Mali mężczyzni/Rozdział siedmnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział siedmnasty.
Wypracowania.

„Prędko, chłopcy! już trzecia: a wiécie, że wuj Fritz lubi ściśle trzymać się godziny,“ rzekł Franz w pewne wtorkowe południe, gdy na odgłos dzwonka, rój chłopców zaczął dążyć do muzeum z książkami i papiérami, jakby grono uczonych.
Tomek siedział w klasie pochylony nad biórkiem, mocno zawalany atramentem i rozgrzany ogniem natchnienia; spieszący się, jak zwykle, bo nielubiąc sobie zadawać trudu, nigdy nie był gotowym na czas. Gdy Franz przechodził koło drzwi, zaglądając, czy nie ma gdzie maroderów, Tomek właśnie zrobił ostatni kleks i zakręt u podpisu, poczém wyszedł oknem, żeby wysuszyć papiér. Następnie podążyła Andzia z bardzo poważną minką, trzymając wielki arkusz w rączce; potém Adaś i Stokrotka udali się tam razem, widocznie przejęci jakąś miłą tajemnicą.
Muzeum było uporządkowane, i promienie słońca igrające pośród chmielu, zaglądając przez wielkie okno, sprawiały śliczne cienie na podłodze. Z jednéj strony tegoż okna siedzieli państwo Bhaer, z drugiéj był stoliczek, na którym kładło się przeczytane wypracowanie, a dzieci umieściły się półkolem na składanych stołeczkach, łatwych do zamknięcia, przez co nie było tam sztywno. Ponieważ zabrałoby to zbyt wiele czasu, gdyby wszyscy czytali za jedną razą, urządzono koléj, i owego wtorku młodsza dziatwa przyszła popisywać się, a starsi mieli wydawać sądy pobłażliwe, lecz swobodne.
„Damom należy się pierwszeństwo, niech więc Andzia zacznie,“ rzekł pan Bhaer, skoro przestano szeleścić papiérami i ustawiać krzesełka.
Andzia usiadła przy stoliczku i zachichotawszy na początek, przeczytała nader zajmujące wypracowanie, pod tytułem: Gąbka.
„Jestto, moi przyjaciele, bardzo pożyteczna i ciekawa roślina. Znajduje się na skałach pod wodą, i o ile mi się zdaje, należy do roślin morskich. Ludzie ją zrywają i czyszczą, bo w jéj otworach żyją maleńkie rybki i owady. W nowéj mojéj gąbce znalazłam muszelki i piasek. Niektóre są bardzo delikatne i miękkie; myje się niemi niemowlęta. Gąbka służy do rozmaitych pożytków; opowiem wam niektóre mam nadzieję, że je zachowacie w pamięci. Jeden użytek jest mycie twarzy; sama tego nie lubię, ale się myję dla czystości. Pewne osoby nie robią tego, i są brudne.“ Tu, surowo spojrzała na Dicka i Dola, których to zmięszało tak dalece, że postanowili odtąd należycie się szorować. „Drugi pożytek jest budzenie ludzi, a zwłaszcza téż chłopców.“ W tém miejscu nastąpiła znowu przerwa, i w całym pokoju panował tłumiony śmiéch. „Niektórzy chłopcy nie wstają, gdy ich wołać, więc Marya-Anna wyciska im wodę z mokréj gąbki na twarze i budzi ich w ten sposób.“ Znowu zaczęto się śmiać, i Emil odezwał się, jak gdyby ta przymówka stosowała się do niego:
„Zdaje mi się, że odstępujesz od przedmiotu.“
„Wcale nie; mamy traktować o roślinach lub o zwierzętach, a ja piszę o jedném i drugiém, bo chłopcy są zwierzętami, — alboż tak nie jest?“ zawołała Andzia, i niezwalczona tém, że krzykliwie odpowiedziano: „Nie!“ spokojnie rzecz swę daléj prowadziła:
„Bardzo jest ciekawy pożytek z gąbki, skoro doktór umacza ją w eterze i przytknie do nosa osobie, któréj ma ząb wyrwać. Jak dorosnę, będę także to robić, i dawać chorym eter, żeby śpiąc, nie czuli, gdy im obetnę nogi i ręce.“
„Ja wiem o jednéj osobie, która koty zabijała w ten sposób!“ zawołał Adaś, lecz Dan chcąc mu przerwać mowę, odwrócił jego składany stołeczek, i wsunął mu kapelusz na twarz.
„Proszę mi nie przerywać!“ surowo odezwała się Andzia do niegrzecznych słuchaczów. — Natychmiast przywrócono porządek, czytała więc daléj:
„Z tego wypracowania można wyciągnąć trzy nauki moralne, przyjaciele moi.“ Tu chrząknął ktoś złośliwie, ale nie zwróciła uwagi na tę obelgę. „Pierwsza nauka, żebyście twarz utrzymywali w czystości; druga, żebyście wcześnie wstawali; trzecia, gdy wam gąbkę z eterem przyłożą do nosa, żebyście głęboko oddychali i nie kopali nogami, bo wówczas będzie łatwo wyrwać ząb.“ Temi słowy zakończyła swę rzecz miss Anna, poczém usiadła wśród grzmotu oklasków.
„Znakomite wypracowanie; pełne nauczających uwag i humoru! Bardzo dobrze wywiązała się Andzia. Teraz twoja koléj Stokrotko,“ rzekł pan Bhaer dodając jéj otuchy uśmiéchem.
Stokrotka usiadła zarumieniona, i nieśmiałym głosikiem przemówiła:
„Moje wypracowanie pewno się nie podoba, gdyż nie takie ładne i śmiészne jak Andzi; ale nie umiałam napisać lepszego.“
„Nam się zawsze twoje podobają,“ powiedział wuj Fritz, a ogólny szmer potwierdził jego słowa.
Zachęcona w ten sposób, przeczytała Stokrotka kartkę, któréj wysłuchano z uwagą i poszanowaniem.

„Kot.“

Kot jest przyjemném zwierzęciem, i bardzo je lubię. Jest czysty i ładny. Chwyta szczury i myszy. Pozwala pieścić się z sobą, i gdyśmy dlań dobrzy, to się przywiązuje. Bardzo jest mądry, i wszędzie umié trafić. Młode kotki nazywają się Kiciami, i są to miluchne stworzonka. Ja mam ich dwa: jeden nazywa się Mizio, drugi Fizio, — a matka Topazya: bo ma żółte oczy. Wuj opowiedział mi śliczną historyjkę o jednym człowieku imieniem Mahomet; miał on ładnego kotka i gdy mu ten usnął w rękawie, niechcąc go obudzić, gdy miał wstać, — obciął sobie rękaw. To musiał być bardzo dobry człowiek. Niektóre koty łowią ryby.
„Ja tatze!“ wykrzyknął Teodorek i podskoczył w górę, bo mu pilno było popisać się pstrągiem.
„Cicho“ rzekła, sadzając go jak najprędzéj, gdyż Stokrotka, przez zamiłowanie porządku, nie lubiła by jéj przerywano.
„Czytałam o jednym kotku robiącym to bardzo zręcznie, więcem się starała nauczyć i Topazyę, ale mię podrapała, bo nie lubi wody. Przepada za herbatą, i jak gotuję na kuchence, póty skrobie łapką w imbryczek, póki jéj się nie dam trochę napić. To jest ładna kotka; jada pudding z jabłek, i pija melas. Nie wszystkie kotki są takie.“
„To cudowne!“ zawołała Andzia, a Stokrotka cofnęła się na dawne miejsce, uradowana pochwałą przyjaciołki.
„Adaś ma tak zniecierpliwioną minę że musimy go wywołać, bo nie wytrzyma dłużéj,“ powiedział wuj Fritz. Wykrzyknął więc chłopczyna z pośpiechem:
„Ja napisałem poemat!“ poczém przeczytał tę pierwszą próbę, donośnym i uroczystym głosem.

„Fruwa jak ptaszek motyl skrzydlaty
Fruwa jak ptaszek ale nie śpiéwa
Całuje trawki całuje kwiaty,
Przelata z drzewa do drzewa.

Najpiérw jak robak w liściu zielonym,
Kryje się motyl, następnie z wiosną
Staje się pięknym, żółtym kokonem,
Potem skrzydełka mu rosną.

Na kwiatkach do snu swę główkę tuli,
Karmi się miodem, kroplami rosy
Nie ma jak pszczoły obszernych uli
Nie kłuje jak bąki i osy.

Chciałbym jak motyl bujać od rana
Zachwycać przez swych skrzydeł kolory,
Alebym nie chciał dostać od Dana
Na biédną główkę — kamfory.“

Ten niezwykły objaw genjuszu, sprawił wstrząśnienie w całém gronie, i Adaś był zmuszony odczytać go raz jeszcze. Przyszło mu to z pewną trudnością, gdyż było mało znaków pisarskich, i czasem zabrakło mu tchu, zanim doszedł do końca długiego wiersza.

„Gotów wyjść na drugiego Shakspeare’a!“ zawołała ciocia Ludka, zanosząc się od śmiéchu, bo ten klejnot poezyi, przypomniał jéj wiersz, który napisała w dziesiątym roku życia, a zaczynający się od tych ponurych słów:

„Chciałabym mieć cichy grób na ustroni,
Gdzie szemrzą czyste wody strumienia,
Gdzie brzęczą pszczółki wśród kwiatów woni,
Gdzie leśnych ptasząt dochodzą pienia.“

„Teraz na ciebie koléj, Tomku. Jeżeli jest tyle atramentu w środku, co na wierzchu, to będzie długie wypracowanie,“ rzekł pan Bhaer, gdy się Adaś zdołał nareszcie oderwać od swego poematu.
„To nie wypracowanie, tylko list do Babuni, bom zupełnie zapomniał że dziś na mnie koléj przyszła. Ponieważ jednak jest w nim wzmianka o ptakach, sądzę, że się nada.“
Po tém objaśnieniu, zaczął Tomek czytać, zatrzymując się tylko niekiedy, aby zrozumiéć swe bazgroty.
„Mam nadzieję, droga babuniu, że jesteś zdrowa. Wuj Jakubek przysłał mi kieszonkowy karabin. Jest to ładne narzędzie do zabijania: strzela z wielką siłą, dobrze celuje, i będę niezadługo zabijał wiewiórki. Już ubiłem kilka pięknych ptaków do muzeum. Miały pstre piersi, i bardzo się podobały Danowi. Wypchał je ślicznie, a teraz siedzą na drzewie, zupełnie jak żywe; tylko jeden wygląda jakby trochę pijany.
Mieliśmy tu niedawno robotnika Francuza, i Azya nazywa go tak zabawnie, że muszę to opisać. Nazwisko jego: Germain, wymawiała najwpierw Jerry; gdyśmy ją wyśmieli, zmieniła na Jeremia; widząc że i tém nie dogadza, zrobiła zeń Germany, potém Gerrymon, i tak już pozostało. Droga Babuniu, nie pisuję często, bom niezmiernie zajęty; ale nieraz myślę o tobie, i bardzo mię obchodzisz.
Mam nadzieję, że ci czas przyjemnie schodzi, o ile to może być, bezemnie.
Przywiązany wnuk
„Tomasz.“
P. S. Jak Babunia będzie przechodzić koło sklepu z obrazkami, niechaj nie zapomni o mnie.
N. B. Proszę się pokłonić wszystkim, a w szczególności Cioci Alminie. Czy ona wyrabia jeszcze te wyborne ciasteczka ze śliwkami?“
P. S. Pani Bhaer zaséła swe uszanowanie.
P. S. Pan Bhaer uczyniłby to samo, gdyby wiedział, że piszę ten list.“
P. S. Ojciec mi daruje zegarek na imieniny; cieszę się z tego, bo teraz niewiedząc która godzina, spóźniam się do szkoły.“
P. S. Mam nadzieję, że cię niezadługo zobaczę, droga Babuniu. Czy byś nie chciała przysłać po mnie?“
„T.“
Ponieważ chłopcy przyjmowali każdy przypisek wybuchem śmiechu, wiec przybiwszy nareszcie do szóstego, Tomek był niezmiernie zmęczony, i z rozkoszą usiadł, obciérając spoconą twarz.
„Mam nadzieję, że ta sędziwa pani dożyje do końca listu,“ rzekł pan Bhaer, korzystając z ogólnéj wrzawy.
„Dobrze zrobi, jeżeli pominie długą przymówkę w ostatnim przypisku, i nie przyśle po niego, bo jéj się dosyć da we znaki samym listem,“ odpowiedziała pani Ludwika, wiedząc że ta biédna staruszka kładzie się w łóżko, po każdych odwiedzinach hałaśliwego wnuka.
„Telaz ja!“ wykrzyknął Teodorek. — Matka wyuczyła go wierszyków, więc tak mu było pilno popisać się, że w ciągu czytania skakał w górę, i nie można go już było dłużéj powstrzymać.
„Gotów zapomniéć, jak mu każemy czekać jeszcze, — a niemało miałam trudu!“ rzekła pani Bhaer.

Teodorek stanął więc na trybunie, ukłonił się nisko, poczém jednym tchem wypowiedział następujące wierszyki, swym dziecinnym głosikiem:

„Male wody tlopelti
Piastu zialnecta male
Twozą ocean wielti,
Twozą tlaje wspaniale.

Male slówta zycliwe,
Wieltą tozyść oddają,
Twozą scęście plawdziwe,
Zycie w laj zamieniają.“

w końcu zaczął klaskać w rączęta, ukłonił się powtórnie, i pobiegł ukryć główkę na kolanach matki, odurzony swém powodzeniem, bo oklaski były szalone.
Dick i Dolo nie pisali, tylko im zalecono przyglądać się zwyczajom zwierząt i owadów, i zdawać ustną sprawę ze spostrzeżeń. Dickowi przypadło to do smaku, i zbiérał zwykle dużo wiadomości; wystąpił więc skoro go przywołano, i spojrzawszy na zgromadzenie swém jasném, ufném okiem, tak poważnie opowiadał, że się nikt nie uśmiéchnął, nawet z jego ułomnego ciałka, bo się przez nie piękna i prosta dusza przebijała.
„Jam się przyglądał ważkom, i czytałem o nich w książce Dana, a teraz sprobuję opowiedziéć com zapamiętał. — Mnóstwo ich lata w koło stawu; są błękitne, mają duże oczy, przejrzyste skrzydełka, i bardzo ładnie wyglądają. Schwytałem jednę, żeby się przyjrzéć; nigdy w życiu nie widziałem tak pięknego owadu. Na pożywienie, łapią mniejsze od siebie istotki; a polując, wypuszczają z siebie jakiś osobliwy haczyk. Lubią promienie słońca, i wirują po całych dniach.— Cóż to ja więcéj miałem powiedziéć? Aha! już wiem! Jajeczka składają w wodzie; idąc na same dno, wylęgają się w mule. Z nich, wykluwają się jakieś brzydkie istotki, których nazwy nie wiem. Są one brunatne, często się przeistaczają, i ciągle rosną. Pomyślcie tylko, że trzeba dwóch lat, żeby się stać ważką!“
„Teraz powiem najciekawszą rzecz, wiec proszę słuchać uważnie, bo zapewne tego nie wiécie: Gdy się już ma wylądz ważka, ten brzydki owad widać wié o tém, bo się wydobywa z wody, osiada na trzcinie, roztwiéra grzbiet....“
„Dajże pokój, nie wierzę temu!“ przerwał Tomek, który sam nie będąc obdarzony spostrzegawczym umysłem, sądził że Dick „dodaje.“
„Prawda, że otwiéra grzbiet?“ zapytał tenże pana Bhaer, który skinął potwierdzająco głową, ku wielkiéj radości chłopczyny.
„Otóż stamtąd wychodzi ważka, siada na słońcu i zaczyna żyć, — rozumiécie? Nabiera sił, rozwija ładne skrzydełka, i wzlatuje w powietrze, a tamten owad już nie istnieje. — Więcéj już nic nie wiem, ale się będę przyglądał i podpatrywał, bo to przeistaczanie się w piękną ważkę, musi być prześliczne, — nieprawda?“
Dick dobrze opowiadał, i opisując jak nowy owad wzlatuje, poruszał rączkami, spoglądał w górę, jak gdyby go tam widział, i chciał gonić za nim. Twarzyczka jego przybrała taki wyraz, iż starsi słuchacze pomyśleli, że gdy dorośnie, spełni się jego życzenie, i po długich latach niemocy i cierpień, nastąpi błogi dzień, kiedy się wydobędzie na słońce, pozostawi za sobą ułomne ciałko, a znajdzie nową i piękną powłokę, w lepszym świecie. Pani Ludwika przyciągnęła go, i pocałowawszy w chudy policzek, rzekła:
„To ładna historyjka, mój drogi, — i doskonale ją zapamiętałeś. Opiszę to twojéj Mamie.“ Dick usiadł u niéj na kolanach, uśmiechnięty i zadowolony z pochwały, — i postanowił dobrze się przyglądać, żeby schwytać chwilę, kiedy się ważka przeistoczy. — Dolo zebrał kilka spostrzeżeń o kaczce. Nauczywszy się ich na pamięć, wypowiedział śpiéwającym tonem, jakby najtrudniejszą lekcyę.
„Dzikie kaczki trudne są do zabicia. Człowiek się skrywa, gdy ma strzelać do nich, i bierze z sobą swojskie, żeby gdakaniem przywabiały dzikie, do miejsc gdzie można do nich strzelać. Niektórzy wyrabiają drewniane kaczki; pływają one wkoło, a dzikie gromadzą się żeby je zobaczyć. Zdaje mi się, że muszą być bardzo głupie. Nasze kaczki są zupełnie oswojone. Ptaki te jedzą dużo, pływają po wodzie, i grzebią się w błocie. Nie pilnują swych jajek, pozwalają je niszczyć, i....“
„Moje nie takie!“ zawołał Tomek:
„A inne — naprzykład Silasa, są takie. Kury muszą pielęgnować kaczęta, tylko nie lubią żeby pływały po wodzie, więc im przeszkadzają; ale kaczuchny wcale na to nie zwracają uwagi. Najlepiéj mi smakują z nadzieniem i z jabłkami.“
„Ja opowiem o sowach,“ rzekł Alfred, który z pomocą Dana, przygotował staranne wypracowanie.
„Sowy mają duże łby, okrągłe oczy, haczykowate dzioby, i mocne szpony. Niektóre są szare, inne zaś białe, czarne, lub żółtawe. Skrzydła ich są bardzo miękkie, i szeroko rozpostarte. Latają zupełnie cicho, i polują na nietoperze, myszy, drobne ptaszki, i tym podobne stworzenia. Budują gniazda w stodołach, w spruchniałych drzewach, i czasami zabiérają gniazda innym ptakom. Duża, rogata sowa znosi dwa czerwono-brunate jajka, większe od kurzych. Brunatna sowa znosi pięć jaj, białych i gładkich; i ten gatunek sów krzyczy po nocach. Inne znów mają głos płaczącego dziecka. Jedzą one myszy i nietoperze, w całości, a z tych części których nie mogą strawić, robią gałeczki i takowe wypluwają.“
„To dopiéro! To zabawne!“ zawołała Andzia.
„W dzień nic nie widzą, a wydobywszy się na światło, kręcą się jakby na w pół ślepe; inne ptaki gonią je i dziobią, jak gdyby dla zabawki. Rogate sowy są bardzo duże, prawie takie jak orły. Jedzą króliki, szczury, węże i ptaki. Przemieszkują w skałach i na zgliszczach domów. Mają rozmaite sposoby krzyczenia: czasem wydają taki głos, jak osoba oburzona. W lesie, straszą ludzi po nocach. Biała sowa przebywa nad morzem i w zimnych miejscach; podobna jest trochę do sokoła. Pewien gatunek sów kopie nory, jak krety; nazywają się one sowami uszatemi czyli puchaczami, i bardzo są małe. Grzebiąca sowa jest najpospolitszą; przyjrzałem się jednéj, siedzącéj w wydrążeniu drzewa: wyglądała jakby mały, szary kot; jedno oko miała zamknięte, a drugie otwarte. Wylatują one w świat o zmroku, i czyhają na nietoperzy. Schwytałem jednę, i oto jest.“
Mówiąc to, Alfred wydobył szybko z pod kurtki tłustego ptaka, który mrugał oczkami i trzepotał się, widocznie śpiący i zalękniony.
„Nie dotykajcie! Zaraz się pokaże w całéj okazałości!“ rzekł Alfred, z chlubą popisując się nową zdobyczą. Najpierw włożył sowie kapelusz na łebek, z czego chłopcy uśmieli się serdecznie, potém ją ubrał w papierowe okulary, dla nadania większéj powagi, lecz skończyło się na tém, że rozgniewana, zaczęła szarpać mu chustkę, dziobać go, i piszczéć. Gdy ją uwolnił, siadła nad drzwiami, spoglądając na całe towarzystwo z zaspałą i komiczną godnością.
„A ty, Jerzy, — masz co do powiedzenia?“ zapytał pan Bhaer, gdy znowu cisza nastała.
„Czytałem dużo o kretach, i przyglądałem się im nieraz; alem wszystko zapomniał, prócz tego że przemieszkują w norach, które kopią sobie; że się je chwyta, nalewając tam wody; i że potrzebują często jeść.“ To powiedziawszy usiadł Nadziany, wyrzucając sobie, że przez lenistwo nie zapisywał swych cennych spostrzeżeń; bo się wszyscy uśmiechnęli na wzmiankę ostatniego z tych trzech faktów, jakie mu zostały w pamięci.
„A więc już koniec na dzisiaj,“ odezwał się pan Bhaer, ale Tomek zawołał żywo:
„Jeszcze nie! Alboż to pan nie wié? Musimy przecież oddać tę rzecz!“ i zaczął mrugać gwałtownie, robiąc sobie okulary z palcy.
„Zupełnie zapomniałem! Teraz na ciebie koléj Tomku,“ odrzekł, i zajął napowrót swe miejsce; a wszyscy chłopcy prócz Dana, zaczęli się jakoś krzątać.
Alfred, Tomek i Adaś którzy wyszli z pokoju, wnieśli niezadługo pudełko z ponsowego safianu, na najładniejszéj srebnéj tacy pani Ludwiki. Tomek trzymał ją w rękach i wraz z kolegami prosto zmierzył do Dana, który nic nie podejrzéwając, sądził, że sobie jakieś żarty stroją. Tomek przygotował świetną mowę; ale ponieważ całkiem wyszła mu z pamięci, rzekł tylko z głębi zacnego i gorącego serca:
„Słuchaj chłopcze, chcemy ci wynagrodzić czémś ładném, to co zaszło, — i okazać jak cię kochamy, za twę poczciwość. Weźże to, i zabawiaj się.“
Dan był tak zadziwiony, że zarumienił się jak owe pudełko, i bąknął tylko: „dziękuję wam, koledzy,“ ale gdy zobaczył co jest w środku, rozjaśniła mu się twarz, porwał mikroskop, i z takim zapałem przemówił, że się wszyscy uradowali, chociaż słowa jego wcale nie były wytworne.
„To mi chwaty! Tak sobie dawno tego życzyłem! Podaj mi rękę, Tomku.“
Wszyscy ściskali się z nim po kolei, cieszyli się i zachwycali pięknym podarkiem. Wśród tego zamętu, rzucił Dan okiem na matkę Bhaer, która stojąc nieopodal, całém sercem cieszyła się tym miłym widokiem, i w odpowiedzi na jego wdzięczne spojrzenie rzekła:
„Ja w tém nie miałam udziału; chłopcy sami radzili sobie.“
Dan odezwał się na to z uśmiechem, i tonem dla niéj jednéj zrozumiałym:
„Jednakże to wasze dzieło,“ i torując sobie drogę między kolegami, wyciągnął rękę najpierw do niéj, a potém do profesora, który z lubością przyglądał się swojéj trzódce.
Podziękował im tylko niemém lecz serdeczném uściśnieniem tych zacnych rąk, które sprowadziły go na dobrą drogę, i zawiodły do bezpiecznego schronienia, jakiém jest ognisko domowe. Chociaż nie powiedział ani słowa, pojmowali go zupełnie, a Teodorek wyraził ich zadowolenie: pochyliwszy się bowiem z objęć ojca, żeby uściskać Dana, rzekł swym dziecinnym językiem:
„Mój Dancio dobly, i telas wsyscy do tochają.“
„Dajże mikroskop Danie, żebyśmy się czemu przypatrzyli,“ rzekł Jakubek, który przez cały czas téj sceny, byłby się chciał wymknąć z pokoju, ale go powstrzymywał Emil.
„Dobrze: ciekawym jak się wam to wyda, naprzykład,“ rzekł Dan, chętnie popisując się upragnioną zdobyczą.
Gdy położył chrabąszcza pod mikroskopem, Jakubek nachyliwszy się, zawołał ze zdumieniem:
„Jakież on ma ogromne kleszcze! Teraz rozumiem, dla czego mię tak boli, jak się dotknie!“
„Mruga na mnie!“ wykrzyknęła Andzia, która główkę wetknęła pod łokieć Jakubka, żeby się przyjrzéć zaraz po nim. Gdy się już wszyscy przypatrzyli, pokazał Dan skrzydła motyla, cztery rogi we włosie, żyłki na listku, prawie niewidzialne dla gołego oka, a przez to cudowne szkło, podobne do gęstéj siatki; skórę na palcu, wyglądającą jakby dziwaczne pagórki i doliny; nić pajęczą, która się wydawała tak gruba, jak jedwab do szycia, i żądło pszczoły.
„To wygląda zupełnie jak czarodziejskie obrazki w mojéj książce z powiastkami, tylko daleko ciekawsze,“ powiedział Adaś z zachwytem.
„Dan jest czarodziejem teraz, i może pokazywać różne cuda dziejące się koło nas, bo ma dwie rzeczy potrzebne ku temu: cierpliwość i zamiłowanie przyrody. Żyjemy na pięknym i zdumiewającym świecie, Adasiu; im więcéj będziesz go znał, tém będziesz mędrszy i lepszy. To szkiełko starczy ci za cały szereg nauczycieli, i gdy zechcesz, nauczysz się od nich bardzo pięknych rzeczy,“ rzekł pan Bhaer, uradowany że się tém chłopcy tak przejęli.
„A gdybym się pilnie wpatrzył, czy mógłbym zobaczyć czyję duszę przez ten mikroskop?“ zapytał Adaś, na którym potęga tego kawałka szkła, wywarła wielkie wrażenie.
„Nie, mój drogi; téj władzy nie ma, i nigdy nie może jéj miéć. Twój wzrok nieprędko będzie tak jasny, żeby dotrzéć do najniewidzialniejszego z cudów Boskich. Ale przy pomocy pięknych rzeczy, które możesz widziéć, — łatwiéj zrozumiész jeszcze piękniejsze, chociaż są niewidzialne,“ odparł wuj Fritz, opiérając mu rękę na główce.
„My sobie wyobrażamy ze Stokrotką, że aniołki muszą miéć takie skrzydła, jak to, co Dan pokazywał przez szkło; tylko zapewne są miększe i ze złota.“
„Sądźcie o tém jak się wam podoba, i starajcie się, aby wasze skrzydełka były równie błyszczące i piękne; tylko nie odlatujcie jeszcze długi czas.“
„Ja nie odlecę,“ odrzekł Adaś, i dotrzymał słowa.
„Bądźcie zdrowi, chłopcy; muszę teraz odejść, ale was pozostawiam z nowym profesorem historyi naturalnéj,“ powiedziała pani Ludwika, bardzo zadowolona z ubiegłego dnia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.