Mali zwycięzcy/Niebezpieczna wyprawa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
Niebezpieczna wyprawa.

Po zdobyciu koni życie małej osady zmieniło się znacznie.
Codziennie wyjeżdżano na bliższe wycieczki, aby coraz bardziej przyzwyczajać konie do jeźdźców i układać niesforne rumaki.
Z dniem każdym kucyki stepowe zaczynały rozumieć coraz lepiej, czego od nich żądają ludzie.
Przyzwyczajone od urodzenia do szalonego pędu galopem, zaczynały już chodzić truchtem i biegać kłusem, zgrabnie przebierając cienkiemi nóżkami i strzygąc długiemi uszami.
„Łakomiec“, najchytrzejszy z koni, zawsze starał się wysforować naprzód, bo wiedział, że dostanie zato coś smacznego z małej dłoni dziewczynki.
Nareszcie, kiedy konie zostały ostatecznie ujeżdżone, Czultun rzekł do Henryka:
— Zostawimy Romka z Irenką w obozie, sami zaś zrobimy daleką wyprawę. Zabierzemy ze sobą wszystkie konie, aby przywykły do ciężkich i długich przejść.
— Dobrze! — zgodził się Henryk.
Od kilku już dni chodził zamyślony i stroskany.
Dęły silne, wściekłe wiatry, podnosząc chmury piasku i drobnych kamieni. Po nocach chłód już dawał się we znaki, a mała Irenka kuliła się i drżała pod swoim kocem i skórą gazeli.
Widział to starszy brat i ze strachem myślał, co będzie, gdy siostrzyczka lub Romek zachorują na tem bezludziu. Kto im pomoże? Kto będzie leczył?
Rozumiał, że przychodzi czas na odjazd i porzucenie pustyni, która jak dotąd była miłosierną i gościnną dla nich.
Wyruszył więc z Czultunem, prowadząc za sobą trzy osiodłane konie bez jeźdźców i co pewien czas przesiadając się na coraz innego dżegetaja.
Mongoł wybierał najcięższą drogę.
Wichrem pędzili po kamienistej równinie, zagłębiali się do wąwozów przywalonych głazami, gdzie kucyki musiały brać przeszkody skacząc, jak argale, przez kamienie i zwalone drzewa; wspinali się na strome zbocza gór i zjeżdżali z nich.
Henryk z podziwem przyglądał się mądrym i silnym kucykom.
Czepiały się twardemi kopytami nierówności gruntu i lekko wstępowały na niemal pionowe spychy. Schodząc z gór, ostrożnie namacywały kamienie, bacząc, aby im się nie pośliznęła noga.
Ominąwszy dalekie góry, trafili jeźdźcy na obszerną równinę, pokrytą gęstemi zaroślami krzaków i przeciętą kilkoma skalistemi pagórkami.
Zatrzymali się tutaj, rozkulbaczyli konie i, spętawszy im przednie nogi, puścili na paszę. Sami zaś rozpalili ognisko i, przypiekając na węglach kawałki upolowanej sajgi, rozmawiali.
Zmrok dawno już zapadł.
Z płomieni ogniska wyrywały się snopy czerwonych iskier i ulatywały ku czarnemu, okrytemu chmurami niebu.
Czultun opowiadał o napadach Czacharów na karawany kupców chińskich, o krwawych potyczkach, o bogatej zdobyczy, o życiu w Cagan-Czułutaju, o rodzinie swojej, tabunach koni i łowach, urządzanych przez dzikich jeźdźców jego szczepu.
Opowiedział też o tem, że najbliższym sąsiadem jego jest potężny chan Sajn-Najon, który poprzysiągł mu krwawą zemstę za porwanie córki, imieniem Byjme.
— Cóżeś uczynił z tą dziewczyną? — zapytał przerażony Henryk.
Czultun oczy szeroko otworzył; twarz mu się okryła gęstym rumieńcem.
Zaczął szeptać głosem pełnym zachwytu:
— Wprowadziłem ją do jurty mojej, jako żonę ukochaną! Jest ona dla mnie słońcem i radością. Byjme jest szczęśliwa, lecz stary chan nie chce pogodzić się z tem. Ściga mnie i gnębi. Napada na moich ludzi, gdy się zbliżę do granicy jego księstwa.
Długo jeszcze opowiadał wódz czacharski o swem życiu i o Byjme, skarżył się na mściwość Sajn-Najona, lecz nagle urwał i podniósł głowę, nadsłuchując.
Zdaleka, z gąszczu zarośli tamaryndów doszło żałosne kwilenie konia.
Po chwili powtórzyło się raz jeszcze i przyjaciele, siedzący przy ognisku, wyraźnie posłyszeli je.
Wkrótce rozległ się łomot tratowanych krzaków, tupot skaczących koni, chrapanie i parskanie.
Dżegetaje wynurzyły się z ciemności i stanęły, oświetlone czerwonemi błyskami ogniska. Miały przerażone oczy i co chwila oglądały się, drżąc na całem ciele. Niektóre zrywały się do biegu, lecz przeszkadzały im pęta, nałożone na nogi.
— Niema „Łakomca“… — szepnął Henryk.
W tej chwili zdaleka dobiegło kwilenie i jękliwe rżenie konia.
— Alar napadł na dżegetaja! — zawołał Czultun, chwytając za nóż i biegnąc ku krzakom.
Henryk porwał karabin i, w biegu wkładając naboje, popędził za Mongołem.
Księżyc przebił się przez chmury, czy, może wiatr rozpędził je. Rozświetliło się znacznie. Blade promienie księżyca srebrzyć zaczęły skały i miotające się w podmuchach wichru krzaki.
Nadsłuchując, biegli, kierując się w stronę, skąd dochodziło rżenie konia. Stawało się coraz głośniejsze i groźniejsze.
— „Łakomiec“ walczy z nieprzyjacielem! — krzyknął Czachar, przedzierając się przez chaszcze.
Nareszcie wybiegli na małą łąkę i stanęli w zdumieniu.
Oświetlony księżycem, prawie biały, koń stał, oparłszy łeb o skałę i tylnemi nogami wierzgał wściekle.
Jakaś duża, czarna bryła podbiegała do niego, unosiła się nad ziemią, lecz, uderzona mocnemi kopytami, toczyła się nabok, mrucząc i rycząc.
— „Falbar“ napadł na konia! — szepnął Mongoł. — To straszny, silny zwierz…

Nie dokończył, bo Henryk starannie wymierzył do czarnej sylwetki nieznanego drapieżnika i strzelił.
Henryk porwał karabin i, w biegu wkładając naboje, popędził za Mongołem.

Zwierz nagle przypadł do ziemi, zaczął się wić, rycząc i szarpiąc krzaki, lecz po chwili wstał i w okamgnieniu zniknął w gęstwinie. Długo dochodził ich uszu trzask łamanych gałęzi, stuk potrącanych kamieni i coraz bardziej słabnący ryk napastnika.
„Łakomiec“ odrazu się uspokoił i, skacząc, skierował się do Henryka. Stanął przed nim, jeszcze drżący, spieniony, lecz pewny nagrody, bo bez zwłoki wyciągnął pysk do kieszeni chłopaka.
Henryk wygrzebał okruszyny soli i cukru i podał mu na dłoni. Koń zlizał przysmaki i spoglądał zdumionym wzrokiem, który wyrażał wymowne pytanie:
— Za taką odważną bójkę tylko tyle smakołyków!?
Czultun wziął go za uzdę i poprowadził do ogniska. Obejrzał konia uważnie. Miał zerwaną skórę na lewej nodze, jakgdyby ktoś siekierą zadał koniowi cios.
— Pazury dużego „falbara“ — mruczał Mongoł.
Henryk, słuchając objaśnień przyjaciela, nie mógł zrozumieć, jaki to drapieżnik napadł na dzielnego „Łakomca“.
— Szkoda, że chybiłem, strzelając do niego! — zawołał chłopak. — Lecz w nocy trudno jest mierzyć!
— O, nie! — potrząsając głową odpowiedział Czultun. — Nie chybiłeś! „Falbar“ dostał kulą jak się należy, i z pewnością padł już lub zdycha... Jutro poszukamy go!
— Nie znajdziemy — westchnął Henryk. — Gdzież tu dojrzeć go w takich zaroślach?!
— Śladami krwi pójdziemy... — uspokoił przyjaciela Czachar. — Znajdziemy... Nie mógł odejść daleko. Kula dobrze go trafiła...
Wystraszone konie nie odchodziły już od ogniska. Pasły się wpobliżu, głośno parskając i sapiąc. Zaglądały raz po raz do ludzi, podchodziły, węszyły i zerkały, czy czasem nie wyciągnie się do nich dłoń z przysmakiem.
Widząc, że nic nie dostaną, oddalały się, pogardliwie wymachując kitami ogonów.
Czultun dawno już chrapał przy ognisku.
Henryk zaś leżał i patrzył na złote wężyki, biegające po przygasających węglach. Nie mógł usnąć, bo z niecierpliwością oczekiwał świtu, aby się przekonać do czego strzelał i czy dobrze udało mu się umieścić kulę, mierząc w ciemności. Był przecież już prawdziwym myśliwym, a zatem chodziło mu o dobry strzał, im trudniejszy — tem lepszy.
Nareszcie upragniony świt zaczął wsiąkać w mrok nocny i rozpraszać go.
Henryk obudził Czultuna.
— Chodźmy na poszukiwanie „falbara“! — zawołał niecierpliwie i, zarzuciwszy karabin na ramię, poszedł naprzód.
Na łące, tuż przy skale, gdzie w nocy walczył „Łakomiec“, spostrzegli dużą plamę krwi. Krople jej, a nawet całe kałuże, tworzące się tam, gdzie zwierz przystawał i kładł się, doprowadziły myśliwych do skał.
Ślady stawały się coraz obfitsze. Henryk rozumiał, że „falbar“ słabnął coraz bardziej i co chwila kładł się, brocząc krwią i plamiąc nią trawę i białe kamienie.
Z karabinem gotowym do strzału posuwał się chłopak pomiędzy skałami i nagle krzyknął radośnie.
Na nagiem zboczu pagórka leżał niedźwiedź. Henryk nigdy nie widział takiego. Zupełnie czarny, z ostrą paszczą i dużemi, okrągłemi uszami, miał na piersi wygięte pasmo białych włosów, przypominające szybującego ptaka.
Był to himalajski niedźwiedź — mieszkaniec Indyj, Chin i innych miejscowości kontynentu azjatyckiego.
Leżał martwy. Henryk uważnie obejrzał niedźwiedzia. Kula utkwiła mu w piersi tuż pod szyją. Strzał był śmiertelny, lecz silne zwierzę uszło jeszcze kilkaset kroków nim padło, wyczerpane doreszty.
Czultun natychmiast zabrał się do zdzierania skóry. Chłopak pomagał mu.
— Futro oddamy Irence, aby nie czuła zimna w nocy — rzekł Henryk.
— Sajn! — kiwnął głową Czachar. — Myślałem o tem właśnie...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.