Mali zwycięzcy/Pożegnanie z domkiem pod modrzewiami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Pożegnanie z domkiem pod modrzewiami.

Nazajutrz po powrocie Henryka z dalekiej wyprawy, w obozie nad jeziorem odbyła się narada.
— Musimy porzucić pustynię i dotrzeć do osiedla ludzkiego, chociażby Czacharów Czultuna — mówił Henryk. — Łatwiej nam będzie przedostać się stamtąd do większego miasta chińskiego i posłać wiadomość o sobie do Szanghaju i Tientsinu...
— A co będzie, jeżeli tatuś już poszukuje nas i nie znajdzie nas na miejscu, gdzie wylądowaliśmy? — zapytał Romek.
— Biedny tatuś pomyśli, że zginęliśmy i będzie bardzo smutny... — westchnęła Irenka.
— Myślałem o tem... — odpowiedział Henryk. — Musimy porzucić pustynię, bo zima nadciąga... Zostawimy na miejscu wylądowania znaki rozpoznawcze, listy i plan miejscowości, gdzie ukryliśmy Farmana.
Wszyscy się na to zgodzili. Nie zwlekając, okulbaczono konie i wyruszono ku laskowi modrzewiowemu.
Spędzono tam dwa dni.
Umieszczono na dawnem miejscu w kabinie samolotu zdjęte krzesełka, złożono instrumenty, które tak bardzo przydały się dzieciom, przygotowano dwa obszerne listy z opisem życia na pustyni i o podróży do Cagan-Czułutaju, dokąd zapraszał młodych Broniewskich wódz czacharski, Czultun.
— Jakież pozostawimy znaki? — zapytała Irenka.
— Na miejscu wylądowania ułożymy wysoki kopiec z kamieni i zawiesimy flagę ze skóry. Pozostawimy tam blaszankę z jednym listem i ze wskazówkami, gdzie mają znaleźć samolot i nasz domek warowny — kombinował Henryk.
— Ho, ho! — zawołał Romek. — Blaszanka będzie tak błyszczała w słońcu, że odrazu zwróci na siebie uwagę poszukujących!
— Masz rację! — zgodził się brat. — Zatem zamiast flagi umieścimy na szczycie słupa tę blaszankę. Będzie ona czemś w rodzaju telegrafu słonecznego!
— Flagę powiesimy nad domkiem naszym — szepnęła dziewczynka. — Chciałabym, żeby tatuś na własne oczy widział, jacy byliście dzielni i mądrzy, mili braciszkowie!
— No, ty niemniej od nas byłaś dzielną, Irenko! — odpowiedział Henryk. — Zawsze pogodna, chętna do pracy, nigdy nie kaprysiłaś i obowiązków swoich nie zaniedbywałaś.
— Dumni jesteśmy z ciebie! — dodał Romek i pocałował siostrzyczkę w policzek. — Zuch, prawdziwy zuch z ciebie, Iruś! Ja ci tej pięknej kurteczki ze świstaków nigdy nie zapomnę! Jak żyję, takiej wygodnej i mocnej nie miałem!
Irenka, zarumieniona i zmieszana, skromnie spuściła oczki.
Czultun nie rozumiał obcej mowy, lecz, widocznie, coś kombinował, bo zaczął cmokać głośno i szeptać:
— Sajn! Sajn!
Nareszcie ostatecznie domyślił się treści rozmowy i rzekł poważnie:
— Pragnąłbym mieć taką córkę i takich synów! Sajn! Sajn!
Dziewczynka przerwała słowa Czachara, mówiąc:
— Mam ja starą, zupełnie podartą już, czerwoną bluzkę. Naszyję ją na kawałku skóry i zrobię flagę. Czerwony kolor najdalej i najlepiej można spostrzec.
— Bardzo dobrze! — zawołali chłopcy, a Czultun, zrozumiawszy o co chodzi, z poważną miną skinął głową i mruknął swoje:
— Sajn!
Chłopcy i Mongoł zaczęli znosić kamienie na kopiec, umocowali na jego szczycie słup i uwieńczyli go połyskującą blaszanką od benzyny.
Błyszczała od słońca, niby zwierciadło, i istotnie, zdaleka można było ją dojrzeć.
Irenka uszyła czerwoną flagę.
Zwinny Romek wdrapał się na szczyt wysokiego modrzewia, stojącego nad domkiem. Przymocował do jego wierzchołka długi drąg z flagą i długo przyglądał się czerwonej płachcie, powiewającej nad ciemnemi drzewami.
— Ślepy chyba tylko nie dojrzałby tej flagi! — zawołał nareszcie.
Na trzeci dzień wszystkie prace zostały zakończone.
— Możemy jechać do Cagan-Czułutaju! — rzekł Henryk do Czachara.
Ten przymrużył oczy i potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł. — Nie dojedziemy...
— Jakto nie dojedziemy? — pytały zaniepokojone dzieci.
— Bez pożywienia i bez wody zginiemy w pustyni — odpowiedział Czultun.
— Cóż mamy robić? — spytał Henryk.
— Musimy zaopatrzyć się w mięso i wodę — objaśnił z uśmiechem.
Znowu minęło kilka dni ciężkiej, gorączkowej pracy.
Czultun z Henrykiem polowali zawzięcie, dla pośpiechu używając podstępnych sposobów mongolskich. Zwabiali do swojej zasadzki jelenie i argale, do których Henryk celnie strzelał.
Czachar zdzierał teraz skóry zupełnie innym sposobem. Nie przecinał ich wzdłuż piersi i brzucha, lecz wypruwał z nich kadłuby zabitych zwierząt, pozostawiając skórę nietkniętą.
W piecu, zbudowanym przy murze warownego domku, dzieci wędziły w dymie modrzewiowym pokrajane na cienkie paski mięso jeleni i argalów; inne kawały, mocno natarte solą, wisiały na wietrze, schnąc i nabierając przezroczystości, jak najlepsza polędwica.
Mongoł nazywał to „lugan“, a Henryk twierdził, że taki sposób przygotowywania mięsa znany jest czerwonoskórym Indjanom amerykańskim, którzy nazywają to „pemmikanem“ i używają w długich, ciężkich wyprawach myśliwskich i wojennych.
Czultun pracował przy strumyku nad przyrządzeniem worów ze skór jelenich.
— Przecież mamy dużo worów, które uszyła nam siostra ze skór zabitych sajg i dżereni? — pytał Henryk przyjaciela.
Lecz Mongoł trząsł głową, w dalszym ciągu mocząc, myjąc, oczyszczając skóry, i mruczał:
— Tamte wory na nic...
— Dlaczego? Wcale dobre, mocne wory — niecierpliwił się Romek, słuchający mruczenia Czachara.
— W tych worach powieziemy wodę... — rzekł nareszcie Czultun. — Skóry muszą być całe, bez żadnej dziury, bez najmniejszego skrawka tłuszczu lub mięsa, gdyż inaczej woda szybko się zepsuje...
Po długiem moczeniu, myciu, drapaniu Czachar żyłami jeleniemi pozawiązywał nogawice skóry, a w jedną z nich wstawił starannie ostrugany czopek.

Nalana do worów woda prawie nie wyciekała i po kilku godzinach zachowała dobry smak. Dzieci śmiały się wesoło, gdy Czultun, zacisnąwszy napełniony wór, wyciągnął czopek i wnet polała się struga czystej wody, jakgdyby z prawdziwego kranu.
Dzieci śmiały się wesoło, gdy Czultun, zacisnąwszy napełniony wór, wyciągnął czopek i wnet polała się struga czystej wody...
Mongoł pokazał dzieciom cztery jednakowe wory, związane po dwa szerokim paskiem, dla przerzucenia przez grzbiet koński.

Nastał dzień odjazdu.
Konie stały już osiodłane. Czultun uwiązywał żywność, wory z wodą i z dżeń-szeniem do małej kulbaki, którą włożył na wolnego konia.
Dzieci wzruszonym wzrokiem żegnały „płaskowyże Stanisława Broniewskiego“, „góry Ireny“ i brunatne zarośla nad „jeziorem Romka“.
Tu po raz ostatni widziały ojca i pilota Rouviera; tu spędziły pierwsze tygodnie samodzielnego życia w walce z nieznaną naturą, tu, nareszcie, wyraźnie poczuły wiarę w swoje siły, szacunek wzajemny i doznały jawnej opieki Boga.
Zmówiły więc na głos krótką modlitwę i raz jeszcze rzuciły pożegnalne spojrzenie na całą okolicę.
Wiatr igrał czerwoną flagą nad ciemnemi modrzewiami, połyskiwała w słońcu blaszanka z listami i planami; cicho szemrał, niby żegnając odjeżdżających, czarny, żałobny las; gdzieś wysoko pod obłokami trąbiły spóźnione stada odlatujących na południe gęsi.
— W drogę! — zawołał Henryk i ruszył naprzód, mając przy sobie wodza czacharskiego.
Jeźdźcy wkrótce minęli „jezioro Czultuna“, przecięli wąską dolinkę, wschodni grzbiet gór, obfitujących w korzenie dżeń-szeniu, i wyjechali na jałową równinę.
Najeżona była odłamami skał, przecięta wąwozami i wydmami piaszczystemi, bezleśna, prawie naga i nieznana.
Co się kryło za dalekim horyzontem, tonącym w lekkiej, żółtawej mgle? Tego żadne z dzieci nie wiedziało.
Romek obejrzał się z niepojętym smutkiem, zakradającym mu się do duszy.
Ujrzał góry, gdzie poszukiwali drogocennej rośliny; tam — niżej szumiały oczerety i sitowia nad szarą powierzchnią jeziora, przy którem Henryk znalazł Czultuna; jeszcze dalej „góry Ireny“, jeziorko jego własnego imienia; przypomniał sobie pierwszy połów ryb, gdy własnemi siłami zdobył pożywienie; gdzieś, już daleko, gwarzył w tej chwili i szeptał rzewnym poszumem lasek modrzewiowy, z łopocącą nad nim flagą z czerwonej bluzki.
Konie szły szerokim kłusem, wesoło potrząsając krótkiemi grzywami.
Unosiły swoich władców w nieznaną dal, zagadkową i tajemniczą...
Romek nagle podniósł się w strzemionach i zakrzyknął donośnie.
— Niech żyje „kraj Henryka Broniewskiego!“
— Niech żyje! — dźwięcznym głosikiem zawtórowała mu dziewczynka.
Czultun nie zrozumiał tego okrzyku, lecz wydało mu się, że młodzi przyjaciele czują radość w sercu, — taką, jaką odczuwał on — syn pustyni, wojowniczy, dziki jeździec i wódz szczepu bitnych, zuchwałych Czacharów.
Stanął więc w strzemionach i wydał przeraźliwy świst.
Aż konie przysiadły na zadach i jęły strzyc uszami, aż z poza skał wybiegła spłoszona para sajg i rwała w pędzie szalonym, wylękła, przerażona.
Tylko „Łakomiec“ ani drgnął.
Zwolnił biegu, pochylił głowę i spojrzał na dziewczynkę, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Tamte konie drgnęły, a ja nie! Cóż dostanę za to?
Po chwili doganiał resztę jeźdźców, głośno chrupał grudkę soli i prychał.
— Sześć miesięcy spędziliśmy w Szamo! — zawołał Henryk.
— Ten czas upłynął jak jeden dzień! — odpowiedział Romek.
— Lecz w mieście przez sześć lat nie zdobylibyśmy tego, czego nauczyła nas pustynia! — dodał starszy brat.
— I nigdy nie pokochalibyśmy się tak mocno, jak teraz — odpowiedziała cichym głosem dziewczynka.
Czultun, chociaż nic nie zrozumiał, zakończył tę rozmowę, rzuciwszy z przekonaniem:
— Sajn! Sajn!
Mknęli dalej.
Konie nabierały coraz większego rozpędu.
Już ani śladu nie pozostało z „kraju Henryka“.
Wszystko przysłoniły kłęby kurzawy, wznoszącej się za pędzącemi w cwał wierzchowcami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.