Mali zwycięzcy/Romek działa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Romek działa.

Do południa następnego dnia oczekiwały dzieci powrotu ojca i pana Rouviera. Nie przyszli jednak...
Starszy z rodzeństwa, Henryk, uspokajał siostrę i brata, wyrażając nadzieję, że, prawdopodobnie, poszukują większego miasta.
— Muszą, przecież, znaleźć benzynę i przywieźć ją do naszego obozu, bo inaczej nie wydostaniemy się stąd — mówił, chociaż sam swoim słowom nie wierzył.
Romek porozumiewawczo spojrzał na brata i, napiwszy się herbaty z sucharem, nic nie mówiąc, poszedł w stronę jeziorka, ukrytego na dnie głębokiego wąwozu.
Henryk tymczasem zaczął robić przegląd rzeczy, znajdujących się w samolocie. Znalazł dużo różnych narzędzi ślusarskich i stolarskich, zabieranych przez pilotów na wypadek zepsucia się aparatu; zwoje linek stalowych, drutów mosiężnych i żelaznych oraz innych przedmiotów metalowych, blaszankę z niewielką ilością benzyny i dwie próżne, jedno pudełko sucharów, imbryk, dwa kociołki, skrzynię ze 150 nabojami karabinowemi, duży nóż i rewolwer.
— Gdybyśmy mieli wpobliżu las, moglibyśmy wybudować sobie, posługując się temi instrumentami, domek — pomyślał i westchnął, bo wiedział, że w całej okolicy nie spotkał żadnego drzewa.
— Ubrania, bielizny i koców starczy nam na długi czas — myślał dalej. — Zapałek nie mamy, lecz zato mamy aż trzy zapalniczki benzynowe… Jednak musimy oszczędzać benzyny i szukać innego opału. Primus schowamy na ciężkie czasy.
— Irenko, — rzekł głośno — ruszaj i szukaj suchych łodyg, trawy, aby zebrać jak najwięcej opału na ognisko. Jeżeli Romkowi uda się połów, będziesz musiała ugotować dziś doskonały obiad!
Dziewczynka posłusznie skinęła główką i pobiegła, ucieszona, że będzie pożyteczna dla całej gromadki.
Henryk po jej odejściu stał i długo myślał.
— Łatwo to przyrządzić obiad, jeżeli jest z czego. Gdyby nawet Romek schwytał jaką taką rybę, to i tak będzie nam brakowało soli… — mruczał do siebie.
Widocznie jednak nietylko mruczał, lecz i myślał uporczywie, bo skierował się ku jednemu z wąwozów i starannie przyglądał się jego urwistym brzegom.
W jednem miejscu spostrzegł na szarych kamieniach białe plamy, skrzące się w słońcu. Zdrapał paznokciem biały proszek i spróbował.
Poczuł gorzko-słony smak i uśmiechnął się.
Przypomniał sobie lekcje z chemji. Wiedział, że często spotyka się w naturze sól z domieszką innych minerałów, jak naprzykład gorzkiej soli lub gipsu. Przypomniał sobie nawet sposób oczyszczania takiej soli od domieszek niepożądanych i zaczął zdzierać nożem białą naleciałość z kamieni i zsypywać na kawałek gazety, znalezionej w kieszeni kurtki.
Gdy się uzbierała tego spora garść, powrócił do samolotu, wsypał sól do kociołka i zalał wodą, której zapas zostawił pilot w dużej żelaznej bańce.
Z uzbieranej soli wkrótce pozostał mały, w wodzie nie rozpuszczający się osad. Był to gips i piasek.
Henryk skosztował przezroczystego roztworu.
Miał gorzki smak.
Przelał więc płyn do drugiego kociołka, zapalił „primus“ i postawił na nim naczynie. Gdy woda zagotowała się i wyparowała do połowy, zgasił ogień i wkrótce na dnie kociołka zaczęły osadzać się jakieś kryształy.
Skosztował znowu pozostałego płynu. Był to czysty, mocno słony roztwór soli.
— Na dziś dość! — pomyślał chłopak. — Jutro tę samą robotę zrobi zamiast „primusu“ — słońce. Założymy własną fabrykę soli!
Przykrył kociołek aluminjowym talerzem i czekał na powrót brata i siostry.
Romek przybiegł pierwszy, z trudem dźwigając dwie duże ryby, uwiązane za skrzela do sznurka od wędki.
— Zuch z ciebie! — zawołał uradowany Henryk i aż się oblizał na widok szerokich, tłustych ryb. — Zdaje mi się, że są to karpie... Opowiedz, jakeś je schwytał.
Romek, dumny ze swej zdobyczy i pochwały starszego brata, odparł:
— Opowiem przy obiedzie, gdy Irenka będzie razem z nami. A teraz zabierzmy się do skrobania i patroszenia ryb, bo mi coś po kiszkach chodzi i burczy z głodu...
— A i mnie też! — zgodził się brat, wyjmując scyzoryk.
Szybko zeskrobali łuskę i wyrzucili wnętrzności rybie.
Właśnie wtedy powróciła Irenka, niosąc dużą wiązankę suchej trawy i jakieś badyle o długich korzeniach.
Chłopcy zbudowali z kamieni piecyk i ustawili na nim kociołek ze słoną wodą.
Dziewczynka zakasawszy rękawy bluzki, pokrajała ryby na kawałki i zanurzyła je w wodzie.
Rozniecono ogień w piecyku i wkrótce przyjemna woń gotujących się ryb zaczęła drażnić powonienie głodnych dzieci.
— Możemy do syta najeść się tych wyśmienitych ryb! — zawołał Romek.
— Tak! — zgodził się Henryk. — Starczyłoby tego na ośmiu żarłoków. Wobec tego wydam na każdą buzię tylko po jednym sucharze. Należy oszczędzać chleba!
Gdy już ryby były gotowe, gromadka obsiadła kociołek dokoła, zajadała smaczną zupę i raczyła się doskonałemi, tłustemi karpiami, wspaniale przyrządzonemi, jak twierdzili chłopcy, sprawiając tem wielką przyjemność siostrzyczce.
— No, teraz mogę opowiedzieć o swoich łowach! — zawołał najedzony Romek. — Pośród trzcin i sitowia ukrywa się jeziorko… Jednak dotrzeć do niego nie jest rzeczą łatwą. Otacza je grząskie bagno. Musiałem więc zdjąć ubranie i trzewiki, aby się dostać do brzegu, skąd zamierzałem zarzucić wędkę… Stanąłem wreszcie nad wodą. Nogi moje ugrzęzły po kolana w trzęsawisku. Bałem się, że dźgnie mnie jaka gadzina, lub pijawka uczepi się nogi… Jednak nic… Rozwinąłem wędkę, zakręciłem sznurek nad głową i wypuściłem ciężarki z haczykiem…
— Coś włożył na przynętę? — spytał Henryk.
— Nic, bo pamiętałem opowiadanie Janny Crawforda, który opisywał połowy ryby w Brazylji, że w dzikich jeziorach chwytają one haczyk z uwiązanym do niego skrawkiem papieru lub szmatki. Umieściłem na haczyku kawałeczek swego czerwonego krawata…
— To ci dopiero przynęta! — zawołała Irenka.
— A widzisz, że dobra! — odpowiedział brat. — Ledwie haczyk dotknął powierzchni jeziorka, coś plusnęło obok i natychmiast porwało go, szarpnąwszy tak mocno, że ledwiem się na nogach utrzymał. Wpadłbym do wody, gdyby nie to, że po kolana wlazłem w błoto… Długo szamotałem się z tym wielce szanownym karpiem, który nam tak bardzo smakował! Napociłem się nim wyciągnąłem go!
Chłopak umilkł na chwilę, poczem mówił dalej:
— Gdy już do połowy wyciągnąłem zdobycz na brzeg, inna ryba usiłowała porwać ją… Zarzuciłem po raz drugi wędkę i wyciągnąłem drugiego karpia, jeszcze większego i grubszego. Widzę, że na rybach nie będzie nam zbywało!
— To — wielkie szczęście! — zawołał Henryk. — Jest to doskonałe pożywienie — nie umrzemy z głodu. A, może, zczasem coś innego się znajdzie na tem pustkowiu… Bóg ma nas w swej opiece.
Po obiedzie Irenka znowu wyruszyła na poszukiwanie opału, a Romek z wędką wlazł w szuwary i łapał ryby. Później wraz z siostrzyczką zbierali sól na skałach. Nagle chłopak uderzył się w czoło i krzyknął:
— Biegnę po naszą bańkę! Przyniosę świeżej wody z jeziorka, a zabiorę ze sobą kawał drutu i uzbieram jak najwięcej suchych trzcin. Moc tego leży na brzegu! Będziemy mieli opału wbród. Nie będziesz potrzebowała łazić po pustyni i zbierać ten chwast, który myśli zapewne, że jest nie wiedzieć jakim skarbem, bo tak się ceregieluje z wyłażeniem na powierzchnię ziemi!
To rzekłszy, pobiegł po bańkę i drut.
Dziewczyna pozostała sama i, żeby nie próżnować, zaczęła wyrywać z ziemi rzadkie, suche łodygi. Wyrywając jedną, ujrzała obok jakiś świeży, zielony pęd. Pociągnęła i wyrwała dużą cebulę.
— Czyżby to była prawdziwa cebula? — zapytała głośno, chociaż nikogo wpobliżu nie było. — Jakaż to ogromna cebula! O, ucieszą się chłopaki, gdy sporządzę dla nich zupę rybną z taką przyprawą! Nie wiem tylko, czy prawdziwa?
W tej chwili nadbiegł powracający już Romek. Posłyszawszy o zwątpieniach siostry, nic nie mówiąc, nadgryzł cebulę i zawołał:
— Najprawdziwsza na świecie! Pali jak ogień!
Irena z radości klasnęła w dłonie i zaczęła poszukiwać wśród kamieni zielonych pędów cebuli.
Chłopak popędził ku swemu jeziorku.
Gdy młodsi pracowicie i z pożytkiem dla wszystkich spędzali godziny poobiednie, Henryk, wziąwszy karabin, zapuścił się w góry, ciągnące się woddali.
Wdrapał się na najbliższy szczyt i oglądał równinę. Nic jednak na niej nie spostrzegł. Wtedy zszedł w wąską dolinę i sunął naprzód, rozglądając się dokoła bacznie.
Nagie spychy, okryte odłamami szarych, bezbarwnych skał, nie zdradzały obecności żadnej żywej istoty. Nawet ptaków narazie nie spotykał Henryk. Nagle tuż z pod nóg chłopaka, z małej wydmy piaszczystej, zerwało się z krzykiem nieduże stadko ptaków i po chwili opuściło się na ziemię o kilka kroków dalej.
Henryk przyjrzał się im bacznie i poznał odrazu.
Widział te ptaki, trzymane przez kupców chińskich w klatkach. Były to tak zwane „salgi“, kuropatwy, żyjące w pustynnych, jałowych stepach. Miały długie ogony, czyniące je podobnemi do jaskółek; tylko szaro-żółte zabarwienie piór i rozmiary odróżniały je od tych pospolitych ptaków. Rdzawe i czarne prążki i szare upierzenie czyniły je prawie niewidzialnemi na tle kamienistej, bezbarwnej gleby.
Ptaki nie zdradzały strachu przed człowiekiem, co przekonało rozsądnego Henryka, że tajfun zapędził Farmana do miejscowości dzikiej i bezludnej.
— Gdybym miał kij, mógłbym zapolować na kuropatwy, cisnąwszy go w stadko — pomyślał. — Z karabinu kulą trudno byłoby trafić, zresztą niewiadomo, może zczasem każda kula będzie miała dla nas wielką cenę. Muszę jednak coś obmyślić i zapolować.
W głowie chłopca zaczęło się roić od pomysłów:
— Łuk? Byłoby to znakomite, lecz z czegobym go zrobił, gdy niema drzewa?! Nie, — to na nic! Proca! To całkiem łatwo… chociażby zaraz…
Ukrył się za dużym głazem, odpiął pasek kurtki i, zrobiwszy pętlę, włożył w nią kamień.
Stadko tymczasem zbliżyło się znacznie. Nie więcej niż dziesięć kroków dzieliło je od zaczajonego za skałą chłopca.
Gwizdnął kamień i ugodzona kuropatwa pozostała na piasku bez ruchu. Inne ze zdumieniem przyglądały się jej. Dopiero gdy drugi ptak, trafiony w głowę, padł trzepocąc skrzydłem, kuropatwy zaczęły z trwogą oglądać się. Henryk rozmachnął się po raz trzeci, lecz nagle opuścił rękę z bronią.

— Starczy dla nas! — pomyślał. — Nie potrzebuję zabijać więcej. Niech sobie żyją spokojnie. Polowałem na nie poto tylko, aby zdobyć pożywienie. Zabijać dla przyjemności — to okrutna rzecz!
Nagle tuż z pod nóg chłopaka, z małej wydmy piaszczystej, zerwało się z krzykiem nieduże stadko ptaków...

Uwiązał zdobycz do pasa i poszedł dalej.
Przekroczył wkrótce nowy szczyt i nagle krzyknął uradowany.
W głębokiej kotlinie ujrzał dość duży las modrzewiowy.
Pobiegł ku niemu.
Gęste zarośla stanowiły podszycie lasu. W koronach wysokich drzew gziły się wiewiórki. Małe i duże ptaszki fruwały dokoła i świergotały. Na wysokiej gałęzi modrzewia siedział szaro-rdzawy jarząbek. Nagle przywarł do gałęzi, tworząc na niej dużą narośl nieruchomą.
Henryk zrozumiał, że ptak w ten sposób ukrywa się znakomicie przed wrogiem.
Uśmiechnął się, patrząc na wyciągniętą wzdłuż gałęzi szyję jarząbka, który bystro patrzał oczkami, otoczonemi brwiami koralowej barwy.
Chłopak postanowił jak najprędzej zbadać knieję; tymczasem trzeba było powracać, więc nabrał ile mógł suchych gałęzi i ruszył ku obozowi, bo już słońce stało nisko.
Doszedł, gdy już mrok na dobre zapadał, i, w oczekiwaniu wieczerzy, przyrządzanej przez Irenkę, opowiadał o swoich przygodach i odkryciu lasu w górskiej kotlinie.
— Poczekamy jeszcze dni parę, a gdy tatuś nie powróci, przeniesiemy się do lasu. Zbudujemy sobie szałas i będziemy czekali, aż nas wyprowadzą z tej pustyni, lub znajdziemy sposób, abyśmy to sami mogli uczynić.
Gdy słowa te padły z ust starszego brata, odezwał się Romek:
— Przecież, możemy pójść w jakąkolwiek stronę i dojdziemy nareszcie do osady ludzkiej?
— Pewno, że dojść można — zgodził się brat, — tylko nie wiemy, jak długo musielibyśmy iść. Łatwo zginąć z głodu i pragnienia w pustyni. Nie wszędzie potrafisz znaleźć wąwóz z jeziorkiem i rybami, i nie wszędzie także są lasy modrzewiowe i kuropatwy, które smakowicie pachną!
Istotnie Irenka niosła już upieczone przy ognisku kuropatwy, nasadzone na gładko obstrugane przez Romka patyki modrzewiowe, które pomysłowej dziewczynce zastąpiły rożny.
Doskonale posiliły się dzielne dzieci i, popijając herbatę, gwarzyły.
— Dlaczego nazywasz tę miejscowość pustynią? — zapytała Irenka, podnosząc na starszego brata niebieskie oczy.
— Dlatego, że jest to prawdziwa pustynia — odparł.
— Pustynia — to piaski! — zaprzeczyła dziewczynka.
— Mylisz się! — objaśnił. — Pustynie bywają piaszczyste lub kamieniste. Nasza jest właśnie kamienistą pustynią.
— Jak się nazywa w geografji? — zapytał Romek.
— Zdaje mi się, że burza zaniosła nas na pustynię Szamo, lub inaczej Gobi — odparł Henryk. — Sądzę tak dlatego, że dziś spotkałem kuropatwy-salgi, które przeważnie w tej pustyni przebywają. Mój domysł potwierdzają też słowa pana Rouviera. Wspominał, że przelatywaliśmy nad wielkim murem...
— To ten wielki mur, który otacza całe Chiny? — zapytała siostra. — Opowiedz, co wiesz o nim!
— Właśnie czytał nam w szkole o tym murze profesor geografji. Bardzo interesująca historja! Zbudowano go na rozkaz cesarza Chin, 2300 lat temu. Bronił on posiadłości chińskich przed napadem koczujących a bardzo wojowniczych szczepów różnych Mongołów. Budowały ten mur tłumy jeńców, schwytanych podczas wojennych wypraw i złoczyńców, skazanych na więzienie. Gdy cesarz Chin i Mongolji, zebrawszy niezliczone wojska, ruszył w wieku XIII-ym na podbój Europy, przywleczono do Chin tysiące jeńców. Byli to Rosjanie, Polacy, Węgrzy, Czesi, Niemcy. Oni też zmuszeni byli pracować przy naprawie tego olbrzymiego, na 3000 kilometrów ciągnącego się muru. Wspina się on na góry, zbiega w doliny i na równiny, opasując całą granicę zachodnią ogromnego państwa. Możecie sobie wyobrazić, ile tysięcy ludzi musiało pracować, aby dokonać tak potężnego dzieła? A ileż tysięcy umarło przy ciężkiej pracy, smaganych biczami dozorców chińskich?! Niedaleko na zachodzie od wielkiego muru ciągnie się hen! pustynia Szamo... Obawiam się, że los i burza rzuciły nas na jej niegościnną ziemię...
— To bardzo straszne!... — szepnęła Irenka.
— Jak dotąd, to nie bardzo... — uśmiechnął się Henryk. — Mamy ryby i smaczne kuropatwy. Skały dostarczają nam soli, jeziorko Romka — wody... Oby tylko tatuś z panem Rouvierem powrócili, wtedy — wszystko będzie bardzo dobrze!
— Bóg da, że powrócą... — odezwał się Romek.
— Mówisz, Henryczku, o swoich kuropatwach i o jeziorku Romka, a o mojej cebuli zapomniałeś? Zajadałeś ją ze smakiem, zamiast sałaty, a nic o niej nie wspomniałeś! — rzekła z wyrzutem siostrzyczka.
— Niech żyje cebula Irenki! — zawołał Henryk.
— Hurra! — odpowiedział wesoły Romek.
Ściemniło się zupełnie.
— Idźcie spać, dzieciaki! — rzekł poważnie Henryk i wziąwszy karabin, stanął na czatach.
Dziewczynka jednak najpierw umyła naczynie, sprzątnęła wszystko i dopiero wtedy udała się na spoczynek, ucałowawszy starszego brata.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.