbliżając się ku Justowi jakby szukała jego opieki... i wpośród gwałtownego poruszenia upuściła bukiet, który w ręku trzymała.
Just, śledząc kierunek błędnego spojrzenia swéj żony, dostrzegł że o dziesięć kroków od niego, — w cieniu łuków galeryi, stoi pan Duriveau, nieruchomy, przerażony i zdumiony tak niespodzianém i straszném spotkaniem... które mu zarazem przypomniało niegodziwy zamach na Reginę i morderstwo Scypiona — bo zabił syna w nieszczęsnéj chwili, gdy ten dopuścić się chciał podobnéj zbrodni na osobie pani Wilson.
Hrabia nie wiedział o obecności Justa i Reginy, gdyż tylko co wrócił z przejażdżki. Postać jego zupełnie zmienioną była: siwe włosy otaczały twarz zapadłą w skutku srogich boleści i zgryzot... postawa niegdyś tak śmiała i wyniosła, teraz była mocno pochylona... słowem, cała powierzchowność tego nieszczęśliwego świadczyła o nieuleczonéj boleści, rozpaczy.
— Ah!... pójdź... Regino... pójdź... — zawołał Just z odrazą odwracając się od hrabiego. Ujął żywo rękę Reginy i chciał ją uprowadzić, mówiąc: — Obecność tego człowieka... w takim domu... jest prawie świętokradztwem!
Ale Klaudyusz Gérard zatrzymał odchodzącego i rzekł mu poważnym, przenikającym głosem:
— Panie...to on...to pan Duriveau... jest sprawcą dobrego... które tyle podziwiałeś...
— On!... zawołał Just teraz nawzajem zdumiony i osłupiały.
— On... — rzekł Klaudyusz; — wiele przewinił — ale też wiele pokutował.
— Hrabia Duriveau!... powtórzył Just jakby niewierzył temu co słyszał; a ojciec Marcina pognębiony, przytłoczony, zwiesiwszy głowę, nie śmiał i nie mógł ani kroku postąpić.
— Tak jest, — powtórzył Klaudyusz ciągle zwracając mowę do Justa i Reginy — po śmierci syna, nastąpionéj... skutkiem okropnego wypadku... ten nieszczęśliwy ojciec — skąd inąd już wstydząc się przeszłego życia swojego — zapragnął ulżyć swéj boleści... nieuleczonéj niestety, jak państwo widzicie — zapragnął, powtarzam, ulżyć swej boleści zamieniając tę nędzną okolicę w prawdziwy raj ziemski... W imieniu więc ludzkości, panie Just — głęboko wzruszonym głosem dodał Klaudyusz — w imieniu żalu i boleści... w imieniu dobra jakie uczynił i jeszcze uczyni, przebaczmy mu...
Just i Regina spojrzeli po sobie... a choć nie wyrzekli ani słowa, ich dzielne serca zrozumiały się od razu.
Wzruszeni... poważnie... prawie uroczyście, oboje przystąpili do pana Duriveau, który ze zwieszoną głową stał jakby przykuty do miejsca, z wyrazem wstydu i żalu.
— Panie, — rzekł Just z rozczuleniem podając rękę hrabiemu, — pozwól... abym dłoń twoję uścisnął.
Pan Duriveau zadrżał, żywo podniósł głowę... jego zagasłe i łzami zaczerwienione oczy, niezwykłą radością zajaśniały, z bojaźliwą niespokojnością spojrzał na Justa, zaledwie ośmielając się odpowiedzieć.
— Panie... — dodała wzruszona Regina, również podając swą drżącą rękę, — widzieliśmy twe dzieło wspaniałomyślne i wielkie... zapomnijmy więc o przeszłości...
Kiedy pan Duriveau uczuł serdeczny uścisk rąk Justa i Reginy, łzy mu się mimowolnie puściły z oczu i stłumionym głosem te tylko słowa mógł wymówić:
— Dzięki! o mój Boże! dzięki...
— Bądź pan zdrów... odezwał się znowu Just, pomnij że ci odtąd przybyło dwóch przyjaciół... którzy imię twoje z należnym mu szacunkiem wymawiać będą.
Powóz dwojga podróżnych zajechał.
Just rzuciwszy ostatni raz jeszcze smutne spojrzenie na hrabiego, pomógł Reginie wsiąść do powozu i odjechali... zostawująć pana Duriveou nieruchomego na swojém miejscu.
Ta rozczulająca scena miała niewidzialnego świadka.
Był nim Marcin...
Nic śmiał on pokazać się Reginie... ale ukryty po za słupem arkady, wszystko widział i słyszał...
Klaudyusz Gérard rękawem otarł oczy, i podniósł bukiet który Regina upuściła.
Skoro się powóz oddalił, Marcin przybiegł do ojca i rzucając się w jego objęcia, rzekł;
— Odważnie — mój ojcze, odważnie... słyszałeś że ci teraz jeszcze dwóch przyjaciół przybyło... Ah!... wierz mi, nabycie takiej przyjaźni jest szlachętną i wzniosłą pociechą!!...
— O! tak, prawda... — odparł hrabia, z wylaniem się całując syna, — serce moje radowało się gdy mi to mówiono w obec ciebie... — Ale wnet znowu przytłoczony zwieszając głowę, pan Duriveau szepnął po cichu:
— Niestety!... nie wiedzą — że zabiłem syna...
— Klaudyusz Gérard wiś o tém... powiedział Marcin, — a i on ma szlachetne serce... a i on kocha cię i szanuje mój ojcze....
Hrabia podał rękę Klaudyuszowi, i czule mu ją ścisnąwszy, usiadł na murze galeryi, jakby po tak wielkiém wzruszeniu zabrakło mu sił — usiadł i pogrążył się w dumaniach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas Klaudyusz Gérard przystąpił do Marcina i rzekł mu półgłosem:
— Byłeś tam... ty... o którego wzniosłem poświęceniu się Regina nigdy nie wiedziała! Przynajmniej... przypomniałem jéj twoje imię.
— Jakto? — spytał wzruszony Marcin...
— A Marcin... panie Just?... spytałem męża Reginy; ów wierny sługa, którego zacny ojciec Pana umieścił przy twój żonie... cóż się z nim stało?
— Opuścił nas podczas naszéj podróży na północ, — odpowiedziała Regina.
— Tak jest — wspominałem ci Klaudyuszu — rzekł Marcin, — że to było nad moje siły... nieszczęśliwej miłości mojéj uśpić nie mogłem... widok szczęścia Reginy... ze wstydem wyznaję, wyczerpał moję odwagę... wołałem zostać rzemieślnikiem do czasu aż zapracowałem na koszta powrotu do Francyi.
— Żałowałam Marcina, — mówiła mi daléj Regina, — był to uczciwy i gorliwy sługa...
— Uczciwy — i gorliwy... sługa... — z melancholiezną rezygnacją powtórzył Marcin. — Tak, to tylko zachowa ona o mnie wspomnienie!
Rozczulony Klaudyusz przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w Marcina; nareszcie podając mu bukiet, który Regina upuściła, dodał:
— Masz, mój biedny chłopcze... weź te kwiaty, co niedawno z rąk jéj wypadły.
Marcin z zapałem uchwycił bukiet, namiętnie go do ust przycisnął, i łzami odwilżał pachnące kwiaty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego dnia wieczorem, pan Duriveau, bardzo osłabiony po tak niespodzianym spotkaniu z Justem i Reginą, siedział w swoim pokoju, równie skromnie umeblowanym jak mieszkania innych członków stowarzyszenia.
Pani Perrine i Klaudyusz Gérard siedzieli obok hrabiego, Marcin zaś oparty o grzbiet fotelu, wpajał tkliwy wzrok w oblicze ojca, któremu Bruyère z dziecięcą troskliwością podawała zasilający napój.
Nagle otworzono drzwi i podano Marcinowi list który przywiózł przybyły w téj chwili goniec.
Był to list od księcia.
— Czy pozwolisz ojcze? — z uszanowaniem spytał Marcin pana Duriveau, który odpowiedział mu przychylném skinieniem głowy.
Marcin przeczytał list, kończący się następnie:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Życzenia moje wszędzie towarzyszyć będą pani Just Clément... bo nie zapomnę nigdy że jéj matka, kosztem własnego honoru ocaliła życie kobiéty którą namiętnie kochałem, którą ona jak siostrę miłowała... a któréj niegodziwa zdrada śmiercią zagroziła, kiedy jeszcze w roku 1814 bawiłem w Paryżu.
„Nie potrzebuję powtarzać ci że chowam i zachowam w tajemnicy religijnéj poufne twoje zwierzenia się.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Projekta o których ci wspomniałem w przedostatnim moim liście, odsyłając ci rękopsim twoich pamiętników, w téj chwili już są do skutku przywiedzione; szczęśliwy jestem że ci to donieść mogę, bo dobre i zdrowe myśli które mię do tych reform i postanowień skłoniły, tobie po części winienem.
„Jak ci wspomniałem i jak przewidziałeś, czytanie twoich pamiętników nie mało na nie wpłynęło... bo zwróciło uwagę moję na fakta i nędzę jakich nigdy nie przypuszczałem...
Treść postanowień moich, które przyjęto jest następna:
Zakaz pod najsurowszą karą, aby kuglarze do swoich przedstawień nie używali dzieci.
Podniesienie nauczycieli ludu do stopnia urzędników publicznych piérwszéj klassy, i postawienie ich na równi z cywilnemi, wojskowemi i religijnemi władzami; ten bowiem co uczy człowieka być uczciwym, światłym i pracowitym, ten co go moralnie stwarza, powinien stać w piérwszym rzędzie.
Założenie domów podrzutków, sal ochrony, przemysłowych i rolniczych szkółek dla wyrostków, publicznych warsztatów w którychby poczciwy człowiek chwilowo bez roboty będący, znalazł chléb i schronienie, oraz domów przytułku dla cywilnych weteranów.
Niezwłoczne zamknięcie szynków, jako podniecających najgorsze namiętności.
We własnym domu, ojciec rodziny nie śmié upijać się, bo znajdzie tysiące przeszkód w tym występku.
Surowe kary na pijaństwo.
Otworzenie cyrków narodowych, na których w dniach uroczystych, ludność za czwartą część pieniędzy które wydaje na zbestwianie się i zatruwanie w szynku, może znaleźć rozrywkę w szlachetnych i męzkich widowiskach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Są to piérwsze reformy: sądzę że bez oporu przyjdą do skutku, bo za mną jest prawo słuszności, bo popieram sprawę wydziedziczonych przeciw uprzywilejowanym.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Żegnam cię. Miło mi napisać do ciebie ten list, bo cię przekona, że bynajmniéj nie zapomniałem długu jaki względem ciebie zaciągnąłem, gdyż pragnę całą siłą uiścić się tobie według życzeń twego wspaniałomyślnego serca, dążąc ku temu aby bracia nasi w ludzkości imię moje wymawiali z niejaką wdzięcznością.

Twój zawsze przychylny
„C. O.”
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Marcin skończył czytanie listu, pani Perrine spytała go z zajęciem i naiwnością matki:
— I od kogóż to ten list, mój synu?
— Od księcia, moja dobra matko, — po prostu odpowiedział Marcin.
— Od księcia? — rzekła zdziwiona Bruyère.
Pani Duriveau i mąż jéj z wyrazem dumy po sobie spojrzeli.
— A możesz mi go przeczytać? prawie bojaźliwie spytał pan Duriveau.
— On? nie; uśmiechając się rzekł Klaudyusz Gérard — onby nie śmiał; ale ja go przeczytam... jeżeli Marcin pozwoli!
— Jeżeli ojciec i matka życzą sobie... odpowiedział Marcin.
— Czy życzymy?... żywo rzekł pan Duriveau do swojéj żony. I on nas jeszcze o to pyta Perrino?
Klaudyusz Gérard przeczytał list... Nim skończył, pan Deriveau zalał się słodkiemi łzami i wyciągając ręce ku Marcinowi wzruszonym głosem zawołał.
— Synu szlachetny, tak długo niepoznany! Ah! ja nie z dumy... ale z rozczulenia płaczę... Potém z czułością przycisnąwszy do serca Marcina i Bruryère, pan Duriveau podał ręce Perrinie i Klaudyuszowi Gérard i rzekł:
— Ah! macie słuszność! z taką żoną, z takim przyjacielem... z takimi dziećmi jak Bruryère i Marcin... Dobrem odkupując złe... nie wolno rozpaczać o przyszłości!

Koniec.




  1. W języku łowieckim nazywa się Béte-puante (cuchnące zwierzę) lis, tchórz, kuna i wszelka dziczyzna, wytępiająca czworo-nożne zwierzęta.
  2. Baskina: Spódnica hiszpańskich dziewic.
  3. Obdarzona nadprzyrodzonym wpływem.
  4. Bamboche znaczy: koczkodan, niezdara i t. p.
  5. Częścią płynną, przez czas od gnoju oddzielającą się.
  6. Tak nazywają w Solonii chléb z czarnéj gryczanéj mąki.
  7. Czytamy w dziełach Jakóba Bujault, tym rzadkim zbiorze zdrowego rozsądku i przedziwnie praktycznego pojęcia, w tym istnym katechizmie rolniczym:
    „Połowa świata nie zna życia drugiéj jego połowy; albo nie wie że w departamencie (Jakób Bujault mówi o departamencie Deux-Sèvres, daleko zamożniejszym jak Solonia, w któréj działają osoby naszéj powieści) jest 270,000 dusz które nigdy nie jedzą wołowiny, cielęciny, baraniny, i że czwarta część półkilogrammu wieprzowego mięsa na tydzień (Pół ćwierci funta) wystarcza na konsumcyą każdéj z tych dusz (Jakób Bujault, 358. — O wielko-głowéj rasie nierogacizny). W Solonii jest tylko mata frakcya rolniczéj ludności, mogąca zaledwie miéć pretensyą do téj pół ćwierci funta wieprzowiny na tydzień”
  8. Gatunek gruntu zupełnie wyschłego, gdzie nie rośnie nawet ani brzoza ani jodła.
  9. Dwakroć byliśmy świadkami podobnego zdarzenia, zdarzenia szczególnego które nam na pozór następnie wytłómaczono: Wiedzieć należy że indyki na widok świecącego się a nieznanego im przedmiotu, zbierają się wokoło niego i z całéj siły bełkocą.
  10. Hołysz, golec.
  11. Rzadkie, lecz arcy zaszczytne wyjątki świadczą o powszechności tych faktów: — zmarły pan Wincenty Caillard w jednéj części Solonii najpierwszy zaprowadził, na obszerną skalę, sadzenie jodeł północnych i Szkockich. Plantacye te oczyściły i użyźniły grunt dotąd niepłodny i niezdrów? Później pan de Lorgues, w nieograniczonéj miłości bliźniego, dokonał obszernych karczowań i przez popęd nadany rolnictwu wyświadczył znakomite usługi téj saméj okolicy. — Pan Ménard ex-notaryusz w Beaugency, przedsiębierze również najrozsądniejsze ulepszenia rolnicze, opierając je na płodnych i pełnych obiecującéj przyszłości pomysłach. Atoli te jakkolwiek nieoszacowane przykłady, są tylko wyjątkowymi, nie zależą zgoła od rozległych systemów, którym początek dać tylko może stan socyalny oparty na radykalnych podstawach, stan mogący jedynie i zupełnie uczynić zadosyć reprezentantom trzech żywiołów bogactwa: pracy, rozsądkowi, kapitałowi.
  12. Zamarła część jodłowych liści, które corocznie opadały i tworzą gatunek, bardzo drobnego chrustu, który w razie potrzeby służyć może do palenia.
  13. Skutkiem nieszczęśliwego przesądu, i aby powiększyć ilość gnoju, na wielu folwarkach jagnięta i inną trzodę, dotąd jeszcze dzień i noc trzymają pod ścisłém zamknięciem w niezdrowych owczarniach, prawie zupełnie pozbawionych powietrza, do życia potrzebnego; stądto pochodzą choroby organów oddechowych, a częstokroć śmierć w skutku uduszenia, ze wszystkiemi swojemi oznakami.
  14. Trudno pojąć ile nieocenionych odkryć, wybornych ulepszeń w zawodzie fabrykacyi lub produkcyi, ginie w zagrzebaniu z powodu braku pobudki, interesu, lub zręczności. W poprzedniem dziele naszém (Żyd wieczny tułacz) wspomnieliśmy o trudnych do uwierzenia rezultatach jakie otrzymał jeden z najlepszych przyjaciół naszych, pan Kamili Pleyel, który najpierwszy rzemieślników w swych pracowniach powołał do współudziału w osiągniętéj korzyści, oraz do podziału w swych pracach; tym sposobem odkryto mu wiele doskonałych a nowych sposobów postępowania.
  15. Rodzaj płotu zrobionego z młodych splecionych gałęzi, którym w Solonii opasują lasy i pola, aby bydło nie mogło dostać się do środka.
  16. Chalumeau znaczy: rurka, piszczałka, fujarka.
  17. Dosłownie: gołębiego gardła.
  18. Co rok na święty Jan, odbywają się w Solonii pewne rodzaje targów na służących, na których dzierżawcy najmują sobie folwarczną czeladź.
  19. Może czytelnik przebaczyć raczy synowskiéj dumie tego kto te wyrazy kreśli, jeżeli wyzna że téj cudownej kuracyi dokonał własny jego ojciec, zmarły doktór Sue. Przejęty wdzięcznością chory, na pamiątkę, jak powiadał, zmartwychwstania swojego wzniósł mu pomnik. Szczyt tego pomniku zakończa gruppa dwudziestu figur, których wzory wpół naturalnéj wielkości, oglądać można w bogatém muzeum anatomii, historyi naturalnéj, geologii, i t. d. który to rzadki zbiór rozpoczęty jeszcze przez swego pradziada, doktór Sue darował królewskiéj szkole sztuk pięknych w Paryżu.
    Przypisek autora.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.
  21. Samica zająca.
  22. Dosłownie: Lewkonia.
  23. Śpiewki te są tak sprośne iż nie śmiemy ich tu powtarzać.
  24. Listy Seneki, CXIII. Czy zwierzęta są cnotliwe? O niedorzeczności tych kwestyj.
  25. Hebes (cancre), tak się w szkolnym języku nazywają źli uczniowie.
  26. Odwiedziłem późniéj owe miejsca, z tylu przyczyn obudzające we mnie niezatarte wspomnienia, i dowiedziałem się że wysepka, położona na lewéj stronie Pustyni (rozległéj, nieuprawnéj i skalistéj równiny, przedzielającéj lasy Ermenouville od lasów Chantilly) nazywała się wyspą Molton. Lepianka była już wówczas zupełnie zniszczona. (Przypisek Marcina).
  27. Jakkolwiek zgroza i śmieszność idą w zawody w tym obrazie biédnego powołania wiejskiego nauczyciela, tego jedynego rozdawcy gminnego wykształcenia we Francyi, niech nikt nie upatruje najmniejszéj przesady, w przytoczonych tutaj faktach. — Czytamy w wyborném urzędowém i dlatego zbyt umiarkowaném dziele, napisaném atoli pod wpływem najwznioślejszych myśli:
    „Powtarzamy więc że nauczyciel na wsi częstokroć stoi na równi z żebrakiem (212), że pastuch ma przed nim pierwszeństwo (213); że wójci ilekroć chcą dać nauczycielowi dowód przyjaźni, pozwalają mu jadać w swojéj kuchni (214). I daléj: Ciągle zajęte potrzebą powetowania ogromnéj summy 200 franków, dla nauczyciela przeznaczonéj, rozmaite municypalne rady pragnęły objąć przynajmnjéj tą posadą mnóstwo różnorodnych obowiązków, które razem muszą zająć mu wszystek czas. Musi on być grabarzem i doboszem, czynić pralnię publiczną; nakręcać zegar, łączyć obowiązki organisty z obowiązkami zakrystyana, robić opłatki, prać kościelną bieliznę i zamiatać kościół (234).“
    Następne noty, do których odsyła autor przytoczonego dzieła, wyjęte są z raportów czterystu dziewięćdziesięciu inspektorów, którym polecono zwiedzić szkoły we Francyi.
    (212.) Nauczyciele wiejscy są ubodzy, źle odziani, do szkoły przychodzą w drewnianych trzewikach, bez pończoch, bez chustki na szyi, bez kamizelki. Mimo smutnego wyobrażenia mojego o stanie oświaty w tych stronach, nie sądziłem nigdy, aby nauczyciele wiejscy tak dalece byli opłakania godni! Z wielką trudnością pobierając od każdego ucznia 30, 40, a czasem ledwo 23 centymów miesięcznie, żonaci, ojcowie rodziny, cóż się z nimi stanie? (214) Atoli kiedy mu nauczycielski zawód przynosi rocznie najwięcéj jakie sto franków B.... służy za lokaja u dzierżawcy (224). — W umowach wyliczone są wszelkie obowiązki bakałarza.Jest on śpiewakiem, zakrystyanem, grabarzem, bezpłatnym sekretarzem pana wójta i służącym księdza proboszcza (214). W Saint-Antonin, U... bakałarz, posługacz miejski, dzwonnik i grabarz niebyt obecny.”
    Nieraz jeszcze będziemy mieli sposobność zacytowania to wyborne dzieło którego tytuł:
    Obraz pierwotnego wychowania we Francyi, według autentycznych dowodów, i raportów złoionych Ministrowi Oświecenia Publicznego przez 490 inspektorów obowiązanych zwiedzić szkoły we Francyi. przez pana Lorrain professora wymowy w Kolłegium Ludwika Wielkiego. Paryż u Hachett’a.
  28. Pan Lorrain, w wspomnioném już swojém wyborném urzędowném dziele, ubolewając nad systematycznym z pewnych względów i nierozsądnym oporem przeciw wykształceniu się ludu, wyraża się jak następuje:
    „....Atoli częstokroć ludzie właśnie, jawnie przychylni rządowi, występują z zarzutami przeciw prawu, — już to czerpiąc je w interesie rolnictwa: — Jeżeli cała młodzież wiejska będzie umiała czytać i pisać, gdzież znajdziemy ręce do pracy? — Potrzeba nam winozbiorców, nie zaś czytelników — powiedział jeden właściciel ziemski w Medoc. — Zamiast tracić czas w szkole, niech raczéj idą kopać rowy — mówił obywatel z Gers. — Wczęsci także nierozsądna miłość własna oburza zamożniejszych dzierżawców na myśl, że ich dzieci zasiądą na jednych ławkach z dziećmi ubogich. — Nauka czytania, pisania i rachunków podług nich jest oznaką dobrego bytu, jest to niejako możność udawania się wózkiem na targi, gdy dotąd ubogi pieszo obok nich zdąża, jest to możność zajęcia w kościele miejsca we własnéj ławce, zamiast klęczenia wraz z innemi na wspólnej posadzce.
    Dalej następują noty wyjęte z raportów jeneralnyeh inspektorów.
    „Inna jeszcze przyczyna staje na zawadzie postępowi oświaty: jest nią wpływ jaki na wsi wywierają zwykle osoby znakomite majątkiem; osoby te utrzymują iż wieśniaków nie potrzeba uczyć czytać, oni bowiem w pocie czoła na chléb zarabiać winni. (Ardennes. cant. de Meziéres. p. 185). — Zamożni właściciele twierdzą iż mocno strzedz się będą udzielania nauki ubogim dzieciom ich gminy. — Gdyby tak być miało, dodają, nie znalezionoby nikogo do uprawy roli.(Gironde p. 186).
    „Na nieszczęście, popęd czasu inaczéj rozstrzygnął: sumienność rządu poruszoną została nierozważnemi konceptami, musieliśmy przyjąć elementarne szkoły.
    Nie chcemy — mówią właściciele ziemscy — oświecać ubogie dzieci bo zaniedbanoby uprawy naszej ziemi, a dzieci chwyciłyby się rzemiosła. (Gers).
    „(Dordogne). Mieszkańcy wyższego rzędu, przekonani te kmiotek przekraczający pewien zakres umiejętności, staje się bezpożyteczną osobą (p. 185), w ogólności nic sprzyjają rozgałęzieniu elementarnych nauk.
    „(Drome). Bogate rodziny, dalekie od zachęcania do elementarnych nauk, głośno utrzymują iż lękają się rozkrzewienia oświaty między ubogą klassą ludu (i p. 187).
    „(Cher). Liczni właściciele ziemscy przychylni nawet rządowi, ale przedewszystkiem przyjaciele porządku i pokoju, z niespokojnością patrzą na krzewienie się elementarnéj oświaty w czasie rozmnażania się dzienników; lękają się, oni kmieci-adwokatów, bo tak ich nazywają. Właściciele ci nie pojmują jeszcze dobrze, że wiejscy adwokaci (bardzo dowcipnie dodaje inspektor w raporcie swoim), swój szkodliwy wpływ winni są monopolowi czytania i pisania, i że skoro środka tego wszyscy użyć będą mogli, przestanie on nieść korzyść jednemu przeciw daleko większej liczbie. (p. 188).
    „(Charente). W ogólności zbyt jest wielką prawdą, że bogaci i zamożni a niewykształceni właściciele, niechętnie patrzą na to, iż ubodzy podobne ich dzieciom pobierają wykształcenie.“ (p. 188).
  29. Te smutne obrazy z moralnego życia wiejskiéj ludności, bynajmniéj nieprzesadzone, na nieszczęście zbyt jeszcze niedokładnie malują przerażającą rzeczywistość. Przytaczamy tu znowu urzędowe dzieło pana Lorrain, sir. 5, 6 i 156.
    — „Lekcye prawie wszędzie odbywają się w nieczystych stajniach, gdzie częstokroć oddychać trzeba zaraźliwém powietrzem.
    — „Klassy w ogólności są ciasne i niezdrowe; widziałem dzieci zgromadzone w stajni obok koni.
    — „Szkoła częstokroć bywa w stajniach, w wilgotnych stodołach, dolnych izbach i piwnicach, do których na czworakach prawie wchodzić trzeba, w lokalu niedouwierzenia szczupłym; naprzyklad przytoczymy: — Szkoła w P*** ma tylko dwanaście stóp kwadratowych; tam, wśród najtęższéj zimy zbiera się ośmdziesięciu uczniów, i aby odetchnąć świéżém powietrzem przy takim tłumie dzieci, otwierać muszą okienko zaledwie jak jedna szyba wielkie... Jakże szkodliwym być musi brak świeżego powietrza dla zdrowia młodych wieśniaków, ze swobodnego na polu powietrza przeniesionych do tych duszących więzień, do tych ciasnych, zaraźliwych i niezdrowych kloak, gdzie światło zaledwie przenika, gdzie bose nogi dzieci brodzą po wilgotnéj ziemi, bez podłogi, bez bruku?...
    „.... Powtórzę téż jednozgodne raporta większéj części inspektorów, którzy bez wahania się widzą w tych ogniskach zarazy przyczynę mnóstwa ciężkich chorób epidemicznych a częstokroć rok rocznie wracających, jakim ulega szkolna młodzież.
    — „Na wsiach dostrzegliśmy nadużycie, pochodzące zbraku wszelkich dla zdrowia potrzebnych środków odświeżania powietrza za pomocą okien lub wentelatorów. To téż z wielkiém zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że po dwutygodniowéj obecności w szkole, większa część dzieci zapada na zdrowiu i opuszcza szkołę. (Meuse).
    „Sala szkolna jest zbyt niezdrowa, przekonałem się że niebezpiecznie w niéj przebywać; nauczyciel oświadczy! mi te dzieci bardzo często chorują. (Wyższa Marna).
    — „Lokal szkolny jest prawie wszędzie niezdrowy, złem powietrzem, złem światłem zaopatrzony; pewien jestem, że trzy części chorób dziecinnych wypływa z pobytu w tak zaraźliwych klassach; w wielu szkolnych lokalach zastałem mnóstwo materyałów, w których łatwo znalazłyby się węże. (Galados).
    — „Wszystkie tutejsze dzieci mają bladą cerę, posępne twarze, osłabione ruchy; rodzice ich, smutném nauczeni doświadczeniem, ekolejno odbierają dzieci ze szkoły. (Vaucluse).
    — „Gminna szkoła jest tak mała, tak niezdrowa, że każdéj zimy panuje tu jakaś epidemia, która zabija znaczną część dzieci uczęszczających do szkoły. (Somme).
    I znowu niżej, na str. 61:
    „.... Mniemamy więc, że nauczyciel wiejski, stoi nieraz na równi z żebrakicm; — że wójci, skoro chcą nauczycielowi dać dowód przyjaźni, dozwalają mu jadać w swoich kuchniach; że w wielu miejscach nauczyciel nie pobiera żadnéj płacy w gotowiźnie, lecz każda rodzina odkłada na stronę najgorszą cząstkę swojego żniwa, i tę przeznacza dla nauczyciela, skoro z sakwą na grzbiecie od drzwi do drzwi chodzi po żebraninie. Mniemamy że nie zawsze chętnie widziano nauczyciela przybyłego po swą odrobinę kartofli, bo tym sposobem krzywdził prosięta.”
    Daléj następują jeszcze noty wyjęte z raportów jeneralnych inspektorów:
    „.... Zauważyć można że w czterech piérwszych gminach tego okręgu nie ma mowy o piéniężnéj płacy.“ nauczyciele żyją z tego co rodzice udzielać im raczą po kazdém żniwie.
    — „Nauczyciele poprzestają na pewnéj kweście tu i owdzie zbieranéj. Proszę sobie wyobrazić, w czasie winobrania, pana nauczyciela z koszem na plecach wtórzącego się od drzwi do drzwi i żebrzącego o kilka miarek wina. które mu najczęściéj niechętnie udzielają. (Scine-et-Oise-Etampes).
    „W wielu miejscach istnieje rodzaj zapłaty, poniżający nauczyciela, bo go przyrównywa do istoty wyciągającéj rękę po nagrodę za swe trudy... ale jaką i nagrodę!.. oto, groch!
  30. Będziemy mieli sposobność wspomnieć o tym wybornym wynalazku Gallin’a, który tak dzielnie rozwinął doskonały pomysł Rousseau’a, i muzykę wokalną przemienił w zupełnie nową i dla wszystkich dostępną naukę, w naukę którą pan L. D. Emil Chevé i pan Aimé Pàris, dwaj najzapaleńsi adepci Gallin’a, równie pomyślnie, świetnie jak bezinteresownie upopularyzowali, i których starania co dzień uwieńczane są osiąganiem prawie niepodobnych do wiary skutków.
  31. Powtarzamy że nie przesadzamy. Następne i ostatnie cytaty z urzędowego dzielą pana Lorrain przekonają w jakie ręce wyrachowana obojętność powierzyła częstokroć wykształcenie ludu.
    Aude, okręg Carcassonne. Niejaki V... bez upoważnienia pełni obowiązki nauczyciela: prowadzi występne życie; mniemają że wyszedł z galer. — Niévre, okręg Château-Chinon. W tej gminie znalazłem uwolnionego złoczyńcę, który uczył po kryjomu. — Gers, okręg Lectours. Istnieje tu jedna tylko szkoła niejakiego N... człowieka złéj reputacji, karanego za lichwę i pijaka. — Gers, okręg Mirandy. Nauczyciel ma złą sławę, — oskarżają go o lichwiarstwo. — Puy-de-Dome, okręg Thiers. Niezbędna jest zmiana nauczyciela; bardzo często napastuje go wielka choroba. — Dolne Pireneje. Nauczyciel w Aros cierpi wielką chorobę. — Herault, okręg Saint-Pons. Podczas pięknéj pory roku kiedy szkoły są opróżnione, liczni nauczyciele najmują się do śłużby lub na pastuchów. — Aude. Nauczyciel ma sklep korzenny. Tylko panowie N. i V. zajmują się cerulictwém przed lub po lekcyach. Eure, kanton de Vernon. Pomiędzy złymi nauczycielami znalazłem: cerulika, krawca i fabrykanta publicznych pojazdów. — Aude, okręg Limoux. Nauczyciel już stary i niedołężny, a nadto dotknięty dziedziczną głuchotą. — Eure i Loire. O... nauczyciel, niegdyś chłopak stajenny, nie wlewa żadnego zaufania w rodziców. — Meurthe. Nauczyciel w Tramont-Lassier jest głuchy. — Sadne-et Loire. Z uczuciem boleści wyznać przychodzi że nauczyciel cierpi chorobę ś. Walentego. — Dolne Pireneje. Pomiędzy złymi nauczycielami, znalazłem przynajmniéj trzecią część kalek, kulawych, mańkutów, chodzących na kulach i t. p. których jedynie fizyczna nieudolność powołała do nauczycielskiego stanu.
    Zaprzestajemy tak bolesnych i niezliczonych cytat, boby nas zbyt daleko zawiodły, lecz na poparcie tego cośmy powiedzieli kończymy slowy słynnego pisarza.
    Zawierają one w sobie wielką skazówkę dla każdego kto umie porównywać, czekać i mieć nadzieje.
    — „Konwcncya w swéj okropnéj nędzy — chciała przeznaczyć na początkową oświatę pięćdziesiąt cztery miliony... Szczególna to epoka, w któréj ludzie mieli się za materyalistów, a która rzeczywiście była apoteozą myśli, panowaniem umysłu, — Nie taję, że obok wszelkiéj nędzy naszego czasu, to mi najwięcéj dolega, że we Francyi na największe względy zasługującym człowiekiem, ale zarazem najnędzniejszym i najbardziéj zapomnianym, jest nauczyciel wiejski. Kraj zostawia ich nieprzyjaciołom kraju. — Mówicie, że braciszkowie lepiej uczą. — Zaprzeczam temu — chociażby i tak było, co mię to obchodzi? — Nauczyciel jestto Francya, — braciszek, to Rzym. — To cudzoziemiec, to nieprzyjaciel; czytajcie raczéj ich książki, idźcie za ich zwyczajami i podaniami. Pochlebiają uniwersytetowi, a sercem i duszą są jezuitami.“
  32. Powiedzieliśmy już, że pragniemy przytaczać wzory o ile możności niezupełnie urojone. Przed „kilku miesiącami dzienniki brzmiały historyą kobiéty zwanéj piękną Angielką, która mimo bogactwa swoje, i szlachetność rodu, uczęszczała do najhaniebniejszych szynków, gdzie się wódką upijała. Nie zapomniano także pewnego członka angielskiego dukery, którego na śmierć zapitego znaleziono pod teatrem Ashley; był to markiz N..., aresztowany pod obeém nazwiskiem. Syn upomniał się o niego.
  33. Obacz w 1szym rozdziale rysopis Bambocha.
  34. Te rodzaje powozów nazywają karawanami; zaprzęgają do nich pocztowe konie, używają zaś do przewożenia koni wyścigowych lub łowieckich, aby im oszczędzić trudów długiéj podróży.
  35. Pierrot znaczy także wróbel.
  36. Korzystając ze sposobności spieszymy oddać publiczny i słuszny hołd przedziwnemu wynalazkowi pana Durand, który po nadzwyczaj trudnych pracach i kombinacyach, zdołał urządzić irrygacyjne młyny; poruszane mocą wiatru, same z siebie poruszają się i prawie, nikną podczas wichrów. Wielki ten i pożyteczny wynalazek, od dwóch lat w wykonanie wprowadzony, już wyświadczył i jeszcze wyświadczy rolnictwu niezmierne przysługi, nastręcza bowiem równie łatwe jak mało kosztujące środki skrapiania gruntów.
  37. Powiedzmy nawiasowo że to jedyne lekarstwo na uporczywe gorączki dziesiątkujące ludność w Solonii, jest tak drogie, iż wiejscy proletariusze nie są w stanie nabyć go i sprowadzić lekarza któryby przepisał jego użycie. Cena tego lekarstwa nawet w ilości potrzebnéj do uleczenia febry, przypuszczając że recydywa nie będzie miała miejsca (co owszem niezawodnie dwa lub trzy razy następuje przed zupełném wyleczeniem) jest tak wysoka, iż może pozbawić całą rodzinę chléba na cztéry lub pięć dni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.